piątek, 28 lutego 2025

Lyzwiarski weekend i wiosna w lutym

Sobota, 22 lutego, zaczela sie dluzszym spaniem dla calej rodziny. Najdluzej spal Nik, bo obudzil sie dopiero o 10:40. :O Najkrocej M., rzecz jasna. Nie mam pojecia ktora byla godzina kiedy wstal, ale za to wiem, ze zaczal dzien od wizyty na silowni. Byl na tyle mily, ze zamknal drzwi do wszystkich sypialni, tyle ze duzo to nie dalo, bo po jego wyjsciu Oreo zaczela swoje ostatnie cyrki. Poniewaz drzwi byly pozamykane, wiec przy akompaniamencie miauczenia, skakala na nie i drapala, probujac sie dostac do pokoi. :/ Bylo ledwie po 7 rano, wiec wkurzylam sie, znow zgarnelam ja pod pache i zanioslam na schody do piwnicy. Myslalam, ze juz nie zasne, ale przysypialam po trochu. Slyszalam jak M. wrocil, jak wstaje Bi, pozniej kiciul przyszedl do mojego lozka (zostawilam drzwi tylko przymkniete) i mruczal w nogach... W koncu wszyscy powstawali i pojawilo sie pytanie, co robimy z tym dniem. Po raz pierwszy od kilku tygodni nie bylo ani meczu koszykowki, ani zadnego wyjazdu na pokaz przyczep, wiec moglismy zagospodarowac czas do woli. Nooo, poza msza o 16, ale w sumie na upartego moglismy pojsc w niedziele, wiec nie bylo presji. Od tego dnia wreszcie przyszlo ocieplenie, po bardzo zimowej koncowce stycznia i wiekszej czesci lutego. Wiedzialam, ze lod na stawie w klubie bedzie za chwile zupelnie roztopiony, a ze wielkimi krokami nadchodzil marzec, szanse ze znow go zmrozi, byly marne. Zaproponowalam wiec dzieciakom, ze mozemy pojechac tam na lyzwy, bo prawdopodobnie bedzie to ostatnia okazja w tym roku. Oboje wyrazili chec, po czym... kolega Kokusia napisal do niego czy chce sie spotkac. Mlodszy zastanawial sie, ale sklanial sie ku jezdzie na lyzwach, poniewaz wiedzial, ze bedzie to raczej ostatni raz tej zimy (tam, bo lodowiska oczywiscie sa nadal czynne). Zaproponowalam, ze mozemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i wziac jego kolege. Na to oczywiscie zaczela zastanawiac sie Bi, bo nie bardzo miala ochote spedzac czasu z chlopakami. Jedyna kolezanka, ktora moglibysmy zwerbowac tak na ostatnia chwile, byla sasiadka, ale wyrosla ona z lyzew, a tam nie ma wypozyczalni. Tak jak Nik jednak, panna ostatnio byla zachwycona jazda na stawie, wiec ostatecznie pojechala. Coz... Caly klub nadal pokrywala warstwa zmrozonego lodu i choc topil sie pomalu w sloncu, to bylo potwornie slisko, a do stawu trzeba zejsc z gorki. :O W kilku miejscach zwyczajnie sie zjezdzalo i cud, ze nikt sie nie wywalil, szczegolnie ja. ;) Udalo sie jednak dojsc do budynku przebieralni, zmienilismy buty na lyzwy i dziarsko ruszylismy na staw. Taaa... Tutaj tez jest lekki spadek i dobrze ze jest tez barierka, bo nikt nie pomyslal zeby odsniezyc gumowe maty i bylo tak slisko, ze nawet w lyzwach jedyne co mozna bylo zrobic, to sie zsunac w dol. Lutowe slonce przygrzewa juz jednak solidnie i tafla lodu miejscami robila sie z wierzchu miekka. Oczywiscie przez to lyzwy sie zapadaly i nie dalo sie wlasciwie slizgac.

Widoki nadal zimowe

Najgorsze, ze te miekkie miejsca byly rozrzucone plackami, ale patrzac na tafle, wydawala sie jednolita, wiec kilka razy malo nie wywinelam orla, kiedy jechalam spokojnie, a potem jedna lyzwa mi sie zapadla i szarpnelo mna do przodu! :O Na szczescie jechalam dosc wolno, wiec udalo mi sie utrzymac rownowage. Bi miala podobne problemy, ale o dziwo chlopakom jakosc lodu nie robila roznicy. Pewnie dlatego, ze malo co jezdzili, a wiecej sie wyglupiali. Na stawie w ktorys wieczor odbywaly sie amatorskie mecze hokeja, wiec staly tam bramki. Nik oraz kolega skads dorwali pilke i usilowali strzelac sobie nawzajem bramki. W lyzwach. :D

Pilka nozna na lodzie :D

Po chwili wszyscy poszlismy po rozum do glowy (jak 99% obecnych ludzi) i przenieslismy sie na czesc stawu, znajdujaca sie w cieniu. Tam lod byl w lepszym stanie, a choc mial kilka miekkich miejsc, byly one latwo dostrzegalne. My z Bi jezdzilysmy w te i spowrotem, ale chlopaki przeniesli sie na obszar obok stawu, ktory pierwotnie byl chyba kaluza, ale zamarzla, tworzac lodowisko obok lodowiska. ;) To miejsce bylo oczywiscie bardzo nierowne i pelne wybrzuszen, ale kolejny raz moglam sie przekonac, ze Nik, podobnie jak na nartach, porusza sie, jakby urodzil sie z lyzwami na stopach. Przejezdzal po nierownosciach plynnie i bez zachwiania, zasmiewajac sie do rozpuku. Przypomnialy mi sie historie z dawnych czasow, kiedy ludzie jezdzili na lyzwach wlasnie po jeziorach, albo wrecz po zamarznietym brzegu morza. Zawsze zastanawialam sie jak dawali rade jezdzic po czyms tak nierownym, bo wtedy nikt przeciez lodu nie oczyszczal. Patrzac na Kokusia juz wiem - musisz zaczac majac 4-5 lat, miec nieprzeciatny zmysl rownowagi i nie znac strachu. :D W kazdym razie, poniewaz warunki byly srednie, a Bi nie miala kolezanki, wiec szybko zaczela marudzic, ze ma dosc i chce wracac. Rzecz jasna foch musial byc, bo oznajmilam ze chlopaki maja frajde, wiec zostaniemy jak dlugo sie da. I tak bylismy tam tylko okolo godziny, bo kolega Nika byl na jakims meczu brata, wiec zanim moglismy go zabrac i dojechalismy do klubu, zrobila sie 13:45. Przed 15 zawolalam ze czas sie zbierac, a chlopcy zaczeli prosic zeby mogli pozjezdzac z gorki. Najwieksza i najstromsza czesc byla juz pozbawiona sniegu, ale mniejsze mialy go dosc, a przezornie wzieli ze soba slizgacze, wiec pozwolilam im na kilka zjazdow. Nie przewidzialam niestety, ze wszystko naokola pokryte bylo topniejacym, ale nadal lodem, wiec dlugo zajelo im w ogole dojscie na gorke. Zanim tam dotarli i raz zjechali, spojrzalam, ze wlasciwie czas wracac, jesli chcielismy zdazyc na 16 do kosciola. Poniewaz Bi, znudzona, siedziala w samochodzie, stwierdzilam ze nie ma co przedluzac, wiec probowalam dowolac sie chlopakow, ale byli za daleko. Czekalo mnie wiec przedarcie sie przez lod, zeby dojsc wystarczajaco blisko. Ostatecznie troche szlam, troche sie slizgalam, a troche przytrzymywalam drzew. :D

Zdjecie przyblizone z baaardzo daleka, ale nawet na takim niewyraznym, mozna dostrzec ped ;)

A kiedy w koncu i ja i chlopaki wrocilismy do samochodu, okazalo sie, ze... Nikowi wypadly rekawiczki, ktore niewiadomo dlaczego wsadzil do kieszeni! :O Musial wiec wrocic na gorke, a przy takich warunkach, troche mu to zajelo. Na szczescie rekawiczki znalazl, ale zrobila sie juz 15:10. Jak najszybciej odstawilismy jego kolege, po czym popedzilismy do domu. Cala nasza trojka zjadla pozne sniadanie, przed wyjazdem nie jedlismy lunchu, teraz wiec umieralismy z glodu. Nie bylo czasu na bardziej wyrafinowane dania, wiec szybko wreczylam im po hot-dogu. Ledwie je wszamalismy, a pedzilismy do kosciola. ;) Troche szalone bylo to popoludnie, ale co tam. Najwazniejsze, ze Nik twierdzil ze dobrze sie bawil i nawet Bi oznajmila ze bylo w miare fajnie. Ja zas zadowolna bylam, ze spedzilismy czas na swiezym powietrzu, a Nika odciagnelam od ekranu. Przed msza, jedna z osob asystujacych, spytala nas, czy nie zanieslibysmy darow do oltarza. Bi natychmiast pokrecila glowa, ze w zyciu, ale M. sie zgodzil, a Nik tez pokiwal lepetyna. Potem jednak przez wiekszosc mszy przezywal, ze "sie wstydzi", co chwila szepczac mi to do ucha, az w koncu fuknelam, ze ma przestac. Ostatecznie jednak poszedl, a juz myslalam, ze bede musiala jednak pojsc z malzonkiem. :D

No i jakos przezyl ;)

Kiedy wrocilismy do domu, M. zabral sie za gotowanie zupy pomidorowej, mimo ze planowal to na kolejny dzien. Ja, pamietajac ze w niedziele na bank wpadnie moj tata, wzielam sie z kolei za pieczenie ciasta. Poniewaz zostalo nam pare jablek kupionych pare tygodni temu, ktore zaczely sie juz marszczyc i robic miekkie, szybko machnelam placek z jablkami. W polowie oczywiscie zjawila sie w kuchni Bi i zaczela dopytywac czy moze w czyms pomoc, ale to jest tak szybkie i proste ciasto, ze nie bylo wlasciwie w czym. Po gotowaniu oraz pieczeniu, reszta wieczora to juz byl relaks. Polozylam sie troche pozniej niz zwykle, ale w miare rozsadnie. Za to obydwa Potworki nie spaly jeszcze kiedy szlam do lozka. Mieli weekend, wiec przykazalam im tylko zeby nie przesadzili za bardzo i dalam wolna reke, choc mialam nadzieje, ze nie beda siedzieli do 1 nad ranem. :D

W niedziele M. pracowal, ale Potworki oraz ja, spalismy dluzej. O cudzie, Oreo nie lazila po pokojach, tylko ulozyla sie w nogach mojego lozka, a pozniej, kiedy pollezalam, probujac sie dobudzic, wlazla mi na brzuch, a raczej pecherz. ;) Nadstawiala sie do glaskania i mruczala tak, ze lezalam kolejne pol godziny, bo szkoda bylo mi jej zrzucac.

To zwykle jedyna pora dnia, kiedy kiciul okazuje slodycz

Ostatecznie jednak musialam ja z siebie zdjac, bo dochodzila 10, a ja nadal bylam w lozku. Kiedy w koncu wstalam, zastalam Bi juz na dole, ale Nik oczywiscie chrapal w najlepsze. Zrobilam sniadanie sobie oraz corce, a potem polecialam wziac prysznic. Wyjatkowo rano, bo chcielismy zeby moj tata zrobil nam pamiatkowe, coroczne zdjecie, a ostatnio zaczelam proby wydobycia z moich wlosow skretu. Wychodzi to bardzo fajnie, bo moja czupryna na mokro sama faluje, choc po wyschnieciu te fale sa ledwie widoczne. Ugniatam je wiec z zelem lub pianka, zeby utrwalic. I jedyny problem to taki, ze nie myje wlosow codziennie, a kolejnego dnia sa w takim stanie, ze musze je rozczesac, co kreuje wielka, napuszona grzywe. :D Kiedy chce wiec wygladac jak "czlowiek", myje i skrecam wlosy rano, zeby choc przez jeden dzien ladnie wygladaly. Wykapalam sie wiec, pougniatalam moje "loki", a w miedzyczasie Bi znow wziela sie za pieczenie. Poniewaz mielismy ciasto upieczone przeze mnie dzien wczesniej, panna stwierdzila, ze sprobuje upiec... chleb. :O Juz jakis czas o tym mowila, ale probowalam ja przekonac, ze to jest naprawde dosc trudne przedsiewziecie. Sama nigdy nie probowalam, ale M. kiedys upiekl i zupelnie mu nie wyszedl, a poza tym, wielu fejsbukowych znajomych zamieszczalo swoje porazki, ze juz o mnostwie filmikow w roznorakich mediach spolecznosciowych nie wspomne. Bi jednak sie uparla, ze chce sprobowac, wiec w koncu machnelam reka, ze niech probuje. Cokolwiek jej wyjdzie, jakos sie zje. :D Jedyne co, to dalam lekki ochrzan, bo jak zwykle znalazla przepis i choc twierdzila, ze obejrzala go dwa razy, to nie wziela pod uwage, ze jej wszystko idzie wolniej i choc zalozyla ze zajmie tyle czy tyle czasu, zajelo sporo wiecej. Wiadomo jak to jest z chlebem pieczonym na drozdzach - trzeba dac czas na wyrosniecie, ugniesc, znow zostawic do wyrosniecia, przelozyc do form i... ponownie dac ciastu wyrosnac. A na popoludnie panna umowila sie z kolezanka. W dodatku przyjechal oczywiscie moj tata, a ona co chwila zawracala glowe pytaniami lub pomoca. Na szczescie w koncu M. wrocil do domu i przejal paleczke w asystowaniu corce. Ostatecznie zostalo jej jakies 10 minut zapasu. Zdazyla wyjac chleb z piekarnika, ale ze byl goracy, nie zdazyla go posmakowac.

Fota zrobiona wieczorem, kiedy ostygl i rzucilismy sie do szamania. :) Wyszedl jej idealny!

Nie napisalam bowiem, ze umowily sie z kolezanka na... lyzwy. :D Zeby bylo zabawniej, tak sie "dogadaly", ze kumpele mieli rodzice przywiezc do nas i mialam dziewczyny zabrac na miejsce sama, a tymczasem tata zawiozl ja bezposrednio na lodowisko. :O Kiedy sie dowiedzialysmy, ze kolezanka jest juz w drodze, jak najszybciej wyprysnelysmy z Bi z domu. Nie tak szybko jednak, jak bysmy chcialy, bo po pierwsze, Nik zdecydowal sie rowniez pojechac, a po drugie, wychodzil z nami dziadek. Na szczescie, ostatecznie dojechalismy doslownie kilka minut po kolezance Starszej. Jeszcze stala w kolejce do kasy, kiedy my stanelismy w ogonku. :) Tata kolezanki wrocil do domu, a ja zostalam z dzieciakami na lodowisku. Kiedy juz wszyscy sie przebralismy, poszlismy na lod... i okazalo sie, ze kumpela Bi ledwie jezdzi. Mowila Bi, ze kiedys jezdzila na lyzwach i chodzila nawet na lekcje, ale musialo to byc dobrych kilka lat temu.

Jada pannice :D

Na poczatku myslalam, ze jak sie troche rozrusza, to przypomni sobie, bo sama tez jestem zwykle sztywna przez pierwsze 15 minut. Ale nie, panna caly czas trzymala sie kurczowo Bi i dopiero pod koniec probowala jechac troche sama. Myslalam, ze Starsza bedzie rozczarowana, ze znowu nie moze sobie pojezdzic odpowiednim tempem, ale okazalo sie, ze fajniejsze bylo dla niej to, ze jest z kolezanka. Nik tez nie narzekal, bo jak wiadomo, lyzwy uwielbia, wiec smigal po lodzie, zygzakiem miedzy ludzmi.

Kaptur na glowie, ale podobno nie byyylo mu zimno... ;)

Niestety, tlumy byly niemozliwe. Porobilo sie tak po cholernym covidzie, bo przed pandemia zawsze mieli publiczna jazde w soboty oraz niedziele. Pozniej zostawili tylko niedziele i mimo ze od covidu minelo juz 5 lat, nadal tak zostalo. Wczesniej czesc osob przyjezdzala w jeden dzien, czesc w drugi i jakos sie to rozkladalo. Teraz wszyscy zwalaja sie w niedziele. :/ Jazda byla wiec srednio komfortowa, bo co chwila sie za kims utykalo. Za to bylo mnostwo starszych nastolatkow oraz doroslych, ktorzy wyraznie dopiero zaczynali przygode z lyzwami, wiec i kolezanka Bi nie czula sie pewnie jak ciamajda, a i moja pewnosc siebie zostala troszke podbudowana. Lyzwiarzem zawsze bede slabym bo zaczelam jezdzic w wieku 26 lat, a brak mi odwagi oraz zmyslu rownowagi, ale tego dnia zdecydowanie nie bylam najgorsza. ;) Po lyzwach zabralam dzieciaki na napoje w Dunkin' Donuts, bo mialam karte podarunkowa otrzymana od jakiejs sympatycznej osoby jeszcze z czasow "listonosza". ;) Pozniej odwiezlismy kolezanke Starszej do domu i wrocilismy do swojego. Zrobilo sie juz po 17, wiec pora byla zaczac przygotowania na kolejny tydzien szkoly oraz pracy polowy rodzicow. 

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, jak to w szkolny dzien. W tym tygodniu mielismy niesamowite ocieplenie, wiec juz rano bylo 0 stopni, zamiast kilkunastu na minusie. :) Wobec tego, Potworki pomaszerowaly na przystanek piechota i nawet Bi nie narzekala. Porzucalam pileczke siersciuchowi, autobus przyjechal i wrocilam do domu.

Ostatnie zdjecie w nadal zimowej scenerii. Teraz wiekszosc sniegu juz znikla

Dzien minal mi szybko, jak zwykle troche na ogarnianiu po-weekendowego chaosu, a troche na szukaniu roboty. Tuz przed 15 wrocilo potomstwo, podalam im szybko obiad i zaniedlugo dojechal M. Dowiedzialam sie ze pod koniec marca Nik ma koncert zespolu w naszym high school. Napisalam do nauczycielki czy jest on obowiazkowy, bo kurcze, juz jeden koncert maja przeciez w maju! Ten majowy to rowniez chor oraz orkiestra strunowa, ale teraz ktos wymyslil zeby zrobic koncert zespolow ze wszystkich szkol w miescie. Czyli w sumie trzech, tylko ze zwykle zespoly dzielone sa na grupy na czas koncertow, a teraz mialyby chyba wystepowac cale. No ale koncert o 19, wiec przepada basen, w dodatku uczniow trzeba odwiezc juz o 18:15, a potrwa pewnie przynajmniej do 20, wiec zwyczajnie mi sie nie chce. Nie zrozumcie mnie zle, chetnie zawsze slucham grania Potworkow, i rozumiem ze podczas szkolnych koncertow musze posluchac dodatkowo choru czy orkiestry, mimo ze moj syn tam nie wystepuje (tak jak u Bi musze "podziwiac" zespol). Teraz jednak mam sluchac wystepow kolejnych dwoch szkol, gdzie zespol z poprzedniej szkoly Kokusia, z racji ze dzieciaki sa mlodsze, po prostu gra... slabo. To sa trabki, tuby i saksofony, plus perkusja i bebny do rytmu (oraz flety i klarnety, ale one akurat maja delikatny dzwiek). Niektore melodie to wiecej halasu niz muzyki. Na "zwyklym" koncercie, czesc zespolu trwa okolo kwadransa, a potem jest kolej choru i orkiestry. Tutaj bedzie minimum godzina zespolu i na sama mysl boli mnie glowa. :/ Nie wiem jaki jest cel tego koncertu, bo z informacji wynika ze ktos sobie po prostu wymyslil zeby zorganizowac taki wystep (co ciekawe, tylko dla zespolu, orkiestra Bi nic takiego nie ma) i nazwac to "festiwalem" (band festival), nauczyciele to podchwycili i klamka zapadla. Niestety, nauczycielka odpisala mi, ze obecnosc na koncercie jest oceniana, wiec nie ma jak sie wywinac. :/ Wracajac do poniedzialku, M. twierdzil ze w nocy kiepsko spal, wiec byl polamany i bez humoru. Zamiast zawiezc dzieciaki na trening, poszedl spac chyba o 18:15. :O Co bylo robic, zabralam ich ja i juz wiem dlaczego malzonek zawsze wraca po tym wkurzony. Mimo ze parking pod silownia zostal ze dwa lata temu powiekszony, zaczyna brakowac na nim miejsc. Czesciowo to oczywiscie wina ludzi i ich lenistwa, bo na samym koncu parkingu, za budynkiem, zwykle sa wolne miejsca. No ale coz, wszyscy najchetniej parkowaliby przed wejsciem. Co jest smieszne, bo przyjezdzasz na silownie, czyli chcesz pocwiczyc, a ciezko Ci przejsc dodatkowe kilkadziesiat metrow? Zanim napadalo sniegu, auta byly poparkowane gdzie sie dalo na trawie, chocby jedna strona. Teraz jednak nadal lezy snieg i choc wieksze samochody z napedem na 4 kola nadal wjezdzaja na pobocze, te mniejsze parkuja po prostu wzdluz uliczki, blokujac ja tak, ze choc powinien tam byc ruch obustronny, teraz przejedzie tylko jedno auto. Co gorsza, parkuja bez pomyslunku, niemal do wyjazdu na glowna droge. W rezultacie, auta wyjezdzajace z parkingu blokuja wjazd i samochody chcace wjechac czekaja, blokujac rowniez ruch na drodze. Albo odwrotnie, ludzie wjezdzajacy blokuja wyjazd, bo na parkingu robi sie zator, ktos bowiem parkuje, potem ktos inny czeka bo jakies auto wyjezdza i chce zajac jego miejsce... Koszmar! Tak tez bylo w poniedzialek. Najpierw stalam na ulicy, a kiedy w koncu wjechalam na parking, okazalo sie, ze sznur aut stoi, wiec niechcacy zablokowalam wyjazd ludziom nadjezdzajacym z przeciwnej strony. Pozniej snulam sie przez polowe parkingu w ogonku, bo wlasnie jakies auta wyjezdzaly, wiec ludzie je przepuszczali, po czym sami parkowali, ale zamiast wjechac i czesc, to jeszcze wycofywali i prostowali samochody, a kolejka cierpliwie czekala. Wybila pora rozpoczecia treningu, a do wejscia bylo przede mna jeszcze dobrych kilka aut. W koncu puknelam sie w czolo i powiedzialam Potworkom, zeby tyle to juz przeszli (na szczescie w tym miejscu byl juz chodnik, bo wiekszosc parkingu go nie ma), bo ja tam jeszcze postoje. Odwiezienie dzieciakow powinno mi z dojazdem w obie strony, zajac moze 4-5 minut. W poniedzialek zajelo prawie 20. :O Wrocilam w koncu do domu, ale przez to ze zmarnowalam tyle czasu, mialam raptem 40 minut zeby posiedziec. Niby dobre i to, ale zastanawialam sie czy nie lepiej bylo po prostu tam zostac, tym bardziej ze M. spal, wiec poza psem i kotem, nie mialam nawet do kogo zagadac. Pojechalam pozniej po Potworki, przygotowujac sie psychicznie na kolejna runde, ale oczywiscie jak czlowiek przygotowuje sie na najgorsze, nie jest zle. Parking byl niemal pelny, ale nie tylko nie bylo sznurka aut probujacego przez niego przejechac, to jeszcze akurat wyjechal ktos niedaleko wejscia i moglam wskoczyc na jego miejsce. Dzieki temu udalo mi sie nawet podejrzec Potworki chwile podczas treningu, choc tylko ostatnia minute czy dwie, bo skonczyli az 25 minut wczesniej. :O

To wlasnie koncowka, kiedy dzieciaki "chodzily" w wodzie, zamiast plywac. Nik wlasnie dociera do scianki, w lini obok Bi poprawia gogle

Kiedy wreszcie dotarlismy do chalupy, szybkie prysznice i Nik pomaszerowal do lozka, ale Bi rozsiadla sie na dole. Co chwila usypiala jednak w fotelu, wiec powtarzalam raz za razem zeby szla na gore. W koncu poczlapala, ale po chwili zeszla, twierdzac ze po myciu zebow zupelnie sie rozbudzila i jeszcze sobie poczyta w lozku. Godzine pozniej zastalam ja tak:

Spiaca krolewna

Wtorek to ponownie poranna pobudka. Rano bylo niby na plusie, ale przy samej glebie lekko przymrozilo, wiec na podjezdzie trzeba bylo uwazac zeby noga nie "odjechala". Potworki poszly jednak na przystanek pieszo, a Maya ganiala rzucana przeze mnie pileczke. Kiedy mlodziez odjechala, wrocilam do domu i juz tradycyjnie zajelam sie troche ogarnianiem, a troche szukaniem roboty, ech... :/ A w miedzyczasie naprzemian wpuszczalam i wypuszczalam Oreo, ktora nie mogla sie zdecydowac czy woli kursowac po ogrodzie, czy spac w domu na fotelu. Dzieki kamerom, zauwazylam ze na taras wbiega za nia ten rudo-bialy kocurek, ktory czasem nas nawiedza. Faktycznie siedzial na tarasie i patrzyl z zaciekawieniem na naszego kiciula, ktory prychal i syczal wsciekle, od czasu do czasu zamachujac sie pazurami. ;) Otworzylam drzwi i zagonilam Oreo do domu, skad nadal dawala pokaz wscieklosci. Pobieglam szybko po puszke z zarciem i zaoferowalam gosciowi papu. Tym razem byl solidnie wyglodnialy, bo palaszowal az mu sie uszy trzesly, caly czas oczywiscie mruczac i ocierajac sie z sympatia.

Glodny futrzak

Strasznie fajne to kocisko i szkoda, ze nasz, widzac go dostaje aopopleksji. :D Wybila godzina 14 i musialam szybko zabrac sie za konczenie obiadu. Wrocily dzieciaki, a pozniej M., ktory niestety utknal w korkach, wiec dotarl do domu pol godziny po normalnym czasie. Popoludnie oraz wieczor minely spokojnie, bo jak to we wtorek, dzieciaki nie jechaly na basen. Nik mogl sie wiec spokojnie skupic na pracy domowej, a i rodzicom sie jakos tak inaczej siedzialo, kiedy nie musieli zerkac na zegarek. ;)

W srode wstac trzeba bylo o normalnej porze, choc do budzika dospac sie nie dalo, bo Oreo chodzila po sypialniach, urzadzajac swoje ostatnio zwyczajowe wrzaski. Zaczynam myslec, ze kiciul celowo mnie budzi, bo na sile lezalam zwinieta pod koldra, ale slyszalam ze idzie na dol Bi, pozniej zszedl Nik, a ta cholera przyszla do mojej sypialni i rozdarla to swoje MRRRRAUUU!!! A kiedy w koncu podnioslam sie i oparlam o zaglowek, wpakowala mi sie na klate, muczac i obcierajac. W kazdym razie, w koncu wszyscy wstalismy i niedlugo Potworki wychodzily na przystanek. Tak jak poprzedniego dnia, podjazd przykryty byl gdzieniegdzie warstwa lodu, ale poza tym bylo na plusie. Mielismy piekne slonce i w poludnie temperatura doszla do 9 stopni. Mimo ze wial chlodny wiatr, to i tak mozna bylo sobie wyobrazic, ze przyszla wiosna. Ciezko uwierzyc, ze to koncowka lutego. Z drugiej strony, mielismy juz takie lata, gdzie w lutym przez kilka dni mozna bylo nosic krotki rekawek. Dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do chalupy na tradycyjne sprzatanko, pranko i pracy szukanko. ;) Dzien zlecial ekspresowo i ani sie obejrzalam, a do chalupy dotarly Potworki, a pozniej M. Popoludnie to oczywiscie obiad, odrabianie lekcji dla dzieciakow i wzgledny relaks dla rodzicow. W koncu przyszla pora treningu dzieciakow, ale tym razem zawiozl ich ojciec. Szczesciarz, trafil mu sie spokojniejszy dzien niz mi, bo choc powiedzial, ze wszystkie miejsca parkingowe od frontu byly zajete, to nie bylo przynajmniej aut zaparkowanych wzdluz przejazdu, ani sznureczka snujacych sie przez parking. Kiedy pojechalam po nich godzine pozniej, kilka miejsc niedaleko wejscia bylo nawet pustych. Szybko zaparkowalam, wiec udalo mi sie popatrzec jak Potworki plywaja. Fajna maja ta grupe, bo widac ze oboje dobrze sie w niej czuja i wyglupiaja z kolegami i kolezankami, a to w tej chwili jest wazniejsze niz wyniki.

Nik z kumplem 

Bi i tak wiecznie jeczy, ze nie chce jej sie jechac; nie wyobrazam sobie co by bylo gdyby jeszcze sie tam z nikim nie lubila. ;) Po powrocie do domu kolacja, prysznic i do spania, choc Bi znow ucinala sobie drzemke w fotelu w salonie i nie moglam jej wygonic do lozka...

Czwartek, niczym dzien swistaka, zaczal sie o tej samej porze. Roznica bylo, ze Oreo poprzedniego wieczora wyszla i M. wpuscil ja dopiero prawie o 2 nad ranem, kiedy kamery uchwycily ja przy domu. Przylazla zmoknieta, bo w nocy zaczelo padac i rano odsypiala wedrowki, wiec przynajmniej nie lazila po sypialniach budzac kogo sie dalo. ;) Z samego rana troche mzylo, a troche kropilo, wiec wzielam Potworki na przystanek samochodem. Po poludniu znow mialo byc 10 stopni i zadne nie chcialo kurtki, ja za to nie chcialam zeby przemokli. Przy okazji, zupelnym przypadkiem, znalazlam pileczke psiura. ;) Dzien wczesniej, kiedy dzieciaki czekaly na autobus, rozmawialam chwile z sasiadem, a Maya biegala wokol mnie, co chwila upuszczajac pilke pod moje nogi. Nie raz juz pisalam, ze ten pies ma fisia na punkcie tej malej, gumowej pileczki. ;) W kazdym razie, sasiad sie pozegnal i odjechal, a ja rozejrzalam i... po pilce ani sladu. Niestety osiedle jest na gorce, wiec wszystkie podjazdy wokol schodza w dol i pilka mogla sie poturlac gdziekowiek. Na naszym podjezdzie jej nie bylo, bo zatrzymalaby sie na kupie sniegu na dole. Popatrzylam na podjazd sasiadow i zauwazylam niestety lekko uchylony garaz. Juz pare razy pilka potoczyla sie az pod ich drzwi garazowe, wiec teraz palnelam sie w myslach w lepetyne, ze pewnie wtoczyla sie do srodka. :O Nie pojde jednak myszkowac w czyims garazu, ani nie bede zawracac sasiadce glowy zeby szukala psiej pilki. Stwierdzilam, ze jak ja u siebie znajdzie, to najwyzej rzuci nam na ogrod. Na szczescie wszyscy sasiedzi znaja pileczkowa obsesje naszego psa. ;) Tymczasem w czwartek podjezdzam z dzieciakami pod wylot naszej ulicy, patrze leniwie na nadal pokazne kupy sniegu na poboczu, a tam... lezy sobie niebieska pileczka! A wiec wcale nie poturlala sie do sasiadow, tylko wzdluz ulicy! To wyjasnia dlaczego, kiedy zawolalam do psa "Gdzie masz pileczke?!", wybiegl na srodek drogi! Zawolalam ja szybko zeby nie potracilo jej jakies auto, tymczasem Maya probowala mi najwyrazniej pokazac, ze wie gdzie pilka sie podziala! :D Dobrze ze sie znalazla, bo juz zastanawialam sie czy nie zamowic kolejnej paczki na Amazonie. Przez te 7 lat tutaj (w niedziele minela rocznica przeprowadzki!) mielismy juz chyba z 10 tych pileczek. Jedna pekla na pol, ale reszta... wsiakla. Powpadaly gdzies w gruba warstwe lisci lezacych miedzy drzewami na dole i tyle je widzielismy. Ciekawe ile rzeczy, poza pileczkami, bysmy znalezli gdyby udalo sie pozbyc tego lisciastego bagna? ;) W kazdym razie, zgarnelam zgube, dzieciaki pojechaly do szkoly, a ja do domu. Zjadlam sniadanie, troche posiedzialam z kawa i zabralam sie za sprzatanie. Tym razem w sypialniach i lazienkach na gorze. Ogarnelam co trzeba, przewietrzylam i zaczelam zerkac na zegarek. Tego dnia mial dzwonic do mnie facet w sprawie pracy. Taka pierwsza, przesiewowa rozmowa, bo pan z dzialu kadr, wiec malo mialby ze mna do czynienia. No ale... nie zadzwonil. Wkurzylam sie, bo chodzilam w kolko po domu, nie mogac sie za nic zabrac, a tu cisza. Po kwadransie sprawdzilam maile, bo pomyslalam, ze pomylilam dzien lub godzine. Okazalo sie, ze nie pomylilam, a w skrzynce mialam wiadomosc od owego pana, ze przeprasza, ale musi przelozyc bo zostal wezwany na meeting. Wyslal ja... minute przed wyznaczonym (przez samego siebie) czasem. Po prostu "kocham" taki profesjonalizm... No coz... Odeslalam, ze nie ma sprawy (taaa) i czekalam na dzien i godzine kolejnej szansy. Ogolnie jednak duzo sobie nie obiecuje, bo to znow pozycja, na ktora mam zbyt duze wyksztalcenie oraz doswiadczenie. Nie mowiac juz o tym, ze wymagala bedzie ode mnie czesciowego powrotu do laboratorium, a moje lapki nie wykonywaly zadnych testow od 15 lat, wiec mam lekkie obawy czy podolam. ;) No ale, poki co nadal czekam na pierwsza rozmowe. :/ Niedlugo pozniej musialam zabrac sie za obiad zeby zdazyc przed powrotem Potworkow. Wrocili ze szkoly i okazalo sie, ze oboje maja sporo lekcji. Nik mial kolejnego dnia dwa testy - angielski oraz matematyka, a na nauki socjalne przygotowuja raport. Niby maja czas do srody, ale Mlodszy zna sam siebie i wie, ze przez weekend niewiele zrobi, wiec solidnie pracuje nad nim wieczorami. Musze go pochwalic, ze w drugim trymestrze bardzo poprawil oceny. Cos mu sie od jakiegos czasu przestawilo w lepetynie, zaczal sie przykladac i efekty sa od razu widoczne. Mam nadzieje, ze zapalu starczy mu do konca roku. Co prawda oceny koncowe to srednia zw wszystkich trzech trymestrow, wiec narazie tutaj drastycznej zmiany nie ma, ale zostal jeszcze ostatni trymestr, ktory zaczyna sie jakos w marcu. Jesli Nik utrzyma tempo, to ma szanse miec calkiem niezle wyniki na koniec roku, choc siostrze nie dorowna. Bi nadal jedzie na samiutkich "A". :D Tyle, ze chlopaki jakos inaczej do tego podchodza, bo Starsza mowi ze jej wszystkie kolezanki walcza o oceny i chwala sie kiedy dostaja A, a Nik prycha, ze nie chce byc uwazany za kujona. :O Malzonek dojechal tego dnia sporo pozniej niz dzieciaki, bo pojechal jeszcze do Polakowa. Przypomnialo mu sie, ze byl Tlusty Czwartek, wiec chcial kupic chociaz po symbolicznym paczku. ;) Wieczor minal ekspresowo, bo w czwartki trening dzieciaki maja wczesniej. Dziwny jest ludzki umysl, bo to roznica 15 minut, a wydaje sie ze nagle o tyyyle mniej czasu po poludniu i tak wczesnie wracamy. :D Malzonek ich zawiozl, po czym posiedzial chwile i poszedl spac, a ja wyruszylam po dzieciarnie. Jak to bywa, kiedy wyjechalam naprawde duzo wczesniej, to okazalo sie, ze choc na parkingu musialam zaparkowac hen, daleko! to trening potrwal niemal do konca, wiec i tak sporo sie uczekalam. Coz, przynajmniej choc raz porzadnie poobserwowalam dzieciaki. ;)

Bi w gronie wiecznie wesolej grupy :)

W nagrode, ze w tym tygodniu bez wiekszego smecenia pojechali na trening trzy razy, kupilam im po shake'u. Wrocilismy do domu, gdzie wlasciwie zostal juz tylko czas na kolacje, prysznic i lozeczko. :)

Wreszcie dotarlismy do piatku, choc dla Kokusia szykowal sie dosc ciezki dzien w szkole, wiec radosc wykazywal umiarkowana. Na dodatek, zaraz po zejsciu z kostki na podjazd, wylozyl sie jak dlugi! :O Na szczescie nie potlukt sie za bardzo. Dzien wczesniej padalo, a pozniej mielismy gesta mgle. W nocy zas przyszedl leciutki przymrozek i choc asfalt wygladal zupelnie normalnie, to pokryty byl cieniutka warstwa lodu. Trzeba bylo isc baaardzo ostroznie. Wyzej, juz na chodniku, widzialam ze Bi tez noga "uciekla", wiec wszedzie bylo slisko. Autobus dojechal dosc wczesnie, mlodziez odjechala, a ja wrocilam do chalupy. Przewietrzyc sypialnie, zjesc sniadanie i trzeba bylo jechac na tygodniowe zakupy. Wracajac zahaczylam jeszcze o biblioteke, zeby oddac ksiazke Nika zanim znow mi wlepia kare. :D Po powrocie do domu, rozpakowalam torby i usiadlam z kawa przy kompie. Okazalo sie, ze facet od rozmowy o prace w koncu zdecydowal sie odpisac. Wyslal mi wiadomosc o 10:44, ze chcialby ze mna porozmawiac tego samego dnia o 14. :O Coz, niby nie jest to mail wyslany "na ostatnia chwile", ale wydaje mi sie, ze uprzedzenie kogos o telefonie w ten sam dzien, nie swiadczy o zbytnim profesjonalizmie. Szczegolnie, ze przeciez nie kazdy moze sobie sprawdzac maile co godzine. Rownie dobrze, nie otrzymawszy nic dzien wczesniej lub z samego rana, moglam nastepny raz otworzyc skrzynke wieczorem... Nie podobalo mi sie to zachowanie i tak naprawde to skreslilam owa firme z listy potencjalnych pracodawcow zanim jeszcze odbylam rozmowe. Pogadac, oczywiscie pogadalam, bo tym razem facet faktycznie zadzwonil. Dla mnie te pierwsze telefony z kadr sa zupelnie bez sensu. Dla nich to takie "badanie terenu" i mam wrazenie, ze po prostu chca posluchac kandydata, czy gada z sensem i to co mowi zgadza sie mniej wiecej z CV. Nie potrafil mi jednak nic powiedziec konkretnie na temat tej pozycji, poza tym, ze to pierwsza zmiana, ktora zaczyna o... 5:30 rano! :O Stanelo na tym, ze przekaze moje dane dalej i jak cos, to beda sie ze mna umawiac na kolejny stopien rozmowy o prace. Mam wrazenie, ze mocno wszystko komplikuja, robiac takie ceregiele zeby zatrudnic kogos na w sumie podstawowa pozycje, ktora w dodatku jest slabo platna! :O No ale, zobaczymy czy w ogole sie jeszcze odezwa. Jak nie, to plakac nie bede. ;) Wrocily ze szkoly Potworki; Nik zadowolony, bo test z matmy "wydawal" mu sie dosc latwy, a z angielskiego znal wszystkie odpowiedzi i oczekuje "A". Pozyjemy, zobaczymy. :D Niedlugo po dzieciakach, wrocil z pracy M. Do niedawna piatek oznaczal zawsze pizze na obiad, ale ostatnio zaczelismy ja zamieniac czasem na sushi. Tak bylo i teraz. Po obiedzie pozostalo juz sie tylko zrelaksowac, bo na popoludnie nie mielismy zadnych planow.

I tak zakonczylismy luty. Fajnego weekendu!

piątek, 21 lutego 2025

Dlugi weekend, krotki tydzien

W sobote 15 lutego, Potwoki zaczely lutowy dlugi weekend. Z rozrzewnieniem wspominam ze na poczatku edukacyjnej przygody dzieciakow, mieli w lutym caly tydzien wolnego, mozna bylo wiec sobie wyobrazic ze to ferie zimowe. Niestety, kilka dobrych lat temu, zarzad miasta zdecydowal, ze skracaja wolne do 4-dniowego weekendu. Coz, dobre i to. Zaczelismy go z "przytupem", bo nie tylko M. mial rowniez wolne, ale jeszcze jechalismy na kolejny pokaz przyczep kempingowych. Do sasiedniego Stanu, ale tym razem zaraz za granica z naszym, wiec raptem 45 minut od domu. Pokaz otwierali o 10, wiec optymistycznie planowalismy wyjazd tuz po 9. Taaa... Mimo wlaczonych budzikow, zanim powstawalismy i zebralismy sie do wyjazdu, byla 10:15. Tylko M. wstal skoro swit, ale dzien zaczal sie dla niego kiepskimi wiesciami rodzinnymi. Po pierwsze, moj tesc ma zapalenie pluc, a w wieku 85 lat to nie przelewki. Oczywiscie zalatwil sie poniekad na wlasne zyczenie. Poszedl na jakis rozaniec, ale zmawiany na swiezym powietrzu i w procesji. Zmarzl podobno okrutnie, a na dodatek ludzie naokolo kichali i prychali. Wiadomo, taki sezon. Po tym rozancu nie mogl sie dogrzac i juz czul, ze cos go bierze. Niestety, to czlowiek dla ktorego na wszelkie dolegliwosci najlepsza jest... sauna. Poszedl wiec do niej (nawet nie pojechal autem! :O) i potem sieklo go juz konkretnie... Dostal antybiotyk i choc nadal rzezi, to podobno czuje sie znacznie lepiej. Jakby tescia bylo malo, to jednemu z braci M. wyroslo "cos" na plecach. Nie jestem oczywiscie ekspertem, ale dla mnie to wyglada na gigantyczny ropien. Jest jednak tak duzy, ze moj szwagier spac nie moze, ani ruszac ramieniem, a dodatkowo twierdzi ze dretwieja mu palce, bo chyba uciska na jakis nerw. Niestety, mieszka on w Anglii, a tamtejsi lekarze boja sie tego ruszac. Dali mu poki co antybiotyk, a jak zbija zapalenie, beda chcieli zrobic biopsje zanim podejma decyzje co dalej. Jakby tego malo, zona tego szwagra od dluzszego czasu cierpi na nawracajace zawroty glowy. Wiadomo jakie opinie ma angielska sluzba zdrowia i tutaj rowniez byla bezsilna. Szwagierka wiec, za posrednictwem rodziny, umowila wizyty lekarskie w Polsce i poleciala na tydzien na badania... Wracajac jednak do naszej wyprawy. Dojechalismy na miejsce tuz przed godzina 11 i zszokowala nas kolejka aut do wjazdu. Na poprzedniej wystawie w bezposredniej okolicy bylo kilka pietrowych parkingow, a naokolo spokoj i pustki. Tutaj dluuugi sznurek aut. Tak dlugi, ze zaczal sie wlasciwie zaraz od zjazdu z autostrady, a ze naokolo bylo tez sporo sklepow, wiec na poczatku nie zalapalismy, ze jedna z dwoch lini jest podejrzanie zakorkowana. Dopiero po chwili dotarlo do nas, ze te wszystkie auta kieruja sie w jedna strone. Udalo nam sie wcisnac w kolejke, ale spedzilismy ponad 10 minut w sznureczku snujacym sie noga za noga (kolo za kolem? ;P) do bramek. Poprzedni pokaz byl darmowy, tutaj musielismy juz zaplacic za wstep. Oplata byla za doroslych oraz dzieci w wieku powyzej 12 lat, wiec Nik zalapal sie na darmowe wejscie. ;) Ten pokaz odbyl sie w 3 budynkach, z ktorych dwa byly wieksze niz budynek z poprzedniego, wiec bylo co ogladac. Troche sie rozczarowalismy, bo choc mieli kilka przyczep z bardziej "luksusowych" firm, to nie z tej, na ktora najbardziej chcielismy rzucic okiem. ;)

Tak jak ostatnio, sporo przyczep to byly po prostu mini domki

Chodzenia bylo jednak baaardzo duzo i po dwoch godzinach Potworki podniosly lament, ze jesc, pic, nogi bola, itd. Mnie tez zreszta zaczely bolec plecy. Odpoczac nie bardzo bylo jak, poza wyprobowywaniem miekkosci foteli oraz lozek w kamperach (:D), ale na glod i pragnienie mozna bylo cos zaradzic. Co prawda malzonek krecil nosem, ze dluga kolejka, ze marnowanie czasu, itd., ale dzieciaki zrobily oczy kota ze Shreka, wiec machnal reka. Zamowienie poszlo w miare szybko, a potem przyszla irytacja... Gotowe zamowienia wydawane byly w osobnym okienku, ale wszystko trwalo wieki. W ktoryms momencie sprawdzilismy, ze minelo 20 minut, a naszego jedzenia nie ma. W dodatku panie wykrzykiwaly imiona, ale tez numery zamowien, przy czym okazalo sie, ze nasz numer... pominely (!), choc zorientowalismy sie dopiero kiedy byly dobre 20 numerow dalej. Podeszlam do okienka, przeklinajac w myslach, ze zgubili i bedziemy czekac godzine, ale okazalo sie, ze Bi zamowila cos, czego chyba czesto nie sprzedawali, wiec nie szykowali na biezaco, jak hot-dogi czy frytki. Czyli to przez nasza panne tyle sie tam ustalismy. Zamowienie dostalismy po kolejnych 10 minutach. :/ Pozniej konczylismy juz ogladanie podjadajac jednoczesnie.

Poza przyczepami, pelno bylo stoisk z innymi kempingowymi akcesoriami lub sprzetem. Nik nie przepuscil zadnej elektrycznej hulajnodze lub rowerowi, czy (jak tutaj) wozkowi golfowemu

W tym momencie zaczynalam miec juz dosc, bo wiadomo, do kazdego kempera wchodzi sie po schodkach, a te wieksze mialy czesto nawet w srodku pare kolejnych stopni. Przestalam wiec w ogole do nich wchodzic i czekalam na reszte przed wejsciem.

Mozna bylo dac nogom odpoczac testujac wygode mebli, ale po to trzeba sie bylo jednak wdrapac do srodka, wiec... ;)

Zreszta, budynki byly tak ogromne, a przyczepy poustawiane nie zawsze rownymi rzedami, wiec czesto nie moglismy sobie przypomniec czy do ktorejs juz zagladalismy, czy nie. Kiedy w koncu wszyscy mieli dosc i nikt nie chcial sprawdzac czy obejrzelismy wszystkie rzedy, wyruszylismy do domu. Na popoludnie zapowiadano opady sniegu i juz po wyjsciu z budynku lekko proszyl. Kiedy dojechalismy do chalupy padal juz konkretnie. Poczatkowo nie planowalismy jechac tego dnia do kosciola, bo zakladalismy, ze nie wrocimy na czas, a poza tym bedziemy wykonczeni lazeniem. Ostatecznie jednak droga przebiegla sprawnie i dotarlismy do domu o 15:15. Poniewaz w nocy snieg mial przejsc w marznacy deszcz i warunki na drogach w niedziele rano zapowiadaly sie paskudnie, wiec stwierdzilismy, ze pojedziemy na 16, jak ostatnio zwykle robimy. W domu mielismy wiec tylko czas na szybkie siusiu i pare lykow kawy i znow wyjechalismy. Z rozpedu nawet nie spojrzelismy na ubrania dzieciakow i dopiero pod kosciolem zorientowalam sie, ze Nik mial zalozone spodnie... dresowe. No coz, zdarza sie. ;) Spodziewalismy sie oczywiscie, ze przy takich prognozach, w kosciele beda tlumy, wiec wyjechalismy 10 minut wczesniej niz zwykle. I mielismy nosa, bo kosciol doslownie pekal w szwach! Pamietacie jak tydzien wczesniej pisalam, ze w niedziele rano prawie nikogo nie bylo na mszy? Wszyscy musieli tez pojechac w sobote, bo ksiadz smial sie, ze mamy druga "Wigilie" pod rzad. :D Cale szczescie, ze dojechalismy duzo wczesniej, bo bez problemu znalezlismy miejsca w lawkach. Po kilkugodzinnym lazeniu, nie wyobrazalam sobie stac dodatkowej godziny na mszy. ;) W miedzyczasie snieg sypal coraz mocniej i kiedy wyszlismy, lezalo go juz ze 3 cm. Mimo intensywnie sypanej soli, drogi momentalnie zrobily sie biale i sliskie. Niedaleko naszej chalupy, przed znakiem stopu, jakies auto wyciagane bylo z rowu. :O Nie wiem jak kierowca tego dokonal, bo to jest niezbyt ruchliwa droga pomiedzy osiedlami mieszkaniowymi i zwykle nie jezdzi sie tam na wariata... My na szczescie dojechalismy do domu bez przeszkod, M. napalil w kominku i wieczor spedzilismy grzejac dupki przy ogniu.

Status wieczorny - zapowiadalo sie pieknie, a wyszlo jak zawsze :D

W niedziele nad ranem M. pojechal oczywiscie do pracy, choc patrzac na to, co dzialo sie na zewnatrz, ciezko bylo powiedziec czy byl tak odwazny, czy tak niepowazny. ;) Sam przyznal potem, ze bylo "troche" slisko, wiec, znajac jego tendencje do umniejszania warunkow na drogach, podejrzewam, ze bylo strasznie slisko. Ja oraz Potworki spalismy oczywiscie dluzej i kiedy wstalismy, warstwa sniegu przygnieciona byla juz warstwa lodu.

Moje zwleczenie sie z lozka, zostalo opoznione przez mruczaca kupe klakow, ktora uwalila mi sie na pecherzu :D

Takie mamy w tym roku opady, ze za kazdym razem snieg przechodzi po jakims czasie w marznacy deszcz, ubija to co napada i odgarnianie tego to koszmar. Poznym rankiem, marznacy deszcz przeszedl w "zwykly", wiec wszystko zrobilo sie podwojnie ciezkie, nasaczone i sliskie.

To byl najwiekszy opad sniegu w tym roku, ale poznac to mozna bylo tylko po miejscach, ktore byly troche osloniete i marznacy deszcz az tak tam nie dosiegnal
 
Powinnam byla wziac przyklad z madrzejszych sasiadow, ktorzy z rana chwycili za odsniezarki, no ale stwierdzilam, ze poczekam na malzonka. Blad! Kiedy dojechal, akurat rozpadalo sie jeszcze mocniej, wiec uznalismy ze lepiej poczekac. Malzonek w ogole palnal, ze jak nie przestanie, to najwyzej zostawimy to na kolejny dzien. Ostro zaprotestowalam, bo oboje mielismy wyjechac z domu kolejnego dnia, a ze na noc zapowiadali solidny mroz, wiec wiedzialam ze wtedy zrobi sie z tego cement. I mialam racje, bo sasiadom obok popsula sie odsniezarka, ale lopata odgarneli tylko kawalek przed wejsciem. Wiekszosc poniedzialku widzialam sasiadke jak po kawaleczku rozbijala lod i przerzucala go na boki, co chwila idac do domu, pewnie zeby odpoczac i sie rozgrzac. Zajelo jej to caly dzien, a i tak czesc zostawila, bo pewnie nie dala juz rady. Tajemnica bylo dla mnie, dlaczego nie pomogl jej maz... Ich podjazd jest o polowe krotszy od naszego, wiec moge sobie wyobrazic jak bysmy sie umordowali z naszym. Juz w niedziele bylo tragicznie. Bo tak, w koncu deszcz troche zelzal (choc padac nie przestal do pozniego wieczora) i wyszlismy oczyscic to, co zmajstrowala Matka Natura... I powiem Wam, ze to bylo najgorsze odsniezanie w tym roku! Warstwa lodu byla tak gruba, ze zbierajac lopata od dolu, nie udawalo sie jej podniesc. Trzeba bylo najpierw rozbic lod od gory i dopiero zgarniac. Balam sie, ze zlamie lopate, tyle to wazylo! Trzeba bylo brac po troszeczku, wiec wszystko oczywiscie trwalo duzo dluzej. Malzonek, jak to on, stanowczo odmowil wziecia odsniezarki, upierajac sie, ze i tak sie tym zapcha. Nie wiem czy to prawda; wiem ze z rana ludzie odsniezali maszynami, choc oczywiscie wtedy nie padal jeszcze deszcz i wszystko bylo lzejsze. Na pomoc przyszly nam Potworki, choc zabraklo szufli (nikt nie chcial wziac starej, metalowej, ktora sama w sobie wazy tone :D), wiec Bi z Nikiem sie wymieniali. Po jakims czasie uznali, ze odrobili "panszczyzne", porzucili odsniezanie i pobiegli do zabawy. Konkretnie, to "obierali" krzak, bo przez wczesniejszy marznacy deszcz, wszystko pokryte bylo lodem niczym szklana powloka.

M. nadal walczy z podjazdem, a Potwory "oczyszczaja" krzaczora

Odsniezylam na spolke z dziecmi kostke przed domem, a potem chodnik zeby ludzie mogli przejsc, a pozniej stwierdzilam ze pomoge M. z podjazdem. To juz byla tragedia, bo tam gdzie zdazyl przejechac autem, warstwa lodu tak przywarla do asfaltu, ze nie moglam jej nawet rozbic, a co dopiero odgarnac. W koncu stwierdzilam, ze ja tez zrobilam swoje i odgarnelam mniej ubite miejsca, a te najgorsze zostawilam malzonkowi. Oczywiscie deszcz padal sobie w najlepsze, wiec miejscami, tam gdzie oczyscilam, natychmiast zbierala sie kaluza wody. Wyobrazalam sobie jak to bedzie wygladalo po nocnym mrozie... Co gorsza, zalozylam kurtke zimowa, ktora kiedys impregnowalam, ale chyba nie podzialalo, bo kompletnie mi przemokla! Czulam ze jakos mi chlodno po karku, ale uparlam sie, ze skoncze. Kiedy wreszcie poszlam do domu, szczekalam juz zebami, mimo ze przeciez pracowalam fizycznie, wiec powinnam byc rozgrzana. Okazalo sie, ze koszulke mialam przemoczona na calutkich plecach, karku oraz jednym rekawie. Swietnie. Musze zapamietac, zeby absolutnie nie wychodzic w tej kurtce na deszcz. :/ Ogolnie wszyscy bylismy mokrzy w mniejszym lub wiekszym stopniu. Nik, pomimo spodni narciarskich, mial mokre majty. Najwyrazniej sa one nieprzemakalne tylko do pewnego stopnia, a Mlodszy doslownie tarzal sie po pokrytym lodem i woda sniegu. Wszystkie krzesla w jadalni mialam przykryte ciuchami rozwieszonymi do wyschniecia. Cale szczescie, ze w czasie odsniezania M. polecial na moment do domu i rozpalil w kominku. Kiedy przyszlismy do domu, ogien juz buzowal i moglismy sie od razu rozgrzac, choc i tak najlepszy byl goracy prysznic. ;) Wieczor spedzilismy grzejac dupki przy ogniu i tylko M. musial sie szykowac na kolejny dzien, bo Potworki kontynuowaly weekend. :)

Poniedzialkowy ranek przywital nas solidnym mrozem, choc temperatura podniosla sie pozniej "az" do -1. Niestety, solidnie wialo, wiec odczuwalna wyniosla -5. ;) Bi rano musiala pojsc nakarmic kota sasiadow i nie wiedziala kompletnie ktoredy. Tak jak sie obawialam, poniewaz dzien wczesniej do wieczora padal deszcz, a potem szybko scial mroz, nawet odsniezony podjazd oraz kostka byly pokryte lodem. Na kamerze nagrane bylo jak malzonkowi kola boksowaly, kiedy wyjezdzal nad ranem do pracy. ;) Pozniej oczywiscie wiekszosc odtajala w sloncu, ale z samego rana bylo nieciekawie. Bi zdecydowala sie pojsc przez snieg, na przelaj, ale okazalo sie, ze tam tez wszystko bylo zmrozone na kosc i powstala warstwa lodu, ktory nawet nie pekal pod ciezarem butow. Panna szla tiptopkami, niczym po lodowisku. Dzieciaki nie mialy szkoly z okazji President Day (urodziny George'a Waszyngtona), wiec fajnie by bylo zaszyc sie w chalupie, ale niestety, Bi umowila sie znow z kolezankami w galerii. Co ciekawe, z zupelnie inna grupka. Z tego co mi mowi, poniewaz w szkole mieszaja ich na lekcjach, a na lunch tez ida roznymi grupami, gromadki znajomych tworza sie, rozchodza, schodza w innej konfiguracji, itd. I Bi tak dryfuje sobie miedzy trzema grupami. ;) Tym razem do galerii umowila sie ze swoja przyjaciolka - sasiadka (z ktora ma godzine wychowawcza, wiec poniekad sa w jednej klasie, choc inne lekcje maja osobno), z druga dziewczynka (z ktora grala w pilke nozna, a teraz razem maja lunch) i z trzecia (z ktora chyba nie ma zadnych lekcji, ale pamietaja sie z pilki). Do kompletu, zabrala sie z nimi mlodsza siostra sasiadki, na co Bi krecila nosem, bo choc ja lubi, to uwazala ze 11-latka nie bedzie im pasowac do grupy. ;) Po cichu sie z nia zgadzalam, ale sasiadka napisala mi, ze ma tego dnia zabieg usuniecia (niezlosliwego) guza z piersi i poprosila czy nie zawiozlabym obu jej dziewczyn z Bi. Poniewaz swiezo w pamieci mam moje przeboje z guzem sprzed dwoch lat, zgodzilam sie bez namyslu, myslac ze pewnie kobita spedzi w szpitalu spora czesc dnia, a jej maz bedzie chcial z nia posiedziec i potem na spokojnie zajac sie w domu. Taaa... Okazalo sie, ze sasiadka zabieg miala o 6 rano (!) i kiedy o 12:45 podjechalam po jej dziewczyny, oboje z mezem byli juz w domu. Mlodsza panna mogla wiec z powodzeniem zostac, szczegolnie ze to nie dzidzia, ktora trzeba sie caly czas zajmowac. No ale skoro wczesniej ustalilysmy ze pojedzie ze starszymi dziewczynami (proponowalam ze moze posiedziec u nas i pograc z Kokusiem, ale wiadomo ze nie chciala ;P), wiec je zabralam i zawiozlam do galerii, gdzie spotkaly sie z pozostalymi dwiema. Przezylam tez niemaly szok, bo byl poniedzialek, a ludzi w galerii jak mrowkow! Ledwo znalazlam miejsce parkingowe! Fakt, ze szkoly oraz urzedy stanowe i federalne byly zamkniete, ale jednak wiekszosc ludzi normalnie pracowala. A raczej powinna, bo wiekszosc najwyrazniej postanowila wziac wolne i z tej okazji... ruszyc na zakupy! :O Zawsze mnie to zastanawia, bo galeria jest ostatnim miejscem gdzie chcialabym spedzic wolny dzien, ale najwyrazniej jestem jakims wyjatkiem od reguly.

Galerianki; jedna mocno nieletnia ;)

Zostawilam panny i wrocilam do domu, gdzie ledwie zdazylam podac Kokusiowi obiad, a wrocil z pracy M. Posiedzielismy chwile razem, po czym syn stwierdzil, ze pojdzie pozjezdzac kolo domu. Jak to jednak Nik, na poczatek postanowil sprawdzic, czy pokryty lodem snieg jest faktycznie sliski. Zaczal po nim skakac i podbiegac i oczywiscie wywalil sie dosc spektakularnie. Lezal potem pare sekund na ziemi bo chyba odebralo mu dech i juz mialam wyjsc i spytac czy mocno sie potlukl, ale w koncu wstal. ;)

Musial sie oczywiscie draznic z Maya, trzymajac jej pileczke i udajac, ze ja rzuca

Za moment musialam jechac po dziewczyny, wiec przypomnialam M. zeby mial na niego oko, po czym wyruszylam spowrotem do galerii... Tam oczywiscie sie zirytowalam, bo wczesniej napisalam do corki, ze wyjezdzam i ze maja konczyc pomalu zakupy, wyslalam kolejna wiadomosc kiedy zaparkowalam, tymczasem weszlam, siadlam na lawce i czekam i czekam i czekam... Pisze do corki kolejny raz, gdzie do cholery sie podziewa, a ona odpisuje, ze cos akurat przymierza! Odpisalam, ze w tej chwili ma konczyc i wracamy do domu, ale oczywiscie minelo kolejne dobrych kilka minut zanim panny wrocily. Okazalo sie, ze byly juz tylko we trzy - Bi oraz obie sasiadki, bo pozostale dwie musialy wyjsc wczesniej. Podejrzewam, ze corka specjalnie nic mi o tym nie powiedziala, zebym przypadkiem nie skrocila i jej "galeriowania". :/ Wyruszylysmy spowrotem ze sporym opoznieniem i ochrzanilam Starsza, bo jej kolezanka miala byc w domu o 17:20, bowiem miala jakies wieczorne zajecia. Jej tata czekal juz na nas przy wjezdzie na osiedle, wiec tylko przesiadla sie do jego auta i pojechali, a ja odwiozlam jej siostre. Wrocilysmy do domu, gdzie Bi na dzien dobry musiala pobiec do Bandyty, zeby go wpuscic do domu (biedny kot spedzil na mrozie 4 godziny) i nakarmic. Oczywiscie po takim dniu nie bylo mowy zeby Bi poszla na basen, bo oznajmila, ze nogi wchodza jej we wiadoma czesc ciala, co mnie zreszta nie dziwi. Zaskakujaco jednak, stwierdzila ze z ta grupka chodzilo jej sie po galerii lepiej niz z poprzednia i ma nadzieje, ze niedlugo to powtorza. Coz, ja przeciwnie, mam nadzieje, ze niezbyt szybko. :D A wieczor minal nam na relaksie przy kominku i radosci Potworkow, bo kolejny dzien rowniez mieli wolny.

Poniewaz we wtorek dzieciaki bonusowo nie mialy szkoly, wiec moglabym sie porzadnie wyspac, ale skutecznie utrudnila mi to Oreo, ktora lazila po pokojach mrrrrauczac wnieboglosy juz o 6:38. Szlag. Przez jakis czas probowalam ja zignorowac, ale ostatecznie wstalam i zamknelam w piwnicy. Na dwor nie chcialam jej wywalac, bo tego dnia bylo najzimniej z calego tygodnia. W srodku dnia temperatura podniosla sie tylko do -5, a ze nadal porzadnie wialo, odczuwalna oscylowala w okolicach -10. :O Po "pozbyciu" sie kotka, wrocilam jeszcze oczywiscie do lozka, ale ze spaniem bylo juz srednio. Tego dnia na szczescie zadne z Potworkow nie bylo z nikim umowione, bo byl to naprawde dzien idealny na zaszycie sie w cieplej chalupie. Wpadl za to moj tata, ktory ominal niedzielna kawe z powodu pogody. Jak to z dniami wolnymi bywa i ten zlecial ekspresowo. Dziadek pojechal, a niedlugo pozniej wrocil z pracy M. Pod wieczor Nikowi za to przypomnialo sie, ze juz jakis czas temu pytal mnie czy moze upiec babke na oleju, tyle ze wtedy akurat Bi miala faze pieczenia i mielismy ciasto i na dodatek ciasteczka. Tego dnia upieklam co prawda palmiery makowe, ale przy moim tacie i potem M., zostaly tylko dwie, wiec oczywiscie powiedzialam synowi ze pewnie, niech piecze. Nik od razu oznajmil, ze on chce wszystko zrobic sam i choc ogolnie to ja na to jak na lato, ale akurat w tym przepisie trzeba oddzielic zoltka od bialek i nie bardzo mu z tym ufalam. Pokazalam mu wiec jak to zrobic i potem sam probowal, choc ja zdolalam rozdzielic 5 jajek, a on w tym czasie 3. Co tam, dla poczatkujacego to i tak niezle tempo. Trzeba przyznac, ze reszte faktycznie zrobil sam i dobrze mu poszlo. I tylko Bi byla zazdrosna, bo kiedy uslyszala o pieczeniu, natychmiast spytala czy moze upiec ciasteczka, ale powiedzialam, ze innym razem, bo nie trzeba nam tylu slodkosci. ;) Stala potem w kuchni i niby nic nie robila, ale celowo ustawiala sie tak, zeby prawie chuchac Kokusiowi po karku. On sie oczywiscie wsciekal, az w koncu musialam fuknac na panne, ze ona piecze ostatnio co chwila i Nik jej wtedy nad glowa nie streczy! W koncu upieczona babka wyskoczyla z piekarnika i wyszla jak zawsze pyszna; brawo dla mlodego piekarza. :) Powiedzialam M., ze musimy chyba w weekendy zaangazowac ich w gotowanie, bo oboje rzucili sie do pieczenia, a my przeciez chcielibysmy troche schudnac! Niech moze potomstwo nauczy sie pichcic normalne zarcie, a nie tylko desery. :D A reszta wieczora uplynela Potworkom w humorach bardziej wisielczych, bowiem kolejnego dnia mieli juz szkole. Bi w dodatku narzekala, ze akurat na ten, krociutki tydzien miala zapowiedziane dwa testy i zaczecie jakichs grupowych projektow, gdzie jej partnerka wyjechala na dluzej, wiec musiala zaczynac je sama. Na pocieszenie wlaczyli sobie druga czesc Venom'a i Nik stwierdzil, ze to godne zakonczenie wolnego. ;)

Sroda rozpoczela sie o normanej, szkolnej porze. Myslalam, ze po 4 dniach dluzszego spania bedzie ciezko wstac, ale o dziwo nie bylo zle. Pomoglo to, ze o tej porze roku slonce wschodzi juz duzo wczesniej, a ze moja sypialnia wychodzi na poludniowy wschod, wiec rano jest w niej bardzo jasno. Szkoda, ze za dwa tygodnie zmieniamy czas i znow bedzie ciemnica. :/ Tak czy siak, wyszykowalismy sie i zabralam Potworki autem na przystanek, bo mielismy -11 i wichure, wiec odczuwalna -15. A w pierwszy dzien po dluzszej przerwie, gdzie w dodatku w weekend popadal snieg i lod, wiec oczyszczanie autobusow troche trwalo, nie wiedzialam o ktorej dojedzie. Okazalo sie, ze przyjechal o 7:25, czyli praktycznie idealnie, ale i tak dobrze, ze dzieciaki nie musialy sterczec na mrozie. Pojechali, a ja oczywiscie wrocilam do domu, zjadlam sniadanie i zabralam sie za sprzatanie. Tym razem padlo na odkurzanie oraz mycie podlogi na parterze. Pomijajac normalny kurz i siersc zwierzakow, Maya niestety od czasu do czasu popuszcza. Nawet po tabletkach. :( Mniej lub wiecej, ale gdzie chwile polezy, tam czesto bedzie kropelka lub kaluza. Oczywiscie scieramy na biezaco, tyle ze nie bedziemy chodzic za psem krok w krok, wiec czasem zauwazymy mokry slad przypadkiem, albo juz zaschnieta plame, kiedy slonce akurat padnie przez okno pod odpowiednim katem. Teraz dodatkowo, mimo ze mamy mroz, wiec nie ma blota, ale mimo wszystko kafelki w holu cale byly upstrzone sladami zwierzecych lapek. A po obsuszaniu ciuchow po niedzielnym odsniezaniu w deszczu, podloga w jadalni pokryta byla plamami po zaschnietej wodzie kapiacej z rozwieszonych tam ubran. :O Trzeba wiec bylo uprzatnac ten burdel. :) Pozniej siadlam oczywiscie do szukania pracy, co przez dlugi weekend kompletnie zaniedbalam, bo ciezko siasc i na spokojnie przegladac oferty i skladac aplikacje, kiedy naokolo ciagle ruch i harmider. Niedlugo pozniej musialam zabrac sie za obiad, zeby gotowy byl na przyjazd Potworkow ze szkoly. Dojechaly dzieciaki, a za nimi M. Ten ostatni w kiepskim humorze, bo dowiedzial sie, ze jego tata mial sie stawic kolejnego dnia do szpitala. Antybiotyki nie bardzo chca dzialac na to jego zapalenie pluc, a w wieku 85 lat to juz nie przelewki. Pechowo, moja tesciowa, choc o 11 lat od niego mlodsza, jest zupelnie technicznie nieogarnieta i ani nie potrafi wlaczyc Skype, ani nawet nie posiada telefonu komorkowego. Maja oczywiscie telefon stacjonarny, ale dzwonienie na niego kosztuje fortune. Malzonek bedzie musial kupic specjalna karte, tylko ze z niej ma sie ograniczony czas rozmowy... Wieczor Bi spedzila z komputerem bo musiala pracowac nad tymi projektami ze szkoly, Nik i M. na relaksie, a ja na ogarnianiu prania, sprzatania, itd. W koncu wybil czas treningu, wiec ojciec zawiozl dzieciaki na basen, pomimo ciezkiego wzdychania corki. ;) Po powrocie zaraz poszedl do lozka, a ja potem po dzieciaki pojechalam. Na parkingu byl jak zwykle scisk i kilka minut krazylam po nim, probujac zlapac miejsce, ktore nie bedzie gdzies na jego szarym koncu. Tyle czasu zmarnowalam, ze nawet nie spojrzalam na dzieciaki w wodzie, ale za to prawie nie musialam czekac az sie przebiora. ;) W domu wiadomo - szybki prysznic, kolacja i lulu.

Czwartek nie dosc ze ogolnie zaczynal sie wczesniej, to jeszcze w Oreo cos wstapilo. Nie wiem o ktorej godzinie zaczela lazic po pokojach i miauczec, ale M. juz nie bylo, za to za oknem ciemna noc, wiec gdzies pomiedzy 3 a 6. Nie wiem; marcuje, czy co?! Ale to przeciez kotka, w dodatku wysterylizowana! Mialam ochote ukrecic jej ten maly lepek, ale nie chcialo mi sie wychodzic spod cieplej kolderki. ;) Sen mialam wiec mocno przerywany, bo przysypialam, po czym ta diablica znow rozdarla swoje mrrrr! i ponownie sie wybudzalam! :/ Najglupsze, ze nie wiem o co jej chodzilo, bo pozniej slyszalam ze Bi juz na dole robila sobie sniadanie, wiec jesli kiciul chcial wyjsc, to mogl pobiec do niej i by go wypuscila. Ale nie, dalej lazil po sypialniach i sie wydzieral... :/ Rano na termometrze znow pokazalo -11, wiec kiedy przyszla pora wychodzic, zabralam dzieciaki samochodem. Rano nie bylo wiatru, wiec odczuwalna temperatura wyniosla mniej wiecej tyle samo, ale za to autobus dojechal dopiero o 7:28, wiec dobrze ze nie musieli stac dziesieciu minut na mrozie. Oni pojechali do szkoly, a ja niestety spowrotem do chalupy. Zjadlam sniadanie, popatrzylam troche za praca, po czym pojechalam na zakupy. Tym razem "zwierzece", bo Mayi konczylo sie zarcie, a przy okazji dokupilam zapas dla Oreo. Po powrocie przytaszczylam torby z psia karma i mialam moment na spokojna kawke. Pozniej przyszla pora na dokonczenie obiadu, ktory na szczescie czesciowo mialam gotowy. Dzieciaki wrocily, zdazylam podac im jedzenie i dojechal malzonek. Mial na szczescie nieco lepsze wiesci z domu, bo jego tate przebadali w szpitalu, ale stwierdzili ze nie jest zle, wiec przepisali inny antybiotyk, ale nie zostawili na oddziale. Tego dnia obydwa Potworki musialy zaszyc sie z lekcjami na reszte popoludnia i czesc wieczoru. Malzonka naszlo na smazenie racuchow, a ja mialam pranie do poskladania i takie tam duperele. W koncu M. zawiozl potomstwo na basen, a ja potem po nich pojechalam. Tak jak poprzedniego wieczora, parking przed basenem byl niemozliwie zatloczony, ale akurat przede mna wyjechalo auto zaparkowane w miare blisko wejscia, wiec zajelam jego miejsce, zeby nie krazyc bez sensu. Zreszta, kiedy podeszlam blizej, okazalo sie, ze i tak na horyzoncie wolnych miejsc byl brak. Dzieki szybkiej akcji parkingowej, udalo mi sie troche podejrzec Potworki na treningu, ale za to potem ustalam sie tam znudzona, czekajac az wyjda z przebieralni.

Nik przymierza sie do odbicia od scianki (ma plynac stylem grzbietowym), a Bi obok czeka na swoja kolej

Po powrocie do domu, standard - prysznic, zjesc i znow pora szykowac sie na nastepny dzien szkoly. Dobrze, ze kolejnego dnia ponownie piatek i znow poczatek weekendu. :)

W piateczek pobudka klasycznie, ale jakos strasznie ciezko mi sie wstawalo. Moze dlatego, ze Oreo od switu znow lazila po pokojach pomiaukujac. Bi byla pozniej juz na dole, ale kot chodzil miedzy mna a Kokusiem i miauczal. Zastanawiam sie, czy ona nie chce nas celowo obudzic. ;) Ale jak tylko Nik zszedl na dol, kiciul pobiegl za nim i po chwili uslyszalam odsuwane tarasowe drzwi. Czyli poszedl w sina dal. ;) Szykowanie uplynelo na ziewaniu, bo choc to dopiero trzeci dzien szkoly w tym tygodniu, wszyscy byli jacys nieprzytomni. ;) Tego ranka bylo "cieplej" bo az -9 stopni, ale za to znowu mocno wialo, wiec odczuwalna oscylowala w okolicach -14. Ponownie wzielam wiec Potworki na przystanek autem, choc uprzedzilam, ze w przyszlym tygodniu w koncu ma nadejsc ocieplenie, wiec zeby sie szykowali na marsz. Nik wzruszyl tylko ramionami, ale Bi oczywiscie strzelila focha. ;) Autobus ponownie dojechal jakos pozno, ale skoro dzieciaki siedzialy w aucie, to nie mialo to znaczenia. Wrocilam na sniadanie, wypilam kawe i trzeba sie bylo szykowac na tygodniowe zakupy. Po powrocie rozpakowac torbiska i mialam chwile na spokojna kawe. Pozniej znow chwila nad ofertami pracy i niedlugo wracaly Potworki, a po nich M. W Polsce wzloty i upadki, bo tesc twierdzi, ze znow mial goraczke, wiec w poniedzialek ponownie wybiera sie do lekarza. Co prawda ta "goraczka" to 37.5 C (chyba ze malzonek cos pomylil), wiec jak dla mnie to stan podgoraczkowy. Obawiam sie, ze tesc moze sobie pogorszyc takim ciaglym wylazeniem z domu. Z drugiej strony, po tylu dniach i na bodajze trzecim antybiotyku, nie powinno byc chyba juz nawet stanu podgoraczkowego... Dzien wczesniej rozmawialam z Potworkami, ze moze po poludniu podjedziemy pojezdzic na lyzwach po klubowym stawie, poki jeszcze mozna. Od niedzieli bowiem w prognozach jest solidna odwilz, wiec pewnie w ciagu paru dni, lod zacznie sie roztapiac. Zanim jednak zjedlismy obiad i troche go przetrawilismy, temperatura znow zaczela leciec w dol, do tego wichura i stwierdzilam, ze bez sensu jechac i szczekac tam zebami... Za to Bi znow wziela sie za pieczenie. Tym razem ciasteczka cytrynowo - malinowe. Wyszly oczywiscie bardzo smaczne, choc ja nie przepadam za malinami, bo ich pestki mnie draznia przy rozgryzaniu. ;) A poniewaz zaczynal sie weekend, Potworki zapodaly sobie po raz fafnasty Straznikow Galaktyki.

Fajnego weekendu! 

piątek, 14 lutego 2025

Idzie luty, podkuj buty

Sobota, 8 lutego, to ponownie dluzszy sen dla calej rodziny. Na noc zapowiadano wiekszy opad sniegu i przekonywalam malzonka zeby moze dla odmiany pojechal do pracy w sobote, a niedziele zrobil sobie wolna zeby nie jezdzic w sniezyce. On jednak zawsze wie lepiej, wiec... :/

Kiedy dobudzalam sie w lozku, wskoczyl na mnie mruczacy gosc

Wiekszosc dnia to byly male domowe sprawy, jakies tam sprzatanie i gotowanie. Bi zaprosila tego dnia kolezanke, ale to juz nie te czasy kiedy dzieciaki biegaly po calej chalupie lub rozsiadaly sie w salonie. Dziewczyny zamknely sie w pokoju Starszej i jedynie od czasu do czasu slychac bylo wybuchy smiechu. Na dol zeszly tylko po cos do picia, a potem zawolalam je zeby zrobily sobie domowe pizze. Do pizzy dolaczyl tez Nik, ktory byl bardzo niezadowolony z wizyty, mimo ze panny ani razu go nie zaczepily. ;) Dzien byl taki troche "na stracenie", bo caly czas trzeba bylo zerkac na zegarek, przypilnowac zeby Mlodszy zrobil ta pizze na czas i zdazyl potem zjesc, bo mial mecz koszykowki. Ostatni juz w tym sezonie, wiec zamykamy tez kosza, choc mecze nie przeszkadzaly az tak jak treningi. Odpada jednak obowiazkowa weekendowa jazda. Pechowo, ta ostatnia rozgrywka byla dopiero na 15:30. Po pierwsze, jak na mecz ogolnie dosc pozno, a po drugie przez to nie moglismy jechac w sobote do kosciola. Tak czy siak, o 15 wyruszylam z synem na mecz do jego jeszcze zeszlorocznej szkoly. Grali tego dnia przeciwko innemu zespolowi z naszej miejscowosci, w ktorym byl najlepszy kumpel Kokusia. Wszystkie chlopaki sie znaly i nawet ja wiekszosc kojarzylam. Poza ulubionym kolega syna, z innym lazili na Halloween, jeden mieszka na sasiednim osiedlu, a kilku innych chodzilo wczesniej na roznorakie zajecia z Nikiem. Oznaczalo to, ze caly mecz to byl ciagly rechot, a juz jak ktos popelnil jakis glupszy blad, wszyscy chlopcy niemal lezeli ze smiechu na parkiecie. Widzialam, ze trener Kokusia w ktoryms momencie sie poddal i zamiast krzyczec instrukcje, po prostu usiadl i patrzyl z rezygnacja co sie dzieje. :D

Nik (przy pilce) szuka komu ja podac, a przeciwnik (najlepszy kumpel zreszta :D) go blokuje

Obie druzyny byly dosc wyrownane, ale przeciwnicy mieli jednego chlopaka, ktory byl baaardzo wysoki i widac bylo ze cala strategie mieli ustawiona pod niego. Sam wlasciwie malo co robil, ustawial sie po prostu pod koszem, a reszta podawala mu pilke. Zaden z naszych nie dorownywal mu wzrostem i ciezko im bylo obronic, wiec jesli koledzy dobrze mu podali, to strzelal kosza za koszem. Do tego ogolnie luzna atmosfera, gdzie druzyna Kokusia grala sobie "towarzysko" i przegrali i to sromotnie, bo 12:29. :D Zaden sie jednak nie przejal, a z rozgrywki beda sie pewnie jeszcze zasmiewac kilka dni w szkole. Po meczu trener urzadzil im zwyczajowa pogadanke, choc slyszalam ze po prostu chwalil ich za caly sezon. W nagrode kazdy gracz dostal mini pilke do kosza z logo Boston Celtics. :) Po powrocie okazalo sie, ze kolezanka Bi juz pojechala (i tak siedziala 4 godziny :O), wiec od razu czlowiek poczul sie swobodniej we wlasnym domu. ;) W zasadzie juz nic ciekawego nie robilismy, wstawilam tylko zmywarke, a tak to Bi zasiadla przed laptokiem, Nik swoim kompem, a ja jednym okien zerkalam w telefon, a drugim na tv, gdzie M. skakal po kanalach. Zgodnie z prognozami, tuz po 21 zaczal padac snieg, a ze mial sypac wiekszosc nocy, to ciekawa bylam jaki widok zastaniemy rano.

W niedziele nad ranem M. pojechal do pracy, a ja oraz Potworki moglismy spac dluzej. Z gory zalozylam, ze nie ma po co sie pchac na msze o 9:30, bo drogowcy pewnie nawet nie zaczna dobrze odsniezac i lepiej jechac na 11, kiedy jest szansa ze drogi beda w miare przejezdne. Wstalam wiec o 9, ale gdy wyjrzalam przez okno, okazalo sie ze nawet ulice naszego osiedla, ktore zwykle oczyszczane sa jako jedne z ostatnich, byly zupelnie czarne. Dodac do tego, ze byla niedziela kiedy wiekszosc ludzi ma wolne, przezylam spory szok. Dopiero pozniej przypomnialo mi sie, ze tego wieczora mialo byc Super Bowl, ktore dla wiekszosci Hamerykanow jest niemal swietem. ;) Podejrzewam, ze drogowcy wiedzieli, ze ludzie beda robic ostatnie zakupy przed imprezami, nie mowiac juz o tym ze sami tez pewnie chcieli wrocic do chalup o rozsadnej porze zeby zdazyc na spotkania i obejrzec rozgrywke. Coz, gdybym wiedziala, wstalabym wczesniej, a tak to bylo juz za pozno. Dzieki temu mialam jednak z dzieciakami bardzo spokojny ranek. Ilosc sniegu rozczarowala, bo zapowiadano nawet 25cm, tymczasem wieczorem bylo okolo 10-12cm i rano wydawalo sie tyle samo, choc kiedy kladlam sie spac o polnocy, nadal ostro sypalo. Tajemnica wyjasnila sie kiedy wyszlam na taras zawiesiec spowrotem karmnik, ktory zdjelam przed sniegiem i schowalam pod stol. Tak jak kilka dni wczesniej, snieg przeszedl w marznacy deszcz, ktory nie tylko zmienil sie w skorupe lodu na tym, co juz napadalo, ale w dodatku ugniotl warstwe sniegu pod spodem. I tak byl to jednak drugi najwiekszy opad w tym roku. ;)

Szal cial po prostu :D

Pojechalismy do kosciola, ktory byl mocno wyludniony. Serio, kiedy na parkingu zobaczylam moze 8 aut, zwatpilam i zastanawialam sie czy w ogole jest msza. Juz kiedys spotkalo nas cos takiego, ze pojechalismy po sniezycy na msze, a tam ciemno i drzwi zamkniete na klucz. :O Tym razem msza sie jednak odbyla, choc ludzi byla garstka. Wrocilismy do domu i moj tata sie zaanonsowal, ze moze wpadnie na kawe. Dzien wczesniej rozmawialismy i mowil, ze szykuje sie na odsniezanie u siebie, ze pewnie drogi beda kiepskie, wiec raczej nie przyjedzie. Teraz jednak widzial odsniezone ulice, a w dodatku temperatura podniosla sie do 2 stopni na plusie, wiec chetny byl przyjechac. Kiedy jednak uslyszal, ze M. pojechal do pracy, wiec jeszcze nawet nie zaczelismy odsniezac, zrezygnowal. Moze sie wystraszyl, ze wreczymy mu szufle i zagonimy do pomocy... :D Malzonek po pracy pojechal na msze do polskiego kosciola w sasiednim miescie, a potem na niespodziewane zakupy. Znudzona czekaniem na niego, zgarnelam Kokusia i poszlismy odsniezac. Bi tym razem dostala dyspense, bo nie tylko miala okres i pobolewal ja brzuch, ale tez pomagala odsniezac dwa poprzednie razy. Zasluzyla na odpoczynek. Niestety, Nik nie byl tak pomocny jak siostra. Ona brala sie do roboty i konsekwentnie odsniezala kawalek po kawalku. Mlodszy biegal z jednego miejsca na drugie, tu przejechal kawalek, tam oczyscil pol metra... Poza tym jednak ganial za psem, rzucal jej pileczke, szedl zjezdzac na slizgaczu za domem i caly czas musialam przywolywac go spowrotem. Snieg, ubity przez warstwe lodu, byl niestety bardzo ciezki. Wszyscy sasiedzi naokolo wyciagneli odsniezarki i liczylam, ze M. tez odsniezy swoja podjazd. Zaczelam wiec od kostki przed frontowym wejsciem, bo tam i tak zwykle szuflujemy. Pozniej zaczelismy z Kokusiem odsniezac podjazd przed garazem, choc wyczekiwalam juz tesknie powrotu malzonka. Niestety, ten zabral sie dziarsko za szufle.

Dwaj chlopy, maly i duzy, przy robocie

Zrezygnowana, zostawilam mu podjazd i poszlam odsniezac chodnik. Myslalam, ze kiedy zobaczy jak ciezko to idzie, wezmie odsniezarke, ale gdzie. Zaparl sie i nie zrezygnowal nawet kiedy... zlamal trzonek od szufli. :O Mial jeszcze dwie inne, wiec chwycil za druga i dalej odsniezal recznie. :D Ja jednak skonczylam chodnik i poszlam do domu. Szybko podalam dzieciakom i sobie obiad, po czym zaproponowalam im ze mozemy pojechac do klubu na sanki. Kiedys mielismy fajna gore pod high school, ale odkad zaczeli budowe nowego oraz demolke starego, zrobili na jego dole parking, a na szczycie postawili plot. Z innych miejsc w miasteczku zostal wlasciwie tylko ten klub, bo inne gorki sa raczej dla maluszkow. W klubie jest jedno wielkie i strome wzgorze, problem tylko w tym, ze migiem znika z niego snieg i trzeba jechac w ten sam dzien po sniezycy, inaczej mozna sobie podzjezdzac, ale po blocie. ;) Tym razem mielismy farta, bo akurat spadla swieza dostawa bieli. Napisalam jeszcze do mamy kumpla Kokusia, ktora szybko odpisala, ze on tez chetnie pojedzie, ale o 17 musi byc w domu, bo maja impreze; wlasnie ten wspomniany wyzej Super Bowl. ;) O 15 zgarnelam wiec syna (Bi, jak mozna bylo przewidziec, nie chciala jechac), podjechalismy po kolege i po chwili bylismy w klubie. Tym razem niestety byl ktos na bramce. Kiedy pojechalam tam ostatnio z dzieciakami na lyzwy, nikt nie pilnowal wjazdu. Tym razem, pewnie dlatego ze dzieki sniegowi otworzyli tez szlaki na narty biegowe oraz ich wypozyczalnie, pan na bramce skasowal mnie za chlopakow. ;) Oni chwycili za slizgacze i popedzili na gorke, a ja snulam sie po boisku przed nim, patrzac na bawiaca sie dzieciarnie. Tak jak przewidzialam, na najwyzszej i najbardziej stromej czesci gory, snieg byl juz mozno wytarty, jej nizsza czesc jednak byla nadal biala.

Tak to wygladalo ledwie kilka godzin po spadnieciu sniegu

W niektorych miejscach dzieciaki zdazyly usypac skocznie, na ktore patrzylam z niepokojem. Kolega Kokusia sie bal, ale moj wlasny szugun, oczywiscie musial je wyprobowac. Na szczescie, zjezdzajac z gory, nielatwo na nie wycelowac, wiec tylko zahaczyl bokiem. Udalo mu sie w koncu odbic sie na jednej na nizszej czesci gory, ale nawet tu, przy ladowaniu obil sobie 4 litery i dal spokoj. ;)

Jak widac, na mniej stromej, czesci sniegu bylo pod dostatkiem, nawet te ciemniejsze plamy, to lod, nie bloto

Cieszylam sie, bo widzialam inne dzieciaki spadajace ze slizgaczy i ladujace naprawde paskudnie, jeczac potem z bolu na ziemi. Na szczescie nikomu nic sie nie stalo i potem wstawali stekajac, po czym wdrapywali sie spowrotem na gore. ;)

Chlopaki scigaja sie kto pierwszy bedzie na dole - tak powinna wygladac prawdziwa zima :)

W sumie chlopaki bawili sie ponad 1.5 godziny, a kiedy przyszla pora wracac, wyczailam ze w pawilonie gdzie wypozycza sie narty, sprzedaja goraca czekolade. Kupilam im po kubku na rozgrzewke i ruszylismy odstawic kolege, a potem wrocilismy do domu.

Nik twierdzil, ze to najlepsza goraca czekolada, jaka pil, ale mysle ze po zabawie na sniegu, kazda smakowalaby wybornie :D

Kokusiowi nie bylo dosc i zostal jeszcze chwile przy naszej chalupie, zjezdzajac z boku. Wzial tylko moje rekawiczki, bo swoje przemoczyl dokumentnie, probujac nimi sterowac i hamowac w sniegu. :) Reszta wieczora uplynela na relaksie i szykowaniu sie na kolejny tydzien w szkole. Potworki zaczely odliczanie, bo nadchodzacy weekend ma byc 4-dniowy, co stanowi prawie wakacje. :D

Poniedzialek zaczal sie normalna szkolna pobudka. Wyszykowalismy sie i zabralam Potworki na przystanek. Bylo -8 stopni i choc prawie bezwietrznie, wiec temperatura podobna, to jednak stanie na zewnatrz przy takim mrozie, nie brzmialo zbyt zachecajaco. Autobus dojechal dosc szybko, mlodziez wyruszyla do szkoly, a ja moglam wrocic do chalupy. Poprzedniego wieczora, po odsniezaniu, bolaly mnie plecy i nie bardzo czulam  "natchnienie" do prac domowych, wiec stan kuchni wolal o pomste do nieba. Zjadlam wiec sniadanie, wypilam kawe i trzeba sie bylo zabrac za ogarnianie chalupy. W ktoryms momencie wyjrzalam przez okno w kuchni, a tam na jednym koncu tarasu siedzi Oreo, a na drugim kocur sasiadow - Bandyta. :) Uchylilam drzwi i oba (!) koty zaczely biec w strone wejscia. Na szczescie nasz byl szybszy. Wbiegla, zamknelam Bandytowi drzwi przed nosem, a Oreo jak nie zacznie przez szybe prychac, syczec i warczec. Pare razy zamachnela sie tez groznie lapa!

Nie dajcie sie zwiesc tej dziwnej perspektywie - Bandyta jest duzo wiekszy od Oreo

Padlam ze smiechu, bo przed chwila siedziala spokojnie jak trusia, a jak jest bezpiecznie za oknem, to nagle zrobila sie odwazna! :D Udalo mi sie doprowadzic kuchnie do jako takiego porzadku, poskladac pranie i wstawic nastepne, kiedy przyjechal moj tata. Nie bylo go na zwyczajowej, niedzielnej kawe, wpadl wiec w poniedzialek. Troche popsulo mi to szyki, bo chcialam jeszcze pare rzeczy odhaczyc przed przyjazdem reszty rodziny, ale rozumiem tez ze tata nudzi sie jak mops siedzac w domu cala zime. Kiedy pojechal, musialam szybko konczyc obiad zeby zdazyc przed przyjazdem Potworkow. Dojechali, podalam im jedzenie i czekalismy na M. Jemu dojazd zajal sporo dluzej bo podjechal jeszcze do Polakowa wyslac w koncu nasze paczki, a pozniej zaszedl jeszcze do sklepu. Po fakcie zalowalam ze sama nie wyslalam tych paczek, bo malzonek do swoich rodzicow wyslal lotnicza, wiec dojdzie szybko, ale moja, poniewaz byla duza i dosc ciezka, wyslal morska, zeby bylo taniej Bedzie szla pewnie 2 miesiace. :/ Wszystkie upominki kupowalam pozna jesienia, wiec sa w klimacie bozonarodzeniowym, a przyjda prawie na Wielkanoc. :O Ja pewnie przelknelabym te $70 za przesylke i wyslala lotnicza zeby dostali ja jak najszybciej... Malzonek zasiadl przed tv, dzieciaki zaszyly sie w pokojach, a ja dalej odgruzowywalam chalupe. Nadeszla pora zabrania Potworkow na basen, ale M. stwierdzil ze dosc sie tego dnia najezdzil i idzie spac. O 18:35! :O W takim razie to mi przypadl zaszczyt odwiezienia, a pozniej odebrania mlodziezy. Tym razem nawet nie skrocono az tak treningu i udalo mi sie ich podejrzec przy plywaniu.

To blade na plecach, to Nik, choc to akurat juz wyglupy, a nie czesc treningu ;)

Po powrocie do domu zostalo juz oczywiscie tylko tyle czasu zeby wziac prysznice, zjesc kolacje i szykowac sie do lozek. Niestety, wieczorem Nik zaczal narzekac na bol gardla i ze czuje sie... dziwnie. Bardzo obrazowy opis. :D Lekko sie podlamalam, bo dopiero co Bi przeszlo przeziebienie, to teraz syn zaczyna... 

We wtorek pobudka do szkoly jak zwykle i tylko szczeka mi opadla, kiedy zobaczylam na termometrze -11. :O Oczywiscie zabralam Potworki na przystanek samochodem, choc autobus przyjechal bardzo szybko, wiec dlugo by tam nie stali. Samopoczucie Kokusia bez zmian. Rano narzekal, ze boli go gardlo i czuje sie "slaby". Goraczki jednak nie mial, a po takim opisie dolegliwosci ciezko znalezc wymowke zeby nie puszczac go do szkoly, wiec pojechal. W domu zabralam sie oczywiscie za zwykle porzadki, zlozyc pranie, rozladowac zmywarke, zmienic posciel. Syzyfowe prace. ;) Ledwie sie obejrzalam, a wrocily ze szkoly Potworki, po czym corka natychmiast podniosla mi cisnienie. Tego dnia, bylam z nia umowiona do fryzjera na 15:30. Zwykle dojezdzaja z Kokusiem do domu o 14:48-50, wiec stwierdzilam, ze akurat panna bedzie miala 20 minut zeby zjesc obiad, zanim bedziemy musialy wyjezdzac. Oczywiscie, jak na zlosc, akurat tego dnia mieli jakies opoznienie i przyjechali dopiero o 14:54. Niby tylko kilka minut pozniej, ale robi roznice. Panna od kilku dni az piszczala ze nie moze sie doczekac, tymczasem patrze jak idzie sobie z przystanku spacerkiem, wymachujac leniwie sniadanowka i gadajac z kolezanka. Tylko przekroczyla prog, a "napadlam" na nia czy ona nie patrzy na zegarek, nie widzi ktora godzina?! Zamiast pedzic do domu, to sobie pogaduchy urzadza?! Ze ma siadac natychmiast do stolu, bo juz zagrzalam jej zupe, zeby mogla od razu jesc! Bi, jak to Bi, cos tam fuknela pod nosem, po czym poszla (bez pospiechu)... poglaskac kota! Tu juz zdrowo ja ochrzanilam, bo ja ja poganiam, a ona jakby celowo jeszcze robi wszystko, tylko nie to o co ja prosze! Przy czym, kazde normalne dziecko, na ochrzan szybko popedzi do stolu, ale nie Bi, o nie! Ona zaczela jeszcze pyskowac, ze przeciez wolno jej chyba przywitac sie z kotem i jeszcze jakies tam swoje madrosci oraz racje. W koncu warknelam, ze jak natychmiast nie zamilknie to dzwonie do fryzjera odwolac wizyte i... podzialalo. ;) I jak trzeba, miske zupy zjadla w rekordowym czasie 10 minut. Pojechalysmy i strzyzenie poszlo w miare sprawnie. Bi miala wlosy czyste i myslalam ze obedzie sie bez mycia, ale fryzjerka stwierdzila, ze na mokre bedzie lepiej sie cielo. No to ok... Panna obciela sie chyba najkrocej w zyciu. Ogolnie jej sie podoba, ale chciala wlosy duzo mocniej wycieniowac, a fryzjerka wycieniowala przy twarzy, ale reszte tylko troche. Sama tez do niej chodze i nie wiem co ta kobieta ma z cieniowaniem, bo tak samo zawsze prosze o mocne cieniowanie, bo mam grube, geste wlosy i inaczej strasznie mi klapia, szczegolnie z tylu. I podobnie, praktycznie nigdy nie wycieniuje mi ich tak mocno, jak bym chciala... Moze kolejny raz wezme Bi gdzies indziej i zobaczymy.

Efekt koncowy

W kazdym razie pannie bardzo do twarzy w krotszych wlosach i jakos tak doroslej wyglada, mam wrazenie. ;) Ciekawe tylko jak beda sie prezentowac po umyciu, bo wiadomo ze Bi sama ich sobie tak nie wymodeluje. Wieczor uplynal juz leniwie, bo jak to we wtorek, nie jechalismy na basen, a Kokusiowi skonczyla sie koszykowka. Zreszta, nie wiedzialam dalej co z Nikowym przeziebieniem czy co to mu dolegalo. Po powrocie ze szkoly, twierdzil ze gardlo go nie boli, ale ma dziwne uczucie przy przelykaniu i do kompletu zapchany nos. :/

Sroda zaczela sie wczesnie i sennie... Jestem meteopata, a w nocy przeszedl jeden front, zas zaraz za nim nadchodzil kolejny. Bylo pochmurno i ponuro, wiec nie moglam sie dobudzic. Niespodziewanie rano wpakowala mi sie do lozka Oreo, a ze od dluzszego czasu nie jest "przytulasna" i mocno dawkuje nam czulosci, wiec pollezalam z nia ile moglam, glaskajac mieciutkie futerko. :) Tego dnia w koncu bylo tyci cieplej. Moj telefon twierdzil ze mielismy -4, ale termometr pokazal -1, a ze wydawalo sie bezwietrznie, to stwierdzilam ze Potworki moga pojsc na przystanek piechota. W koncu to tylko 3 posesje, a w dodatku biedna Maya od dluzszego czasu nie miala okazji poganiac za pileczka. Bi oczywiscie cos tam sie burzyla, ale nie zwrocilam na nia uwagi. Dzieciaki powiedzialy ostatnio, ze kiedy lezy snieg, nie wypuszczaja ich w szkole na dwor. W tutejszych szkolach jest zwyczaj, ktory mi sie nie do konca podoba, mianowicie, jesli jest powyzej jakiejs temperatury (zdaje sie, ze u nich jest to 0 stopni "odczuwalnych", czyli biorac pod uwage wiatr), dzieciaki sa na dluga przerwe wyrzucane na dwor. Nie, nie jest to opcja; wszystkie maja wyjsc i koniec, bez znaczenia czy sa przeziebione, kaszla, itd. A jak juz nieraz pisalam, tutejsza mlodziez ma awersje do kurtek. Okazuje sie jednak, ze jesli na trawnikach lezy snieg, dzieciarnia nie moze wychodzic. Zupelnie tego nie rozumiem, bo jeszcze w podstawowce mogli przyniesc sniegowce, nieprzemakalne spodnie oraz rekawice i bawic sie w sniegu. A teraz nie wolno im nawet wyjsc, gdzie wiadomo ze takie nastolatki nie pojda sie przeciez tarzac (chociaz za Kokusia nie dam sobie palca uciac ;P)... Tak czy owak, w Polsce wiem ze przynajmniej jest kultura wietrzenia, natomiast w Hameryce, w klasach okna sa praktycznie nie otwierane. Dzieciaki kisza sie w tych zarazkach, kurzu i duchocie. Fajnie wiec zeby mieli choc troche tego swiezego powietrza. Skoro na przerwie nie wychodza, to chociaz na przystanku niech te pare minut go powdychaja. ;) Jak to z moim szczesciem bywa, akurat jak wyszlismy, zerwal sie lekki wiatr i zrobilo dosc nieprzyjemnie. Na szczescie autobus przyjechal w miare o czasie. Potworki pojechaly, a ja moglam wrocic do zwierzynca. I kot i pies byli na dworze, ale Oreo przyleciala zaraz za mna, a psiur zalatwil co tam musial i tez po chwili zaczal patrzec tesknie przez szybke. ;)

Jesli o zwierzakach mowa, to do karmnika przylatuje nam dzieciol i straszy wszystkie inne glodomory ;)

Dzien uplynal mi na domowych pierdolkach oraz szukaniu pracy. Malzonek mial sprawe do zalatwienia, wiec wyszedl z roboty dwie godziny wczesniej i byl w domu przed Potworkami. Po obiedzie Nik odrabial lekcje, Bi czytala ksiazke, a M. drzemal na kanapie, az przyszla pora zawiezienia ich na trening. Wczesniej ojciec twierdzil, ze pojedzie pocwiczyc, ale po drzemce mu sie odechcialo. ;) Odstawil ich tylko pod silownie i wrocil do domu. W miedzyczasie zaczal padac snieg, choc zapowiadali go dopiero okolo 22. Kiedy godzine pozniej po nich jechalam, na poboczach robilo sie juz troche slisko. Pod silownia sie zalamalam, bowiem myslalam ze w taka pogode i to tuz przed 20, bedzie mniej ludzi. W poniedzialek bez problemu znalazlam miejsce naprzeciwko wejscia. Nie wiem co za zajecia maja w srodowe wieczory, ale musialam zaparkowac az z boku budynku, bo od frontu nie bylo wolnych miejsc, a ludzie parkowali wzdluz kop sniegu pozostalych po odsniezaniu, sprawiajac ze w wielu miejscach dwa auta nie mogly sie nawet wyminac... :/ Przez krazenie po parkingu, zanim weszlam do srodka i dotarlam na basen, dzieciaki akurat poszly sie przebierac, wiec nie widzialam jak Potworki plywaja. Wrocilismy do domu, szybka kolacja, prysznic i do spania. Mimo ze snieg nadal padal (choc lekko), a w nocy mial przejsc w marznacy deszcz, nic nie bylo slychac o opoznieniu lekcji, wiec do lozek kladlismy sie z niewiadoma. Bi liczyla na kompletne zamkniecie, ale na to od razu wiedzialam, ze nie ma szans. ;) No coz, czlowiek kladl sie z normalnie wlaczonym budzikiem, choc wiedzialam ze bede spac nerwowo i od 5 co chwila zerkac na telefon. ;)

Tak jak myslalam, przebudzilam sie o 5:18, zerknelam na telefon i znalazlam na nim wiadomosc, ze lekcje opoznione sa o 2 godziny. Nie wylaczalam jednak budzika, bo Nik ma swoj nastawiony na ta sama godzine, a chcialam mu powiedziec, ze moze spac dluzej. Bi wiedzialam, ze sama wie jak to sprawdzic. Niestety, nie dane bylo mi spokojnie dospac do dzwonka, bo w Oreo cos wstapilo i lazila po pokojach miauczac wnieboglosy. Podejrzewam, ze zaskoczona byla, ze Starsza nie wstala jak zwykle, ale serio, ciemno jak w doopie, a ta chodzi z jednej sypialni do drugiej i trzeciej i sie drze; oszalec mozna. W koncu zadzwonil moj budzik, poszlam do Kokusia, a tam niespodzianka - syn siedzi juz ubrany. :O Okazalo sie, ze jego tez obudzil kot i mimo ze tez sprawdzil ze lekcje sa pozniej, zamiast pojsc spac dalej, to wstal. Ja tam stwierdzilam, ze nie ma glupich i zaszylam sie spowrotem pod koldre. ;) Kiedy pozniej wstalam, oba Potworki byly juz po sniadaniu i przygotowane do szkoly. Jak zwykle nikt na osiedlu nie odsniezyl chodnikow (lacznie ze mna), wiec zabralam ich samochodem na przystanek, zeby nie musieli isc po "sniegu". W cudzyslowiu, bo choc wieczorem padal snieg, pozniej przeszedl on w marznacy deszcz, a nad ranem temperatura wzrosla powyzej zera i zaczal padac zwyczajny deszcz. Na chodnikach zrobila sie wiec zwyczajna, mokra ciapa. Bi opiekuje sie kotem sasiadow - Bandyta i wychodzac do niego zastanawiala sie glosno czy adidasy jej nie przemokna. Popukalam sie w czolo, pytajac dlaczego nie zalozy sniegowcow. Nie pomyslala. :D Tak czy siak, podwiozlam ich na przystanek, autobus wkrotce dojechal i moglam wrocic do cieplej i suchej chalupy. Zajelam sie normalnymi sprawami, czyli pranie, zmywarka, chwycilam za odkurzacz i dobrze ze jeszcze go nie wlaczylam, bo w ktoryms momencie uslyszalam cos jak miauczenie. Poniewaz moj wlasny kiciul spal na fotelu, zastanawialam sie czy mi sie nie przeslyszalo, ale nie. Pod drzwi przyszedl znow tamten rudo - bialy kocurek. Caly mokry biedak. Przynioslam mu puszke z zarciem, ale ku mojemu zaskoczeniu wcale nie chcial jesc. Zastanawiam sie wiec dlaczego lazi i sie wydziera? Chce zeby go wpuscic do domu? No coz, u nas musialby najpierw stoczyc batalie z Oreo, ktora znow przez szybe syczala i warczala. :D

Jedno z ciekawszych umaszczen, jakie widzialam

Pozniej zabralam sie juz za sprzatanie, ale ze dzieciaki pojechaly do szkoly pozniej niz zwykle, skonczylam wlasciwie tuz przed ich powrotem. Do domu dojechala reszta towarzystwa, zjedlismy obiad, a potem Nik zabral sie za odrabianie lekcji, Bi za pieczenie chlebka bananowego, M. wlaczyl jakies glupoty w telewizji, a ja stwierdzilam, ze pomacham troche szufla. Mimo ze temperatura wzrosla do 4 stopni, ale bylo pochmurno i poranna ciapa ani myslala topniec do konca. Na noc zas zapowiadali powrot mrozu i juz widzialam oczami wyobrazni, jak to wszystko zamarza. Pomyslalam, ze jak odgarne, to moze szybciej przeschnie. Pozgarnialam wiec troche, potem przyciagnelam smietniki do ulicy bo w piatki zabieraja u nas smieci. Niestety, z tego co widzialam zanim zrobilo sie ciemno, to podjazd oraz kostka nadal byly mokre. :/ Zanim zrobilo sie zupelnie ciemno, Bi pobiegla jeszcze do Bandyty, ktorego wypuscila po szkole, a teraz wpuscila i nakarmila. Potem juz siedzielismy z zerkaniem na zegarek, bo na 18:30 Potworki mialy basen. W czwartki trening jest wczesniej i wiecznie mi to umyka, teraz wiec nerwowo co chwila sprawdzalam godzine. Malzonek ich zawiozl i poczatkowo nawet zastanawial sie czy nie zostac i nie pocwiczyc, ale w koncu stwierdzil ze jednak mu sie nie chce. ;) Przyszykowal sie wiec na kolejny dzien i poszedl polozyc, a ja pojechalam po mlodziez. Kolejny dzien tlok na parkingu byl niesamowity, choc tym razem udalo mi sie zauwazyc, ze mieli jakies wieksze spotkanie tenisowe, wiec moze to stad. Mialam jednak fuksa, bo akurat niedaleko wejscia ktos wyjezdzal, wiec szybko wslizgnelam sie na jego miejsce. ;)

Bi doplynela do scianki

Trening jak zwykle skonczyl sie wczesniej, wiec choc corke udalo mi sie przyuwazyc plynaca ostatnie dwie dlugosci basenu, syn akurat wychodzil z wody. Wrocilismy do chalupy, prysznic i do spania zeby odpoczac przed ostatnia wczesna pobudka w tym tygodniu. 

Piatek przywital nas temperatura -3, ale przy sporym wietrze, wiec odczuwalna wyniosla -7. Poniewaz dodatkowo nie bylam pewna czy podjazd oraz chodnik nie sa oblodzone, zabralam Potworki na przystanek autem. Okazalo sie, ze miejscami faktycznie byly placki lodu, tam gdzie dzien wczesniej sciekala woda z topniejecego sniegu. Wiatr pomogl jednak przesuszyc wiekszosc powierzchni. W kazdym razie Potworki sie cieszyly, choc Bi przekonywala, ze moglabym ich po prostu zawiezc do szkoly. :D Dzieciarnia odjechala, a ja oczywiscie wrocilam do chalupy na sniadanie oraz kawe, po czym musialam sie zebrac na tygodniowe zakupy. Kiedy popijalam kawke, wyjrzalam przez okno, a tam... sypie! I to porzadnie, z wielkimi platkami sniegu! Niestety, wszystkie proby uchwycenia tego na zdjeciu, wyszly srednio.

Na tle ciemnego domu sasiadow, mozna bylo to najlepiej dojrzec

Snieg popadal sobie pol godzinki, po czym tylko proszyl, ale za to zaczelo sie przebijac slonce. I tak zostalo na reszte dnia. Taka dziwna pogoda. :) Zrobilam zakupy, gdzie w szoku bylam, bo zwykle w piatkowy ranek w supermarketach sa pustki, ot, garstka emerytow i mamusie z maluchami. Tym razem tlumy w sklepie, kolejki do kasy, rany! Dopiero po chwili przypomnialo mi sie, ze na sobotnie popoludnie zapowiadaja snieg, ktory w nocy ma przejsc w marznacy deszcz. Prognozy oczywiscie strasza ile wlezie i ludzie rzucili sie na ostatnie zakupy, bojac sie najwyrazniej, ze potem przez tydzien nie wydostana sie z domu. :D Gwoli scislosci, zapowiadaja zawrotne 10 cm sniegu, a drogi sa tak wysypane sola, ze nie wiem ile tego marznacego deszczu musialoby spasc zeby miec jakis efekt na jezdnie. No, ale panika wsrod tubylcow wybuchla... ;) Reszta wczesnego popoludnia uplynela mi jak zwykle na domowych porzadkach oraz przegladaniu ofert pracy. Z tym ostatnim, kicha totalna... :/ Wrocily ze szkoly Potworki, cale szczesliwe, bo przed nimi 4-dniowy weekend. Takie mini ferie zimowe. ;) Poczatkowo myslalam zeby zabrac ich na narty, skoro mam te karnety, ale pechowo na sobote mamy plany, a w niedziele zapowiadaja marznacy deszcz, a pozniej zwykly, ale do konca dnia. W poniedzialek Bi umowila sie znow do galerii z kolezankami, a we wtorek mamy miec odczuwalna temperature na kilkanascie stopni mrozu. I pewnie, ze na nartach lepiej jezdzic jak jest zimno, niz za cieplo, ale bez przesady... ;) Tak czy siak, niedlugo po Potworkach, wrocil z pracy M. Zaskoczyl mnie kompletnie, bo poza obiecanym dzieciakom sushi, przywiozl tez po bukiecie kwiatow dla mnie oraz Bi i czekoladzie dla Kokusia. Nie wiem co go napadlo, bo jak wiecie, moj malzonek nie ma zupelnie pamieci do urodzin, swiat czy rocznic... :D Zaraz po powrocie zebral sie i popedzil na silownie, majac nadzieje, ze z okazji Walentynek beda pustki, a po powrocie napalilismy w kominku, bo na noc chwytal porzadny mroz, a poza tym juz dawno nie grzalismy tylkow przy ogniu. :) Na koniec, z okazji dzisiejszego Dnia:
:D

Do przeczytania!