piątek, 21 listopada 2025

Jeszcze pare dni do Indyka

Sobote, 15 listopada, zaczelam oczywiscie o 1:40 i jazda do roboty. Mielismy dwie partie do wypuszczenia, ale ponownie tylko jedna maszyne (bo druga konserwowali inzynierowie), wiec niestety wszystko sie opoznialo. I przed pierwsza i przed druga, chlop z produkcji chcial dac jej dluzej pochodzic zeby zebrac wystarczajaca aktywnosc. Udalo sie je wypuscic bez przeszkod, ale zamiast do chalupy dotrzec okolo 6:30, dojechalam godzine pozniej. Przynajmniej jednak, pomiedzy partiami, mialam czas zeby na spokojnie cos zjesc i wypic kawe, ale takze zeby zaksiegowac sporo dokumentow i zatwierdzic materialy w inwentaryzacji. Mam nadzieje, ze pomoglam tym choc troche pomocnikowi, ktory mial przyleciec do nas w tym tygodniu. Po pracy wrocilam do cichego, spiacego domu (tym razem malzonek tez pracowal), wiec szybko sama polozylam sie do lozka. 

Czarny kot, przy pomaranczowej dynii oraz chryzantemach - idealny jesienny obrazek :)

Pospalam do 10, po czym trzeba bylo sie zwlec, zeby nie zmarnowac calego dnia. Po sniadaniu wzielam sie za odkurzanie i mycie podlogi na gorze i przymusilam Potworki zeby zrobily to tez w swoich pokojach. W miedzyczasie M. poszedl w koncu wydmuchac liscie z ogrodu, a potem z rozpedu chwycil za kosiarke, bo choc trawa wlasciwie przestala rosnac, w niektorych miejscach nadal byly jej dluzsze kepki. Teraz powinna byc juz wyrownana do wiosny. Pozniej troche ogolnego odgruzowywania i trzeba bylo jechac do kosciola, bo M. mial pracowac tez w niedziele. Planowalam upiec jakies ciasto, ale malzonek pojechal wczesniej po pracy do Polakowa i nakupowal drozdzowek oraz kawalek tiramisu. Dalam wiec sobie spokoj, bo nie bylo grozby, ze nie mialabym nic slodkiego dla dziadzia. ;)

W niedziele pobudka o tej samej porze co w sobote i do pracy. To miala byc szybka "wizyta", 1.5 godzinki i po krzyku, ale jak to bywa (szczegolnie u nas) nie ma latwo. Jak tylko weszlam do laboratorium zeby wypuscic jedyna (z zalozenia) partie, zadzwonil z pokoju produkcyjnego facet i powiedzial, ze wydajnosc jest niska, wiec czeka nas wypuszczenie drugiej. Szlag. Wszyscy spuscili nosy na kwinte, ale co bylo robic? Pocieszalismy sie, ze apteka miala malo zamowien, wiec moglismy wypuscic prawie jedna po drugiej, bez czekania. Taaa... Zaraz po otrzymaniu probki do testow, ta nie przeszla pierwszego. Tu nam sie na tyle udalo, ze jest to test, przy ktorym porazka oznacza koniec testow. Nie mozna, jak przy niektorych, dostac pozwolenia managera i przeprowadzic go ponownie. To zaoszczedzilo nam czas, gdzie zwykle musielibysmy otwierac dochodzenie, budzic po nocy wszystkich zainteresowanych i czekac na podpisy. Tutaj zadzwonilam tylko do managerki zeby poinformowac co sie dzieje, a potem dochodzenie moglam otwierac juz na spokojnie i moj manager oraz kierowniczka laboratorium odczytali je sobie w poniedzialek. I tak wiedzielismy, ze bedziemy wypuszczac druga partie, wiec bylismy juz pogodzeni z losem. Niestety, akurat ten test jest na wykrycie toksycznego materialu wiazacego radioaktywny pierwiastek, ktory to material jest potem odfiltrowywany w kasecie. Takie cos mogloby zabic pacjenta. To, ze przedostal sie do probki, oznacza, ze cos bylo albo z kaseta i filtrami, albo z przewodami. Wylaczylo nam wiec z "obiegu" jedna z komor, co z kolei oznaczalo, ze facet od produkcji musial poskladac do kupy nowa kasete i zamontowac ja w innej komorze. Kaseta przychodzi juz czesciowo gotowa, ale trzeba do niej podlaczyc jakies filtry, fiolki, strzykawki, igly, itd. To niestety dodalo kolejne pol godziny do czasu oczekiwania na kolejna partie... Na szczescie druga wyszla z wieksza wydajnoscia i przeszla wszystkie testy. Niestety, przez to wszystko, zamiast wrocic do domu okolo 5, wrocilam o 7, ech... Malzonek znow pracowal, Potworki jeszcze spaly, wiec i ja walnelam sie do lozka. Tak jak dzien wczesniej, pospalam do 10 i wstalam jak akurat M. wrocil do domu.

Kiedy dobudzalam sie w lozku, przyszedl kot i postanowil zdrzemnac na brzuchu panci

Po zjedzeniu sniadania, napisalam do taty zeby wpadl na kawe, zanim przyjechal zdazylam sie umyc, a potem posiedzielismy juz razem z nim oraz M. i poopowiadalismy co tam slychac u niego i u nas. Tata w domu siedzi dopiero tydzien, a juz zaczyna narzekac, ze sie nudzi. :D Poniewaz go nosi, przebakuje cos o kupnie domu na Florydzie, ktora jest popularnym miejscem docelowym dla hamerykanckich emerytow. Taaa... Juz widze co na to moja matka. Powie mu, ze ma wracac do Polski i sie nie wyglupiac, to tata od razu podkuli ogonek i zrobi co mu powie malzonka. Zawsze tak sie konczy. :D Po odjezdzie dziadka, wieczor spedzilismy juz troche sie nudzac. Potworki oraz M. musieli szykowac sie do szkoly/ pracy, ale ja cieszylam sie poczatkiem mojego "weekendu". :D

W poniedzialek pospalam "az" do 7, po czym wstalam zeby pozegnac dzieciaki wychodzace do szkoly. Mielismy 0 stopni i straszna wichure, wiec odczuwalna temperatura byla na minusie. Bi sie udalo, bo tata kolezanki zawiozl dziewczyny do szkoly autem. Nik musial isc na przystanek i poszedl w samej bluzie, mimo ze przestrzegalam ze jest strasznie zimno. Taaa... Ty se mow, a ja zdrow. Tyle, ze nie wiem czy to "zdrow" ma tu racje bytu, bo tylko czekam az Mlodszy znow zacznie smarkac czy kaszlec. Z drugiej strony, jak patrze na te hamerykanckie dzieciaki, to oni wszyscy tak w bluzach laza, wiec to jakas glupia moda. Oby to hartowanie przynioslo jakis skutek, bo sezon grypowy dopiero sie rozkreca... Fajnie by bylo zaszyc sie w chalupie, ale niestety, akurat na ten wolny dzien, mialam umowiona mammografie. Po tamtej traumie z biopsja 3 lata temu, nie moglam sie przemoc zeby znow pojsc i choc powiedzieli mi ze powinnam przychodzic na kontrole co rok, prosze, zrobil sie 2025, a ja dopiero znow sie odwazylam... Do szpitala dotarlam sprawnie, odnalazlam wlasciwa droge, wjechalam na 8 pietro i po odbebnieniu papierologii, zasiadlam w poczekalni. Aha, musialam tez przebrac sie w sexi szlafroczek. Dobrze, ze nie slynne, szpitalne wdzianko. ;)

Cale szczescie, ze na dolnej polowie moglam zostawic normalne ciuchy

Dobra wiadomoscia bylo, ze na pierwszy rzut oka, nie znalezli nic podejrzanego. Kiepska, ze jeszcze potem ktos ma dokladniej obejrzec zdjecia i moga wezwac na dokladniejsze ogledziny jakiegos "znaleziska". Mam nadzieje, ze mnie oszczedza, bo i tak siedzialam tam, przypominaly mi sie wizyty sprzed 3 lat i rece same mi sie zaczynaly trzasc... Po powrocie do domu, moglam juz w koncu cieszyc sie wolnym dniem. Nadal wialo i choc zrobilo sie lekko na plusie, po poludniu w ktoryms momencie lekko proszyl... snieg. :O Nie na tyle zeby uchwycic go na zdjeciu, a szkoda. ;)

Cos duzo w tym poscie Oreo - po poludniu ulozyla sie przy mnie na kanapie, kiedy na chwile przysiadlam dla relaksu 

Poniewaz bylo lodowato, a Bi nie miala rowera, wiec odebralam ja ze szkoly. Tego dnia miala plany (a ja z nia) na wieczor, wiec podjechalam po nia juz o 15:30. Troche domowego spokoju, relaksu, ale potem trzeba bylo szykowac kiecki, malowac oko i leciec na... impreze. Na ten dzien druzyna plywacka z high school zaplanowala bankiet, zeby oficjalnie pogratulowac wszystkim plywakom i zamknac sezon.

Mialam straszny dylemat co zalozyc na siebie, ale w koncu wybralam taka mniej elegancka, ale jednak kiecke

Oczywiscie M. stanowczo powiedzial ze nigdzie nie jedzie, wiec ponownie wybralam sie niczym samotna matka... Na szczescie okazalo sie, ze napotkalam jeszcze kilkoro takich pseudosamotnych rodzicow. ;) Kiedy kilka tygodni temu trener oglosil ze odbedzie sie owy bankiet, Bi oznajmila ze planuje zalozyc legginsy i koszulke. :D Popukalam sie w czolo i powiedzialam zeby lepiej spytala kolezanek. I dobrze ze mnie posluchala, bo wszystkie dziewczyny mialy kiecki, niektore bardzo eleganckie, a wiekszosc takze... szpilki. :O Starsza byla jedna z niewielu, ktore zalozyly adidasy. Tylko jedna do spodniczki miala klapki oraz... skarpety. :D Ogolnie bankiet byl calkiem sympatyczny, poza cena, bo $40 za osobe, to lekka przesada. Bi jednak bardzo chciala jechac, wiec coz... Do tego mozna bylo dokupic bluze druzyny i oczywiscie panna rowniez ja zapragnela miec. Koszt? Bagatela $45. :O

Bluza smieszna - logo szkoly, czyli ich maskotka (jaszczomb) ma zalozone gogle. :D No i najlepsze, ze nie mozna jej kupic na oficjalnej stronie szkoly, tylko wlasnie na tym bankiecie.

Bluza byla calkiem fajna, ale z tylu jest lista zawodniczek, podzielonych na roczniki. Bi oczywiscie pod freshmen, czyli co? Za rok trzeba kupic nowa, bo jej imie bedzie juz pod sophomore. Takie naciagactwo. ;) Byl obiad, taki typowo hamerykancki. Serio, w tym samym miejscu firma, w ktorej kiedys pracowalam miala doroczne Christmas Party i serwowali to samo. To chyba ich staly repertual, czyli makaron w pomidorowym sosie, pieczen, kurczak, ziemniaki, pieczona marchewka i troche zieleniny. :D Na deser lody w polewie truskawkowej. Kiedy juz wszyscy pojedli, zaczelo sie rozdawanie nagrod i trwalo i... trwalo... Najwiecej zgarnely oczywiscie dziewczyny z najstarszego rocznika, grupa kapitanow (kapitanek?) druzyny oraz te, ktore zakwalifikowaly sie do wyscigow stanowych. Trzeba jednak przyznac, ze trenerzy oraz "kapitanki" postarali sie, zeby kazda z dziewczyn zostala wyrozniona. Wiekszosc tych wyrozniej byla nieco zartobliwa. ;) Bi oraz kolezanka dostaly wspolne - papuzek nierozlaczek (two peas in a pod), poniewaz i na treningach i na zawodach, caly czas sa razem.

Druzynowe psiapsiolki

Oprocz tego Starsza zostala wyrozniona jako plywaczka, ktora zrobila w tym sezonie najwiekszy postep i pobila najwiecej swoich czasow. No, brawo ona. ;) 

Odbiera pamiatkowa plakietke od trenerki

Bedzie co powiesic z duma na scianie ;)

Zblizenie na sama plakietke

Niestety, poraz kolejny stwierdzam, ze takie imprezy to powinny byc w weekendy, albo chociaz w piatki. Wszystko zaczelo sie o 18:45, a skonczylo o 20:30, wiec zanim wrocilysmy do domu, byla niemal 21, bo dziewczyny spedzily 15 minut pstrykajac selfiaki. A kolejnego dnia byl normalny, szkolny dzien. Cieszylam sie, ze przynajmniej nie musze jechac w nocy do pracy, tylko moge odespac ta "balange". ;)

We wtorek ponownie mialam wolne, wiec znow wstalam zeby pozegnac Potworki, ale potem walnelam sie spowrotem do lozka. 

Bi wyprowadzila "bryke" z garazu skladziku :D

Niestety, spanie juz mi nie szlo i tylko na chwilke przysnelam, po czym zaczelam przewracac sie z boku na bok. W koncu wstalam, bo to bylo juz bardziej meczenie sie. Tym razem w koncu mialam dzien wolny, ktorym moglam sie nieco nacieszyc. Powinnam to chyba napisac w cudzyslowiu, bo spedzilam go glownie sprzatajac i ogarniajac pranie. :D W koncu ze szkoly dojechal Nik, a niedlugo po nim z pracy M. Bi zostala w szkole troche dluzej, ale wrocila zaraz po 16. Nik mial jechac na trening, ale M. stwierdzil ze nie chce mu sie jechac na silownie i zaproponowal synowi zeby zostac w domu. Super podejscie... A to on najbardziej sie zawsze zzymal jak Bi marudzila przed treningami. :D Sam wieczor spedzilismy juz leniwie i niestety musialam i ja szykowac sie na powrot do kieratu...

Sroda to juz pobudka o polnocy i do roboty. Z tego, co udalo mi sie dojrzec w dokumentach, to byl kolejny interesujacy tydzien, a raczej jego pierwsze dwa dni. Na szczescie dla mnie dzien byl laskawy, bo wypuscilam trzy partie i wszystkie wyszly z tylko drobna panika, bo jedno z oprogramowan uparcie nie chcialo laczyc sie z instrumentem. Na szczescie za kazdym razem i po dlugim klikaniu oraz wlaczaniu - wylaczaniu, w koncu zalapywalo. :) Tym razem wypuscilam trzy partie, przez co nie zostalo mi zbyt duzo czasu na uczenie sie papierow dla klienta. Nie zebym jakos szczegolnie narzekala. ;) Po pracy do domu, zjesc, ogarnac to i owo i do spania. Niestety, polozylam sie tuz przed 11, a juz o 13:45 obudzilam sie i koniec. Nie pomoglo to, ze jak na zawolanie, u sasiadow zaraz obok, zaczeli dmuchac liscie. Meczylam sie godzine, ale w koncu Nik wrocil ze szkoly, wiec wstalam, bo inaczej moglabym tak przelezec cale popoludnie... Dojechal z roboty M., ale Bi oczywiscie zostala w szkole dluzej. Na szczescie rano zawiozla ja do szkoly mama kolezanki i po poludniu dziewczyny odebrala. Srody to zawsze byl dzien odpoczynku od treningu dla Kokusia i choc probowalam przekonac go, ze mial przerwe we wtorek i teraz powinien jechac, jakos nie chcial. ;) Mielismy wiec kolejny, leniwy wieczor i oczywiscie nikt na to nie narzekal.

W czwartek ponownie wstac skoro swit i wio, do pracy. Tam znow trzy partie do wypuszczenia, a potem szkolic sie w przegladaniu papierow dla klienta. O dziwo byl to jeden z tych dni, gdzie wszystko poszlo gladko, a to u nas rzadkosc. ;) Po pracy oczywiscie prosto do domu, sniadanie i do spania. Niestety, no nie moge w dzien spac i tyle. Zasnelam na niecale 3 godziny, a potem oczy jak piec zloty i przewracanie sie z boku na bok. W koncu przyjechal Nik i stwierdzilam, ze nie ma co sie meczyc... Niedlugo po Kokusiu, do chalupy dotarl M., a Bi jak zwykle zostala w szkole dluzej i dojechala potem z mama kolezanki. Posiedzielismy, Potworki odrabialy lekcje, a potem chlopaki pojachaly na basen/ silownie. Wykorzystalam ten czas zeby przejrzec stare puzzle Potworkow. Nasza biblioteka planuje zorganizowac "wymiane", cokolwiek ma na mysli i prosi o donacje uzywanych puzzli. W bawialni w piwnicy mialam nadal stos puzzli, takich dla maluszkow 2+, jak i starszych. Zostawilam kilka zestawow po 1000 puzzli, bo moze kogos kiedys jeszcze najdzie na ukladanie. Ale reszte przejrzalam i wybralam jak najmniej zniszczone zeby zabrac do biblioteki. Reszta ma troche obdarte pudelka, to te posklejam tasma i oddam do sklepu, ktory przyjmuje uzywane rzeczy, a potem je sprzedaje. Wrocil M. z Kokusiem, wskoczyli pod prysznice i zaraz przyszla pora spania.

Piatek to oczywiscie dzien swistaka. W pracy, jak tydzien wczesniej, nie mielismy produktu klienta do wypuszczenia, wiec od razu dzien byl spokojniejszy. Wypuscilam dwie partie, a potem dalej uczylam sie wypuszczac produkt klienta. Po robocie na zakupy spozywcze, a potem szybko je rozpakowac i do spania. Niestety, zrobila sie prawie 12, ale za to bylo pochmurno, w pokoju ciemno, wiec porzadnie zasnelam. Szkoda, ze obudzilam sie sama z siebie tuz przed 15. Popoludnie i wieczor minely spokojnie. Dostalam tez dobra wiadomosc z oficjalnym rezultatem mammografi. Milo przeczytac, ze "nie ma oznak raka". ;)

No i zostal niecaly tydzien do Thanksgiving. Niestety, pierwszy raz od nie wiem jak dawna, nie bede miala wolnego dlugiego weekendu. Mamy miec wolny czwartek (choc i tu moze cos w ostatniej chwili wyskoczyc), ale piatek to juz bedzie normalny dzien, podobnie jak pozniejszy pracujacy weekend. :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz