piątek, 28 lutego 2025

Lyzwiarski weekend i wiosna w lutym

Sobota, 22 lutego, zaczela sie dluzszym spaniem dla calej rodziny. Najdluzej spal Nik, bo obudzil sie dopiero o 10:40. :O Najkrocej M., rzecz jasna. Nie mam pojecia ktora byla godzina kiedy wstal, ale za to wiem, ze zaczal dzien od wizyty na silowni. Byl na tyle mily, ze zamknal drzwi do wszystkich sypialni, tyle ze duzo to nie dalo, bo po jego wyjsciu Oreo zaczela swoje ostatnie cyrki. Poniewaz drzwi byly pozamykane, wiec przy akompaniamencie miauczenia, skakala na nie i drapala, probujac sie dostac do pokoi. :/ Bylo ledwie po 7 rano, wiec wkurzylam sie, znow zgarnelam ja pod pache i zanioslam na schody do piwnicy. Myslalam, ze juz nie zasne, ale przysypialam po trochu. Slyszalam jak M. wrocil, jak wstaje Bi, pozniej kiciul przyszedl do mojego lozka (zostawilam drzwi tylko przymkniete) i mruczal w nogach... W koncu wszyscy powstawali i pojawilo sie pytanie, co robimy z tym dniem. Po raz pierwszy od kilku tygodni nie bylo ani meczu koszykowki, ani zadnego wyjazdu na pokaz przyczep, wiec moglismy zagospodarowac czas do woli. Nooo, poza msza o 16, ale w sumie na upartego moglismy pojsc w niedziele, wiec nie bylo presji. Od tego dnia wreszcie przyszlo ocieplenie, po bardzo zimowej koncowce stycznia i wiekszej czesci lutego. Wiedzialam, ze lod na stawie w klubie bedzie za chwile zupelnie roztopiony, a ze wielkimi krokami nadchodzil marzec, szanse ze znow go zmrozi, byly marne. Zaproponowalam wiec dzieciakom, ze mozemy pojechac tam na lyzwy, bo prawdopodobnie bedzie to ostatnia okazja w tym roku. Oboje wyrazili chec, po czym... kolega Kokusia napisal do niego czy chce sie spotkac. Mlodszy zastanawial sie, ale sklanial sie ku jezdzie na lyzwach, poniewaz wiedzial, ze bedzie to raczej ostatni raz tej zimy (tam, bo lodowiska oczywiscie sa nadal czynne). Zaproponowalam, ze mozemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i wziac jego kolege. Na to oczywiscie zaczela zastanawiac sie Bi, bo nie bardzo miala ochote spedzac czasu z chlopakami. Jedyna kolezanka, ktora moglibysmy zwerbowac tak na ostatnia chwile, byla sasiadka, ale wyrosla ona z lyzew, a tam nie ma wypozyczalni. Tak jak Nik jednak, panna ostatnio byla zachwycona jazda na stawie, wiec ostatecznie pojechala. Coz... Caly klub nadal pokrywala warstwa zmrozonego lodu i choc topil sie pomalu w sloncu, to bylo potwornie slisko, a do stawu trzeba zejsc z gorki. :O W kilku miejscach zwyczajnie sie zjezdzalo i cud, ze nikt sie nie wywalil, szczegolnie ja. ;) Udalo sie jednak dojsc do budynku przebieralni, zmienilismy buty na lyzwy i dziarsko ruszylismy na staw. Taaa... Tutaj tez jest lekki spadek i dobrze ze jest tez barierka, bo nikt nie pomyslal zeby odsniezyc gumowe maty i bylo tak slisko, ze nawet w lyzwach jedyne co mozna bylo zrobic, to sie zsunac w dol. Lutowe slonce przygrzewa juz jednak solidnie i tafla lodu miejscami robila sie z wierzchu miekka. Oczywiscie przez to lyzwy sie zapadaly i nie dalo sie wlasciwie slizgac.

Widoki nadal zimowe

Najgorsze, ze te miekkie miejsca byly rozrzucone plackami, ale patrzac na tafle, wydawala sie jednolita, wiec kilka razy malo nie wywinelam orla, kiedy jechalam spokojnie, a potem jedna lyzwa mi sie zapadla i szarpnelo mna do przodu! :O Na szczescie jechalam dosc wolno, wiec udalo mi sie utrzymac rownowage. Bi miala podobne problemy, ale o dziwo chlopakom jakosc lodu nie robila roznicy. Pewnie dlatego, ze malo co jezdzili, a wiecej sie wyglupiali. Na stawie w ktorys wieczor odbywaly sie amatorskie mecze hokeja, wiec staly tam bramki. Nik oraz kolega skads dorwali pilke i usilowali strzelac sobie nawzajem bramki. W lyzwach. :D

Pilka nozna na lodzie :D

Po chwili wszyscy poszlismy po rozum do glowy (jak 99% obecnych ludzi) i przenieslismy sie na czesc stawu, znajdujaca sie w cieniu. Tam lod byl w lepszym stanie, a choc mial kilka miekkich miejsc, byly one latwo dostrzegalne. My z Bi jezdzilysmy w te i spowrotem, ale chlopaki przeniesli sie na obszar obok stawu, ktory pierwotnie byl chyba kaluza, ale zamarzla, tworzac lodowisko obok lodowiska. ;) To miejsce bylo oczywiscie bardzo nierowne i pelne wybrzuszen, ale kolejny raz moglam sie przekonac, ze Nik, podobnie jak na nartach, porusza sie, jakby urodzil sie z lyzwami na stopach. Przejezdzal po nierownosciach plynnie i bez zachwiania, zasmiewajac sie do rozpuku. Przypomnialy mi sie historie z dawnych czasow, kiedy ludzie jezdzili na lyzwach wlasnie po jeziorach, albo wrecz po zamarznietym brzegu morza. Zawsze zastanawialam sie jak dawali rade jezdzic po czyms tak nierownym, bo wtedy nikt przeciez lodu nie oczyszczal. Patrzac na Kokusia juz wiem - musisz zaczac majac 4-5 lat, miec nieprzeciatny zmysl rownowagi i nie znac strachu. :D W kazdym razie, poniewaz warunki byly srednie, a Bi nie miala kolezanki, wiec szybko zaczela marudzic, ze ma dosc i chce wracac. Rzecz jasna foch musial byc, bo oznajmilam ze chlopaki maja frajde, wiec zostaniemy jak dlugo sie da. I tak bylismy tam tylko okolo godziny, bo kolega Nika byl na jakims meczu brata, wiec zanim moglismy go zabrac i dojechalismy do klubu, zrobila sie 13:45. Przed 15 zawolalam ze czas sie zbierac, a chlopcy zaczeli prosic zeby mogli pozjezdzac z gorki. Najwieksza i najstromsza czesc byla juz pozbawiona sniegu, ale mniejsze mialy go dosc, a przezornie wzieli ze soba slizgacze, wiec pozwolilam im na kilka zjazdow. Nie przewidzialam niestety, ze wszystko naokola pokryte bylo topniejacym, ale nadal lodem, wiec dlugo zajelo im w ogole dojscie na gorke. Zanim tam dotarli i raz zjechali, spojrzalam, ze wlasciwie czas wracac, jesli chcielismy zdazyc na 16 do kosciola. Poniewaz Bi, znudzona, siedziala w samochodzie, stwierdzilam ze nie ma co przedluzac, wiec probowalam dowolac sie chlopakow, ale byli za daleko. Czekalo mnie wiec przedarcie sie przez lod, zeby dojsc wystarczajaco blisko. Ostatecznie troche szlam, troche sie slizgalam, a troche podtrzymywalam drzew. :D

Zdjecie przyblizone z baaardzo daleka, ale nawet na takim niewyraznym, mozna dostrzec ped ;)

A kiedy w koncu i ja i chlopaki wrocilismy do samochodu, okazalo sie, ze... Nikowi wypadly rekawiczki, ktore niewiadomo dlaczego wsadzil do kieszeni! :O Musial wiec wrocic na gorke, a przy takich warunkach, troche mu to zajelo. Na szczescie rekawiczki znalazl, ale zrobila sie juz 15:10. Jak najszybciej odstawilismy jego kolege, po czym popedzilismy do domu. Cala nasza trojka zjadla pozne sniadanie, wiec przed wyjazdem nie jedlismy lunchu, teraz wiec umieralismy z glodu. Nie bylo czasu na bardziej wyrafinowane dania, wiec szybko wreczylam im po hot-dogu. Ledwie je wszamalismy, a pedzilismy do kosciola. ;) Troche szalone bylo to popoludnie, ale co tam. Najwazniejsze, ze Nik twierdzil ze dobrze sie bawil i nawet Bi oznajmila ze bylo w miare fajnie. Ja zas zadowolna bylam, ze spedzilismy czas na swiezym powietrzu, a Nika odciagnelam od ekranu. Przed msza jedna z osob asystujacych przy mszy, spytala nas, czy nie zanieslibysmy darow do oltarza. Bi natychmiast pokrecila glowa, ze w zyciu, ale M. sie zgodzil, a Nik tez pokiwal lepetyna. Potem jednak przez wiekszosc mszy przezywal, ze "sie wstydzi", co chwila szepczac mi to do ucha, az w koncu fuknelam, ze ma przestac. Ostatecznie jednak poszedl, a juz myslalam, ze bede musiala jednak pojsc z malzonkiem. :D

No i jakos przezyl ;)

Kiedy wrocilismy do domu, M. zabral sie za gotowanie zupy pomidorowej, mimo ze planowal to na kolejny dzien. Ja, pamietajac ze w niedziele na bank wpadnie moj tata, wzielam sie z kolei za pieczenie ciasta. Poniewaz zostalo nam pare jablek kupionych pare tygodni temu, ktore zaczely sie juz marszczyc i robic miekkie, szybko machnelam placek z jablkami. W polowie oczywiscie zjawila sie w kuchni Bi i zaczela dopytywac czy moze w czyms pomoc, ale to jest tak szybkie i proste ciasto, ze nie bylo wlasciwie w czym. Po gotowaniu oraz pieczeniu, reszta wieczora to juz byl relaks. Polozylam sie troche pozniej niz zwykle, ale w miare rozsadnie. Za to obydwa Potworki nie spaly jeszcze kiedy szlam do lozka. Mieli weekend, wiec przykazalam im tylko zeby nie przesadzili za bardzo i dalam wolna reke, choc mialam nadzieje, ze nie beda siedzieli do 1 nad ranem. :D

W niedziele M. pracowal, ale Potworki oraz ja, spalismy dluzej. O cudzie, Oreo nie lazila po pokojach, tylko ulozyla sie w nogach mojego lozka, a pozniej, kiedy pollezalam, probujac sie dobudzic, wlazla mi na brzuch, a raczej pecherz. ;) Nadstawiala sie do glaskania i mruczala tak, ze lezalam kolejne pol godziny, bo szkoda bylo mi jej zrzucac.

To zwykle jedyna pora dnia, kiedy kiciul okazuje slodycz

Ostatecznie jednak musialam ja z siebie zdjac, bo dochodzila 10, a ja nadal bylam w lozku. Kiedy w koncu wstalam, zastalam Bi juz na dole, ale Nik oczywiscie chrapal w najlepsze. Zrobilam sniadanie sobie oraz corce, a potem polecialam wziac prysznic. Wyjatkowo rano, bo chcielismy zeby moj tata zrobil nam pamiatkowe, coroczne zdjecie, a ostatnio zaczelam proby wydobycia z moich wlosow skretu. Wychodzi to bardzo fajnie, bo moja czupryna na mokro sama faluje, choc po wyschnieciu te fale sa ledwie widoczne. Ugniatam je wiec z zelem lub pianka, zeby utrwalic. I jedyny problem to taki, ze nie myje wlosow codziennie, a kolejnego dnia sa w takim stanie, ze musze je rozczesac, co kreuje wielka, napuszona grzywe. :D Kiedy chce wiec wygladac jak "czlowiek", myje i skrecam wlosy rano, zeby choc przez jeden dzien ladnie wygladaly. Wykapalam sie wiec, pougniatalam moje "loki", a w miedzyczasie Bi znow wziela sie za pieczenie. Poniewaz mielismy ciasto upieczone przeze mnie dzien wczesniej, panna stwierdzila, ze sprobuje upiec... chleb. :O Juz jakis czas o tym mowila, ale probowalam ja przekonac, ze to jest naprawde dosc trudne przedsiewziecie. Sama nigdy nie probowalam, ale M. kiedys upiekl i zupelnie mu nie wyszedl, a poza tym, wielu fejsbukowych znajomych zamieszczalo swoje porazki, ze juz o mnostwie filmikow w roznorakich mediach spolecznosciowych nie wspomne. Bi jednak sie uparla, ze chce sprobowac, wiec w koncu machnelam reka, ze niech probuje. Cokolwiek jej wyjdzie, jakos sie zje. :D Jedyne co, to dalam lekki ochrzan, bo jak zwykle znalazla przepis i choc twierdzila, ze obejrzala go dwa razy, to nie wziela pod uwage, ze jej wszystko idzie wolniej i choc zalozyla ze zajmie tyle czy tyle czasu, zajelo sporo wiecej. Wiadomo jak to jest z chlebem pieczonym na drozdzach - trzeba dac czas na wyrosniecie, ugniesc, znow zostawic do wyrosniecia, przelozyc do form i... ponownie dac ciastu wyrosnac. A na popoludnie panna umowila sie z kolezanka. W dodatku przyjechal oczywiscie moj tata, a ona co chwila zawracala glowe pytaniami lub pomoca. Na szczescie w koncu M. wrocil do domu i przejal paleczke w asystowaniu corce. Ostatecznie zostalo jej jakies 10 minut zapasu. Zdazyla wyjac chleb z piekarnika, ale ze byl goracy, nie zdazyla go posmakowac.

Fota zrobiona wieczorem, kiedy ostygl i rzucilismy sie do szamania. :) Wyszedl jej idealny!

Nie napisalam bowiem, ze umowily sie z kolezanka na... lyzwy. :D Zeby bylo zabawniej, tak sie "dogadaly", ze kumpele mieli rodzice przywiezc do nas i mialam dziewczyny zabrac na miejsce sama, a tymczasem tata zawiozl ja bezposrednio na lodowisko. :O Kiedy sie dowiedzialysmy, ze kolezanka jest juz w drodze, jak najszybciej wyprysnelysmy z Bi z domu. Nie tak szybko jednak, jak bysmy chcialy, bo po pierwsze, Nik zdecydowal sie rowniez pojechac, a po drugie, wychodzil z nami dziadek. Na szczescie, ostatecznie dojechalismy doslownie kilka minut po kolezance Starszej. Jeszcze stala w kolejce do kasy, kiedy my stanelismy w ogonku. :) Tata kolezanki wrocil do domu, a ja zostalam z dzieciakami na lodowisku. Kiedy juz wszyscy sie przebralismy, poszlismy na lod... i okazalo sie, ze kumpela Bi ledwie jezdzi. Mowila Bi, ze kiedys jezdzila na lyzwach i chodzila nawet na lekcje, ale musialo to byc dobrych kilka lat temu.

Jada pannice :D

Na poczatku myslalam, ze jak sie troche rozrusza, to przypomni sobie, bo sama tez jestem zwykle sztywna przez pierwsze 15 minut. Ale nie, panna caly czas trzymala sie kurczowo Bi i dopiero pod koniec probowala jechac troche sama. Myslalam, ze Starsza bedzie rozczarowana, ze znowu nie moze sobie pojezdzic odpowiednim tempem, ale okazalo sie, ze fajniejsze bylo dla niej to, ze jest z kolezanka. Nik tez nie narzekal, bo jak wiadomo, lyzwy uwielbia, wiec smigal po lodzie, zygzakiem miedzy ludzmi.

Kaptur na glowie, ale podobno nie byyylo mu zimno... ;)

Niestety, tlumy byly niemozliwe. Porobilo sie tak po cholernym covidzie, bo przed pandemia zawsze mieli publiczna jazde w soboty oraz niedziele. Pozniej zostawili tylko niedziele i mimo ze od covidu minelo juz 5 lat, nadal tak zostalo. Wczesniej czesc osob przyjezdzala w jeden dzien, czesc w drugi i jakos sie to rozkladalo. Teraz wszyscy zwalaja sie w niedziele. :/ Jazda byla wiec srednio komfortowa, bo co chwila sie za kims utykalo. Za to bylo mnostwo starszych nastolatkow oraz doroslych, ktorzy wyraznie dopiero zaczynali przygode z lyzwami, wiec i kolezanka Bi nie czula sie pewnie jak ciamajda, a i moja pewnosc siebie zostala troszke podbudowana. Lyzwiarzem zawsze bede slabym bo zaczelam jezdzic w wieku 26 lat, a brak mi odwagi oraz zmyslu rownowagi, ale tego dnia zdecydowanie nie bylam najgorsza. ;) Po lyzwach zabralam dzieciaki na napoje w Dunkin' Donuts, bo mialam karte podarunkowa otrzymana od jakiejs sympatycznej osoby jeszcze z czasow "listonosza". ;) Pozniej odwiezlismy kolezanke Starszej do domu i wrocilismy do swojego. Zrobilo sie juz po 17, wiec pora byla zaczac przygotowania na kolejny tydzien szkoly oraz pracy polowy rodzicow. 

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, jak to w szkolny dzien. W tym tygodniu mielismy niesamowite ocieplenie, wiec juz rano bylo 0 stopni, zamiast kilkunastu na minusie. :) Wobec tego, Potworki pomaszerowaly na przystanek piechota i nawet Bi nie narzekala. Porzucalam pileczke siersciuchowi, autobus przyjechal i wrocilam do domu.

Ostatnie zdjecie w nadal zimowej scenerii. Teraz wiekszosc sniegu juz znikla

Dzien minal mi szybko, jak zwykle troche na ogarnianiu po-weekendowego chaosu, a troche na szukaniu roboty. Tuz przed 15 wrocilo potomstwo, podalam im szybko obiad i zaniedlugo dojechal M. Dowiedzialam sie ze pod koniec marca Nik ma koncert zespolu w naszym high school. Napisalam do nauczycielki czy jest on obowiazkowy, bo kurcze, juz jeden koncert maja przeciez w maju! Ten majowy to rowniez chor oraz orkiestra strunowa, ale teraz ktos wymyslil zeby zrobic koncert zespolow ze wszystkich szkol w miescie. Czyli w sumie trzech, tylko ze zwykle zespoly dzielone sa na grupy na czas koncertow, a teraz mialyby chyba wystepowac cale. No ale koncert o 19, wiec przepada basen, w dodatku ucznow trzeba odwiezc juz o 18:15, a potrwa pewnie przynajmniej do 20, wiec zwyczajnie mi sie nie chce. Nie zrozumcie mnie zle, chetnie zawsze slucham grania Potworkow, i rozumiem ze podczas szkolnych koncertow musze posluchac dodatkowo choru czy orkiestry, mimo ze moje dzieciaki tam nie wystepuja. Teraz jednak mam sluchac wystepow kolejnych dwoch szkol, gdzie zespol z poprzedniej szkoly Kokusia, z racji ze dzieciaki sa mlodsze, po prostu gra... slabo. To sa trabki, tuby i saksofony, plus perkusja i bebny do rytmu. Niektore melodie to wiecej halasu niz muzyki. Na "zwyklym" koncercie, czesc zespolu trwa okolo kwadransa, a potem jest kolej choru i orkiestry. Tutaj bedzie minimum godzina zespolu i na sama mysl boli mnie glowa. :/ Nie wiem jaki jest cel tego koncertu, bo z informacji wynika ze ktos sobie po prostu wymyslil zeby zorganizowac taki wystep (co ciekawe, tylko dla zespolu, orkiestra Bi nic takiego nie ma) i nazwac to "festiwalem" (band festival), nauczyciele to podchwycili i klamka zapadla. Niestety, nauczycielka odpisala mi, ze obecnosc na koncercie jest oceniana, wiec nie ma jak sie wywinac. :/ Wracajac, do poniedzialku, M. twierdzil ze w nocy kiepsko spal, wiec byl polamany i bez humoru. Zamiast zawiezc dzieciaki na trening, poszedl spac chyba o 18:15. :O Co bylo robic, zabralam ich ja i juz wiem dlaczego malzonek zawsze wraca po tym wkurzony. Mimo ze parking pod silownia zostal ze dwa lata temu powiekszony, zaczyna brakowac na nim miejsc. Czesciowo to oczywiscie wina ludzi i ich lenistwa, bo na samym koncu parkingu, za budynkiem, zwykle sa wolne miejsca. No ale coz, wszyscy najchetniej parkowaliby przed wejsciem. Co jest smieszne, bo przyjezdzasz na silownie, czyli chcesz pocwiczyc, a ciezko Ci przejsc dodatkowe kilkadziesiat metrow? Zanim napadalo sniegu, auta poparkowane gdzie sie bylo jedna strona na trawie, w miejscach przejazdu. Teraz jednak nadal lezy snieg i choc wieksze samochody z napedem na 4 kola nadal wjezdzaja na pobocze, te mniejsze parkuja po prostu wzdluz uliczki, blokujac ja tak, ze choc powinien tam byc ruch obustronny, teraz przejedzie tylko jedno auto. Co gorsza, parkuja bez pomyslunku, niemal do wyjazdu na glowna droge. W rezultacie, auta wyjezdzajace z parkingu blokuja wjazd i samochody chcace wjechac czekaja, blokujac rowniez ruch na drodze. Albo odwrotnie, ludzie wjezdzajacy blokuja wyjazd, bo na parkingu robi sie zator, ktos bowiem parkuje, potem ktos inny czeka bo jakies auto wyjezdza i chce zajac jego miejsce... Koszmar! Tak tez bylo w poniedzialek. Najpierw stalam na ulicy, a kiedy w koncu wjechalam na parking, okazalo sie, ze sznur aut stoi, wiec niechcacy zablokowalam wyjazd ludziom nadjezdzajacym z przeciwnej strony. Pozniej snulam sie przez polowe parkingu w ogonku, bo wlasnie jakies auta wyjezdzaly, wiec ludzie je przepuszczali, po czym sami parkowali, ale zamiast wjechac i czesc, to jeszcze wycofywali i prostowali samochody, a kolejka cierpliwie czekala. Wybila pora rozpoczecia treningu, a do wejscia bylo przede mna jeszcze dobrych kilka aut. W koncu puknelam sie w czolo i powiedzialam Potworkom, zeby tyle to juz przeszli (na szczescie w tym miejscu byl juz chodnik, bo wiekszosc parkingu go nie ma), bo ja tam jeszcze postoje. Odwiezienie dzieciakow powinno mi z dojazdem w obie strony, zajac moze 4-5 minut. W poniedzialek zajelo prawie 20. :O Wrocilam w koncu do domu, ale przez to ze zmarnowalam tyle czasu, mialam raptem 40 minut zeby posiedziec. Niby dobre i to, ale zastanawialam sie czy nie lepiej bylo po prostu tam zostac, tym bardziej ze M. spal, wiec poza psem i kotem, nie mialam nawet do kogo zagadac. Pojechalam pozniej po Potworki, przygotowujac sie psychicznie na kolejna runde, ale oczywiscie jak czlowiek przygotowuje sie na najgorsze, nie jest zle. Parking byl niemal pelny, ale nie tylko nie bylo sznurka aut probujacego przez niego przejechac, to jeszcze akurat wyjechal ktos niedaleko wejscia i moglam wskoczyc na jego miejsce. Dzieki temu udalo mi sie nawet podejrzec Potworki chwile podczas treningu, choc tylko ostatnia minute czy dwie, bo skonczyli az 25 minut wczesniej. :O

To wlasnie koncowka, kiedy dzieciaki "chodzily" w wodzie, zamiast plywac. Nik wlasnie dociera do scianki, w lini obok Bi poprawia gogle

Kiedy wreszcie dotarlismy do chalupy, szybkie prysznice i Nik pomaszerowal do lozka, ale Bi rozsiadla sie na dole. Co chwila usypiala jednak w fotelu, wiec powtarzalam raz za razem zeby szla na gore. W koncu poczlapala, ale po chwili zeszla, twierdzac ze po myciu zebow zupelnie sie rozbudzila i jeszcze sobie poczyta w lozku. Godzine pozniej zastalam ja tak:

Spiaca krolewna

Wtorek to ponownie poranna pobudka. Rano bylo niby na plusie, ale przy samej glebie lekko przymrozilo, wiec na podjezdzie trzeba bylo uwazac zeby noga nie "odjechala". Potworki poszly jednak na przystanek pieszo, a Maya ganiala rzucana przeze mnie pileczke. Kiedy mlodziez odjechala, wrocilam do domu i juz tradycyjnie zajelam sie troche ogarnianiem, a troche szukaniem roboty, ech... :/ A w miedzyczasie naprzemian wpuszczalam i wypuszczalam Oreo, ktora nie mogla sie zdecydowac czy woli kursowac po ogrodzie, czy spac w domu na fotelu. Dzieki kamerom, zauwazylam ze na taras wbiega za nia ten rudo-bialy kocurek, ktory czasem nas nawiedza. Faktycznie siedzial na tarasie i patrzyl z zaciekawieniem na naszego kiciula, ktory prychal i syczal wsciekle, od czasu do czasu zamachujac sie pazurami. ;) Otworzylam drzwi i zagonilam Oreo do domu, skad nadal dawala pokaz wscieklosci. Pobieglam szybko po puszke z zarciem i zaoferowalam gosciowi papu. Tym razem byl solidnie wyglodnialy, bo palaszowal az mu sie uszy trzesly, caly czas oczywiscie mruczac i ocierajac sie z sympatia.

Glodny futrzak

Strasznie fajne to kocisko i szkoda, ze nasz, widzac go dostaje aopopleksji. :D Wybila godzina 14 i musialam szybko zabrac sie za konczenie obiadu. Wrocily dzieciaki, a pozniej M., ktory niestety utknal w korkach, wiec dotarl do domu pol godziny po normalnym czasie. Popoludnie oraz wieczor minely spokojnie, bo jak to we wtorek, dzieciaki nie jechaly na basen. Nik mogl sie wiec spokojnie skupic na pracy domowej, a i rodzicom sie jakos tak inaczej siedzialo, kiedy nie musieli zerkac na zegarek. ;)

W srode wstac trzeba bylo o normalnej porze, choc do budzika dospac sie nie dalo, bo Oreo chodzila po sypialniach, urzadzajac swoje ostatnio zwyczajowe wrzaski. Zaczynam myslec, ze kiciul celowo mnie budzi, bo na sile lezalam zwinieta pod koldra, ale slyszalam ze idzie na dol Bi, pozniej zszedl Nik, a ta cholera przyszla do mojej sypialni i rozdarla to swoje MRRRRAUUU!!! A kiedy wkoncu podnioslam sie i oparlam o zaglowek, wpakowala mi sie na klate, muczac i obcierajac. W kazdym razie, w koncu wszyscy wstalismy i niedlugo Potworki wychodzily na przystanek. Tak jak poprzedniego dnia, podjazd przykryty byl gdzieniegdzie warstwa lodu, ale poza tym bylo na plusie. Mielismy piekne slonce i w poludnie temperatura doszla do 9 stopni. Mimo ze wial chlodny wiatr, to i tak mozna bylo sobie wyobrazic, ze przyszla wiosna. Ciezko uwierzyc, ze to koncowka lutego. Z drugiej strony, mielismy juz takie lata, gdzie w lutym przez kilka dni mozna bylo nosic krotki rekawek. Dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do chalupy na tradycyjne sprzatanko, pranko i pracy szukanko. ;) Dzien zlecial ekspresowo i ani sie obejrzalam, a do chalupy dotarly Potworki, a pozniej M. Popoludnie to oczywiscie obiad, odrabianie lekcji dla dzieciakow i wzgledny relaks dla rodzicow. W koncu przyszla pora treningu dzieciakow, ale tym razem zawiozl ich. Szczesciarz, trafil mu sie spokojniejszy dzien niz mi, bo choc powiedzial, ze wszystkie miejsca parkingowe od frontu byly zajete, to nie bylo przynajmniej aut zaparkowanych wzdluz przejazdu, ani sznureczka aut snujace sie przez parking. Kiedy pojechalam po nich godzine pozniej, kilka miejsc niedaleko wejscia bylo nawet pustych. Szybko zaparkowalam, wiec udalo mi sie popatrzec jak Potworki plywaja. Fajna maja ta grupe, bo widac ze oboje dobrze sie w niej czuja i wyglupiaja z kolegami i kolezankami, a to w tej chwili jest wazniejsze niz wyniki.

Nik z kumplem 

Bi i tak wiecznie jeczy, ze nie chce jej sie jechac; nie wyobrazam sobie co by bylo gdyby jeszcze sie tam z nikim nie lubila. ;) Po powrocie do domu, kolacja, prysznic i do spania, choc Bi znow ucinala sobie drzemke w fotelu w salonie i nie moglam jej wygonic do lozka...

Czwartek, niczym dzien swistaka, zaczal sie o tej samej porze. Roznica bylo, ze Oreo poprzedniego wieczora wyszla i M. wpuscil ja dopiero prawie o 2 nad ranem, kiedy kamery uchwycily ja przy domu. Przylazla zmoknieta, bo w nocy zaczelo padac i rano odsypiala wedrowki, wiec przynajmniej nie lazila po sypialniach budzic kogo sie dalo. ;) Z samego rana troche mzylo, a troche kropilo, wiec wzielam Potworki na przystanek samochodem. Po poludniu znow mialo byc 10 stopni i zadne nie chcialo kurtki, ja za to nie chcialam zeby przemokli. Przy okazji, zupelnym przypadkiem, znalazlam pileczke psiura. ;) Dzien wczesniej, kiedy dzieciaki czekaly na autobus, rozmawialam chwile z sasiadem, a Maya biegala wokol mnie, co chwila upuszczajac pilke pod moje nogi. Nie raz juz pisalam, ze ten pies ma fisia na punkcie tej malej, gumowej pileczki. ;) W kazdym razie, sasiad sie pozegnal i odjechal, a ja rozejrzalam i... po pilce ani sladu. Niestety osiedle jest na gorce, wiec wszystkie podjazdy wokol schodza w dol i pilka mogla sie poturlac gdziekowiek. Na naszym podjezdzie jej nie bylo, bo zatrzymalaby sie na kupie sniegu na dole. Popatrzylam na podjazd sasiadow i zauwazylam niestety lekko uchylony garaz. Juz pare razy pilka potoczyla sie az pod ich drzwi garazowe, wiec teraz palnelam sie w myslach w lepetyne, ze pewnie wtoczyla sie do srodka. :O Nie pojde jednak myszkowac w czyims garazu, ani nie bede zawracac sasiadce glowy zeby szukala psiej pilki. Stwierdzilam, ze jak ja u siebie znajdzie, to najwyzej rzuci nam na ogrod. Na szczescie wszyscy sasiedzi znaja pileczkowa obsesje naszego psa. ;) Tymczasem w czwartek podjezdzam z dzieciakami pod wylot naszej ulicy, patrze leniwie na nadal pokazne kupy sniegu na poboczu, a tam... lezy sobie niebieska pileczka! A wiec wcale nie poturlala sie do sasiadow, tylko wzdluz ulicy! To wyjasnia dlaczego, kiedy zawolalam do psa "Gdzie masz pileczke?!", wybiegl na srodek drogi! Zawolalam ja szybko zeby nie potracilo jej jakies auto, tymczasem Maya probowala mi najwyrazniej pokazac, ze wie gdzie pilka sie podziala! :D Dobrze ze sie znalazla, bo juz zastanawialam sie czy nie zamowic kolejnej paczki na Amazonie. Przez te 7 lat tutaj (w niedziele minela rocznica przeprowadzki!) mielismy juz chyba z 10 tych pileczek. Jedna pekla na pol, ale reszta... wsiakla. Powpadaly gdzies w gruba warstwe lisci lezacych miedzy drzewami na dole i tyle je widzielismy. Ciekawe ile rzeczy, poza pileczkami, bysmy znalezli gdyby udalo sie pozbyc tego lisciastego bagna? ;) W kazdym razie zgarnelam zgube, dzieciaki pojechaly do szkoly, a ja do domu. Zjadlam sniadanie, troche posiedzialam z kawa i zabralam sie za sprzatanie. Tym razem w sypialniach i lazienkach na gorze. Ogarnelam co trzeba, przewietrzylam i zaczelam zerkac na zegarek. Tego dnia mial dzwonic do mnie facet w sprawie pracy. Taka pierwsza, przesiewowa rozmowa, bo pan z dzialu kadr, wiec malo mialby ze mna do czynienia. No ale... nie zadzwonil. Wkurzylam sie, bo chodzilam w kolko po domu, nie mogac sie za nic zabrac, a tu cisza. Po kwadransie sprawdzilam maile, bo pomyslalam, ze pomylilam dzien lub godzine. Okazalo sie, ze nie pomylilam, a w skrzynce mialam wiadomosc od owego pana, ze przeprasza, ale musi przelozyc bo zostal wezwany na meeting. Wyslal ja... minute przed wyznaczonym (przez samego siebie) czasem. Po prostu "kocham" taki profesjonalizm... No coz... Odeslalam, ze nie ma sprawy (taaa) i czekalam na dzien i godzine kolejnej szansy. Ogolnie jednak duzo sobie nie obiecuje, bo to znow pozycja, na ktora mam zbyt duze wyksztalcenie oraz doswiadczenie. Nie mowiac juz o tym, ze wymagala bedzie ode mnie czesciowego powrotu do laboratorium, a moje lapki nie wykonywaly zadnych testow od 15 lat, wiec mam lekkie obawy czy podolam. ;) No ale, poki co nadal czekam na pierwsza rozmowe. :/ Niedlugo pozniej musialam zabrac sie za obiad zeby zdazyc przed powrotem Potworkow. Wrocili ze szkoly i okazalo sie, ze oboje maja sporo lekcji. Nik mial kolejnego dnia dwa testy - angielski oraz matematyka, a na nauki socjalne przygotowuja raport. Niby maja czas do srody, ale Mlodszy zna sam siebie i wie, ze przez weekend niewiele zrobi, wiec solidnie pracuje nad nim wieczorami. Musze go pochwalic, ze w drugim trymestrze bardzo poprawil oceny. Cos mu sie od jakiegos czasu przestawilo w lepetynie, zaczal sie przykladac i efekty sa od razu widoczne. Mam nadzieje, ze zapalu starczy mu do konca roku. Co prawda oceny koncowe to srednia zw wszystkich trzech trymestrow, wiec narazie tutaj drastycznej zmiany nie ma, ale zostal jeszcze ostatni trymestr, ktory zaczyna sie jakos w marcu. Jesli Nik utrzyma tempo, to ma szanse miec calkiem niezle wyniki na koniec roku, choc siostrze nie dorowna. Bi nadal jedzie na samiutkich "A". :D Tyle, ze chlopaki jakos inaczej do tego podchodza, bo Starsza mowi ze jej wszystkie kolezanki walcza o oceny i chwala sie kiedy dostaja A, a Nik prycha, ze nie chce byc uwazany za kujona. :O Malzonek dojechal tego dnia sporo pozniej niz dzieciaki, bo pojechal jeszcze do Polakowa. Przypomnialo mu sie, ze byl Tlusty Czwartek, wiec chcial kupic chociaz po symbolicznym paczku. ;) Wieczor minal ekspresowo, bo w czwartki trening dzieciaki maja wczesniej. Dziwny jest ludzki umysl, bo to roznica 15 minut, a wydaje sie ze nagle o tyyyle mniej czasu po poludniu i tak wczesnie wracamy. :D Malzonek ich zawiozl, po czym posiedzial chwile i poszedl spac, a ja wyruszylam po dzieciarnie. Jak to bywa, kiedy wyjechalam naprawde duzo wczesniej, to okazalo sie, ze choc na parkingu musialam zaparkowac hen, daleko! to trening potrwal niemal do konca, wiec i tak sporo sie uczekalam. Coz, przynajmniej choc raz porzadnie poobserwowalam dzieciaki. ;)

Bi w gronie wiecznie wesolej grupy :)

W nagrode, ze w tym tygodniu bez wiekszego smecenia pojechali na trening trzy razy, kupilam im po shake'u. Wrocilismy do domu, gdzie wlasciwie zostal juz tylko czas na kolacje, prysznic i lozeczko. :)

Wreszcie dotarlismy do piatku, choc dla Kokusia szykowal sie dosc ciezki dzien w szkole, wiec radosc wykazywal umiarkowana. Na dodatek, zaraz po zejsciu z kostki na podjazd, wylozyl sie jak dlugi! :O Na szczescie nie potlukt sie za bardzo Dzien wczesniej padalo, a pozniej mielismy gesta mgle. W nocy zas przyszedl leciutki przymrozek i choc asfalt wygladal zupelnie normalnie, to pokryty byl cieniutka warstwa lodu. Trzeba bylo isc baaardzo ostroznie. Wyzej, juz na chodniku, widzialam ze Bi tez noga "uciekla", wiec wszedzie bylo slisko. Autobus dojechal dosc wczesnie, mlodziez odjechala, a ja wrocilam do chalupy. Przewietrzyc sypialnie, zjesc sniadanie i trzeba bylo jechac na tygodniowe zakupy. Wracajac zahaczylam jeszcze o biblioteke, zeby oddac ksiazke Nika zanim znow mi wlepia kare. :D Po powrocie do domu, rozpakowalam torby i usiadlam z kawa przy kompie. Okazalo sie, ze facet od rozmowy o prace w koncu zdecydowal sie odpisac. Wyslal mi wiadomosc o 10:44, ze chcialby ze mna porozmawiac tego samego dnia o 14. :O Coz, niby nie jest to mail wyslany "na ostatnia chwile", ale wydaje mi sie, ze uprzedzenie kogos o telefonie w ten sam dzien, nie swiadczy o zbytnim profesjonalizmie. Szczegolnie, ze przeciez nie kazdy moze sobie sprawdzac maile co godzine. Rownie dobrze, nie otrzymawszy nic dzien wczesniej lub z samego rana, moglam nastepny raz otworzyc skrzynke wieczorem... Nie podobalo mi sie to zachowanie i tak naprawde to skreslilam owa firme z listy potencjalnych pracodawcow zanim jeszcze odbylam rozmowe. Pogadac, oczywiscie pogadalam, bo tym razem facet faktycznie zadzwonil. Dla mnie te pierwsze telefony z kadr sa zupelnie bez sensu. Dla nich to takie badanie terenu" i mam wrazenie, ze po prostu chca posluchac kandydata, czy gada z sensem i to co mowi zgadza sie mniej wiecej z CV. Nie potrafil mi jednak nic powiedziec konkretnie na temat tej pozycji, poza tym, ze to pierwsza zmiana, ktora zaczyna o... 5:30 rano! :O Stanelo na tym, ze przekaze moje dane dalej i jak cos, to beda sie ze mna umawiac na kolejny stopien rozmowy o prace. Mam wrazenie, ze mocno wszystko komplikuja, robiac takie ceregiele zeby zatrudnic kogos na w sumie podstawowa pozycje, ktora w dodatku jest slabo platna! :O No ale, zobaczymy czy w ogole sie jeszcze odezwa. Jak nie, to plakac nie bede. ;) Wrocily ze szkoly Potworki; Nik zadowolony, bo test z matmy "wydawal" mu sie dosc latwy, a z angielskiego znal wszystkie odpowiedzi i oczekuje "A". Pozyjemy, zobaczymy. :D Niedlugo po dzieciakach, wrocil z pracy M. Do niedawna, piatek oznaczal zawsze pizze na obiad, ale ostatnio zaczelismy ja zamieniac czasem na sushi. Tak bylo i teraz. Po obiedzie pozostalo juz sie tylko zrelaksowac, bo na popoludnie nie mielismy zadnych planow.

I tak zakonczylismy luty. Fajnego weekendu!

2 komentarze:

  1. Przyznam, chyba bym się bała jeździć, wiedząc, że są takie miękkie placki na lodzie. Chociaż podejrzewam, że pracownicy klubu dobrze to sprawdzają, skoro pozwalają jeździć.

    Ja się zawsze stresuję noszeniem darów. Tyle razy szłam i nigdy nic się nie stało, ale zawsze mam wizję, że wywijam orła. Super, że chłopaki sobie poradziły.

    Brawo dla Bi!!! My próbowaliśmy piec chleb w czasie pandemii, ale szybko się poddaliśmy, więc tym bardziej szacunek, że jej się udało.

    Czy ja dobrze zrozumiałam, 10 lat mieszkacie tu gdzie teraz? Przecież dopiero co pisałaś o przeprowadzce i pokazywałaś nowy dom!!!

    Trzymam kciuki za pracę, bo choć wiem, że czasami człowieka wkurza, to jednak dobrze ją mieć. Ale też kocham taki profesjonalizm, a wychodzi, że mój nowy szef jest nic nie lepszy. Na szczęście to nie ja mam z nim bezpośredni kontakt.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super chleb upiekla Bi. Wspanialy. Naperawde masz pocieche z corki. Zapach swiezo upieczonego chleba w domu to dla mnie najpiekniejszy zapach swiata.
    Ladnie z darami poszli ojciec i syn. Piekny widok i misja chlopakow
    Oby z praca sie udalo, nastepnym razem. W koncu kiedys sie doczekasz.

    OdpowiedzUsuń