Sobota, 8 lutego, to ponownie dluzszy sen dla calej rodziny. Na noc zapowiadano wiekszy opad sniegu i przekonywalam malzonka zeby moze dla odmiany pojechal do pracy w sobote, a niedziele zrobil sobie wolna zeby nie jezdzic w sniezyce. On jednak zawsze wie lepiej, wiec... :/
Wiekszosc dnia to byly male domowe sprawy, jakies tam sprzatanie i gotowanie. Bi zaprosila tego dnia kolezanke, ale to juz nie te czasy kiedy dzieciaki biegaly po calej chalupie lub rozsiadaly sie w salonie. Dziewczyny zamknely sie w pokoju Starszej i jedynie od czasu do czasu slychac bylo wybuchy smiechu. Na dol zeszly tylko po cos do picia, a potem zawolalam je zeby zrobily sobie domowe pizze. Do pizzy dolaczyl tez Nik, ktory byl bardzo niezadowolony z wizyty, mimo ze panny ani razu go nie zaczepily. ;) Dzien byl taki troche "na stracenie", bo caly czas trzeba bylo zerkac na zegarek, przypilnowac zeby Mlodszy zrobil ta pizze na czas i zdazyl potem zjesc, bo mial mecz koszykowki. Ostatni juz w tym sezonie, wiec zamykamy tez kosza, choc mecze nie przeszkadzaly az tak jak treningi. Odpada jednak obowiazkowa weekendowa jazda. Pechowo, ta ostatnia rozgrywka byla dopiero na 15:30. Po pierwsze, jak na mecz ogolnie dosc pozno, a po drugie przez to nie moglismy jechac w sobote do kosciola. Tak czy siak, o 15 wyruszylam z synem na mecz do jego jeszcze zeszlorocznej szkoly. Grali tego dnia przeciwko innemu zespolowi z naszej miejscowosci, w ktorym byl najlepszy kumpel Kokusia. Wszystkie chlopaki sie znaly i nawet ja wiekszosc kojarzylam. Poza ulubionym kolega syna, z innym lazili na Halloween, jeden mieszka na sasiednim osiedlu, a kilku innych chodzilo wczesniej na roznorakie zajecia z Nikiem. Oznaczalo to, ze caly mecz to byl ciagly rechot, a juz jak ktos popelnil jakis glupszy blad, wszyscy chlopcy niemal lezeli ze smiechu na parkiecie. Widzialam, ze trener Kokusia w ktoryms momencie sie poddal i zamiast krzyczec instrukcje, po prostu usiadl i patrzyl z rezygnacja co sie dzieje. :D
W niedziele nad ranem M. pojechal do pracy, a ja oraz Potworki moglismy spac dluzej. Z gory zalozylam, ze nie ma po co sie pchac na msze o 9:30, bo drogowcy pewnie nawet nie zaczna dobrze odsniezac i lepiej jechac na 11, kiedy jest szansa ze drogi beda w miare przejezdne. Wstalam wiec o 9, ale gdy wyjrzalam przez okno, okazalo sie ze nawet ulice naszego osiedla, ktore zwykle oczyszczane sa jako jedne z ostatnich, byly zupelnie czarne. Dodac do tego, ze byla niedziela kiedy wiekszosc ludzi ma wolne, przezylam spory szok. Dopiero pozniej przypomnialo mi sie, ze tego wieczora mialo byc Super Bowl, ktore dla wiekszosci Hamerykanow jest niemal swietem. ;) Podejrzewam, ze drogowcy wiedzieli, ze ludzie beda robic ostatnie zakupy przed imprezami, nie mowiac juz o tym ze sami tez pewnie chcieli wrocic do chalup o rozsadnej porze zeby zdazyc na spotkania i obejrzec rozgrywke. Coz, gdybym wiedziala, wstalabym wczesniej, a tak to bylo juz za pozno. Dzieki temu mialam jednak z dzieciakami bardzo spokojny ranek. Ilosc sniegu rozczarowala, bo zapowiadano nawet 25cm, tymczasem wieczorem bylo okolo 10-12cm i rano wydawalo sie tyle samo, choc kiedy kladlam sie spac o polnocy, nadal ostro sypalo. Tajemnica wyjasnila sie kiedy wyszlam na taras zawiesiec spowrotem karmnik, ktory zdjelam przed sniegiem i schowalam pod stol. Tak jak kilka dni wczesniej, snieg przeszedl w marznacy deszcz, ktory nie tylko zmienil sie w skorupe lodu na tym, co juz napadalo, ale w dodatku ugniotl warstwe sniegu pod spodem. I tak byl to jednak drugi najwiekszy opad w tym roku. ;)
Pojechalismy do kosciola, ktory byl mocno wyludniony. Serio, kiedy na parkingu zobaczylam moze 8 aut, zwatpilam i zastanawialam sie czy w ogole jest msza. Juz kiedys spotkalo nas cos takiego, ze pojechalismy po sniezycy na msze, a tam ciemno i drzwi zamkniete na klucz. :O Tym razem msza sie jednak odbyla, choc ludzi byla garstka. Wrocilismy do domu i moj tata sie zaanonsowal, ze moze wpadnie na kawe. Dzien wczesniej rozmawialismy i mowil, ze szykuje sie na odsniezanie u siebie, ze pewnie drogi beda kiepskie, wiec raczej nie przyjedzie. Teraz jednak widzial odsniezone ulice, a w dodatku temperatura podniosla sie do 2 stopni na plusie, wiec chetny byl przyjechac. Kiedy jednak uslyszal, ze M. pojechal do pracy, wiec jeszcze nawet nie zaczelismy odsniezac, zrezygnowal. Moze sie wystraszyl, ze wreczymy mu szufle i zagonimy do pomocy... :D Malzonek po pracy pojechal na msze do polskiego kosciola w sasiednim miescie, a potem na niespodziewane zakupy. Znudzona czekaniem na niego, zgarnelam Kokusia i poszlismy odsniezac. Bi tym razem dostala dyspense, bo nie tylko miala okres i pobolewal ja brzuch, ale tez pomagala odsniezac dwa poprzednie razy. Zasluzyla na odpoczynek. Niestety, Nik nie byl tak pomocny jak siostra. Ona brala sie do roboty i konsekwentnie odsniezala kawalek po kawalku. Mlodszy biegal z jednego miejsca na drugie, tu przejechal kawalek, tam oczyscil pol metra... Poza tym jednak ganial za psem, rzucal jej pileczke, szedl zjezdzac na slizgaczu za domem i caly czas musialam przywolywac go spowrotem. Snieg, ubity przez warstwe lodu, byl niestety bardzo ciezki. Wszyscy sasiedzi naokolo wyciagneli odsniezarki i liczylam, ze M. tez odsniezy swoja podjazd. Zaczelam wiec od kostki przed frontowym wejsciem, bo tam i tak zwykle szuflujemy. Pozniej zaczelismy z Kokusiem odsniezac podjazd przed garazem, choc wyczekiwalam juz tesknie powrotu malzonka. Niestety, ten zabral sie dziarsko za szufle.
Zrezygnowana, zostawilam mu podjazd i poszlam odsniezac chodnik. Myslalam, ze kiedy zobaczy jak ciezko to idzie, wezmie odsniezarke, ale gdzie. Zaparl sie i nie zrezygnowal nawet kiedy... zlamal trzonek od szufli. :O Mial jeszcze dwie inne, wiec chwycil za druga i dalej odsniezal recznie. :D Ja jednak skonczylam chodnik i poszlam do domu. Szybko podalam dzieciakom i sobie obiad, po czym zaproponowalam im ze mozemy pojechac do klubu na sanki. Kiedys mielismy fajna gore pod high school, ale odkad zaczeli budowe nowego oraz demolke starego, zrobili na jego dole parking, a na szczycie postawili plot. Z innych miejsc w miasteczku zostal wlasciwie tylko ten klub, bo inne gorki sa raczej dla maluszkow. W klubie jest jedno wielkie i strome wzgorze, problem tylko w tym, ze migiem znika z niego snieg i trzeba jechac w ten sam dzien po sniezycy, inaczej mozna sobie podzjezdzac, ale po blocie. ;) Tym razem mielismy farta, bo akurat spadla swieza dostawa bieli. Napisalam jeszcze do mamy kumpla Kokusia, ktora szybko odpisala, ze on tez chetnie pojedzie, ale o 17 musi byc w domu, bo maja impreze; wlasnie ten wspomniany wyzej Super Bowl. ;) O 15 zgarnelam wiec syna (Bi, jak mozna bylo przewidziec, nie chciala jechac), podjechalismy po kolege i po chwili bylismy w klubie. Tym razem niestety byl ktos na bramce. Kiedy pojechalam tam ostatnio z dzieciakami na lyzwy, nikt nie pilnowal wjazdu. Tym razem, pewnie dlatego ze dzieki sniegowi otworzyli tez szlaki na narty biegowe oraz ich wypozyczalnie, pan na bramce skasowal mnie za chlopakow. ;) Oni chwycili za slizgacze i popedzili na gorke, a ja snulam sie po boisku przed nim, patrzac na bawiaca sie dzieciarnie. Tak jak przewidzialam, na najwyzszej i najbardziej stromej czesci gory, snieg byl juz mozno wytarty, jej nizsza czesc jednak byla nadal biala.
W sumie chlopaki bawili sie ponad 1.5 godziny, a kiedy przyszla pora wracac, wyczailam ze w pawilonie gdzie wypozycza sie narty, sprzedaja goraca czekolade. Kupilam im po kubku na rozgrzewke i ruszylismy odstawic kolege, a potem wrocilismy do domu.
Kokusiowi nie bylo dosc i zostal jeszcze chwile przy naszej chalupie, zjezdzajac z boku. Wzial tylko moje rekawiczki, bo swoje przemoczyl dokumentnie, probujac nimi sterowac i hamowac w sniegu. :) Reszta wieczora uplynela na relaksie i szykowaniu sie na kolejny tydzien w szkole. Potworki zaczely odliczanie, bo nadchodzacy weekend ma byc 4-dniowy, co stanowi prawie wakacje. :D
Poniedzialek zaczal sie normalna szkolna pobudka. Wyszykowalismy sie i zabralam Potworki na przystanek. Bylo -8 stopni i choc prawie bezwietrznie, wiec temperatura podobna, to jednak stanie na zewnatrz przy takim mrozie, nie brzmialo zbyt zachecajaco. Autobus dojechal dosc szybko, mlodziez wyruszyla do szkoly, a ja moglam wrocic do chalupy. Poprzedniego wieczora, po odsniezaniu, bolaly mnie plecy i nie bardzo czulam "natchnienie" do prac domowych, wiec stan kuchni wolal o pomste do nieba. Zjadlam wiec sniadanie, wypilam kawe i trzeba sie bylo zabrac za ogarnianie chalupy. W ktoryms momencie wyjrzalam przez okno w kuchni, a tam na jednym koncu tarasu siedzi Oreo, a na drugim kocur sasiadow - Bandyta. :) Uchylilam drzwi i oba (!) koty zaczely biec w strone wejscia. Na szczescie nasz byl szybszy. Wbiegla, zamknelam Bandytowi drzwi przed nosem, a Oreo jak nie zacznie przez szybe prychac, syczec i warczec. Pare razy zamachnela sie tez groznie lapa!
We wtorek pobudka do szkoly jak zwykle i tylko szczeka mi opadla, kiedy zobaczylam na termometrze -11. :O Oczywiscie zabralam Potworki na przystanek samochodem, choc autobus przyjechal bardzo szybko, wiec dlugo by tam nie stali. Samopoczucie Kokusia bez zmian. Rano narzekal, ze boli go gardlo i czuje sie "slaby". Goraczki jednak nie mial, a po takim opisie dolegliwosci ciezko znalezc wymowke zeby nie puszczac go do szkoly, wiec pojechal. W domu zabralam sie oczywiscie za zwykle porzadki, zlozyc pranie, rozladowac zmywarke, zmienic posciel. Syzyfowe prace. ;) Ledwie sie obejrzalam, a wrocily ze szkoly Potworki, po czym corka natychmiast podniosla mi cisnienie. Tego dnia, bylam z nia umowiona do fryzjera na 15:30. Zwykle dojezdzaja z Kokusiem do domu o 14:48-50, wiec stwierdzilam, ze akurat panna bedzie miala 20 minut zeby zjesc obiad, zanim bedziemy musialy wyjezdzac. Oczywiscie, jak na zlosc, akurat tego dnia mieli jakies opoznienie i przyjechali dopiero o 14:54. Niby tylko kilka minut pozniej, ale robi roznice. Panna od kilku dni az piszczala ze nie moze sie doczekac, tymczasem patrze jak idzie sobie z przystanku spacerkiem, wymachujac leniwie sniadanowka i gadajac z kolezanka. Tylko przekroczyla prog, a "napadlam" na nia czy ona nie patrzy na zegarek, nie widzi ktora godzina?! Zamiast pedzic do domu, to sobie pogaduchy urzadza?! Ze ma siadac natychmiast do stolu, bo juz zagrzalam jej zupe, zeby mogla od razu jesc! Bi, jak to Bi, cos tam fuknela pod nosem, po czym poszla (bez pospiechu)... poglaskac kota! Tu juz zdrowo ja ochrzanilam, bo ja ja poganiam, a ona jakby celowo jeszcze robi wszystko, tylko nie to o co ja prosze! Przy czym, kazde normalne dziecko, na ochrzan szybko popedzi do stolu, ale nie Bi, o nie! Ona zaczela jeszcze pyskowac, ze przeciez wolno jej chyba przywitac sie z kotem i jeszcze jakies tam swoje madrosci oraz racje. W koncu warknelam, ze jak natychmiast nie zamilknie to dzwonie do fryzjera odwolac wizyte i... podzialalo. ;) I jak trzeba, miske zupy zjadla w rekordowym czasie 10 minut. Pojechalysmy i strzyzenie poszlo w miare sprawnie. Bi miala wlosy czyste i myslalam ze obedzie sie bez mycia, ale fryzjerka stwierdzila, ze na mokre bedzie lepiej sie cielo. No to ok... Panna obciela sie chyba najkrocej w zyciu. Ogolnie jej sie podoba, ale chciala wlosy duzo mocniej wycieniowac, a fryzjerka wycieniowala przy twarzy, ale reszte tylko troche. Sama tez do niej chodze i nie wiem co ta kobieta ma z cieniowaniem, bo tak samo zawsze prosze o mocne cieniowanie, bo mam grube, geste wlosy i inaczej strasznie mi klapia, szczegolnie z tylu. I podobnie, praktycznie nigdy nie wycieniuje mi ich tak mocno, jak bym chciala... Moze kolejny raz wezme Bi gdzies indziej i zobaczymy.
W kazdym razie pannie bardzo do twarzy w krotszych wlosach i jakos tak doroslej wyglada, mam wrazenie. ;) Ciekawe tylko jak beda sie prezentowac po umyciu, bo wiadomo ze Bi sama ich sobie tak nie wymodeluje. Wieczor uplynal juz leniwie, bo jak to we wtorek, nie jechalismy na basen, a Kokusiowi skonczyla sie koszykowka. Zreszta, nie wiedzialam dalej co z Nikowym przeziebieniem czy co to mu dolegalo. Po powrocie ze szkoly, twierdzil ze gardlo go nie boli, ale ma dziwne uczucie przy przelykaniu i do kompletu zapchany nos. :/
Sroda zaczela sie wczesnie i sennie... Jestem meteopata, a w nocy przeszedl jeden front, zas zaraz za nim nadchodzil kolejny. Bylo pochmurno i ponuro, wiec nie moglam sie dobudzic. Niespodziewanie rano wpakowala mi sie do lozka Oreo, a ze od dluzszego czasu nie jest "przytulasna" i mocno dawkuje nam czulosci, wiec pollezalam z nia ile moglam, glaskajac mieciutkie futerko. :) Tego dnia w koncu bylo tyci cieplej. Moj telefon twierdzil ze mielismy -4, ale termometr pokazal -1, a ze wydawalo sie bezwietrznie, to stwierdzilam ze Potworki moga pojsc na przystanek piechota. W koncu to tylko 3 posesje, a w dodatku biedna Maya od dluzszego czasu nie miala okazji poganiac za pileczka. Bi oczywiscie cos tam sie burzyla, ale nie zwrocilam na nia uwagi. Dzieciaki powiedzialy ostatnio, ze kiedy lezy snieg, nie wypuszczaja ich w szkole na dwor. W tutejszych szkolach jest zwyczaj, ktory mi sie nie do konca podoba, mianowicie, jesli jest powyzej jakiejs temperatury (zdaje sie, ze u nich jest to 0 stopni "odczuwalnych", czyli biorac pod uwage wiatr), dzieciaki sa na dluga przerwe wyrzucane na dwor. Nie, nie jest to opcja; wszystkie maja wyjsc i koniec, bez znaczenia czy sa przeziebione, kaszla, itd. A jak juz nieraz pisalam, tutejsza mlodziez ma awersje do kurtek. Okazuje sie jednak, ze jesli na trawnikach lezy snieg, dzieciarnia nie moze wychodzic. Zupelnie tego nie rozumiem, bo jeszcze w podstawowce mogli przyniesc sniegowce, nieprzemakalne spodnie oraz rekawice i bawic sie w sniegu. A teraz nie wolno im nawet wyjsc, gdzie wiadomo ze takie nastolatki nie pojda sie przeciez tarzac (chociaz za Kokusia nie dam sobie palca uciac ;P)... Tak czy owak, w Polsce wiem ze przynajmniej jest kultura wietrzenia, natomiast w Hameryce, w klasach okna sa praktycznie nie otwierane. Dzieciaki kisza sie w tych zarazkach, kurzu i duchocie. Fajnie wiec zeby mieli choc troche tego swiezego powietrza. Skoro na przerwie nie wychodza, to chociaz na przystanku niech te pare minut go powdychaja. ;) Jak to z moim szczesciem bywa, akurat jak wyszlismy, zerwal sie lekki wiatr i zrobilo dosc nieprzyjemnie. Na szczescie autobus przyjechal w miare o czasie. Potworki pojechaly, a ja moglam wrocic do zwierzynca. I kot i pies byli na dworze, ale Oreo przyleciala zaraz za mna, a psiur zalatwil co tam musial i tez po chwili zaczal patrzec tesknie przez szybke. ;)
Dzien uplynal mi na domowych pierdolkach oraz szukaniu pracy. Malzonek mial sprawe do zalatwienia, wiec wyszedl z roboty dwie godziny wczesniej i byl w domu przed Potworkami. Po obiedzie Nik odrabial lekcje, Bi czytala ksiazke, a M. drzemal na kanapie, az przyszla pora zawiezienia ich na trening. Wczesniej ojciec twierdzil, ze pojedzie pocwiczyc, ale po drzemce mu sie odechcialo. ;) Odstawil ich tylko pod silownie i wrocil do domu. W miedzyczasie zaczal padac snieg, choc zapowiadali go dopiero okolo 22. Kiedy godzine pozniej po nich jechalam, na poboczach robilo sie juz troche slisko. Pod silownia sie zalamalam, bowiem myslalam ze w taka pogode i to tuz przed 20, bedzie mniej ludzi. W poniedzialek bez problemu znalazlam miejsce naprzeciwko wejscia. Nie wiem co za zajecia maja w srodowe wieczory, ale musialam zaparkowac az z boku budynku, bo od frontu nie bylo wolnych miejsc, a ludzie parkowali wzdluz kop sniegu pozostalych po odsniezaniu, sprawiajac ze w wielu miejscach dwa auta nie mogly sie nawet wyminac... :/ Przez krazenie po parkingu, zanim weszlam do srodka i dotarlam na basen, dzieciaki akurat poszly sie przebierac, wiec nie widzialam jak Potworki plywaja. Wrocilismy do domu, szybka kolacja, prysznic i do spania. Mimo ze snieg nadal padal (choc lekko), a w nocy mial przejsc w marznacy deszcz, nic nie bylo slychac o opoznieniu lekcji, wiec do lozek kladlismy sie z niewiadoma. Bi liczyla na kompletne zamkniecie, ale na to od razu wiedzialam, ze nie ma szans. ;) No coz, czlowiek kladl sie z normalnie wlaczonym budzikiem, choc wiedzialam ze bede spac nerwowo i od 5 co chwila zerkac na telefon. ;)
Tak jak myslalam, przebudzilam sie o 5:18, zerknelam na telefon i znalazlam na nim wiadomosc, ze lekcje opoznione sa o 2 godziny. Nie wylaczalam jednak budzika, bo Nik ma swoj nastawiony na ta sama godzine, a chcialam mu powiedziec, ze moze spac dluzej. Bi wiedzialam, ze sama wie jak to sprawdzic. Niestety, nie dane bylo mi spokojnie dospac do dzwonka, bo w Oreo cos wstapilo i lazila po pokojach miauczac wnieboglosy. Podejrzewam, ze zaskoczona byla, ze Starsza nie wstala jak zwykle, ale serio, ciemno jak w doopie, a ta chodzi z jednej sypialni do drugiej i trzeciej i sie drze; oszalec mozna. W koncu zadzwonil moj budzik, poszlam do Kokusia, a tam niespodzianka - syn siedzi juz ubrany. :O Okazalo sie, ze jego tez obudzil kot i mimo ze tez sprawdzil ze lekcje sa pozniej, zamiast pojsc spac dalej, to wstal. Ja tam stwierdzilam, ze nie ma glupich i zaszylam sie spowrotem pod koldre. ;) Kiedy pozniej wstalam, oba Potworki byly juz po sniadaniu i przygotowane do szkoly. Jak zwykle nikt na osiedlu nie odsniezyl chodnikow (lacznie ze mna), wiec zabralam ich samochodem na przystanek, zeby nie musieli isc po "sniegu". W cudzyslowiu, bo choc wieczorem padal snieg, pozniej przeszedl on w marznacy deszcz, a nad ranem temperatura wzrosla powyzej zera i zaczal padac zwyczajny deszcz. Na chodnikach zrobila sie wiec zwyczajna, mokra ciapa. Bi opiekuje sie kotem sasiadow - Bandyta i wychodzac do niego zastanawiala sie glosno czy adidasy jej nie przemokna. Popukalam sie w czolo, pytajac dlaczego nie zalozy sniegowcow. Nie pomyslala. :D Tak czy siak, podwiozlam ich na przystanek, autobus wkrotce dojechal i moglam wrocic do cieplej i suchej chalupy. Zajelam sie normalnymi sprawami, czyli pranie, zmywarka, chwycilam za odkurzacz i dobrze ze jeszcze go nie wlaczylam, bo w ktoryms momencie uslyszalam cos jak miauczenie. Poniewaz moj wlasny kiciul spal na fotelu, zastanawialam sie czy mi sie nie przeslyszalo, ale nie. Pod drzwi przyszedl znow tamten rudo - bialy kocurek. Caly mokry biedak. Przynioslam mu puszke z zarciem, ale ku mojemu zaskoczeniu wcale nie chcial jesc. Zastanawiam sie wiec dlaczego lazi i sie wydziera? Chce zeby go wpuscic do domu? No coz, u nas musialby najpierw stoczyc batalie z Oreo, ktora znow przez szybe syczala i warczala. :D
Pozniej zabralam sie juz za sprzatanie, ale ze dzieciaki pojechaly do szkoly pozniej niz zwykle, skonczylam wlasciwie tuz przed ich powrotem. Do domu dojechala reszta towarzystwa, zjedlismy obiad, a potem Nik zabral sie za odrabianie lekcji, Bi za pieczenie chlebka bananowego, M. wlaczyl jakies glupoty w telewizji, a ja stwierdzilam, ze pomacham troche szufla. Mimo ze temperatura wzrosla do 4 stopni, ale bylo pochmurno i poranna ciapa ani myslala topniec do konca. Na noc zas zapowiadali powrot mrozu i juz widzialam oczami wyobrazni, jak to wszystko zamarza. Pomyslalam, ze jak odgarne, to moze szybciej przeschnie. Pozgarnialam wiec troche, potem przyciagnelam smietniki do ulicy bo w piatki zabieraja u nas smieci. Niestety, z tego co widzialam zanim zrobilo sie ciemno, to podjazd oraz kostka nadal byly mokre. :/ Zanim zrobilo sie zupelnie ciemno, Bi pobiegla jeszcze do Bandyty, ktorego wypuscila po szkole, a teraz wpuscila i nakarmila. Potem juz siedzielismy z zerkaniem na zegarek, bo na 18:30 Potworki mialy basen. W czwartki trening jest wczesniej i wiecznie mi to umyka, teraz wiec nerwowo co chwila sprawdzalam godzine. Malzonek ich zawiozl i poczatkowo nawet zastanawial sie czy nie zostac i nie pocwiczyc, ale w koncu stwierdzil ze jednak mu sie nie chce. ;) Przyszykowal sie wiec na kolejny dzien i poszedl polozyc, a ja pojechalam po mlodziez. Kolejny dzien tlok na parkingu byl niesamowity, choc tym razem udalo mi sie zauwazyc, ze mieli jakies wieksze spotkanie tenisowe, wiec moze to stad. Mialam jednak fuksa, bo akurat niedaleko wejscia ktos wyjezdzal, wiec szybko wslizgnelam sie na jego miejsce. ;)
Piatek przywital nas temperatura -3, ale przy sporym wietrze, wiec odczuwalna wyniosla -7. Poniewaz dodatkowo nie bylam pewna czy podjazd oraz chodnik nie sa oblodzone, zabralam Potworki na przystanek autem. Okazalo sie, ze miejscami faktycznie byly placki lodu, tam gdzie dzien wczesniej sciekala woda z topniejecego sniegu. Wiatr pomogl jednak przesuszyc wiekszosc powierzchni. W kazdym razie Potworki sie cieszyly, choc Bi przekonywala, ze moglabym ich po prostu zawiezc do szkoly. :D Dzieciarnia odjechala, a ja oczywiscie wrocilam do chalupy na sniadanie oraz kawe, po czym musialam sie zebrac na tygodniowe zakupy. Kiedy popijalam kawke, wyjrzalam przez okno, a tam... sypie! I to porzadnie, z wielkimi platkami sniegu! Niestety, wszystkie proby uchwycenia tego na zdjeciu, wyszly srednio.
Do przeczytania!
Mecz przegrany sromotnie, ale myślę, że to, co zyskali jeśli chodzi o atmosferę, jest chyba ważniejsze. Tym bardziej że to nie był mecz o mistrzostwo. Ja często żałowałam, że na meczach dzieciaków, nawet na sparingach, atmosfera była taka, jakby grali o jakiś puchar i jak dzieciaki zaczynały się cieszyć tym meczem i żartować sobie z jakichś błędów, to od razu były stawiane do pionu – nie brakuje mi tego.
OdpowiedzUsuńU nas w końcu też spadło trochę więcej śniegu i dzieciakom po raz pierwszy w tym roku udało się wyjść na sanki. Myślałam, że Oliwia nie będzie chciała, ale też poszła i to nawet dwa razy, bo raz z nami, a raz z duszpasterstwem.
Czytając o zachowaniu Bi przed wizytą u fryzjera, miałam wrażenie, że czytam o Jasiu. On ma to samo, my go poganiamy, a on nie dość, że robi wszystko tylko nie to, o co prosimy, to jeszcze ma tempo żółwia, a dodatkowo prycha, sarka i pyskuje, że my wiecznie coś od niego chcemy. Za to, jak wieczorem nie ma czasu na przyjemności – bo zmitrężył na robienie nie tego co trzeba i powolne ruchy, to też my jesteśmy ci okropni i wredni, bo przez nas nie ma na nic czasu, bo ciągle coś od niego chcemy!!! Ehh, mam nadzieję, że kiedyś z tego wyrośnie.
Bi super wygląda w tych krótszych włosach i tak poważniej. Oliwka też po obcięciu wydawała mi się poważniejsza, taka mniej dziecinna. Chociaż patrząc na Bi, już dawno miałam wrażenie, że ona sprawia wrażenie doroślejszej niż nasza.
U nas też jest nakaz wychodzenia na dużej przerwie na dwór, nie ważne, jaka jest temperatura, czy wieje, czy delikatnie pada, wszyscy mają wyjść. Wyjątkiem, kiedy mogą zostać w szkole, jest ulewa. Dzieciaki często narzekają, że ledwie wejdą do łazienki, jeszcze nie zdążą z niej skorzystać – w szkole 1000 uczniów, więc trochę to trwa, chociaż mamy chyba dla każdej płci po 5 łazienek i w każdej 3 kabiny, a nauczyciele już ich wyganiają, że mają wychodzić i nie oszukiwać, że chcą się załatwić!!! Rozmowy niestety nic nie dają...
Widzisz, jednak M. potrafi zaskoczyć :) Widziałam już wcześniej ten tekst o Walentynkach i mi się spodobał, ale na Krzyśku – choć to on u nas ma raczej taki czarny humor, jakoś nie zrobił wrażenia.
U nas mija walentynkowa noc. Upojna. Tzn. kotek sie marcuje, nie daje nam spac. Miauczy, biega po schodach, kursuje po domu. Tak jak Oreo. Tyle, ze nasz kot ma 16 lat!
OdpowiedzUsuńBi ma b ladne wlosy. Po mamie, oczywiscie. To widac.
Co tam przegrany mecz, jak była taka rewelacyjna zabawa i atmosfera!
OdpowiedzUsuńHihi, Oreo to prawdziwa tygrysica i kot ogrodnika w jednym - sama nie chce zbyt dużo się do Was łasić, ale innemu kotu też nie da :P
U nas w podstawówce też w miarę ładną pogodę wywalali nas na długą przerwę na podwórko, co nie do końca było mądre - bo mieliśmy obuwie szkolne, a szatnia zamknięta, więc przychodziliśmy do klas w brudnych tenisówkach... mogliśmy od razu nie zmieniać obuwia i byłoby po kłopocie.
Pozdrawiam serdecznie.
Ps. Szybko Ci dorośleje córka, a ta fryzura jeszcze to podkreśliła.