Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 maja 2020

Areszt domowy tydzien 11, czyli dlugi weekend i krotki tydzien

Z perspektywy czasu, choc nadal troche zaluje, dobrze chyba sie stalo, ze anulowali nam kemping na dlugi weekend. Za pogoda ciezko nadazyc i z prognoz, ze sobota miala byc pochmurna z odrobina deszczu, zrobila sie cala deszczowa sobota, plus deszczowy poniedzialek w bonusie. ;) Tylko niedziela byla przepiekna. Cale trzy dni byly jednak, nawet z deszczem, cieple, wiec odrobina zalu pozostala...
Zeby mnie jeszcze dobic, po anulowaniu kempingu na ten dlugi weekend, wstepnie ustalilismy z M., ze zarezerwujemy cos na czerwiec. Tym bardziej, ze kolejny kemping mamy dopiero na poczatek lipca, a nie wiadomo czy dojdzie on w ogole do skutku... Niestety, w gre wchodza tylko kempingi prywatne, bo stanowe maja blokade rezerwacji do odwolania, mimo, ze teoretycznie powinny gdzies w czerwcu sie otworzyc. Widocznie jednak wola przetrzymac rezerwacje, zamiast potem oddawac kase setkom ludzi... W kazdym razie, pro forma wspominam M. o rezerwacji na czerwiec, a moj malzonek, ze szkoda mu dnia wolnego brac! :O Bo myslelismy zeby wziac piatek lub poniedzialek i wyjechac na przedluzony weekend...
Pewnie... On sobie jezdzi codziennie do pracy, raz w tygodniu na zakupy... A ja z Potworkami zaraz rzygac bedziemy naszym osiedlem. No kuzwa, ciagle te same widoki! Nie zrozumcie mnie zle, ciesze sie, ze mam mozliwosc opiekowania sie dziecmi skoro szkoly zamkneli na glucho, jeszcze bardziej ciesze sie z domu z ogrodem oraz tym, ze u nas caly czas mozna bylo swobodnie lazic na spacery lub jechac na przejazdzki rowerowe... Ale jesli pamietacie, przed cala epidemia prowadzilam dosc aktywny tryb zycia. Nie dosc, ze tygodniowy grafik byl wypelniony po brzegi, to weekend bez jakiejs wycieczki czy atrakcji, byl dla mnie weekendem straconym. A teraz juz jedenasty tydzien siedze na tylku i zaczyna mnie on po prostu swierzbic... :/
No ale coz... Sama przyczepy nie podepne i nie pojade...
Na pocieszenie upieklam sobie szarlotke z bezowa pianka. ;)

Moj maz po raz kolejny zarobil pare negatywnych punktow, bo oswiadczyl, ze przez te pianke jest za slodka i woli zwykla szarlotke :/

Skoro nigdzie nie wyjechalismy, co wiec porabialismy w trakcie dlugiego weekendu?

Powinnam chyba sprostowac, ze ja oraz Potworki nigdzie nie wyjechalismy, bo M. ujezdzil sie za wszystkie czasy. ;)
Po pierwsze, jakos na jesien, silny wiatr przewrocil stojacy na tarasie stolik z parasolem. Szklo w stoliku peklo, a trzonek parasola zlamal sie na pol. :O M. chcial dokupic nowy stolik oraz parasol, ale ja, idac za ciosem, uparlam sie, zeby wymienic tez krzesla. Oczywiscie moj praktyczny maz z wezem w kieszeni protestowal, ze przeciez one sa calkiem dobre... Tiaaa... Krzesla, ktore przywiezlismy jeszcze ze starego domu (a tam mielismy je juz pare lat), gdzieniegdzie pordzewiale, z odbarwiona i wygladajaca na brudna plastikowa siatka... Nie mowiac juz o tym, ze byly strasznie niewygodne. Niewyprofilowane, a siatka po chwili sprawiala, ze cala doopa dretwiala. Juz rok temu bylo mi wstyd kiedy musialam posadzic na nich zaproszone kolezanki, ale ciagle slyszalam argument, ze sa calkiem dobre. Dwa lata temu nie bylo mowy o wymianie, bo mielismy cale lato tesciow, a oni sa jeszcze gorsi. No przeciez po co wymieniac cos, co jeszcze trzyma sie kupy?! Niewazne jak wyglada, ale nie rozpadlo sie, c'nie? Moj tesc zreszta slynie z reperowania na sile starych gratow. Jak ulamal mi sie trzonek do siatki, ktora wylawialam syf z basenu dzieci, tesc skleil obie czesci tasma. Taka siatka kosztuje kilka, w porywach kilkanascie dolcow, ale nawet nie bylo mowy zeby tesciowi przetlumaczyc, ze szkoda jego wysilku... Trzonek sklejony tasma wytrzymal kolejne kilka dni... Kiedy dwie czesci sie nieuchronnie rozpadly, tesc... skrecil je srubkami... :D Poniewaz siatka co chwila byla moczona w wodzie, srubka zardzewiala i zaczela wypadac, a trzonek ponownie sie rozpadac! Tesc cierpliwie, cale lato latal i skrecal cholerny uchwyt, nawet nie chcac sluchac, ze lepiej wyrzucic siatke i kupic nowa! :D
Ale odplynelam daleko od brzegu! :D
W kazdym razie, w koncu tupnelam noga i powiedzialam, ze nie ma mowy zeby M. kupowal jakis przypadkowy stol i zebysmy uzywali starych, niewygodnych i zniszczonych krzesel i zeby wszystko wygladalo jak pozbierane z "wystawek" uzywanych rzeczy! ;) Niestety, jak juz "ustalilismy", ze kupujemy nowy zestaw, wywiazal sie kolejny konflikt. Ja chcialam typowo wypoczynkowy, z "kanapa", fotelami, poduchami, stolikiem kawowym, itd. A moj maz zaparl sie, ze on chce miec zestaw "jadalny"! :O Nosz kuchnia! Zebysmy my jeszcze na tarasie faktycznie jedli! Moj tesc namietnie jadal posilki na tarasie i kiedy mamy gosci czasem rozkladamy tam jedzenie. Poza tym jednak przyznaje, ze nie lubie jesc na dworze. Trzeba ciagle pilnowac zarelka, odganiac muchy oraz osy, wszystko dokladnie przykrywac i oslaniac... I tak naprawde, poza tymi wyjatkami wymienionymi wyzej, my nie jadamy na tarasie, najwyzej czasem lody. I nie mam pojecia dlaczego moj maz sie upadl na taki zestaw (ale podejrzewam, ze mamusia i tatus maja z tym cos wspolnego, bo jak wspomnialam, tesc kazdy posilek jadal na dworze), ale bronil go zaciekle, a ze ja, odkad zrobilo sie cieplej, siedzialam na tarasie na starych krzeslach, bez stolika i bez oslony parasola, w koncu skapitulowalam. Niech juz kupuje co chce, byle juz w koncu miec cos na tym tarasie... M. pojechal wiec po stol oraz krzesla i w koncu mozna tam wygodnie usiasc. Musimy tylko jeszcze dokupic skrzynie na poduchy, bo poki co znosze je co wieczor do piwnicy i troche mnie to irytuje. ;)

Spokojnie, poduch jest wystarczajaco na wszystkie krzesla, ale przez to, ze nosze je gora - dol, wyciagam wylko po 4, dla nas ;)

A zestaw "wypoczynkowy" kiedys i tak sobie kupie. Marzy mi sie taki kacik na patio ponizej tarasu, ale to dopiero za rok - dwa, kiedy zarowno taras, jak i patio poddamy lekkiemu remoncikowi. ;)

Po drugie, postanowilam sprawic Potworkom nowy basen. W zasadzie to nie mialam wyjscia, bo rok temu, nasz stary basenik, ktory pieczolowicie latalam zeby wytrzymal jeszcze troche, M., twierdzac, ze jest stary, odbarwiony, itd., wywalil (podczas mojej nieobecnosci) do kosza! :O To prawda, ze basen swoje odsluzyl, przez chemikalia sie nieco odbarwil na dnie, a z gornego, dmuchanego kolka schodzilo powietrze, ale ogolnie jeszcze by starczyl. Chodzilo przeciez tylko o to, zeby Potwory mialy w upaly gdzie sie schlodzic i wyszalec... Ale nie, mojemu mezowi nie chcialo sie go umyc i zlozyc, wiec wywalil i czesc (mimo, ze juz zaczelam go sama myc, tylko z racji napietego grafiku, robilam to po truchu i z doskoku). :/
Kiedy w tym roku zaczelam napomykac o nowym basenie, M. w ogole zaprotestowal, ze "a po co?!". Nie potrzeba, przeciez i tak wiekszosc sierpnia spedzimy w Polsce, ze basen zajmuje tyyyle miejsca w ogrodzie, ze przeciez moglaby tam rosnac trawa... Trawa! ktorej M. nie znosi kosic i czasem w koncu wyciaga kosiarke kiedy ja zaczne juz regularnie zrzedzic, ze trawsko po kolana i kleszcze laza! A teraz mu szkoda zajmowac trawy... Trzymajcie mnie! :/
Na poczatku jeszcze zaczelam sie zastanawiac, czy nie ma racji. Troche mnie przekonywal argument Polski. W koncu z rozkladaniem, a szczegolnie pozniejszym czyszczeniem i skladaniem takiego basenu jest troche zachodu. Niestety na taki "permanentny" chyba nigdy nie uda mi sie malzonka namowic... W kazdym razie juz sama zastanawialam sie czy moze faktycznie odpuscic. Potem jednak Stan oglosil, ze wszystkie plaze nad jeziorami zamkniete sa do odwolania, a na plaze nad oceanem wpuszczaja tylko okreslona ilosc osob i trzeba by wyjechac z domu chyba o 6 rano, zeby sie zalapac... W dodatku, publiczne baseny podbno maja pootwierac dopiero pod koniec czerwca, a wiele (w tym ten najblizej od naszego domu) oglosilo, ze nie otworzy sie w tym roku w ogole... :(
Jak wiecie, Potworki kochaja wode, wiec stwierdzilam, ze o nie! Siedza zamknieci w domu ponad dwa miesiace! Tesknia za kolegami, za szkola, w ktorej ciagle przeciez dzialo sie cos fajnego, za treningami plywackimi, Nik za karate... Nie moge ich pozbawic tej jedynej odrobiny uciechy latem! Odkad tylko zrobilo sie troche cieplej, dopytuja kiedy rozlozymy basen, a ja mialabym im oznajmic, ze w tym roku go nie bedzie?! Nie ma mowy! Poza tym, nadal niewiadomo czy Polska w ogole wypali...
Mimo protestow M., oswiadczylam wiec, ze kupuje dzieciom basen czy mu sie to podoba, czy nie. ;) I... mina mi zrzedla... Chyba przez to, ze wlasnie wszystko jest teraz pozamykane, ceny takich zwyklych basenow, dmuchanych lub ze stelazem, poszly w gore jak jasna cholera! Troche zwatpilam, kiedy okazalo sie, ze basen, ktory jeszcze rok temu mozna bylo kupic za okolo $200, teraz kosztuje... $900! :O I tu, niespodziewanie, na ratunek przyszedl... maz. :D Pogodzony z mysla, ze basen jednak w tym roku stanie na ogrodzie, sam zaczal szukac okazyjnych cen. I znalazl za polowe, tylko ze basen... ogromny. Srednica ponad 4 metrow! :O Stary mial 3.5, wiec niby roznica nie taka duza, ale jest. M. stwierdzil, ze nie da sie tak po prostu ustawic basenu na wczesniejszym miejscu, bo teren opada delikatnie w dol w strone drzew, a wyrownany obszar jest za maly. Myslalam, ze tak jak przy starym basenie, podkopie troche trawy i powiekszy po prostu tamte "lyse" kolko na ogrodzie. Ale nie, nie M.! Moj maz jest przeciez cholernym perfekcjonista! Oczywiscie ma to wiele zalet, m.in. dzieki temu wszystkie domowe remonty przeprowadza baaardzo dokladnie i zrobione sa na tip top. Ale niestety, to wszystko trwa... Tak bylo i tym razem. Myslalam, ze kwestia kupna i ustawienia basenu to jeden dzien, nagrzanie wody kolejny i na trzeci Potworki beda sie pluskac. Tiaaa... M. postanowil przygotowac specjalnie oczyszczony i wyrownany teren pod basen. Ogrodzil go i zaczal poziomowac.

Jak dla mnie, to nadal jest tam sporo trawy ;)

I tu zonk, bo nasza "gleba" to w zasadzie kamienista glina. Po kazdym ruchu lopata czy grabiami, na wierzchu pojawialy sie kolejne kamienie. I kolejne... I kolejne... Ile ja sie w przeciagu 5 dni uzbieralam kamoli, to tylko ja wiem. ;) Poczatkowo M. planowal dowiezc specjalnego, oczyszczonego piasku, okazalo sie jednak, ze zaden z okolicznych sklepow go nie ma. :O Zwirownia niedaleko domu zas, otwarta jest w godzinach pracy M., a w weekendy nieczynna. Jakze by inaczej. ;) Zaoferowalam oczywiscie, ze podjade i zamowie nam piachu z dowozem, ale M. uznal, ze nie powierzy takiego arcywaznego zadania babie. ;)
W ten sposob bujalismy sie z basenem caly dlugi weekend i dalej. Oczywiscie kiedy mitygowalam M., zeby nie przesadzal, ze nie wierze ze ludzie przygotowuja teren pod basen niczym budowe fundamentow pod dom, fukal na mnie, ze go poganiam i jak zwykle chce szybko i byle jak. Tylko wiecie, to nie on po 20 razy dziennie slyszal "kieeedyyy tata ustawi w koncu ten baaaaseeeen?". Bo Potworki, jak zwykle zadawaly te pytanie mi, zamiast pytac M, do ktorego ich zreszta odsylalam. ;)
Na koniec basen stanal na dobre dopiero w czwartek, a w piatek skonczylam napuszczac do niego wody.

Czasem rozmiar ma znaczenie :D

Poza tym, dlugi weekend nieoczekiwanie skonczyl sie calkiem towarzysko. Mam wrazenie, ze Amerykanie to straszne cielaki i strachajdupy i boja sie wlasnego cienia, a juz na pewno niewidzialnego wirusa. Na szczescie, pomalu chyba do czesci zaczyna docierac, ze ryzyko wcale nie jest az takie ogromne. Nasi sasiedzi, rodzice ukochanej przyjaciolki Bi, ulegli w koncu blaganiom starszej corki i zaprosili Potworki do zabawy w poniedzialek. Bylam przygotowana, zeby dzieciaki tam zostawic, ale ze sasiadka zaproponowala kawe, to zostalam. Siedzialysmy oczywiscie dosc oddalone od siebie, ale przynajmniej nie mialysmy maseczek. :D A dzieciaki byly przeszczesliwe, no moze poza Nikiem, ktory jojczal, ze on chce sie pobawic z ktoryms ze swoich kolegow. Niestety, z mamami jego kumpli nie mam tak bliskich kontaktow i od zadnych nie mam wiesci, ani tym bardziej zaproszen do wspolnej zabawy. Wlasciwie to mama jednego z nich wraz z przychowkiem (maja 4 dzieci) przejezdzaja regularnie przed naszym domem, ale nawet sie nie zatrzymuja, tylko machaja, wiec wnioskuje, ze nie maja ochoty na kontakty...
W kazdym razie Potworki pobawily sie z sasiadkami, wlezli nawet do basenu choc nie bylo jakiegos wielkiego ciepla i to chyba byl dla nich najfajniejszy dzien odkad zamkneli szkoly...

Banda :)

A kiedy w koncu dzisiaj, stanal nasz basen, nie bylo mowy, zeby Potworki utrzymac z dala od niego. Kompletnie nie planowalam tego dnia dla nich plywania, mimo, ze przy 24 stopniach i 80% wilgotnosci, czlowiek czul sie jak w saunie, mimo, ze bylo pochmurno. Woda, swiezo napuszczona, byla jednak lodowata. Potwory jednak uparcie wokol basenu krazyly, chlapaly sie nawzajem, Nik zachwycony puszczal lodz podwodna, ktora ostatnio bawil sie na Florydzie, a na koniec zaczeli zamaczac glowy...

Boszzz... Jaki on byl szczesliwy! :D

No to SIUP! :D

Wtedy machnelam reka i stwierdzilam, ze moze jak wejda i zobacza jak zimna jest ta woda, odpuszcza. Nie docenilam jednak Bi. Weszla i choc na poczatku zeby jej lataly, uparcie plywala, wskakiwala, biegala, itd.

Kto powiedzial, ze dzieci nie lataja? ;)

Nik... spedzil 15 minut probujac sie zamoczyc, a kiedy w koncu wszedl, niczym w klubie "morsow", przeplynal raz wokol basenu i czym predzej z niego uciekl. :D

Z takich codziennych spraw jeszcze, to w ogrodzie wszystko rosnie i rozkwita jak szalone, cieszac oko. Ciesze sie, mimo wszystko, ze mam tej wiosny czas na ogladanie, dotykanie, wachanie... Takze na pielenie i pryskanie, bo szkodniki sie panosza, ale to juz takie mniej przyjemne obowiazki. ;)

Konwalie zaczely juz przekwitac...

Za to rozkwitaja irysy :)

Czy ktos wie, co to? Piekne jest, ale nie potrafie odszukac nazwy. Kwiaty sa dosc duze, o srednicy 4-5 cm

Rododendron zakwitl mi w tym roku tylko jeden :(

Azalia nie chciala sie sfotografowac sama. ;) Mam jeszcze odmiane bladorozowa, niemal biala

Pojawila sie tez nowa zwierzyna, na szczescie tym razem w postaci... wegetarianskiej. ;)

Krolik. Pojawiaja sie w ogrodzie dwa. Czyli za chwile moze ich byc dziesiec ;)

W koncu udalo mi sie strzelic fote kolibrowi, choc za szybki jest, zeby wyszla ostra :)

Maly stres przezylam z kolejna wyplata. Kiedy w poniedzialek nic nie wplynelo, we wtorek odszukalam login i haslo do strony, gdzie moge sprawdzic oraz wydrukowac swoje czeki. Oczywiscie tak dawno tam nie zagladalam, ze najpierw musialam odnalezc od nowa strone, bo zmienili jej nazwe, a potem resetowac haslo. W koncu jednak weszlam, a tam jak byk stoi, ze mam czek z 25 maja! :O No to gdzie sa moje pieniadze?! Napisalam do kolezanki czy ona dostala i czy moze szef cos mowil na ten temat (oni maja jakis chinski komunikator). Kolezanka odpisala, ze ona dostala wyplate, ale we wtorek. No ok, to czekam. Kiedy jednak do konca dnia nic nie wplynelo, mialam juz wizje, ze teraz moj bank ma jakies problemy, albo ktos mi sie wlamal na konto i podbiera kase. Wiem, paranoja mi sie juz wlaczyla. :D Na szczescie kasa wplynela kolejnego dnia, ale skad te dwudniowe opoznienie, to nie wiem.

Na koniec zostawilam zdarzenie najmniej przyjemne. Zastanawialam sie, czy w ogole o tym pisac, ale ze, jak wiecie, pisze tu o tych fajnych aspektach macierzynstwa, ale takze o tych... mniej fajnych, uznalam, ze nie ma co pomijac tego milczeniem. Potworki rosna i ich "wybryki" beda sie pomalu robic coraz powazniejsze, taka naturalna kolej rzeczy...
Wszyscy czytajacy bloga wiedza, ze Bi ma ciezki charakter. Zawsze powtarzam, ze ojjj... bedzie sie dzialo kiedy ta panna stanie sie nastolatka... Dotychczas jednak ze szkoly wszystkie opinie dostawalam bardzo pozytywne. Coz, jak widac, dobra passa sie skonczyla. ;)
W czwartek po poludniu otrzymalam maila od nauczycielki plastyki. Kiedy go przeczytalam, zrobilo mi sie goraco ze wstydu i jednoczesnie mnie zmrozilo, ze mowa o moim dziecku... Otoz, odkad szkola przeszla na nauczanie zdalne, dzieciaki dostaja raz w tygodniu zadanie plastyczne do wykonania. Nic wielkiego, nikt nie patrzy czy zrobili to ladnie, czy na odwal-odpieprz. Bi, ktora zawsze lubila plastyke, z jakiegos powodu takiej jej formy nie znosi. Zadanie jednak jest zadaniem, wiec pilnowalam, zeby miala je zrobione, nawet jesli bylo to byle jak. Narysowane obrazki wrzuca sie w formie filmikow, opisujac co przedstawiaja. Mozna tez skomentowac czyjas prace. Ktoregos dnia jednak, Bi miala jeden ze swoich humorkow, kiedy bez powodu burczy na wszystkich wokol siebie. Zazwyczaj obrywa sie najbardziej Nikowi, tym razem jednak znalazla sobie inne "ofiary". Okazalo sie, ze zostawila nieprzyjemne komentarze pod pracami innych dzieci! Ktorys rodzic je zobaczyl i zaalarmowal nauczycielke, ktora z kolei je usunela i napisala do mnie, zeby przypomniec Bi, ze takie zachowanie nie bedzie tolerowane i przypomniec zlota zasade, ze jesli nie ma sie nic milego do powiedzenia, powinno sie trzymac buzie na klodke...

Nie macie pojecia, jak mi bylo wstyd za moje dziecko! Nigdy (dotychczas, bo pewnie wszystko przede mna) az tak sie nie wstydzilam za jej zachowanie! Moja corka, mala przeciez jeszcze, zaledwie 9-letnia, stala sie internetowym trollem! :O

W kazdym razie odbylysmy powazna rozmowe. Najgorsze, ze Bi sama nie wie dlaczego zostawila tamte komentarze. Nie chcialo jej sie robic plastyki, byla zla, bo wiedziala, ze jej nie odpuszcze, miala przy tym gorszy dzien, wiec "wyzyla" sie na bogu ducha winnych dzieciakach... Oczywiscie takich, z ktorymi sie nie zna, cwaniara jedna... Pod koniec naszej rozmowy sama wydawala sie zawstydzona, wiec mam nadzieje, ze to bedzie dobra nauczka na przyszlosc... Na wszelki wypadek jednak, od tamtego dnia, sprawdzam sktupulatnie wszystko co zamieszcza na stronie szkoly...
Nie jestem tez pewna czy dobrze to rozegralam, czy powinnam byla ja ukarac... Poki co, chcialam bardziej, zeby zrozumiala, ze to co zrobila jest zle i chyba po mojej minie i po tym ze zamiast na nia nawrzeszczec, wzielam ja na rozmowe do osobnego pokoju, dotarlo, ze mowimy o powaznym przewinieniu... Ale sama nie wiem. To jest dla mnie nadal niezbadane terytorium rodzicielstwa...

No wiec tak... Jak to w zyciu, czasem wzloty, czasem upadki...

Trzymajcie sie moje Drogie. Milego weekendu! :)

piątek, 22 maja 2020

Areszt domowy tydzien #10

Dobrnelismy do dziesiatego tygodnia...

W srode nasz Stan zaczal sie pomalu otwierac. Restauracje podjely prace, choc przy stolikach mozna usiasc wylacznie na zewnatrz i obowiazuje dystans miedzy klientami. Fryzjerzy (na ktorych tak czekalam!) jednak nie dostali pozwolenia na otwarcie, albo az tylu z nich sie wystraszylo i wystosowalo petycje. Maja ruszyc gdzies w czerwcu. :/ Teoretycznie na otwarcie dostaly tez pozwolenie biura. W praktyce bywa jednak jak w budynku, w ktorym miejsci sie moja praca. W zeszlym tygodniu, podczas telekonferencji rozmowa byla, ze w srode pierwsze osoby pojawia sie w laboratorium. W praktyce, we wtorek (dzien przed otwarciem!) zarzad budynku oglosil, ze kazda firma, ktora planuje powrot do pracy, musi przedstawic plan zabezpieczen i sterylizacji swoich pomieszczen. Nikomu nie wolno podjac pracy nim ten plan nie zostanie zatwierdzony przez owy zarzad, a ten dal sobie... dwa tygodnie na rozwazenie kazdego wniosku. No utrudniaja na kazdym kroku, chyba specjalnie zeby bron Boze za szybko nic nie otworzyc... :/
Wkurza mnie w ogole to, jak Stan na sile chce utrzymac wysokie liczby jesli chodzi o epidemie. Kiedy w marcu gubernator zdecydowal sie zamknac wszystko na glucho, faktycznie liczby rosly jak szalone. Nasz malutki obszar migiem przegonil liczba chorych i zmarlych, cala Polske. A testow wowczas przeprowadzano dziennie okolo tysiaca i w ktoryms momencie zarezerwowane byly niemal wylacznie dla pracownikow sluzby zdrowia. Od okolo dwoch tygodni jednak, ilosc osob hospitalizowanych stale spada i liczba nowych zachorowan przestala az tak gwaltownie rosnac. I co wtedy oglasza nasz "wspanialy" rzad Stanu?! Ze podwyzszaja ilosc dziennych testow! Z niedawwnych 2 tysiecy dziennie, zrobilo sie nagle siedem! :O Komus tu wyraznie zalezy na tym, zeby utrzymac zamkniecia i panike jak najdluzej... :////

A tak poza tym, to czas plynie jak zwykle. W koncu zrobilo sie cieplo, a ze Panie z Polskiej Szkoly wreszcie przestaly przysylac zadania, wiec spedzamy cale popoludnia (po zrobieniu lekcji do szkoly dziennej) na dworze. Nowa rutyna stalo sie, ze Potworki bawia sie w co im tam przychodzi do glowy, az doczekamy sie powrotu z pracy M. Wtedy robimy koleczko pieszo po osiedlu z psem (a co, Mai tez sie cos od zycia nalezy! ;P), po czym bierzemy rowery i jedziemy na przejazdzke. Zaluje, ze nie mieszkamy na jakichs wiejskich terenach, zeby mozna bylo pojezdzic przez pola i lasy... My jestesmy niestety ograniczeni do jazdy po osiedlach. Cale szczescie, ze nasze jest polaczone malymi przejsciami z sasiednimi, mozna wiec krazyc po okolicy roznymi uliczkami, za kazdym razem wybierajac inna trase. A wszystkie sa spokojne, bez wiekszego ruchu samochodowego, wiec nie ma strachu, ze ktos nas potraci. :) Jedyna bolaczka jest dla mnie to, ze tutejsze tereny to niestety same gory i doliny, wiec jesli fajnie sie zjezdza w dol, wiadomo, ze potem trzeba bedzie sapac pod gore. ;) Moje nogi tak sie rozleniwily przez dwa miesiace siedzenia w domu, ze nawet przerzutki nie pomagaja... ledwie zipie... Teraz jednak, kiedy w koncu zrobilo sie cieplo, sama wyciagam rodzine na obowiazkowe przejazdzki i mam nadzieje, ze za jakis czas poprawie kondycje. ;)
Aha, no i czekam juz na koniec roku szkolnego jak na zbawienie. Mimo, ze z niepokojem wybiegam myslami do kolejnego. Strasza tu okropnie, ze dzieci beda chodzic do szkoly tylko w niektore dni i to na zmiany... Poniewaz mam dwoje dzieci w podobnym wieku, istnieje realne ryzyko, ze Potworki beda w szkole w rozne dni i wowczas moze sie okazac, ze w pracy bede mogla sie stawic... raz w tygodniu. :( I co wtedy?! Kiedy wyrazilam te obawy, M. machnal reka, ze "no cos ty, nie moga tego zrobic, przeciez jak ludzie maja wtedy wrocic do pracy?!". Tiaaa... Zeby jeszcze ktos sie tym przejal... W marcu szkoly nagle zamkneli i czy ktos sie przejal tym, ze rodzice mieli trzy dni zeby zorganizowac opieke?!
Ogolnie jednak jestem juz baaardzo zmeczona tym calym nauczaniem zdalnym. Nik troche lepiej sam sie ogarnia, ale i tak przerywa mi pierdylion razy, bo "cos tam". A ja przestalam az tak rzetelnie sprawdzac, czy oba Potworki na pewno wszystko zrobily, bo mi sie zwyczajnie przejadlo. Zreszta, mam wrazenie, ze tak naprawde nie ucza sie niczego nowego. Wszystko to utrwalanie. No i wielu rzeczy nie da sie nauczyc przez komputer. Na przyklad skrzypiec. Panie nie prowadza lekcji w ogole! Wlasciwie to im sie nie do konca dziwie, bo sa dwie na cala szkole, wiec jak tu przeprowadzic lekcje dla kazdego delikwenta? Co tydzien dzieci maja zagrac game i wybrany utwor, a pani potem zostawia komentarz. Od czasu do czasu w komentarzu wspomna, zeby uczyc sie kolejnej melodii... I tu jest pies pogrzebany... Uczyc sie... jak?! Ja na skrzypcach nie gram i w dodatku slon mi na ucho nadepnal! Nawet z nutami, Bi po zagraniu jednej melodii dostala np. komentarz, zeby znalazla melodie na YouTube, bo chociaz nuty grala poprawnie, to rytm melodii miala zupelnie niewlasciwy. A u Nika pani juz trzeci raz zostawila komentarz, ze gra czesc melodii na zlej strunie. Nik upiera sie, ze gra na dobrej, ja nie moge zlapac o ktory moment piosenki chodzi i tak wyglada ta "nauka". Z hiszpanskim jest zreszta podobnie. Dzieci ucza sie jezyka przez ogladanie filmikow i sluchanie piosenek. Czasem musza cos nagrac dla pan. Na szczescie tutaj obie panie w komentarzach tylko chwala dzieciaki za wysilek. Nie patrza na to, jak im to wyszlo. ;)

Humor mam ogolnie taki sobie, mimo ze tym razem pensja wplynela o czasie (dwie nadal sa zalegle...). Na szczescie temperatury w koncu racza w dzien utrzymywac sie ponad 20 kreskami, wiec na powaznie zaczelam prace w ogrodzie. To mnie zawsze relaksuje. W koncu, od wielu, wielu lat, mam czas na porzadne pielenie. Nie znosze tego, ale czasem trzeba. ;) W poprzednich latach, kiedy biegalam pomiedzy praca, domem, lekcjami oraz zajeciami pozalekcyjnymi dzieci, moglam wzruszyc ramionami, ze po prostu nie mam czasu i zajac sie wylacznie najpilniejszymi sprawami. W tym roku nie mam takiej wymowki, cholercia... ;)
Ktoregos dnia, podczas takich ogrodowych porzadkow, mielismy niesamowite szczescie napotkac szereg zyjatek. Po pierwsze, podnoszac przewrocona doniczke, niechcacy znalazlam skrytke salamander. ;)

Taki malutki gatunek, choc mamy tez wieksze... duzo wieksze ;)

Nic dziwnego, donica przygniotla liscie kwiatow, tworzac wilgotne i pelne zakamarkow miejsce, idealne dla plazow.

Dobrze, ze okazow byla para, wiec przynajmniej kazdy mial swoj i obylo sie bez klotni

Tego samego popoludnia, przycinajac rozrosniete serduszka, znalazlam dwie ropuchy. Jedna malutka, druga calkiem dorodna, choc to i tak nie najwiekszy okaz jakiego widzialam. ;)

Ropuchy niestety byly pojedyncze i ten egzemplarz w koncu musialam zabrac i wypuscic na wolnosc, zanim zostal zgnieciony podczas klotni o to, kto ma go teraz trzymac ;)

Bi stwierdzila, ze jeszcze pare dzdzownic i bedzie calkiem usatysfakcjonowana. :D

Poniewaz wydaje sie, ze ocieplenie w koncu zamierza z nami zostac na dobre, w poprzedni weekend ruszylam z warzywnikiem. W sobote po pracy M. podjechal do miejsca w miasteczku gdzie jest skup lisci, ktore przerabiane sa potem na kompost. Kazdy mieszkaniec moze sobie podjechac i zaladowac ile mu potrzeba. No to M. przywiozl mi cala przyczepe swojego pick-up'a. ;)
Po poludniu ruszylam po sadzonki oraz nasiona, a tu zonk! Objechalam dwa ogrodnicze, a tam ani ogorkow do kiszenia, ani baklazanow, ani nasion kopru czy pietruchy! :O W dodatku, mimo ze sadzonki mieli na zewnatrz, po nasiona musialam wejsc do srodka. A ze teraz mamy takie glupie zabezpieczenia, wejscie oraz wyjscie zostalo rozdzielone i zeby mnie wpuszczono do srodka musialam przejsc hen, hen za budynek! Juz to mnie poirytowalo, a jak sie jeszcze potem okazalo, ze nasion niet, to w ogole wyszlam wkurzona... W koncu kupilam jakas mieszanke roznych ziol, z ktorej polowy kompletnie nie uzywam, trudno. To bylo w pierwszym sklepie. W drugim nawet nie fatygowalam sie zeby wejsc do srodka. Obejrzalam asortyment, wzielam jedyna (jakas dziwna) odmiane baklazanow, jaka mieli i czym predzej zmylam sie do domu.
Tak w ogole to bylo moje pierwsze wyjscie do sklepu od ponad dwoch miesiecy! Co za tym idzie, pierwszy raz mialam (nie)przyjemnosc wyruszyc z domu w maseczce! A dajcie spokoj! Mam nadzieje, ze popracuje z domu jeszcze dlugo, dluuugo, bo te maseczki to porazka! Mialam taka z pracy, cieniutka, bo ma ona byc bardziej dodatkiem a nie wlasciwym zabezpieczeniem, a geba spocila mi sie, ze hej! W dodatku nosze okulary, wiec co jakis czas zachodzily mi one mgla...
Byl to tez pierwszy raz od 10 tygodni, kiedy siadlam za kolkiem i bylo mi... dziwnie. ;) Nie powiem, troche mi serce mocniej zabilo kiedy wycofywalam z garazu, a M. pogrozil mi paluchem, zebym uwazala, bo jestem teraz mocno "sztywna". ;) Na szczescie nie minelo kilka minut a znow poczulam sie za kierownica wlasnego auta niczym ryba w wodzie.
Skoro w sobote spotkala mnie czesciowa porazka zakupowa, a nie zaliczylam wiecej sklepow bo chcialo mi sie siku (klania sie zlopanie kawy bez opamietania :D), w niedziele kontynuuowalam poszukiwania ogorkow gruntowych. Tym razem dopisalo mi szczescie, bo "mieli" je zaraz w pierwszym ogrodniczym. A nie moglam od razu tam podjechac dzien wczesniej?! Ech... Pisze, ze "mieli" w cudzyslowiu, bowiem jakis malo ogarniety pan podal mi poczatkowo sadzonki ogorkow salatkowych! :O Dobrze, ze spojrzalam na etykietki. Niestety, tutaj jako odpowiedz na pandemie, klienci w ogole nie moga wchodzic do srodka. Wszystko podaja ekspedienci. I chociaz kwiaty maja na stoiskach na zewnatrz, to sadzonki warzyw sa schowane. :/ Kiedy wiec powiedzialam panu, ze ja chce ogorki gruntowe, widzialam jak miota sie miedzy polkami sprawdzajac etykiety. W koncu dal mi zas sadzonki zupelnie bez etykiet. Mam wiec nadzieje, ze to faktycznie ogorki do kiszenia, a nie salatkowe, albo co gorsza cukinia, bo na tym etapie sa praktycznie nie odroznienia! :D

W niedzielne popoludnie zabralam sie wiec ostro za sadzenie. Oczywiscie przeszkadzaly pomagaly mi Potworki. No nie moze byc, zeby taka "akcja" odbyla sie bez ich asysty. ;)

"Zasiali gorale..."

Troche zgrzytalam zebami bo przez poranne zakupy mialam lekki poslizg a koniecznie chcialam skonczyc tamtego dnia, ale co bylo robic. Pozwolilam im posadzic kilka sadzonek i pare rzadkow nasion, a potem w asyscie marudzenia, pogonilam z warzywnika zeby jak najszybciej sie z tym uporac.

W tle "miszczyni" drugiego planu :D

A najlepsze, ze Potworki z takim namaszczeniem sialy uwielbiany groszek, a teraz co chwila rzucaja Mai pileczke tak, ze wpada ona (albo pileczka, albo Maya) z impetem w warzywnik! Boje sie myslec co w ogole wykielkuje. Wiekszosc nasion jest za mala zeby cos zauwazyc, ale polowe nasion grochu znalazlam wykopana na wierzch... :/

Co jeszcze sie ciekawego dzialo...

Bi zamarzyly sie loki, ale nie chciala zwyklych fal po warkoczykach. Papilotow nie posiadam, wiec wymyslilam, ze zakrece jej wlosy w swiderki.

Tak kiedys zakrecala wlosy moja babcia, tyle, ze miala je krociusienkie... i moze to byl problem...

Niestety, po godzinie musialam je poluzowac, bo Bi bolala glowa, a rezultat byl... sredni. Mi to bardziej przypominalo dredy, a nie loki. :D

Podciete i zdrowe koncowki tez pewnie by pomogly, ale Bi na szczescie byla zachwycona ;)

Wystawilismy tez poidelko dla kolibrow. Sporo wczesniej niz zazwyczaj, choc kiedy wygooglowalam sobie terminarz wywieszania karmnikow, okazalo sie, ze w naszych okolicach to przelom kwietnia i maja! :O Przyznaje, ze kolibry kojarza mi sie uparcie z cieplem i latem i w kwietniu nawet nie przeszloby mi to przez mysl. ;)
A tymczasem juz od pierwszego wieczora mamy przy poidelku regularnych gosci. Ilu tak naprawde nie wiem, ale na pewno jedna samiczke i jednego samczyka, ktorego mozna poznac po pieknym, czerwonym podgardle. :)

Od jutra mamy tutaj dlugi weekend, 3-dniowy. To taka tutejsza majowka... Jak juz pisalam, mielismy zarezerwowany kemping, ale nam go skasowano. :/ Zaczelam szukac czegos na czerwiec, ale wyglada na to, ze wszystkie okoliczne (w naszym Stanie oraz sasiednich) stanowe kempingi sa zamkniete do polowy czerwca, a nawet po tym terminie nie przyjmuja rezerwacji bojac sie, ze data otwarcia zostanie przesunieta po raz kolejny. Co ciekawe, prywatne kempingi pomalu sie otwieraja, wiec moze uda sie cos jeszcze chwycic na poczatek czerwca. Szkoda tylko, ze na tych kempingach zarowno place zabaw jak i baseny sa zamkniete. :/

Z zaskoczeniem odkrylam za to, ze jedne z polkolonii w naszym miasteczku przyjmuje rezerwacje na wakacje. I tu bije sie z myslami, bo wiadomo, wolalabym jak najdluzej pracowac z domu i opiekowac sie Potworkami. Jesli moglabym oszczedzic im polkolonii, zrobilabym to bez wahania. Z drugiej strony, Stan pomalu otwiera kolejne sektory. Nie wiadomo gdzie bedzie za miesiac. Moze sie okazac, ze nagle dostane nakaz powrotu do biura, a na polkoloniach nie bedzie miejsc... I co wtedy?!

 Dzis (w piatek) dzieciaki mialy w szkole "koncert" skrzypcowy. Kolejny znak obecnych, pochrzanionych czasow. Normalnie wielki koncert odbylby sie w szkole, byloby pieknie i uroczyscie...
A w tym roku? Dzieci mialy jak zwykle nagrac wybrany przez siebie utwor. Jedyna roznica to taka, ze zazwyczaj te nagrania "widza" tylko nauczycielki, a tym razem wrzucaly je one na glowna strone. Panie zachecaly dzieci, zeby, podobnie jak zrobilyby to na "prawdziwy" koncert, ubraly sie uroczyscie, ale sporo malolatow kompletnie to olalo...

Screen z "koncertu" - "Janko Muzykant" :D

Potworki jednak chcialy sie ladniej odstroic, Bi w ogole miala sukienke wybrana juz od tygodnia. ;)

Starsza niesamowicie sie ucieszyla z okazji, zeby ubrac te zolta sukienke. I dobrze, bo wyglada, ze w tym roku moze nie miec wiecej okazji ja zalozyc... :/

Nagralam ich rzepolenie i chyba tylko mi jest przykro, bo z zeszlego roku wiem, jak pieknie to wygladalo (i brzmialo) w szkole... Ta wirtualna namiastka, nie jest nawet ta mizerna namiastka... :(

Tak wlasnie minal 10-ty tydzien w domu. Troche smuteczkow, ze przepadl kemping (ale moze za to M. wezmie sie w koncu za szafki w kuchni, hu hu hu! :D), sporo niedowierzania jak bardzo swiat sie zmienil w ciagu zaledwie dwoch miesiecy, troszke dylematow, ale za to na pocieszenie wreszcie ladna, praktycznie letnia pogoda! :)

piątek, 15 maja 2020

Areszt domowy, tydzien #9, czyli dwa miesiace minely jak jeden dzien...

Bosz... Nie do wiary, ze juz tyle siedze w domu. Minely dwa miesiace... Bardziej niesamowite jest chyba tylko to, ze poza pierwszymi dwoma tygodniami, ktore ciagnely sie niczym gile z nosa, kolejne siedem smignelo niczym z bicza strzelil i gdyby nie zmieniajace sie, coraz bardziej zielone i rozkwiecone widoki na osiedlu, wydawaloby mi sie, ze nadal mamy marzec...

Nie dziwie sie mojej siostrze - nauczycielce, ze po wakacjach nie chce jej sie wracac do pracy. Dwa miechy to wystarczajaco dlugo, zeby sie rozleniwic, ale za krotko, zeby zatesknic za robota. ;) Ja co prawda pracuje z domu, ale za biurem kompletnie nie tesknie. Na internecie jest mnostwo artykulow o tym, zeby siedzac teraz w domu codziennie ladnie sie ubrac, zrobic makijaz, itd. Ze smiechem stwierdzam, ze sporo takich postow pisanych jest przez dziewczyny ogolnie pracujace z domu i zarabiajace na blogowaniu. Skoro pracuja z domu okragly rok, to moze faktycznie czuja taka potrzebe... Osobiscie, po niemal 20 latach praktycznie stalej pracy, ciesze sie, ze nie musze wciskac sie w eleganckie portki oraz bluzki. Swietnie pracuje mi sie przy stole jadalnym, w dresach. ;) Co ciekawe, wszystkie znajome Amerykanki maja podobne poglady. To takie troche nasze "polskie", zeby siedzac w domu wygladac seksownie i elegancko, a pelny makijaz robic nawet idac do osiedlowego warzywniaka. :)

W kazdym razie, to wrazenie, ze czas stanal w miejscu, poteguje jeszcze fakt, ze pogoda poprawia sie bardzo opornie... Kolejny rok wiosne mamy mokra i zimna. Poza pojedynczymi, cieplymi dniami, temperatury utrzymuja sie okolo 10 stopni. Kiedy jest 14-15, to dzien okreslam jako "przyjemny". ;) W koncu, dzisiaj temperatura skoczyla do ponad 20 stopni i tak juz z grubsza ma zostac (oprocz wtorku, na ktory zapowiadaja znow tylko 13 stopni). Jak to czesto bywa, nie bedzie czasu przejsciowego. Z zimna i wiosennych kurtek, wskoczymy prosto w upaly i podkoszulki, a co. ;)

Zanim jednak wiosna tupnela noga i pogonila zime na dobre, w miniona sobote padal sobie snieg. :O I to nie, ze poproszyl delikatnie, a gdzie! Cale popoludnie mielismy przelotne sniezyce!

Na zdjeciu oczywiscie tych wielkich platkow sniegu prawie nie widac... :/

Oczywiscie temperatury byly plusowe (choc ledwie - ledwie), wiec nic nie osiadalo, nie mniej niesamowite bylo patrzec za okno, a tam... zamiec sniezna! W prawie polowie maja! :O

Niedziela obfitowala za to w inne ekscytacje. Po pierwsze byl to tutejszy Dzien Matki. Bi juz od kilku tygodni smarowala po kartkach i chowala skonczone "dziela". Nik, znacznie mniej chetny do takich prac, zloscil sie i biadolil, ze jednym z zadan do Polskiej Szkoly bylo narysowanie laurki na Dzien Mamy. Pozniej zas oswiadczyl, ze on juz swoje zrobil i slyszalam tylko jak Bi namawiala go cichcem zeby obejrzal inspiracje na YouTube i cos jeszcze narysowal. :D

Laurki, kartki, obrazki... :)

Poza laurkami, Bi podarowala mi... pieniazki. Cale 23 centy! :D Kiedy, troche zaskoczona, powiedzialam, ze nie musiala dawac mi swojej kasiorki, bo ja przeciez sama zarabiam, moja panna odpowiedziala, ze to nic, bo ona chciala mi dac pieniadze, po czym wzruszyla ramionami, ze "i tak nie lubi centow". Pewnie  - matce cenciaki, sobie zostawila "dulary"! :D

Kartka z kasiora. Rozsmieszyla i wzruszyla mnie jednoczesnie. Cudowna pamiatka, z bledami, a w dodatku napisana czesciowo po polsku. :) "Kocham cie mama ti jestes the best. Ja kocham jak you kiss me good night and read a book for me. Ti jestes the best mom in the world that anyone could have". Pisownia oryginalna, tylko bez polskich liter. :D

Z okazji Dnia Matki, mialam pretekst, zeby znow cos upiec. Tym razem padlo na "truskawkowa chmurke", choc mi wyszla raczej chmurka "owocowa". Dlaczego? Najpierw na liste zakupow wpisalam mezowi "mrozone truskawki lub maliny", a on kupil... mieszanke jagod, malin i jezyn. ;) A potem okazalo sie, ze mialam tylko dwie galaretki truskawkowe, wiec trzecia wzielam z czarnej porzeczki. :D
W kazdym razie to moje trzecie podejscie do tego ciasta i chyba bedzie ostatnie. Jest pyszne, nie powiem, choc polaczenie bezy z bita smietana jest nieco zamulajace... Niestety, ta bita smietana zawsze, ale to zawsze rozplywa sie przy probie krojenia ciasta! Tym razem, pomimo calej nocy w lodowce, zaczela splywac bokami juz po polozeniu na wierzch bezy! :/

Gotowe ciasto. Widac splywajaca bokami smietane. Na szczescie po wlozeniu do lodowki zastygala bez dalszej jazdy w dol

Nie wiem co robie nie tak. Na torcie pieknie sie trzymala, a tutaj... szkoda gadac. Albo tutejsza smietana jest jakas inna, albo po prostu za duzo jej daje. No ale tyle wychodzi z 500 ml smietanki w przepisie. Nie wiem, moze kiedys dam temu ciastu jeszcze jedna szanse, ale podziele ilosc bitej smietany przez polowe. Nizsza warstwa ma szanse sie sztywniej trzymac...

Po przekrojeniu. Ja wiem, ze ciasto ma smakowac, a nie wygladac, no ale...

Niedziela byla jednym z tych pieknych, slonecznych dni, ktore przez okno wydawaly sie cudownie cieple, a potem czlowiek wychodzil z domu i jak owial go zimny wicher, to mial ochote uciec z powrotem do srodka. Dlatego, po obowiazkowym spacerze wokol osiedla (na ktory mialam srednia ochote, ale trzeba poruszac stare kosci), odmowilam pojechania na przejazdzke rowerowa. Zreszta, mialam okres, wiec wiecie... Nic przyjemnego kiedy jeszcze siodelko wrzyna sie w dupke. ;) I dobrze, ze nie pojechalam, bo omineloby mnie "ciekawe", a w kazdym razie ekscytujace (przerazajace?) wydarzenie. Bi zostala ze mna i kiedy stalysmy sobie na tarasie, patrzac w ogrod (ogladalam z westchnieniem chwasty w warzywniku ;P), sposrod drzew z tylu wylazl sobie... niedzwiedz! Widac, ze mlody jeszcze, taki niedzwiedzi smarkacz swiezo pogoniony zapewne przez matke. W bialy dzien! Przeszedl sobie spokojnie tylem ogrodu, okrazyl nasza szopke, po czym zawrocil, przeszedl ponownie przez trawnik, wszedl z powrotem w lasek i dopiero tam puscil sie biegiem niewiadomo dlaczego!

Idzie i niucha kolo naszej szopki... Kosmata bestia... :/

Bi az kwiczala ze szczecia (milosniczka drapieznikow sie znalazla), ja az taka radosna nie bylam... Pod rododendronami z tylu marzy mi sie ogrodowa hustawka... A wlasciwie marzylA, bo teraz stwierdzam, ze chyba wole trzymac sie jednak blizej domu... ;)

Co poza tym... Zrobilam kolejne podejscie do pasemek. Tym razem kupilam farbe, do ktorej nie trzeba bylo zakladac czepka. Nakladalo ja sie szczoteczka na wybrane pasemka. Duzo wygodniejsze, ale... Zawsze przeciez musi byc jakies "ale". ;) Farba byla tym razem dosc wodnista i dziwnie mi sie ja rozprowadzalo. No i ten tyl to koszmar po prostu... Rezultat? Mimo, ze tym razem widac wyraznie, ze wlosy sie rozjasnily, to z tylu zrobilam sobie dwie jasniejsze plamy i to w paskudnym, zoltym (a raczej prawie pomaranczowym) odcieniu!!! :/


No trudno, najwazniejsze, ze ogolnie znow z "myszy" zrobilam sie na blondynke. Wiecej juz nie kombinuje. Po prostu kiedy salony fryzjerskie na dobre sie otworza, oddam sie w rece mojej ulubionej Wioletki i niech ratuje, co sie da. A reszta kiedys odrosnie. :D
Tak swoja droga, to propaganda szerzy sie rowno i szeroko. Ogolnie, wiekszosc ludzi pracujacych w malych firmach, boi sie o przyszlosc i finanse i martwi, ze kryzys bedzie sie ciagnal za nami przez rok, albo i dluzej. Osobiscie, gdyby nie zmartwienie co z dziecmi, gotowa bylabym wracac normalnie do pracy i zaczac zwyczajnie zyc. Okazuje sie jednak, ze ci, ktorych kryzys gospodarczy nie dotyczy, maja wrecz odmienne zdanie. Na Fejsie kraza ankiety pytajace o samopoczucie i gotowosc na otwieranie biznesu. I tak, jedna z bylych kolezanek z pracy, ktora teraz pracuje w ogromnej miedzynarodowej firmie a obecnie wykonuje obowiazki z domu, odpowiada, ze jest przerazona i absolutnie nie gotowa na powrot do pracy. Dodam, ze prace ma taka, ze nie ma kompletnie kontaktu z klientami. Jak sie ja poczyta, mozna dojsc do wniosku, ze wirus najwyrazniej tylko czyha zeby ja dopasc za drzwiami chalupy i ugryzc w grube dupsko. ;) Nie jestem zlosliwa, kobita ma bardzo "hamerykancka" posture, ktora na Fejsie regularnie zwala na problemy z tarczyca. Taaa... Nie mowie, bardzo prawdopodobne, ze faktycznie ma te niedoczynnosc tarczycy, ale wiecie, ja widzialam ile i co ona jadala... ;)
Ale wracajac do koronawirusowej paniki. No zalamuja mnie tacy ludzie. Ona, owszem, pracuje w wielkiej firmie (produkujacej slynne napoje gazowane), wiec raczej nie ma ryzyka, ze firme zamkna i wysla ja na bezrobocie, wiec latwo jej mowic, ze nie chce wracac do biura, bo sie boi. Ta osoba, dodatkowo wrzuca na Fejsa apele rzekomo pisane przez innych ludzi, jak np. swojej fryzjerki (pisalam o wlosach, dlatego mi sie przypomnialo ;P). Salony fryzjerskie maja pozwolenie otwarcia od 20 maja. Owa fryzjerka pisze wiec, ze jest wlascicielka salonu i chociaz by chciala, to tak strasznie, ale to strasznie boi sie go otworzyc. Ze fryzjerzy nie moga zachowac bezpiecznego dystansu spolecznego, musza pracowac bezposrednio z ludzmi itd. Dobrze, poniekad to rozumiem, no ale... Ona jest wlascicielka salonu, nie chce, niech nie otwiera. Nikt jej nie zmusza Zapewne ma jakis tam kapital, ktory pozwoli jej przetrwac jakis czas... Niech mowi jednak za siebie, zamiast nawolywac do buntu wszystkich fryzjerow... Zastanawiam sie, czy dziewczyny, ktore zatrudnia w swoim salonie, mysla tak samo? Kokosow przeciez nie zarabiaja. Wiem, ze moja fryzjerka, wraz z czterema innymi, wynajmuja "krzesla" w salonie fryzjerskim, grupowo skladajac sie na uzytkowanie owego pomieszczenia. Nie wierze, ze nie martwia sie, ze bez zarobku nie moga placic za wynajem i ryzykuja strate miejsca gdzie przez wiele lat wykonywaly swoj zawod. Podejrzewam, ze tylko czekaja na pozwolenie, zeby jak najszybciej moc znow podjac prace... I tak ma wiekszosc ludzi, ktorzy z dnia na dzien zostali bez zarobku... A wielu z nich zostanie na zasilku jeszcze wiele tygodni, jak nie miesiecy...

Z przyjemniejszych tematow, to troche spozniona, ale Bi dostala kartke z zyczeniami urodzinowymi, wlasnorecznie wypisana przez pania dyrektor z ich szkoly. :) Do kartki dolaczona byla naklejka, ktora dzieci zwykle nosily z tej okazji w szkole oraz olowek z dedykacja od dyrektorki. ;) Bardzo mila niespodzianka.


Ja za to gotuje (niezbyt chetnie przyznaje) i pieke jak szalona. Faszerowana cukinia byla pyszna, choc Potworki oczywiscie jej nie tknely. ;)


Chetniej jednak pieke. A idzie w brzuch i udka niestety, w cycki uparcie nie chce. :D Poza tortem dla Bi i malinowa chmurka, upieklam dwa razy mini serniczki cytrynowe, bo po kremie do torta zostalo mi 2/3 wiaderka masy sernikowej i chcialam ja gdzies zuzyc. Jak to bywa z nowymi przepisami i ten musialam dopracowac. Na dno papilotek trzeba bylo wylozyc pokruszone herbatniki. Niestety, kiedy potem wlewalam na nie mase sernikowa, okruchy z herbatnikow zaczely w niej plywac! W rezultacie mialam problem, zeby poznac czy serniczki juz sie dosc upiekly i sie lekko Spiekly. ;) Przy drugiej partii herbatniki na dnie ugniotlam i serniczki wyszly juz idealne. :)

Jesli zostanie Wam czasem troche twarogu na sernik (do przepisu potrzeba 300 gram), polecam - pychota!

Oprocz tego, znudzil nam sie chlebek bananowy oraz bananowe muffinki, wiec zaczelam szukac gdzie tu jeszcze moge zuzyc takie przejrzale banany. Sprobowalam ciasteczek, ale niestety, pierwszy przepis, choc bajecznie szybki i prosty, wyszedl bez-na-dziej-ny. Ciastka smakowaly po prostu jak chlebek bananowy, tylko w mniejszej wersji. :D

Smaku tych ciastek nie ratowala nawet zawartosc czekolady ;)

Zdecydowanie to nie to, o co mi chodzilo. Potem jednak wyszukalam przepis na ciasteczka bananowo - owsiane i te zdecydowanie lepiej nam podeszly. Zdjecia nie mam, ale mysle, ze jeszcze nie raz zagoszcza w naszym domu. :)

Aha! W poniedzialek wplynela jedna z zaleglych pensji! Niestety tylko pojedyncza. Tego samego dnia dostalam maila, ze wplynie kolejna. No ciekawe kiedy i czy znow pojedyncza, czy od razu podwojna, zeby juz wszystko nadrobic? Jak mamy za tydzien pomalu ruszac z praca, to niech sie dziadyga stara. ;)

We wtorek ratowalysmy z Bi pszczolke. To znaczy nie wiem czy ten egzemplarz akurat potrzebowal ratunku, ale gdzies kiedys przeczytalam, ze jesli znajdzie sie letargiczna, zmeczona pszczole, mozna podac jej troche wody z cukrem. No i siedziala taka "nieruchawa" na naszych frontowych schodkach. Tego dnia szalala znow straszna wichura i przyszlo mi do glowy, ze pszczola zaleciala za daleko od ula i nie miala sily frunac z powrotem pod wiatr. Bi ochrzcila ja "Bee-Bee" (od bee - pszczola), co zapewne mialo byc uklonem w strone jej wlasnej ksywki - Bibi. ;) Rozpuscilam szybko w wodzie troche cukru i wylalam obok owada.

Pszczolka Maja Beebee :)

Ciezko bylo stwierdzic czy cos wypil, ale pol godziny pozniej zaczal chodzic wzdluz schodow, a chwile potem odlecial. Albo wiec cos pszczole pomoglysmy, albo po prostu musiala odsapnac. ;)

Piekna niespodzianke sprawil mi moj bez. Juz spisalam go w sumie na straty, poniewaz jestesmy w tym domu trzecia wiosne i krzak nie mial zamiaru kwitnac. Mowilam nawet M., zeby go wycial, tym bardziej, ze po zimie polowa krzewu okazala sie byc uschnieta. Malzonek postanowil dac mu jednak jeszcze szanse. I okazalo sie, ze wypuscil jednak kwiaty (bez, nie malzonek ;P)! Wysoko nad moja glowa, wiec nie zauwazylam ich dopoki nie zrobily sie naprawde duze, prawie gotowe do zakwitniecia! :)

A jednak! :D

W tym roku tylko jedna, jedyna "kisc", ale mam nadzieje, ze to dobry poczatek i teraz juz co roku bedzie mial ich wiecej! Kiedy to zobaczylam, mialam ochote usciskac niesfornego krzaczora! ;)

Zaczelismy tez przygotowania warzywnikowe. Troche pozno, ale pogoda kompletnie nie wspolpracowala. Jeszcze w tym tygodniu dwa razy mielismy ostrzezenia przed przymrozkami! :O Strasznie zimna ta wiosna w tym roku...

Przekopany i bez chwastow (wreszcie!). Poki co rosnie tylko zeszloroczna marchew, pietruszka oraz szczypior. :)

W tym tygodniu mialam tez co-dwutygodniowa telekonferencje z praca i choc raz dostalam w miare dobre wiesci. Co do wyplaty to znow jakies obiecanki i pokretne obietnice, ze do 8 czerwca wszystko nadrobia. Telekonferencja byla 13 maja, wiec ma im to zajac praktycznie miesiac, hmmm...
Dobra wiadomoscia jest za to fakt, ze choc nasz Stan pomalu odmraza gospodarke i otwiera niektore branze od 20 maja, ja poki co mam nadal pracowac z domu. Budynek, w ktorej miesci sie nasza firma ma byc narazie otwarty "na pol gwizdka", a to znaczy, ze w naszym biurze moga byc maksymalnie dwie osoby i pracujace tylko pol dnia. Do pracy maja wiec narazie przychodzic tylko osoby, ktore musza przeprowadzic jakies testy w laboratorium. A i to bedzie zapewne nieco ograniczone poki co, bo po dwoch miesiacach prawie stalej nieobecnosci, pierwszy tydzien to bedzie inwentaryzacja - co przestalo dzialac, co sie skonczylo, co przeterminowalo, itd.  Zamowic nowe akcesoria, odczynniki i  od nowa zorganizowac prace. Nie wydaje mi sie, zebym otrzymala pozwolenie na prace zdalna do konca wakacji (choc to byloby najlepsze), ale jeszcze przez kilka tygodni (mam nadzieje) nie musze sie martwic o opieke nad Potworkami. Oczywiscie rzad naszego Stanu narazie nie podjal zadnych decyzji co do polkolonii... :/

To na tyle wiesci z tego tygodnia. Szykuje nam sie piekny i cieply weekend, wiec mam nadzieje, ze M. przywiezie mi kompost do warzywnika (ktory mozna dostac za darmo w naszym miasteczku), pojade po sadzonki i w koncu posadze warzywka. :)
Potworki pozdrawiaja! ;)

Zagonilam ich ostatnio do roboty i z moja mala pomoca przygotowali sobie leniwe pierogi. A co! Ciagle wolaja jesc, to niech se sami gotuja! :D

Jak widac, drzwiczek od szafek kuchennych nadal nie mam :D

Buziaki i do przeczytania! :*

piątek, 8 maja 2020

Areszt domowy tydzien #7 i #8 z cala seria ku*wicy w tle

Mysle, ze nie musze Wam pisac, ze jest chu*owo i tyle. :(

Moj szef zalega z jedna wyplata jeszcze z marca czy lutego (juz sie gubie pomalu), ostatniej kwietniowej tez nie dostalam i pierwsza majowa rowniez nie wplynela. Oczywiscie przy kazdej telekonferencji obiecanki cacanki i rady zeby zadzwonic do banku, bo teraz pozwalaja odsunac w czasie splaty pozyczek za dom. Pomijam milczeniem, ze zasady zaleza od poszczegolnego banku i nie kazdy sie na to zgadza, ale po prostu cos mnie trafia jak tego slucham! W doopie mam jego rady! On - moj pracodawca, zamiast przelac pensje, mowi, zeby zalatwiac z bankiem przesuniecie pozyczki! No przeciez to jakas paranoja!!! Jak, kuffa, obiecuje, to ma placic i tyle! Albo niech NIE obiecuje, tylko przeprosi i mowi jasno, na czym stoi! Po prostu brak mi slow na tego czlowieka, poza barwnymi epitetami! :/

W koncu, w zeszlym tygodniu powiedzialam sobie "basta". Tydzien zaczal sie stresujaco, bo w poniedzialek musialam pilnie skonczyc nanoszenie poprawek oraz odpowiedzi na pytania do napisanej procedury. Oczywiscie, jak na zlosc, byl to jeden z tych dni, kiedy dzieciaki przychodzily po pomoc w kazdej, malej dupereli. Nie do opisania jest jak mi cisnienie skacze, kiedy Nik wola, zeby mu pomoc, patrze na zadanie i pytam czy obejrzal filmik z instrukcja, a on odpowiada, ze nie! Po prostu mnie wtedy trafia, bo co innego przeczyac/ obejrzec i nie rozumiec do konca, a co innego olac to, bo przeciez "mama obejrzy czy przeczyta i niech ona sie glowi, co mam robic"! :/ Albo Mlodszy oznajmia z gory, ze bedzie potrzebowal mojej pomocy, wiec rozklada sie z kartkami obok, przy stole jadalnym. Ok, ale on ciagle GADA! Mamrocze sam do siebie, wierci tylkiem po krzesle, wstaje, robi runde wokol stolu, itd. Ja probuje sie skupic, a ten mi ciagle lazi i "brzeczy" przy uchu!
W rezultacie wydarlam sie na Potwory kilka razy i to tak, ze az mnie gardlo drapalo. A kolejnego dnia, kiedy emocje opadly, Nik od niechcenia zagadnal, ze musi cos skonczyc z poprzedniego dnia, bo nie wiedzial jak, a nie chcial mnie prosic, bo bylam w zlym humorze i bal sie, ze znow na niego nakrzycze... Nie macie pojecia jak mi sie glupio i przykro zrobilo. Biedne dziecko i wyrodna matka!
Zas kolejnego dnia mielismy telekonferencje i szef oznajmil beztrosko, ze mimo, iz jakas tam pomoc finansowa ma potwierdzona, to kolejna wyplata w poniedzialek i tak nie wplynie "bo costam" (nie jestem w stanie przez telefon zrozumiec, o czym on mowi). Ani przepraszam, ani pocaluj mnie w dupe!
I po tym wlasnie stwierdzilam, ze pierdziele. Ja tu stresuje siebie i doprowadzam dzieci do nerwicy, a i tak nic z tego nie mam. W takim razie: "jaka placa, taka praca". Nie placa, ja nic nie robie. Od zeszlej srody mam tylko wlaczonego Outlook'a, w razie gdyby ktos cos ode mnie potrzebowal, ale nie pracuje. Jesli pensja wplynie, zaczne pisac kolejna procedure. Jesli nie wplynie, zaczne moze w poniedzialek, zeby moc z czystym sumieniem powiedziec podczas telekonferencji, ze taaak, zaczelam pisac kolejna. ;)
Od zeszlej srody zajmuje sie wylacznie domem i Potworkami i powiem Wam, ze od razu poziom stresu i zmeczenia poszybowal w dol. Oczywiscie do zera nie dojdzie, bo po pierwsze, idzie okres, a po drugie, u M. obcieli godziny po raz kolejny i musielismy zaczac dokladac do rachunkow z oszczednosci. Dobrze wiec nie jest, za to istnieje realne zmartwienie o przyszlosc... Ale przynajmniej odpadla mi ku*wica kilkanascie razy dziennie, ze ja staram sie cos pisac do pracy, a Potworki co chwila przerywaja...

Kolejna przykra wiadomoscia jest nasza majowka. Tutaj jest ona z okazji Memorial Day, ale ze jest to swieto ruchome (zawsze jednak ustawiane na poniedzialek pod koniec maja), wiec co roku wypada w nieco innym terminie. Tym razem wolnym dniem bedzie 25 maja i mielismy juz zarezerwowany kemping od 22 do 25-ego. Niestety, w piatek dostalam maila oraz telefoniczna wiadomosc, ze zamkniecie pol kempingowych w tamtym Stanie przedluzono (poki co) do 1 czerwca, wiec nasza rezerwacje anulowali... :(
Nie dosc, ze juz sam fakt popsutych planow jest przykry, to jeszcze wkurza mnie, ze to do cholery kemping! Nie hotel ani pensjonat, gdzie mieszka wiele osob pod jednym dachem, tylko srodek lasu! W dodatku na tym polu bylismy juz wielokrotnie, wiec wiemy, ze odleglosci pomiedzy miejscowkami sa spore. Jest dosc miejsca, zeby innych ludzi obserwowac z daleka, zza krzakow. Przeciez mogli po prostu wprowadzic pewne obstrzezenia, jak zakazac odwiedzajacych (na kempingach dozwoleni sa goscie przyjedzajacy do biwakowiczow, pod warunkiem, ze wyjezdzaja przed zmrokiem) albo zamknac place zabaw oraz publiczne lazienki. Wtedy oczywiscie nie przyjechalby nikt z namiotami, ale ludzie z przyczepkami lub RV mogliby nadal spokojnie biwakowac i nacieszyc sie swiezym powietrzem. Ale nieee... lepiej wszystko zamknac na glucho. :/ A mi teraz tak bardzo potrzeba takiej odskoczni...

A, no i 1 maja wracalibysmy z Polski. Teraz nie wiadomo nawet czy nasza sierpniowa podroz dojdzie do skutku...

Poza sprawami szkolno - pracowymi, staramy sie jak najpozyteczniej wykorzystac czas aresztu domowego. W praktyce wyglada to tak, ze ja usmiecham sie przymilnie do meza, a on z mniejszym lub wiekszym entuzjazmem, zabiera sie za kolejny "projekt". :D Niektore zreszta doklada sobie sam, np. remont schodow, ktorego zadne z nas nie mialo w planach na najblizsza przyszlosc. ;) Schody nie wygladaly tak zle, chociaz poprzedni wlasciciele pomalowali pozolkle balustrady pokryte jakas sliska farba, bez uprzedniego "zmatowienia". W rezultacie niemal natychmiast zaczela z nich oblazic nowa farba. No i dywanik na nich polozony, juz kiedy sie wprowadzalismy, byl gdzieniegdzie obluzowany. Teraz, po dwoch latach Potworkowego zjezdzania po nim na dupskach, lub czolganiu sie na gore na brzuchach, na kilku schodkach oderwal sie zupelnie i latal luzem, grozac wypadkiem. Ze swojej strony, nienawidzilam tego dywanika od przeprowadzki, bo strasznie ciezko sie go odkurzalo. Nie dosc, ze trzeba bylo z odkurzaczem "tanczyc" na schodach, to jeszcze czlowiek odkurzal w jedna strone, druga, w poprzek, sama rura, a wszelkie paprochy oraz wlosy dalej sie w najlepsze trzymaly. Porazka! Juz kilka razy wspominalam M., ze najlepiej to g*wno zerwac i zostawic deski i juz. Okazalo sie jednak, ze pod spodem schody sa pomalowane tylko nieco poza linie dywanika, byly pilniejsze rzeczy i jakos ten projekt zostal odsuniety w czasie.

Tak wygladaly schody. Tu akurat ich gorna polowa, bo dolnej nie zdazylam pstryknac zanim M. zerwal dywan ;)

Az do dwoch tygodni temu, kiedy M. potknal sie o poluzowany chodnik i malo nie zlecial z kilku ostatnich stopni. Oczywiscie wsciekl sie, ze "w koncu cos trzeba z tymi schodami zrobic!". No to mowie, ze przeciez gadam od dwoch lat, ze nienawidze tego dywanika i ze chce go zerwac. W domysle, ze nastepnego dnia, czy kiedys tam. Ale nie, moj malzonek, poprzez doplyw adrenaliny, rzucil sie na nieszczesny chodnik i zaczyna rwac! :O Jest 21 godzina, wlasnie polozylismy Potworki do lozek i zaczynam im czytac, ale dla M., jak cos go najdzie, nie ma ze spokojnie, poczekamy, kolejnego dnia bedzie na to czas... Moze to zreszta dobrze, bo najczesciej jak odklada cos "na pozniej", to wraca do tego po kilku... latach. :D

Tu juz poprawna polowa. Tak wygladaly schody po zerwaniu dywanu. A moglo byc tak prosto... :D

W kazdym razie kolejnego dnia zabral sie za szlifowanie schodow ze starej farby. Niestety, odkrylismy kolejna, niezbyt mila niespodzianke... Ten dom ma ich kilka, np. drzwi do pokoju Bi pozbawione sa zamka. To znaczy jest klamka, jest "jezyczek", ale we framudze brakuje tej metalowej wkladki, ktora go trzyma. Jest gladkie drewno. :O Czyli drzwi w tym pokoju nawet sie tak naprawde nie zamykaja, bo nic ich nie trzyma. Jesli wietrze sypialnie, otwieraja sie i zamykaja swobodnie pod wplywem ruchu powietrza. :D Za to drzwi do szafy w holu, maja... zamek! Normalnie z jednej strony taki dzyndzel do przekrecenia, a z drugiej dziurke od klucza. W szafie! :O Rzecz jasna klucza nie mamy, bo skad. Jak kiedys Nik przekreci zamek od wewnatrz (a on lubi tak sobie bezmyslnie pomacac, przekrecic; juz raz musielismy sie wlamywac do lazienki bo przekrecil zamek, wyszedl i zamknal drzwi) i zamknie szafe, to nie dostane sie do poscieli ani recznikow. ;)
Wracajac jednak do schodow. Serio, nie wiem jak ten dom budowano... Zwykle tyl nad stopniem, wchodzi w rowek w desce przytrzymujacej ow stopien. Do tej deski przyczepia sie deske bedaca stopniem, dochodzaca do tylnej dykty i tworzy to jedna, schludna i solidna calosc. Mam nadzieje, ze wiecie mniej wiecej o co mi chodzi? A u nas?! U nas zarowno tyl, jak i stopien sa przyczepione do balustrady oraz sciany i zczepione razem metalowymi "klamrami" widocznymi na zdjeciu, a ktore wczesniej ukrywal dywanik! M. probowal owe klamry odkrecic, ale okazywalo sie, ze wtedy, pod ciezarem krokow, caly schodek oraz tylna dykta zaczyna latac luzem! :O No i co teraz?! Kupic nowy chodnik i przybic go z powrotem? Kazdy po jakims czasie sie poluzuje. Ja marzylam, o normalnych, drewnianych schodach. W koncu zdecydowalismy sie doczepic listewki i pod nimi ukryc klamry... A podczas przycinania listewek okazalo sie, ze gorna polowa schodow jest... o 4 cm szersza! :D
Jak na taka niewielka powierzchnie, troche sie M. narobil. Schody trzeba bylo oszlifowac ze starej farby, wygladzic, oczyscic, pokryc bejca do drewna, a potem dwiema warstwami lakieru.

Tu juz oszlifowane i oczyszczone ze starych powlok

Oczywiscie po kazdym takim zabiegu, deski musialy dobrze wyschnac. Boszzz, jak to wszystko smierdzialo... Jak na zlosc, wiosna jest nadal zimna i nie moglam nawet pootwierac za bardzo okien, zeby porzadnie przewietrzyc... A pyl po szlifowaniu scieralam doslownie ze wszystkiego i w kazdym pomieszczeniu na dole! W jadalni w bezposrednim sasiedztwie schodow, w salonie, a nawet z blatow kuchennych, ktore sa na koncu korytarzyka i spodziewalam sie, ze pylu na nich nie bedzie, a juz na pewno nie w takiej ilosci... Zeby mozna bylo wchodzic na gore, M. robil co drugi schodek. Pare razy malo sie nie zabilam, schodzac co drugi stopien na dol... No i najgorsze - zrobiona narazie jest tylko dolna polowa schodow, wiec czeka nas powtorka z rozrywki! :D
Ale efekt koncowy uwielbiam! Mimo, ze oszlifowane oraz oczyszczone, to nie sa nowiutkie deski prosto od stolarza. Bejca wydobyla z nich lekkie nierownosci oraz odbarwienia i wygladaja (jak dla mnie) przepieknie - stare schody nadgryzione zebem czasu! :) Strasznie lubie takie drewno z historia!

A oto i zakonczony projekt, no polowa! :)

Kolejnym zakonczonym (prawie) projektem jest salon. W koncu moj malzonek znalazl w sobie mobilizacje zeby pomalowac go druga warstwa farby. To oznaczalo zas, ze w koncu, po dwoch latach od przeprowadzki, moglam powiesic zaslony! :D

Rzecz jasna zdjecia kompletnie nie oddaja koloru... No coz... :/

Co za radosc!!! Nie do konca zadowala mnie to duze okno i zastanawiam sie nad nieco innym upieciem na nim zaslon, ale poki co, niech bedzie, bo nie mam pomyslu.

Salon mamy niestety ciemnawy, w koncu dobrze to widac na zdjeciach bez zapalonych swiatel.

Teraz chcialabym tylko powiesic jakies obrazy, juz nawet kilka mam upatrzonych, ale zanim cokolwiek zamowie, chce poczekac na wyplate, a ze ta niewiadomo kiedy wplynie, to poki co sciany sa puste... :/

Zeby nie bylo, ze spedzamy czas wylacznie na remontach, nadal codziennie udajemy sie na spacer po osiedlu i spedzamy przynajmniej godzine na dworze. Jesli jest cieplej, zostajemy na powietrzu wiekszosc popoludnia, ale niestety, pogoda slabo tej wiosny wspolpracuje... Jest chlodno i czesciej deszczowo niz slonecznie. I bardzo, ale to bardzo wietrznie. Co drugi dzien wichury urywaja glowy. Czasem jednak trafi sie ladniejszy dzien i na szczecie dosc czesto jest to weekend. I tak, ostatnia sobota kwietnia byla bardzo przyjemna. Nie goraca, ale sloneczna, przy temperaturze okolo 20 stopni. Idealnie na przejazdzke rowerowa, z czego skwapliwie skorzystalismy. ;)

Nik nadal na swoim ukochanym BMXie. Przy kazdej gorce ryczy, ze nie ma przerzutek, ale kiedy M. proponuje mu, ze kupimy nowy rower, a ten sprzedamy, Mlodszy ostro protestuje. Bo on by chcial miec dwa :O

Niestety, w tym roku, podczas tych przejazdzek, najslabszym ogniwem... jestem ja. No formy nie mam kompletnie i przy najmniejszym wzniesieniu ledwie zipie! :D Dlatego tez te nasze przejazdzki sa poki co dosc krotkie. Co prawda zachecam rodzine, zeby oni sobie jechali dalej, a ja spokojnie wroce do domu, ale solidarnie wracaja ze mna. ;)

Tymczasem, mimo ze w zasadzie nie rozmawiamy z dziecmi na temat obecnej sytuacji, cos tam jednak gumowe ucha podsluchuja z naszych rozmow, cos moze mowia nauczyciele podczas prezentacji i Bi podchwytuje haselka. Ostatnio, podczas malowania kreda na podjezdzie, bez zadnej podpowiedzi z naszej strony, Bi wysmarowala takie cos:

Kilku sasiadow z entuzjazmem wykrzykiwalo haslo :D

Sasiedzi byli zachwyceni. :D A Nik, znacznie mniej chetny do prac plastycznych, narysowal dla mamusi narcyzy. ;)

Zonkile dla mamusi :*

Za to rozbraja mnie szczerosc Bi w stosunku do zadan szkolnych. Pod koniec kazdego zadania dzieci maja miejsce na zaznaczenie co poszlo dobrze, a co zle, a na koniec dnia moga napisac jak ogolnie minal im dzien i dlaczego. I czasami Bi wypisuje niezle kwiatki. :D

Nie wiem, czy bedzie dobrze widac, ale Bi napisala, ze jest dumna z tego, ile napisala na kazdym slajdzie, po czym skomentowala sama siebie, ze "jest dumna, bo w szkole nigdy tyle nie pisze". Szczerosc, nie radosc! :D

Tu z kolei dzieciaki na koniec dnia maja wybrac emotikonke okreslajaca ich nastroj i opisac dlaczego wybraly akurat ta. Jak widac "buzka" Bi jest taka nijaka i w komentarzu napisala, ze "LEXIA byla wkurzajaca". LEXIA jest programem edukacyjnym, w ktorym dzieci cwicza pisanie. Starsza niestety orlem "spelowania" nie jest, a ze nie znosi byc poprawiana, to sie z programem niezbyt "dogaduja" :D

Potworkowa mamuska zas, wspiela sie na inne wyzyny "plastyczne" i postanowila zrobic sobie pasemka, o! Ostatnio robilysmy je sobie z matka kiedy bylam na studiach, ale stwierdzilam, ze co to dla mnie. ;)

"I'm sexy and I know it..."

Blad! Dopoki nie zaczelam, zupelnie nie przelecialo mi przez mysl, ze wtedy bylysmy we dwie, natomiast bedzie bardzo trudno w pojedynke powyciagac sobie wlosy z tylu glowy... Nagimnastykowalam sie z lusterkiem, nameczylam, w ktoryms momencie mialam juz lzy frustracji w oczach, ale jakos dalam rade. I potem ku*wica mnie wziela, bo choc trzymalam farbe na wlosach pol godziny, rozjaznily sie tylko pasma wlosow przy samej twarzy!
Przed



Po - widac przy twarzy jasniejsze pasemko



Z boku oraz tylu nie chwycilo NIC!

 Przed


Po - znowu, jasniejsze pasmo przy twarzy, poza tym gdzieniegdzie jakies jasniejsze refleksy i to by bylo na tyle :/


No by Was cos nie trafilo?! :D Czeka mnie podejscie nr. 2, z inna farba.


Zadziwiajaco, wszystko to zdarzylo sie w ciagu tygodnia #7. Ciekawe, ze kiedy mijal wcale nie wydawal sie az tak wariacki. ;)

A potem nadszedl urodzinowy weekend. :)
Dla Bi obchody zaczely sie juz w piatek, bowiem dzieciaki z jej klasy przygotowaly dla niej prezentacje z zyczeniami.


A nie pisalam, ze ulubionym zwerzeciem Bi jest teraz tygrys? Najwyrazniej Starsza podkreslala to w szkole rownie stanowczo, co w domu i w efekcie prawie kazdy slajd z zyczeniami mial w tle tygrysa. :)
Dodatkowo, podczas klasowego wirtualnego spotkania, dzieciaki (oraz niektorzy nauczyciele) mieli skladac Bi zyczenia i spiewac Happy Birthday. Jak to bywa z tymi spotkaniami, zyczenia nauczycieli cos przerywaly, wiekszosc dzieciakow patrzyla zdziwiona w ekran i tylko jedna dziewczynka w tle spiewala. :D
Bi byla tez niesamowicie zadowolona, bo okazuje sie, ze w ich szkole, kazdy dzien zaczynal sie od przemowienia z glosnikow, podczas ktorego oglaszano jaki jest dzien, czy jest to jakies specjalne swieto, oraz wymieniano te dzieci ze szkoly, ktore mialy tego dnia urodziny. Teraz te ogloszenia sa puszczane jako filmik i w piatek wymieniono Bi jako jedna z urodzinowych dzieci, z czego byla oczywiscie niesamowicie dumna. To dziecko uwielbia byc w centrum uwagi. Dla porownania, Nik w takich sytuacjach najchetniej schowalby sie pod lawke. ;)

Ja spedzilam polowe piatku, szykujac tort. Nie chwalac sie, w pieczeniu biszkoptow staje sie pomalu "miszczem". ;) Wyrosl naprawde pieknie, a co lepsze, po wystygnieciu gora opadla mu idealnie plasko, ale to juz oczywiscie przypadek. W kazdym razie choc raz nie trzeba bylo nic docinac. :D

Biszkopcik idealny :)

No dobra. Biszkopty wychodza mi po "miszczosku", ale robic kremy to ja sie dopiero ucze. Coz, skoro moja babcia zmarla zanim zainteresowalam sie kuchnia i pieczeniem (a torty robila niesamowite!), a moja matka w zyciu torta nie upiekla, to czego sie mozna spodziewac... Postawilam wiec znowu na moj sprawdzony krem sernikowy - jeden "czysty", drugi z dodatkiem kakao. Oba wychodza pyszne. :) Polewa jak zwykle na bazie bitej smietany, z dodatkiem mascarpone. Dekorowalam to cholerstwo prawie do polnocy, bo bita smietana szybko sie "ciapala", wiec musialam co chwila wszystko chlodzic. No i kolor zolty mial byc planowo pomaranczowy, ale barwniki kiepsko sie mieszaly i wychodzil albo zolty albo czerwony. W koncu skapitulowalam, ale na szczescie ta zolc nawet tu pasuje. Obrazek kupilam oczywiscie gotowy i zgodny z aktualna miloscia mojej Starszej. ;)

Obrazek w ogole wyszukalam przesliczny

Ogolnie uwazam, ze wyszedl niczego sobie. :D

Przed pojsciem spac ulozylam stosik prezentow na krzesle przy lozku solenizantki i juz od wczesnych godzin porannych w sobote, slyszalam jak Potwory buszowaly, wszystko rozpakowujac.

Prezenty, ach prezenty...

Kazda rzecz byla trafiona, bo kazda z "listy marzen". W wielkim jaju maskotka, glutki oraz jakies naklejki, figurki i takie tam... Mini Hatchimals'ami podzielila sie nawet z Kokusiem; normalnie dzien dobroci dla zwierzat. :D Lalka otrzymala zestaw ubranek, w tym koszulke nocna pasujaca do koszulki Bi. ;)

To juz drugi zestaw pizamek pasujacych do siebie :)

Furore zrobil jednak zestaw do paznokci. Starsza nie tylko udekorowala swoje lapki, ale zrobila po jednym paznokciu mamie, bratu, a nawet dziadkowi, ktory, ignorujac kwarantanne, odwiedzil nas w koncu w niedziele. ;) Tylko tata sie wylamal. Kolejna wielka radoscia byly odwiedziny z samego rana przyjaciolki - sasiadki. Dziewczyny podeszly tylko na chwile zeby wreczyc prezent, ale dzieciaki tak sie ucieszyly na swoj widok, ze zostaly prawie godzine ganiajac po ogrodzie. A ja sobie pogadalam w koncu z sasiadka, ktora szczerze lubie. :)
Urodziny miala wiec Bi bardzo udane. Nowe zabawki, piekna pogoda, wiec spedzilismy na dworze prawie caly dzien. Po obiedzie zapalilismy swieczke i zaspiewalismy Sto Lat, choc tylko w gronie naszej czworki.

I juz... Moja dziewczynka oficjalnie 9-latka...

Niedziela zaczela sie od wizyty dawno niewidzianego dziadka, ktory przyjechal zeby dostarczyc prezent i pomoc nam uporac sie z tortem. ;) Poczatkowo moj tata nawet nie planowal do nas wpadac, urodziny nie urodziny, ale akurat mielismy weekend z niemal letnia pogoda i kiedy powiedzialam mu, ze przeciez mozemy siedziec na tarasie, w koncu skapitulowal. A potem i tak weszlismy do domu, bo o tej porze na zewnatrz nie mamy ani kapki cienia w miejscach, gdzie mozna wygodnie usiasc, a slonce prazylo az milo. :D
Po wyjezdzie dziadka, korzystajac z pierwszego tak pieknego dnia w tym roku (po poludniu temperatura doszla do 27 stopni!), zabralam sie za ogrod. Przepielilam jedna z rabatek, po czym posadzilam 20 bulw mieczykow, 12 krokosmii (te bulwy wygladaly niezbyt "zywo" i nie wiem, czy cos z nich wyrosnie), a takze chyba z 2000 nasion kosmosow i 1000 cynii. Urobilam sie jak dziki osiol i mam tylko nadzieje, ze cos z tego wyrosnie. ;) Najwieksze nadzieje pokladam w mieczykach, bo po pierwsze, uwielbiam je, a po drugie niektore bulwy juz zaczynaly kielkowac, wiec wiem, ze sa zywe. ;)

Tak oto skonczyl sie tydzien 7 aresztu domowego, a potem zaczal tydzien 8, ktory im dalej, tym jest gorszy. Juz napisalam wyzej, ze moja pierwsza majowa wyplata nie wplynela... W zeszlym tygodniu gubernator Stanu oglosil, ze jesli liczba hospitalizacji z powodu covid-19 bedzie spadac przez 14 dni z rzedu, od 20 maja zacznie stopniowo "otwierac" Stan. W poniedzialek hospitalizacje spadly po raz 12-ty, ale juz we wtorek podskoczyly. Nieznacznie, ale jednak. W srode znow spadly. Pytanie jak to wplynie na decyzje gubernatora, bo ludzie maja pomalu dosc i wiekszosc zaczyna otwarcie ignorowac zalecenia dystansu spolecznego. Ile w koncu mozemy zyc jak pustelnicy, nie widywac sie z rodzina, a z sasiadami krzyczec do siebie z dwoch stron ulicy? :/

Jednak, jesli od 20-ego faktycznie niektore firmy zaczna sie otwierac, jedna z branzy sa laboratoria naukowe, do ktorych zalicza sie moja firma. Mozliwe wiec, ze bede musiala wrocic do pracy. I tu doszedl kolejny problem, bo gubernator beztrosko oglasza "odmrazanie" gospodarki, ale jednoczesnie we wtorek oglosil zamkniecie szkol do jesieni! :/ Powiedzcie, czy to nie jest chore?! To co maja z dziecmi zrobic rodzice, ktorzy beda musieli wrocic do pracy?! A wiekszosc musi wrocic, bo z czegos rachunki przeciez trzeba placic, prawda? :/ Osobiscie staram sie o tym nie myslec (i tak dosc mam zmartwien) i mam nadzieje, ze w razie czego bede mogla popracowac z domu chociaz do konca miesiaca. O to co dalej, bedziemy sie martwic pozniej. Dopiero za tydzien maja oglosic czy otwarte beda polkolonie i na jakich zasadach, ale gdzies obilo mi sie o uszy, ze beda one dzialaly dopiero od 29 czerwca, czyli i tak praktycznie caly czerwiec jest pod znakiem zapytania... Typowe. Wszystko bez ladu, skladu i logiki. :/

Martusia napisala ostatnio, ze "wiem, ze nic nie wiem, czyli witamy w Polsce". Jak widac to nie tylko w Kraju same niewiadome. Hameryka nie zostaje daleko w tyle pod tym wzgledem...

Dopisek:

Pozalilam sie na blogu, a tymczasem wczoraj dostalam w koncu maila, ze otrzymam wyplate. Ciekawe kiedy wplynie, a co wazniejsze, w jakiej sumie. Bo jesli moj szef mysli, ze rzuci nam na odczepnego jedna wyplate, kiedy zalega trzy i wszystko bedzie gucio, a my potulnie jak baranki wrocimy do normalnej pracy w biurze i laboratorium, to sie grubo myli... :/