Wroce jeszcze na moment do zeszlego piatku. Ostatniego posta konczylam wieczorem, a ze musialam polozyc sie znow o 21, wiec skonczylam tyle o ile i nie marnowalam czasu na opisywanie calego dnia. ;) W kazdym razie, bylo pochmurno i zbieralo sie na deszcz, dzieki czemu w sypialni mialam ciemniej, no i sie tak nie nagrzewala. Do tego poszlam spac dosc pozno, wiec spalam jak zabita. Bi zostala po lekcjach w szkole, zeby pobyc z kolezankami, ale Nik dojechal przed 15 do domu, zaczal sie krecic po chalupie i mnie obudzil. Wstalam wiec i oczywiscie mialam cala garsc sms'ow z zyczeniami: od mamy, taty, kuzynki, nawet Bi, choc byla w szkole, oraz... jej kolezanki. :) Moje male synusio - Kokusio... zapomnialo, ale nic nie mowilam, czekajac kiedy sobie przypomni. ;) Zadne z moich dzieci nie pomysli, ze po przyjsciu do domu, pierwsze to wypadaloby wypuscic Maye, wiec otworzylam psu drzwi i... szczeka mi opadla. Jedna z dynii, ktore postawilam na schodkach dla ozdoby, wytoczona zostala na rabatke przed domem, rozgryziona, a srodek wyjedzony do czysta. Normalnie lepiej bym jej nie wydrazyla!
Jestem pewna, ze to sprawka niedzwiedzi, bo sprawdzilam pozniej na kamerach, ze resztki dynii znalazly sie tam wlasnie po wizycie "gosci", poza tym, zeby taka dynke wytoczyc i rozgryzc, trzeba miec nie lada krzepe i szczeke. Szkoda, ze kamera z przodu ich nie uchwycila, ale sa czarne, w nocy ciemno i chyba ustawiona jest bardziej w strone wejscia. Malzonek zrobil niespodzianke, bo po drodze z pracy kupil torcik, a co lepsze, mial schowane swieczki, zapalil je jeszcze w garazu i przyniosl tort juz zaswiecony na gore. A ja myslalam, ze zapomnial (co nie byloby pierwszym razem), bo caly dzien nie mialam od niego zadnej wiadomosci. ;)
Oczywiscie kiedy malzonek zjawil sie w kuchni gromko spiewajac Sto Lat, Nikowi przypomnialo sie o uroczystosci matki i rzucil sie do mnie z przeprosinami oraz zyczeniami. Tlumaczenie? Ze taty urodziny latwiej zapamietac, bo sa w Halloween. Typowy mezczyzna; zawsze znajdzie wymowke. :D Bi dojechala do domu dopiero prawie o 17, kiedy juz solidnie sie zmierzchalo. Poniewaz byl piatek, kiedy nie ma zadnych zajec (poki co, bo zima Nik bedzie mial klub narciarski), wiec reszta wieczora minela spokojnie, a mnie oczywiscie czekalo wczesniejsze polozenie sie do lozka.
Sobota, 8 listopad to oczywiscie kolejna nocna pobudka, choc w weekendy moge pospac "az" do 1:40. :D W robocie wypuscilismy dwie partie w miare bez przygod, choc nie obylo sie bez jakichs dziwnych wynikow. Na szczescie dalo sie to rozwiazac bez telefonow do managera. ;) Dzialaly obie maszyny, wiec moc generowaly bez dodatkowego "ladowania" i do domu dojechalam o 6:30. Po zmianie czasu jest juz jasnawo, ale i tak polozylam sie do lozka, pomimo namowow meza, ktory juz nie spal i mial wolne, zebym z nim posiedziala. Wiedzialam jednak, ze wtedy wieczorem bede padac na pyszczek, wiec wolalam jednak sie te 3 godzinki przespac. ;) Pospalam do 10, ale zanim na dobre zwloklam sie z lozka i zaczelam cos dzialac wokol domu, zrobilo sie solidnie po 11. Niestety, musialam odhaczyc znienawidzony obowiazek i wybrac sie do sklepu, kotu skonczyly sie bowiem puszki, a i suche zarcie, zarowno jej, jak i psiurowi, pomalu sie konczylo.
Do sklepu zabrala sie ze mna oczywiscie Bi i poza walowka dla zwierzynca, wrocilysmy z calym stosem pierdolek. ;) Niespodziewanie zrobil sie przepiekny dzien, taki zupelnie nie-listopadowy. Piekne slonce i 18 stopni. :O Malzonek grzebal oczywiscie dalej z patio, a ja postanowilam skorzystac w pogody i porobic troche porzadku w warzywniku. Nadal tkwily w nim bowiem tyczki po ogorkach i groszku oraz klatki na pomidory. Powyciagalam wszystko, otrzepalam z ziemii i schowalam w szopce. Starsza zeszla do warzywnika ze mna bo lubi wsciubiac nos we wszystko co sie dzieje w domu (:D) i postanowila sprawdzic jak sie maja marchewki. Okazuje sie, ze zaczely rosnac na szerokosc, ale nadal sa krociutkie. Zostawilysmy je wiec w ziemii, bo moze w koncu zacznal produkowac porzadne korzenie.
Poki co nie mielismy zbyt wielu nocy z przymrozkami (moze 2-3), wiec nac pietruszki nadal rosnie bardzo okazale. Szkoda by bylo gdyby potem to wszystko zwiedlo, wiec nazrywalam garsc, umylam i zostawilam do przeschniecia.
Akurat przyszedl czas jazdy do kosciola, a po powrocie poporcjowalam natke i zamrozilam. Akurat bedzie fajna do zup i innych dan w srodku zimy. Poniewaz mialam nadal urodzinowy torcik, wiec nie musialam nic piec na przyjazd dziadzia. Wieczor spedzilam wiec grzejac dupke przy kominku, bo z racji ze moglam posiedziec dluzej, namowilam malzonka na rozpalenie ognia. :)
Miniona niedziela byla u nas w robocie niepracujaca, wiec mialam wolne. Dla odmiany, pracowal M. Obudzilam sie o 9, ale tak jak moj syn, lubie sobie jeszcze polezec i niespodziewanie nagle zrobila sie 10. :D Wstalam, sniadanie, wyszykowac sie i napisalam do taty, ze kawa gotowa. ;) Dziadek przyjechal niespodziewanie z bombonierka oraz kwiatkami dla corki.
Posiedzielismy jak zwykle i jedyna "odmiana" bylo to, ze musialam wyciagnac kompa i zalozyc tacie coroczne bezrobocie, bo u niego zaczeli wlasnie zimowa przerwe. Moj tata osiagnal juz wiek emerytalny i poki co twierdzi, ze na wiosne juz do pracy nie wraca, ale kto go tam wie. Co zime nudzi sie jak mops i czeka juz zeby wrocic do rutyny jaka daje regularna robota, wiec zobaczymy co bedzie w kwietniu. ;) Tego dnia nie bylo juz tak fajnie jak dzien wczesniej. Zrobilo sie ponuro i chlodniej - 14 stopni, ale M. i tak dlubal dalej na patio, betonujac slupki przy schodkach. Przy okazji wsciekl sie w ktoryms momencie, bo niewiadomo po co lazil po ogrodzie i wlazl na pozostawiona przeze mnie klatke na pomidory. Ta, pod jego ciezarem, sie obrocila, a jeden z drutow wbil mu sie w okolice... klejnotow. :D Zzymal sie pozniej, ze kto zostawia takie rzeczy na ogrodzie. Nie wiem jak mi ta klatka umknela, ale skoro on sam sie na nia nabil, to znaczy ze otoczona przez liscie nie byla dobrze widoczna. Poza tym, siedzialam jak na szpilkach, czekajac na wiadomosc od pomocnika w pracy, czy uda mu sie wyleciec. Na szczescie, tuz przed 14 dostalam od niego sms'a, ze jest na lotnisku i wyglada na to, ze uda mu sie wyleciec bez przeszkod i zebym sobie wziela poniedzialek wolny, tak jak planowalam. Jeeej!!! Co prawda, gdzies z tylu glowy mialam mysl, ze wylot do jedno, ale jeszcze nie moze byc zadnych awarii czy opoznien przy przesiadkach, no ale to juz pierwszy krok w dobrym kierunku. ;) Reszta dnia zleciala na wstawianiu pralki oraz zmywarki oraz sprzataniu lazienek. Potworki mialy umyc swoja i oczywiscie byla awanturka kto zacznie. Mlodszy byl sklonny zagrac w "kamien, nozyczki, papier", ale Bi zaparla sie, ze ona nie bedzie pierwsza i koniec. Juz mialam wymyslic jakas odpowiednia kare, ale Mlodszy wzruszyl ramionami ze moze posprzatac. Niestety, wymusil moja obecnosc (chyba dla komfortu psychicznego), wiec stalam w drzwiach przybytku i cos mnie trafialo, bo kibel niedomyty pod brzegiem, zaschnieta pasta na blacie dalej tam siedzi, ale na moje upomnienie uslyszalam, ze "sie nie odmylo". Kiedy sama chwycilam za gabke oraz szczotke i pokazalam, ze trzeba sie przylozyc, syn spytal z niedowierzaniem: "Jak to zrobilas?!". Magia dziecko, czysta magia... :D Po poludniu przyszed zapowiedziany deszcz i zrobilo sie naprawde paskudnie, a ze moglam posiedziec dluzej, wiec ponownie rozpalilismy w kominku. Uwielbiam takie przytulne wieczory... :)
W poniedzialek moglam pospac dluzej, choc wstalam o 7 zeby pozegnac Potworki.
Pozniej jednak wrocilam do lozka, bo tej nocy mialam juz isc do pracy. Zwykle tego nie robilam i zauwazylam, ze pomimo 3-godzinnej wieczornej drzemki, tego pierwszego dnia zwykle z trudem dotrzymywalam do rana i czulam sie naprawde wykonczona. Teraz wiec postanowilam jeszcze sie przespac, ale dlugo nie moglam zasnac i choc potem przydrzemalam do 9:30, to nie wiem ile tego snu naprawde zaliczylam... W koncu wstalam i zaczelam ograniac rzeczywistosc, czyli rozladowalam i zaladowalam zmywarke, wstawilam pranie, starlam kurze w jadalni, itd. Fajnie miec wolne, choc kiedy poza toba wszyscy sa w pracy/szkole to nie ma co robic, tylko starac sie byc jako tako pozytecznym. ;) A i tak nie odhaczylam wszystkiego z mojej listy, bo caly dzien padalo, bylo ciemno i ponuro i ruszalam sie jak mucha w smole.
Malzonek wrocil z pracy godzine wczesniej, bo... znow wzielo go na pichcenie. Zamiast zrobic to w weekend, kiedy ma czas, za wielkie gotowanie zabral sie w poniedzialek... Bi pojechala rano do szkoly z kolezanka i zostala po lekcjach ponownie zeby posiedziec z kolezankami. Na szczescie udalo jej sie wrocic rowniez z sasiadka, bo juz pisalam do niej, ze moge je obie odebrac zeby nie musialy maszerowac w deszczu. Nik za to przyjechal autobusem, wiec mial tylko krociutki dystans do przejscia, za to szedl w... krotkim rekawku! Przy 13 stopniach! :O Oczywiscie na nasze zrzedzenie, machnal tylko reka, ze mu cieplo. A w zeszlym tygodniu znowu smarkal, choc niespodziewanie dosc szybko mu przeszlo... Pod wieczor przestalo padac, ale za to temperatura spadala na leb na szyje, a w dodatku znowu zaczelo solidnie wiac. Nik mial miec trening, ale M. stwierdzil ze po tym gotowaniu nie chce mu sie juz ruszac z domu. I tak wlasnie "pojechali", bo Nik oznajmil ze moze jechac, ale na propozycje zostania w domu oczywiscie tez nie protestowal. ;) Za to malzonek napalil w kominku, choc tu bylam sceptyczna, bo zrobila sie 18, on najpozniej chodzi spac o 19:30, a ja musialam klasc sie juz o 21. No ale Nik ucieszyl sie, ze znow moze wygrzac chude plecy. ;)
Wtorek to juz niestety powrot do kieratu, czyli pobudka o polnocy i do roboty. Ponownie wypuscilam dwie partie, a potem odhaczalam szkolenia, lacznie z "obserwacjami". To byl jeden z tych tygodni, ktore jeszcze bardziej sprawily, ze nie podoba mi sie ten ostatni ped z moimi szkoleniami. Dzien wczesniej bowiem, kiedy ja mialam wolne, jedna z partii nie przeszla jakichs testow i mieli wypuscic dodatkowa, a potem mielismy awarie pradu, ktora dodatkowo wszystko opoznila. Oczywiscie dla managera apteki nie bylo problemu. On chcial wypelnic zamowienia i koniec. Tyle ze potem jedna z maszyn musiala byc zresetowana, bo po naglym odlaczeniu pradu sie zbiesila i nagle ostatnia partia wyszla o... 12:30. To oznaczalo, ze dzien produkcji (samej, bo dochodza jeszcze testy na sterylnosc, przygotowania przed oraz sprzatanie po) trwal 11 godzin. Laboranci pracuja na dwie zmiany, wiec im to wiekszej roznicy nie zrobilo, ale pomocnik siedzial tam dokladnie tyle godzin. :O We wtorek nie bylo az "tak" zle, ale jedno z laboratoriow z naszego regionu poprosilo o wsparcie, bo jedna z glownych maszyn padla im kompletnie. Pozostale dwa laboratoria (w tym nasze) musialy wiec wypuscic dodatkowa partie i wyslac im material. Poniewaz tego dnia ja wypuscilam dwie pierwsze, wiec pomocnik przyjechal o 3, ale musial zostac minimum do 11:30. Pod warunkiem, ze wszystko pojdzie zgodnie z planem oczywiscie. Jesli nie, czekalo go znow potencjalne kilkanascie godzin roboty. Az sie wzdrygam, ze kiedy zakoncze szkolenia, to bedzie moja rzeczywistosc, bo mina kolejne 2-3 miesiace az laskawie wytrenuja moja kolezanke... :/ W kazdym razie, wrocilam do domu, zjadlam, wypuscilam psiura i poszlam spac. O tej porze roku to takie "spanie - nie spanie", bo zewszad dochodzily odglosy dmuchania lisci. Najpierw dalej, po drugiej stronie osiedla, co nie bylo az tak dokuczajace. Pozniej jednak dmuchali je zaraz 2 domy dalej i robili to w niemozliwie wkurzajacy sposob, bo zamiast puscic dmuchawe jednym ciagiem, to zatrzymywali - wlaczali, zatrzymywali - wlaczali... A na koniec wieksza firma przyjechala dmuchac u sasiada z naprzeciwka i wyciagneli potezne wiatraki, ktore tak huczaly, ze obudzilyby umarlaka. :/ O 14:45 wiec nastapil koniec spania, zreszta, kilka minut pozniej wrocil do domu Nik. Tym razem nie latal z psem, za co jestem mu wdzieczna, ale wpuscil Oreo, ktora przybiegla do sypialni i ulozyla mi sie na brzuchu. Lezalam wiec kolejne pol godziny sluchajac mruczenia, bo przeciez nie zrzuce kotecka jak raz wpadl w rzadki przyjacielski nastroj. ;)
Przyjechal z pracy M. i tylko Bi zostala w szkole dluzej. Podobno z kolezanka i kolega poszli pocwiczyc na silowni. ;) Tego dnia rano mielismy -1 i mama kolezanki zawiozla je rano do szkoly. Po poludniu bylo na plusie, ale strasznie wialo, odczuwalna temperatura byla nadal ujemna, wiec napisalam ze po nia pojade. Miala zostac do 16:30, ale ostatecznie wszyscy znajomi rozjezdzali sie troche wczesniej i o 16:05 dostalam od niej wiadomosc zebym przyjechala jak moge. No to pojechalam, bo nie ma jak byc mlodziezowym szoferem. ;) Mimo ze musialam sie ponownie wczesniej polozyc, a chlopaki wybierali sie na trening, M. naszlo na zapalenie w kominku. Nie powiem zebym narzekala, bo wzielam prysznic, wiec potem milutko bylo siasc przed ogniem i suszyc wlosy. ;) Myslalam, ze jak M. rozsiadzie sie przed kominkiem, to odechce juz mu sie gdziekolwiek jechac, ale jednak zebrali sie z Kokusiem i pojechali na basen/ silownie. My z Bi mialysmy godzinke spokoju, a po powrocie chlopakow wlasciwie byla juz pora szykowac sie do lozka. To znaczy, dla rodzicow. Do czego to doszlo, zeby starzy szli spac z kurami, a dzieciaki siedzialy ile dusza zapragnie. ;)
W srode znow pobudka w nocy i do roboty.
Tam w zasadzie staly schemat, bo wypuscic dwie partie, a potem kontynuowac wirtualne szkolenia, w przerwach zatwierdzajac materialy i sprawdzajac mikrobiologie, bo z tego tez powinnam byc szkolona, choc ta czesc jakos utknela w martwym punkcie. Jeszcze taka wkurzajaca sytuacja. Wiecie, w wiekszej czesci naszej firmy, apteka miesci sie w jednym budynku z laboratorium. I choc dzielimy pomieszczenie biurowe, lazienki, kafeterie, itd. stanowimy dwa oddzielne oddzialy. Juz od poczatku slyszalam od szefa, ze mamy takie szczescie, ze nasze stosunki z apteka sa takie pozytywne, bo w wiekszosci miejsc to sa wieczne pretensje, szczegolnie ze strony tej drugiej. No coz, okazuje sie, ze "dobre stosunki" sa mocno jednostronne. Juz pisalam, ze nasze maszyny sa bardzo kaprysne, taki ich "urok", a przez to czesto sa jakies opoznienia czy problemy. Laboratorium stara sie wiec proaktywnie informowac, nawet jesli opoznienie mialoby byc o ledwie 10 minut. W razie dluzszego problemu, regularnie wysyla informacje o tym, w ktorym miejscu jestesmy i kiedy moga oczekiwac probek, itd. Apteka jednak traktuje laboratorium niczym obywateli drugiej kategorii. Chyba nie pisalam, ale przed remontem parkingu szef apteki wyslal wiadomosci gdzie mamy zarezerwowany tymczasowy parking. Okazalo sie, ze pracownicy apteki zostali oddelegowani na nieco dalszy, ale oswietlony i z kamerami. Dla nas przeznaczyl ten sam, na ktorym byly kradzione kola! :O Niby napisal, ze wynajal ochrone, ktora bedzie monitorowac, tyle ze pozniej ta ochrone widzialam i nie dosc ze przyjezdzala dopiero okolo 4 nad ranem, to jezdzila po tamtym parkingu dla pracownikow apteki! Ostatecznie okazalo sie, ze tam bylo tyle miejsca, ze laskawie "pozwolono" nam parkowac przy nich. Poczulam sie troche jak tredowata. W ta srode za to mielismy sytuacje, kiedy szef apteki wyslal zamowienie na produkt klienta, taki nowy, ktorego praktycznie nie robimy. Tyle, ze wyslal zamowienie na srode o 20:34 wieczorem we wtorek!!! Nie dosc, ze nikogo w firmie nie bylo od wczesnego popoludnia, bo przeciez my pracujemy w nieludzkich godzinach, to jeszcze mielismy awarie takiej jakby wkladki zwanej "kaseta", ktora niezbedna jest do przeprowadzenia produkcji owego produktu. Laboranci, ktorzy sa wykwalifikowani do jego wypuszczania pracuja na zmiane ranna, wiec zaraz o 4 napisali ze kaseta jest w awarii, wiec nie damy rady. Kilka godzin pozniej, szef apteki, napisal maila bez przywitania czy "pocaluj mnie w doope" z milionem wykrzyknikow, z jednym zdaniem: "Kiedy to sie stalo i kiedy zostalo skomunikowane?!". Jeden z "naszych" managerow odpisal, ze nie mielismy zamowienia na ten produkt od ponad miesiaca, a kaseta popsula sie kilka dni wczesniej, tylko inzynier nie mial czasu do niej zajrzec, bo pilniejsze maszyny tez ciagle maja usterki. I ze gdybysmy wiedzieli chociaz ze 2 dni wczesniej to puscilibysmy kwalifikacje na ten produkt na drugiej kasecie, ktora dedykowana jest innemu, ale od tego samego klienta. I ze zrobimy to w trybie pilnym, zeby na przyszlosc juz bylo. Czyli jak widzicie: od strony apteki pretensje i zadania na ostatnia chwile, a od nas managerowie sie niemal plaszcza i szukaja natychmiastowych rozwiazan. I to nie, ze apteka nam placi. Jestesmy czescia tej samej firmy i mamy placone "od gory", ale z jakiegos powodu apteka sie szarogesi. Mimo, ze bez nas bylaby w kropce (jak niektore apteki bez laboratorium w tym samym miejscu) i musialaby zamawiac material z kilku miejsc w regionie zeby wypelnic zamowienia. Zamiast jednak nas docenic, jak widac traktuja niczym niewolnikow... No, ale wystarczy o robocie. Kazdy, kto pracuje w firmie, a nie na wlasny rachunek wie, ze zawsze sa jakies nieporozumienia, sprzeczki, konflikty interesow, itd. Udalo mi sie wyjsc o czasie, w domu ogarnelam to i owo i poszlam spac. Szlo mi dosc slabo, a o 14:15 obudzil mnie sms, ktory wkurzyl tak, ze juz nie zasnelam, ale o tym za chwile. Wrocil ze szkoly Nik, a potem z pracy M. Tylko Bi zostala w szkole dluzej zeby spedzic czas towarzysko. ;) Niespodziewanie przyszedl tez raport "kwartalny" Starszej. Nie mialam pojecia, ze jak w mlodszych rocznikach mieli rok szkolny podzielony na 3 trymestry, tak w high school, maja go podzielonego na 4 kwartaly.
W raporcie oczywiscie nie ma sie do czego przyczepic. Na 7 przedmiotow, z pieciu ma A lub A+, nawet z rozszerzonego angielskiego oraz hiszpanskiego. Z rozszerzonej fizyki ma B, ale ta sprawiala jej na poczatku roku takie problemy, ze ten odpowiednik naszej 4 w pelni ja zadowala. :D Tylko kolejne B, z rozszerzonej historii panne wkurza, bo uwaza ze stac ja na wiecej. Pan podobno ocenia bardzo surowo, no i pewnie ma wieksze oczekiwania od uczniow na rozszerzonym poziomie. Starsza jednak jest zawzieta i upiera sie, ze ona to poprawi i bedzie miec A w kolejnych kwartalach. :D W srody Nik nie jezdzi na treningi, wiec wieczor spedzilismy bardzo leniwie. Starzy musieli isc spac beznadziejenie wczesnie, ale mlodziez sobie posiedziala.
Czwartek, czyli dzien swistaka. Wstac o polnocy i do roboty. Parking pod praca juz prawie skonczony, pasy namalowane i pozostalo postawic betonowe blokady zeby parkujacy nie przyfansolili nosem auta w budynek. ;) Poki co jednak nadal trzeba urzadzac marsz po ciemku, w malo przyjaznej okolicy. W pracy standard, czyli dwie partie do wypuszczenia, a potem kontynuowac szkolenia. I teraz, dlaczego dzien wczesniej sms wkurzyl mnie tak, ze nie moglam juz spac? Pisalam juz wczesniej, ze strasznie cisna mnie z tym szkoleniem na produkt klienta. Moj szef nie wydawal sie zbyt przejety, ale najwyrazniej jakies inne "szychy" w firmie, juz tak. Pod jego nieobecnosc, boss mojego bossa wydzwanial do pomocnika, ktory jest u nas w tym tygodniu, zeby dopytywac kiedy powinnam je skonczyc. Chyba nie uzyskal jednak satysfakcjonujacej odpowiedzi, bowiem owy pomocnik wyslal mi w srode po poludniu sms'a, ze szef szefa bedzie do mnie w czwartek dzwonil w tej sprawie. Oho, zrobilo sie powaznie jak juz wielka ryba bierze sprawy w swoje rece. ;) To samo w sobie az tak by mnie nie wkurzylo, gdyby nie to o czym juz pisalam, a mianowicie fakt, ze szkolenie mojej kolezanki lezy odlogiem od praktycznie miesiecy. Kiedy wczesniej przeliczalam ile trwalo moje, wyszlo mi ze do grudnia powinna wypuszczac partie. Teraz wychodzi ze bedzie to raczej w nowym roku. :/ Tymczasem cala presja z zakonczeniem szkolen spada na mnie, gdzie ja w tym momencie wykonuje 3/4 pracy osoby od kontroli jakosci i bynajmniej sie nie obijam. W czwartek przyszlam wiec do roboty w bojowym nastroju i caly czas sobie powtarzalam, ze musze ochlonac, bo powiem kilka slow za duzo o ich organizacji i wylece z roboty. Tymczasem gosciu wyslal mi wiadomosc tuz przed 7, ze zadzwoni "tego ranka". Ok, odpisalam ze bede przy kompie. Iii... nic. Wychodze o 9, wiec o 8:50 napisalam ze bede jeszcze 10 minut. Zero odzewu, no to zebralam sie i pojechalam do domu.
Tam oczywiscie wypuscic psa i kota, zjesc i do spania. Niestety, nie wiem co to bylo, ale obudzilam sie po 2 godzinach i 15 minutach i koniec. Nie moglam juz spac. Przewracalam sie z boku na bok, usilujac znalezc wygodniejsza pozycje, ale bezskutecznie. A na koniec, kiedy tak lezalam, probujac wtulic sie w poduszke, na gore wdrapala sie Maya, piszczac. No to nastapil koniec spania. Dla wyjasnienia, kiedy 7 lat temu sie tu wprowadzilismy, nauczylismy psiura, ze nie wolno jej wchodzic na gore. I jak dotychczas, weszla do sypialni moze ze 3 razy i tylko kiedy juz naprawde musiala wyjsc. Tego dnia jednak strasznie mnie wkurzyla, bo przeciez wypuscilam ja zanim sie polozylam, wiec nie wiem co robila w ogrodzie zamiast sie zalatwic... :/ Cale popoludnie bylam wiec niczym snieta ryba i nawet kawa jakos szczegolnie nie pomagala. Zmusilam sie do poskladania prania, ktore "gnilo" w suszarce od dwoch dni, ale poza tym nie moglam sie zmusic do produktywnosci.
Pod wieczor Nik mial trening i choc malzonek marudzil ze mu sie nie chce, to jednak przymusil sie zeby pojechac z synem. Poniewaz po takim marnym spaniu w dzien, bylam wykonczona, wiec jak tylko chlopaki wrocily, zostawilam meza zeby dopilnowal mlodziezy i poszlam spac. Byla jakos 20:30. To chyba moj rekord. :D
W piatek znow pobudka o polnocy. Poniewaz pomocnik mial tego dnia wylatywac, a piatki ogolnie sa takimi dniami z hukiem roboty, bo trzeba sprawdzac mikrobiologie (ktorej dopiero sie ucze, wiec spada to glownie na niego), wiec powiedzial zebym wypuscila 3 partie, zeby on mogl na spokojnie zajac sie pozamykaniem spraw z calego tygodnia. W przyszlym bowiem przylatuje ktos inny, wiec nie bedzie wiedzial co i jak. Niestety, byl to jeden z tych dni, gdzie przy kazdej partii cos nie gralo. Pierwsza opoznili o pol godziny, bo cisnienie wywalilo filter z kasety. Ten problem pojawia sie ostatnio dosc czesto i cos nie moga dojsc co go powoduje. W kazdym razie, partia wyszlo pol godziny pozniej. Przy kolejnej, maszyny wyprodukowaly tylko polowe mocy co zawsze. Dla nas to wsio ryba, ale apteka burczala pod nosem. Za to przy trzeciej... produkt zupelnie nie przeplynal z maszyny produkcyjnej do kasety. Kompletnie. Wszystkie fiolki pozostaly puste. I najlepsze ze nikt nie wiedzial gdzie sie podzial. :D Czy nadal gdzies w przewodach, czy poszedl prosto do odpadow. A radioaktywnosc byla nadal tak wysoka, ze nie mogli nic otwierac zeby sprawdzic. Ostatecznie musieli ponownie poskladac nowa kasete i umocowac w innej skrzynce. Ale tu opoznienie bylo juz godzinne. Przez to, ostatecznie w ogole nie ruszylam szkolenia, bo zostalo na tyle niewiele czasu, ze wolalm sie skupic na pozamykaniu papierow zeby nie zostawiac sobie tego na weekend, albo na przyszly tydzien. Po pracy jeszcze na zakupy, a potem do domu spac. Niestety, znow spalam tylko jakies dwie godziny i znow Maya truchtala na dole skamlac. A tym razem biegala po ogrodzie kiedy wyciagalam zakupy, wiec wiedzialam ze sie zalatwila. Poniewaz normalnie wytrzymuje cala noc i dobrych pare godzin jak nas nie ma, wiec podejrzewam, ze na starosc lapie ja jakas fanaberia. Wie, ze jestem w domu, wiec bedzie wymuszac zeby czlowiek zszedl do upierdliwego pieska. Wrocil w koncu ze szkoly Nik, a pozniej z pracy M., ktory przywiozl chinczyka. Bi jak ostatnio zwykle, zostala w szkole do 16:30, ale pozniej wieczor byl juz spokojny i leniwy. Rodzice niestety oboje szykowali sie na sobotnia prace, ale dzieciaki zaczynaly weekend.
Do poczytania!














Brak komentarzy:
Prześlij komentarz