Zaczal sie "najkrotszy" miesiac w roku. Tyle sie w nim dzieje, ze wydaje sie jakby trwal moze z tydzien. :D
Sobota, 30 listopada to praca dla M. i dluzsze spanie dla mnie oraz Potworkow. Kiedy wstalismy, zjedlismy sniadanie i troche sie ogarnelismy, trzeba bylo sie zabrac do roboty. Jak pisalam ostatnio, przez 7 dni (z jednodniowa przerwa) w nowej pracy, gdzie nawet wieczorem w domu nie bardzo mialam glowe do czegos innego, strasznie zapuscilam chalupe. Pozostala trojka oczywiscie nie pomysli o tym ze trzeba by wyszorowac kible czy zetrzec kurze. W kazdym razie, korzystajac z weekendu, kiedy Potworki maja wolne, zarzadzilam odkurzanie i mycie podlogi u gory. O dziwo oboje zabrali sie za to bez marudzenia. Tyle ze wzieli bezprzewodowy odkurzacz, o ktorym mowilam im, ze ciezko nim dojechac we wszystkie zakamarki, wiec potem musialam pokazac Bi kocie klaki, ktore zostaly w kacie kolo lampy... Oni obskoczyli swoje pokoje, a ja niestety reszte, choc przynajmniej mialam 1/3 mniej niz zwykle. Akurat skonczylismy kiedy M. dojechal z chinczykiem na obiad. Jak to w zimowe weekendy, wlaczylam sobie skoki narciarskie, a malzonek zabral sie za montowanie kamer wokol domu. Kupil je juz dobrych kilka tygodni temu, ale najwyrazniej musialy nabrac mocy urzedowej. ;) Szkoda tylko, ze caly listopad mielismy w miare cieply, a w koncu sie za to wzial jak akurat przyszlo spore ochlodzenie i mielismy ledwie 3 stopnie. Mowilam, ze jak juz tyle czekal, to moze przeczekac kolejny tydzien i zrobic to jak sie ociepli. A gdzie tam... Zawsze mam wrazenie, ze M. robi dokladnie odwrotnie do tego, co mu radze. ;) W kazdym razie, kamery wreszcie zamontowal, wszyscy zainstalowalismy sobie appke i zaczely przychodzic irytujace powiadomienia. :D Akurat Maya biegala po ogrodzie i z ktorej by sie nie pojawila strony, telefony caly czas pikaly. A jeszcze sie wkurzylismy, bo malzonek czekal na jakies przesylki i dostal powiadomienie, ze sa dostarczone "pod frontowe drzwi". Patrzymy, nic nie ma. Okazalo sie, ze FedEx lub UPS zostawil stos paczek pod... skrzynka na listy! W jednej bylo cos drogiego, wiec M. zastanawial sie czy nie zlozyc skargi. Od dluzszego czasu, jesli malzonek mial wolne w weekend, byla to sobota, ale przez Thanksgiving zmienili to i nie pracowal w niedziele. Zastanawialismy sie wiec kiedy jechac do kosciola. Ja glosowalam zeby w niedziele, bo juz dawno nie mielismy takiej calutkiej spokojnej soboty, bez patrzenia na zegarek. Malzonkowi bylo wszystko jedno, ale oba Potworki uparly sie, ze chca w sobote, wiec w koncu wzruszylam tylko ramionami. Cala msze telefony co chwila irytujaco bzyczaly nam po kieszeniach (wylaczylismy glosy, ale wiracje nadal dzialaly), pokazujac, ze Oreo biegala gora - dol na taras i spowrotem. :D Po powrocie M. zasiadl przed TV, a Bi znow naszlo na pieczenie. Tym razem wybrala muffinki jagodowe i przyznaje ze byl to jeden z najpyszniejszych jej wypiekow!
Zapomnialam niestety zrobic zdjecia juz upieczonych, ale mam nadzieje, ze panna je kiedys powtorzy
Pechowo tylko, dopiero jak juz byla w polowie, zauwazylam ze zostala nam raptem resztka maki, wiec postawilam szlaban na kolejne pieczenie w tym tygodniu. ;) Wieczorem Potworki, a wlasciwie to Nik, znow wymyslily sobie film. Wybrali "Szybcy i wsciekli" (chyba tak brzmi polski tytul) i choc raz syn w polowie nie zasnal. :D
W niedziele wszyscy pospalismy dluzej, choc dla M. to "dluzej" oznaczalo, ze wstal okolo 6. Wiem, bo o 6:21 obudzila mnie wibracja telefonu, kiedy kamery "zlapaly" wypuszczonego psiura. ;) Pozniej jeszcze przysnelam. Moj budzik zadzwonil o 8:30, ucielam sobie kolejna drzemeczke, ale ostatecznie wstalam okolo 9:30. Potworki juz nie spaly, ale oboje jeszcze wylegiwali sie w lozkach. Kiedy wszyscy powstawali, zjedlismy sniadanie, po czym wlaczylam sobie obowiazkowe skoki narciarskie. ;)
A Maya wygrzewala sie we wpadajacym przez okno sloncu :)
Szkoda, ze odwolali reszte konkursu po pierwszej serii... Poniewaz zaczal sie grudzien, Potworki radosnie wyciagnely kalendarze adwentowe z czekoladkami. :)
Nik twierdzi, ze maja najsmaczniejsza czekolade ;)
Pozniej przyjechal jak zwykle moj tata i posiedzial ze 3 godziny. Namawialam zeby zostal dluzej, bo we wtorek mial miec operacje, wiec nie przyjedzie przez przynajmniej kolejne dwa tygodnie. Musial jednak podjechac jeszcze do apteki, zeby odebrac wszystkie przedoperacyjne medykamenty. Malzonek poszedl po drewno i napalil w kominku, a ja w tym czasie ogarnelam burdel w kuchni i poskladalam pranie, po czym wstawilam kolejne. Pozniej juz troche siedzielismy, a troche czlowiek sie krecil. W koncu zmobilizowalam sie zeby zaimpregnowac Potworkom kurtki narciarskie. U Bi niestety material okazal sie troche gorszy, bo choc obie kurtki wypralam, to Kokusia nadal nie wchlaniala wilgoci. Ta Bi za to wchlonela impregnujacy spray, wiec bede musiala powtorzyc zabieg, zeby byc pewnym ze bedzie wodoodporna.
Te ciemniejsze plamy to wlasnie miejsca gdzie spray sobie po prostu wsiakl w material
Kiedy ojciec poszedl spac, dzieciaki znow uprosily film - kolejna czesc Szybkich i wscieklych. Zaczynamy tez dyskusje o tym, co robic z Wigilia, bo ta zawsze odbywa sie u nas, choc w tym roku moze byc to troche problematyczne. Firma M. nie ma tego dnia wolnego, a on wykorzystal wszystkie dni urlopu, musialby wiec wziac bezplatny. Ja zas jestem wpisana w grafik dzien przed, a ze jest to poniedzialek, wiec realnie moge utknac do 18-19. W takim wypadku nie wiem czy bede miala sily na pichcenie po nocy, a w sama Wigilie tez wszystkiego nie zdaze przygotowac... :/ Najchetniej pojechalibysmy na Wigilie do kogos innego, ale tu klania sie brak wiekszej rodziny. Ani moj tata, ani chrzestny Potworkow i jego dziewczyna, nie maja warunkow zeby urzadzic ja u siebie, zaczynajac od chocby braku wiekszego stolu... Mozliwe wiec ze bedzie to bardzo skromniutka wieczerza... ;)
Poniedzialkowy ranek przywital nas szronem i -6 na termometrze, brrr... Bi wstawala normalnie do szkoly, ale brat mogl sie jeszcze wylegiwac, tego dnia mial bowiem kontrole z tym nieszczesnym uchem. Wyszlam z panna i kiedy ona czekala, porzucalam pileczke psiurowi, po czym ucieklam do cieplutkiego domu. Zjadlam sniadanie i mialam budzic Kokusia, ale sam wstal. Nasz pediatra najwczesniej umawia na 9:30, wiec kawaler mial dlugi i spokojny poranek. W koncu przyszla pora jechac i choc strasznie sie uczekalismy na pania doktor (serio, zaczelam sie juz obawiac, ze o nas zapomnieli!), wiadomosci dostalismy pozytywne. Oboje uszu wygladaja dobrze, ufff... W tym, ktore mialo zapalenie nadal jest co prawda troche plynu, ale jest on przezroczysty, bez sladu infekcji. Lekarka stwierdzila ze mozna jeszcze pare dni dawac Mlodszemu cos na alergie, zeby wszystko obsuszyc i odetkac. Potem zawiozlam Kokusia do szkoly, a sama wrocilam do chalupy. Wypilam spokojna kawke i zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog, tym razem na parterze. Jak na zlosc, co chwila cos mi przeszkadzalo. A to pies lecial do drzwi jak durny, a ja za nim, zastanawiajac sie co sie dzieje. A to telefon... z kliniki. Nawet nie naszej, tylko mojego taty. Okazuje sie, ze od dwoch tygodni anestezjolog probuje sie z nim skontaktowac, zostawiali mu wiadomosci i bez odzewu. Jestem wpisana jako osoba do opieki pooperacyjnej, wiec ktos wpadl na pomysl zeby zadzwonic do mnie. Babka spytala co sie dzieje i czy moj tata nadal chce miec przeprowadzony zabieg. No ba! Podala mi numer pod ktory ma oddzwonic i przekazala ze bez rozmowy z anestezjologiem nie dopuszcza go do operacji. Suuuper... Zadzwonilam do taty, ktory przyznal ze ktos tam kiedys do niego dzwonil i zostawil jakis numer, ale jak dzwonil to wlaczala sie poczta glosowa, wiec przestal. Po prostu swietnie; ja to zawsze musze byc zamieszana w jego sprawy... Oczywiscie mowie, ze podam mu numer, a on na to, ze jedzie autem, ale za dwie minutki bedzie w domu to oddzwoni. Ok, no to czekam. I czekam. I czeeekam... I zastanawiam sie czy lapac za mopa i dalej myc podloge... Wreszcie, po chyba 10 minutach zadzwonil, podalam mu numer i myslalam, ze mam go z glowy na dluzsza chwile. Dalej latalam na mopie, ale po chwili znow dzwoni! Na szczescie dogadal sie z kimkolwiek mial sie dogadac, za to przekazal mi "radosna" wiadomosc, ze musi sie stawic w klinice o... 7. Rano! Klinika oddalona od jego domu o jakies 20 minut, a jeszcze musze do niego dojechac (kolejne 15), wiec znow czekala mnie pobudka po 5! A myslalam, ze po tej cholernej akademii mam to z glowy... :/ W kazdym razie, w koncu skonczylam to nieszczesne sprzatanie, wstawilam ryz do obiadu i za chwile wpadly Potworki, a niedlugo po nich M. Po obiedzie wszyscy sie relaksowali, bo Bi nie miala pracy domowej, a Nik oznajmil ze nie ma nic na kolejny dzien. Zaproponowalam zeby zaczal odrabiac to, co ma na pozniejszy termin, ale jakos nie chcial. ;) Tego dnia mieli oczywiscie basen, choc Bi probowala znalezc wymowke zeby nie jechac. Malzonek wiekszosc wieczoru przedrzemal na kanapie, wiec stwierdzil ze ich zawiezie, a potem idzie spac. Szykowalam sie, ze bede musiala ich odebrac, ale okazalo sie, ze M. sie rozbudzil i jednak on po nich pojechal. Na noc znow nadchodzil mroz, a nasz szalony kot, o godzinie 23, kiedy wypuszczalam Maye na siusiu przed noca, wyskoczyl na zewnatrz i tyle ja widzialam. No coz, stwierdzilam, ze najwyzej M. ja wpusci jak wstanie nad ranem...
Jak to bywa kiedy czlowiek musi wczesniej wstac, spalam kiepsko. Snily mi sie jakies glupoty, a potem slyszalam jak M. wstaje, schodzi na dol i nawoluje kota. Z tego co uslyszalam, durnowate stworzenie podeszlo do drzwi, ale wejsc nie chcialo. Miala szczescie, ze tego dnia wstawalam wczesniej, inaczej siedzialaby na mrozie prawie do 7... A tak, zeszlam na dol po 5, wlaczylam swiatla na zewnatrz i kiciul zaraz przypedzil. Ponownie mielismy -6, wiec nie chcialo sie wysciubiac nosa z chalupy, ale niestety. O 6:10 wyruszylam do taty. Zawsze wyjezdzajac tak wczesnie z domu, zaskoczona jestem, ze poza moja najblizsza okolica, tetni zycie. Kupa samochodow, ludzie zajezdzaja do Starbuck'sa albo Dunkin' Donuts po kawe... Na autostradzie w ogole sznur aut oraz TIR'ow. Dojechalam, tata skonczyl sie ubierac, zapakowal do bagaznika "balkonik" i ruszylismy do kliniki. Znalezlismy ja bez problemu, choc przy zjezdzie z autostrady, Staruszek uparcie twierdzil, ze powinnam skrecic w lewo, mimo ze nawigacja pokazywala w prawo. Bardziej jednak ufalam tej drugiej, bo tato w tej klinice nigdy nie byl (rok temu operowali mu druga noge w innej) i okazalo sie, ze miala racje. ;) W rejestracji zebrali podpisy oraz kasse (:D) i chwile musielismy poczekac. W koncu tate wzieli, ale zapowiadalo sie dlugie czekanie. Pamietam, ze kiedy operowal poprzednia konczyne, odstawilam go na 8, juz po 10 zadzwonili ze jest po i godzine pozniej, ze moge go odebrac. Tym razem odstawialam go o 7, a babka powiedziala, ze do odebrania bedzie okolo 1-2 po poludniu. Wrocilam wiec do domu i zaczelam co nieco ogarniac, szykujac sie na dlugie czekanie... Niespodziewanie, o 10:30 lekarz zadzwonil, ze jest juz po operacji i tata ma piekne, nowe kolanko, pasujace do drugiego (tak autentycznie powiedzial!). :D Czekalam na telefon od pielegniarki, ze mozna go zabrac do domu. Zadzwonili przed 12, ze skoro mam do nich niecale pol godziny, to moge sie zaczac zbierac za 15-20 minut. No to ok. Spodziewalam sie, ze bedzie jak ostatnio, kiedy tylko podjechalam, a praktycznie od razu wywioza mi tate na wozku, zapakuja do auta balkonik i inne "akcesoria" i do widzenia. Tym razem sie jednak zdziwilam, bo dojechalam tam okolo 12:30, a tata jeszcze lezal na lozku w uroczej szpitalnej koszulce. :D Wydawal sie byc w dobrym humorze, nakarmiony krakersami oraz napojony kawa. Dopiero po chwili przyszla pielegniarka i przeczytala instrukcje opieki oraz przyjmowania lekarstw. Nastepnie pojawila sie kolejna, ktora zasunela zaslonke i pomogla sie tacie ubrac. Potem jednak ponownie musial wrocic na lozko z zakazem samodzielnego wstawania. Co bylo bez sensu skoro za chwile mial byc wypisany do domu... Musielismy poczekac az skoluja trzecia pielegniarke. Przypieli tacie pasy na piersi i dwie podtrzymywaly go tymi pasami, a trzecia jechala za nimi z wozkiem inwalidzkim, na wypadek gdyby tata sie omsknal. :D Oczywiscie moj rodziciel to twardziel i najchetniej scigal by sie z nimi po korytarzu i na schodkach. Bo tak, mieli tam takie male schody, na ktorych cwicza z pacjentami wchodzenie i schodzenie. Po co, nie wiem, bo potem do domu i tak przychodza fizjoterapeuci. Spedzilam tam w sumie godzine i bylam mocno wkurzona, jedyne co mnie bowiem dotyczylo to opieka pooperacyjna, a przeczytanie instrukcji zajelo dwie minuty. No ale w koncu powiedzieli ze moge podstawic auto pod drzwi i wywiezli tate na wozku (a przed momentem kazali mu chodzic! :D), zapakowali mi do srodka i moglismy ruszac do domu. Ta klinika jest jedna z trzech filii w naszej najblizszej okolicy, wiec niby powinno to wygladac podobnie, a jednak jakos tutaj bylo jakos inaczej. Pomijam cala procedure wypisu, ale ostatnio tez po tacie bylo widac, ze zle sie czuje i potem w domu zwymiotowal mi i malo nie zemdlal. Tym razem humor mial niemal szampanski oraz apetyt, choc przyznal, ze w skali od 0 do 10, odczuwa bol na poziomie 3, wiec jakis tam dyskomfort byl. Dojechalismy i tata zaczal normalnie krzatac sie po domu, z balkonikiem oczywiscie. Nie bylam mu w sumie do niczego potrzebna, ale w klinice wymagaja zeby ktos byl z operowana osoba pierwsze 24 godziny. Oczywiscie nie mielismy zamiaru tego praktykowac (no chyba zeby faktycznie byla taka koniecznosc), ale zostalam u taty pare godzin. Nie bylo w sumie wyjscia, bo jeszcze w klinice dali numer do pielegniarki oraz rehabilitantki i kazali dzwonic do nich jeszcze w czasie drogi. To kolejna roznica. Poprzednim razem obie przyjechaly dopiero dzien po operacji i potem kobitki przyjezdzaly praktycznie codziennie. Tym razem obie zjawily sie zaraz tego samego dnia, ale choc rehabilitantka ma przyjezdzac mniej wiecej co drugi dzien, pielegniarka powiedziala, ze ta jedna wizyta jest wymagana, a poza tym wysla kogos tylko w razie gdyby dzialo sie cos zlego. Ostatnia babka przyjechala o 16, wiec poczekalam az pojedzie, zeby widziala ze ktos u taty jest, a potem podazylam do domu. Tam wieczor uplywal juz wlasciwie rutynowo, a tymczasem patrzymy za okno - a tam pada snieg!
Niby takie nic...
Nie napadalo go w sumie duzo, ot taka warstewka, wiec w sumie sie tym nie przejelam, mimo ze Nik mial pierwszy trening koszykowki w tym sezonie. Zaraz po wyjezdzie z domu, okazalo sie jednak, ze ulice sa w fatalnym stanie. Wlasciwie w polowie drogi stwierdzilam, ze powinnam byla zostac w domu. :/ Jakos jednak dojechalam, ale ze temperatura ciagle spadala, balam sie ze kiedy trzeba bedzie wracac, na drogach bedzie po prostu lodowisko... Poki co jednak krazylam po szkole, od czasu do czasu zachodzac na sale gimnastyczna zeby sprawdzic jak chlopaki trenuja.
Zdjecie niestety zamazane, bo w ruchu
Zespoly maja laczyc VII oraz VIII klasy, ale Nik rozczarowany jest, bo w jego zespole sa sami 7-klasisci. Chyba nie mieli zbyt wielu chetnych z klas osmych, bo nie sadze zeby ktorys zespol mial np. polowe starszych chlopcow... W kazdym razie Nik zachwycony, choc zmeczyla go sama pora, trening bowiem zaczynal sie o 19:30. Zanim dojechalismy, zanim zjadl kolacje i ogarnal sie, byla prawie 22. No coz, trzeba przezyc ten sezon... A, okazalo sie ze w czasie kiedy trwal trening, na drogi wyjechaly auta z sola i kiedy wracalismy drogi byly w calkiem niezlym stanie. :)
W srode niestety - stety, musialam pojechac do roboty... Nie chcialo mi sie jak cholera, bo przeciez poczatkowo mialam miec caly ten tydzien wolny, ale ze kasa z nieba nie spada, wiec ciezko bylo odmowic okazji. Stawilam sie wiec o 8:30 na "posterunku" i odetchnelam z ulga, ze przynajmniej nie mialam zadnych glupich gazetek. Niestety paczek trafilo mi sie zatrzesienie. Wiadomo, Swieta ida... Troche zajelo mi sortowanie tego wszystkiego, ale udalo sie wyjechac przed 11. Niestety, pozniej szlo mi jakos powolnie, a do tego bylo zimno i przy zewnetrznych skrzynkach na osiedlu mieszkan, mialam cale zgrabiale rece. Poza tym, oni zamawiaja najwiecej, wiekszosc paczek byla za duza lub za gruba zeby je wsadzic w te plaskie schowki, a wieksze, na paczki, byly pozajmowane. W rezultacie, do przedsionka przy biurze musialam zaniesc ich kilkadziesiat. Oczywiscie nie dalam rady wziac wszystkich na raz, wiec wieki mi zajelo poprzenoszenie, a potem poskanowanie kazdej. :/ Okazalo sie tez, ze maszyna popelnila jakis blad przy sortowaniu i w listy z tego osiedla mialam wmieszane kilka z poczatku mojej trasy. Nie wracalam juz tam jednak, tylko stwierdzilam, ze zostawie na kolejny dzien. Pozniej zreszta przekonalam sie, ze sama tez pomylilam sie sciagajac posortowane listy, bo na trasie zaskoczona bylam ze nie mam nic dla kilku numerow pod rzad, po czym znalazlam te listy glebiej. No jakos ewidentnie mi nie szlo. W dodatku, przez to ze ominelam listy, ominelam tez paczki. Juz na tym wielkim osiedlu zapomnialam dostarczyc jednej i dopiero pozniej znalazlam ja w aucie, ale tu bardzo sie nie dziwie, bo przy takiej ilosci jest to wyczyn pamietac o wszystkich, tym bardziej, ze auto z tylu ma pusta przestrzen i niemozliwym jest to jakos logicznie posegregowac. :/ Podobnie, zapomnialam pake do jakiejs pozniejszej firmy, choc tam i tak nie wiedzialabym gdzie z nia isc, bo skrzynki maja na zewnatrz, ale z paczka trzeba by juz wejsc do sporego biurowca... Przez to ciagle zatrzymywanie sie i koniecznosc szukania paczek po aucie, zeszlo mi dluzej niz ostatnio i do "bazy" wrocilam tuz przed 16. Coz, przynajmniej nadal bylo jasno, ale juz cierpne na mysl o poniedzialku. ;) Po powrocie zastalam rodzine oczywiscie juz w chalupie. Potworki w sumie od kilku dobrych godzin, bo mieli tego dnia skrocone lekcje (z okazji wywiadowek) i konczyli juz o 12. Troche sie pokrecilismy, zadzwonilam kontrolnie do taty i nadeszla pora zbierac sie na basen. Ponownie malzonek zawiozl Potworki, a ja potem pojechalam ich odebrac.
Zdjecie takie bez sensu, bo tym razem trener pobil samego siebie i skoczyli trening ponad 20 minut wczesniej... Tu wlasnie czekaja az doplynie ostatnia osoba
Na noc zapowiadano pierwsza w tym roku sniezyce, ale kiedy jechalam, padal deszcz. Bi marzyla o opoznieniu lekcji, ale choc okolo 21 deszcz w koncu przeszedl w mokry snieg, nie wygladalo to obiecujaco. Poniewaz jednak ona wstaje pierwsza, pokazalam jej na ktorej stronie internetowej moze to sprawdzic i poszlismy spac.
Czwartek okazal sie pelen niespodzianek, milszych i... mniej milych. A zaczelo sie od... kota. Malzonek wstaje ostatnio po 2 nad ranem i wyjezdza przed trzecia do pracy. Obudzilo mnie oczywiscie bzykniecie telefonu kiedy kamery zarejestrowaly jego odjezdzajace auto, ale to jak przez mgle. Potem Oreo zaczela miauczec, chodzac od pokoju do pokoju. Nieprzytomna spojrzalam na telefon - 3:10. Nosz kurna, jak chciala wyjsc, nie mogla pohalasowac M.??? Przez okno dojrzalam poswiate mowiaca wyraznie, ze nadal pada snieg, wiec stwierdzilam, ze chyba zdurniala i jej nie wypuszczam. Niestety, chodzila, miauczala, mrauczala i ogolnie wkurzala. W koncu zwloklam sie i o dziwo kiciul pobiegl prosto do frontowych drzwi. Snieg nadal sypal, ale skoro tak bardzo chciala wyjsc, to prosze bardzo... Zawahala sie co prawda na progu, ale poszla, a ja wrocilam do lozka. Niestety, pozniej telefon bzyczal mi kilka razy kiedy kamery lapaly kota przemykajacego z jednej czy z drugiej strony.
Czarny ksztalt przemyka miedzy garazem a przyczepa :)
W koncu jednak udalo mi sie zasnac, po czym telefon obudzil mnie o 5:20 z smsem, informujacym ze spelnilo sie zyczenie Bi i lekcje opozniaja o 2 godziny. Przestawilam budzik na 8, choc wiedzialam, ze to i tak bez sensu, bo obudzi mnie Kokusiowy. Chlopak ma naprawde mocny sen, wiec budzik tez wlacza glosny i muzyczka przypomina raczej trabienie, bo inaczej by go nie obudzil. :D Tak jak przypuszczalam, zbudzil mnie ten halas, wiec pobieglam do jego pokoju, zeby przekazac ze lekcje sa opoznione i moze spac dalej. Sama tez wrocilam do loza, ale ze snem bylo juz ciezko. Wreszcie zasnelam, to o 7:30 przyszla kolejna wiadomosc, ze szkoly jednak... zamykaja! No, tego to sie nie spodziewalam... Co tam jednak, stwierdzilam ze spedze sobie spokojny dzien z Potworkami, zapowiedzialam im ze wezmiemy pozniej mikolajowe czapy i pojdziemy pstryknac zimowe foty do kartek swiatecznych i kalendarza, Nik ucieszyl sie ze obejrzy jeden z wypozyczonych filmow...
Ilosc tylka nie urywala i gdyby drogowcy nie spali (jak zwykle) to nie byloby po co zamykac szkol...
Poczatkowo wszystko szlo pomyslnie, az przyszla 10:20 i zadzwonil moj tata. Byla u niego babka od fizjoterapii i zdjela mu zewnetrzny opatrunek. Okazalo sie, ze ten pod spodem, ktory mial zostac na miejscu 10 dni, jest caly przesiakniety krwia. Od razu zadzwonila do kliniki i umowili go na 13. A poniewaz tata porusza sie nadal o balkoniku i nie moze prowadzic auta, wiadomo bylo, ze jechac z nim musze ja. :( Najgorsze, ze nie wiedzielismy co tam sie dzieje, co beda musieli zrobic i ile to zajmie. Zostawilam Potworkom lunch do odgrzania i pojechalam. Na miejscu oczywiscie ceregiele, bo najpierw zaszlismy do nie tego budynku (operacje przeprowadzaja w jednym, ale rutynowe wizyty sa w drugim), a potem odsylali nas od okienka do okienka. Dla mnie przejsc te kilka metrow w jedna czy w druga strone to pikus, ale dla taty, ze sztywna noga oraz balkonikiem, to jak maraton... Pozniej poszlo juz w miare sprawnie. Pielegniarz zerwal opatrunek i okazalo sie, ze na samej gorze byla taka malutka dziureczka, z ktorej caly czas sie saczylo.
Tak wyglada noga po operacji kolana. ;) Na samej gorze to zbierajace sie bajorko krwi
Wygladalo jakby zaszyli rane, ale omineli koncowy milimetr, albo cos tam sie rozeszlo. Przyszedl lekarz i probowali to zasklepic specjalnym klejem, ale dziurka okazala sie uparta i musieli ja zabezpieczyc zszywkami. Owineli noge ponownie bandazami i polecili zeby nie cwiczyc do nastepnego tygodnia. Nie dziwie sie, bo mnie samej wydawalo sie niepojete, ze i fizykoterapeutka i pielegniarka przyszly juz tego samego dnia i od razu kazaly ta noge zginac, podnosic, itd. Kurcze, tam nic nie mialo szans sie jeszcze zasklepic... Odwiozlam tate i wrocilam do domu, po czym szybko zgarnelam syna do fryzjera. Od jakiegos czasu kwalifikowal sie do podciecia, a ze mial wolne, to wydawalo sie to idealna okazja. Niestey, tam gdzie bylismy juz dwa razy, na drzwiach wywiesili, ze przepraszaja, ale zamkneli wczesniej. :/ Pojechalismy w inne miejsce, ktore kojarzylam, patrzymy ze wyswietlone jest "open", wiec dobra nasza, a tu... drzwi zamkniete na klucz. Zastukalam raz, drugi, zadzwonilam na telefon podany na szyldzie i nic. Dalej mi sie juz szukac nie chcialo, wiec wrocilismy do chalupy. Wrocil M. i pierwsze co to zabral sie za odsniezanie podjazdu, a Mlodszy polecial mu pomoc.
Chlopaki pracuja
Zadzwonil moj telefon, numer z mojej miejscowosci, wiec odebralam, a tu dzwoni pan fryzjer, ze do niego dzwonilam. Powiedzialam, ze przyjechalam z synem, ale ze nikogo nie bylo, to moze przyjedziemy innego dnia. Pan wytlumaczyl, ze szyldu nie wylacza, ale zawsze robi sobie przerwe miedzy 13 a 16 i ze ma miejsce o 17:15. Powiedzialam, ze juz tego dnia raczej nie planujemy przyjezdzac i sie rozlaczylismy. Po chwili wrocily chlopaki i malzonek stwierdzil, ze jesli Nik chce, to z nim pojedzie. Mlodszy chcial, wiec (ludzie kochani!) zadzwonilam do pana fryzjera, ze jednak syna wysle do niego z mezem... Pojechali wiec i... Nik wrocil kompletnie odmieniony! :D Fryzure ma krotsza niz planowal, bo z tylu ma takie "gniazdo", z ktorego wlosy mu zawsze strasznie stercza i musza byc albo dosc dlugie, albo bardzo krotkie. Mam nadzieje, ze teraz mamy spokoj na 2-3 miesiace, choc z przodu kudelki ma zostawione dluzsze i nie wiem jak szybko zacznal mu wpadac do oczu...
Tak wygladal przed wyjsciem z domu...
...A tak godzine pozniej ;)
Panowie wrocili tuz przed 18 i stwierdzilismy, ze nikomu nie chce sie juz wiezc dzieciakow na basen, wiec dalismy sobie spokoj... Poniewaz mieli wolny wieczor, przed spaniem wlaczyli sobie kolejna czesc "Szybkich i wscieklych" (nie mialam pojecia, ze to mialo tyle czesci!) i dzien sie skonczyl. Kolejnego dnia mialy byc oczywiscie Mikolajki, ale powiedzialam Potworkom, ze "Mikolaj" przychodzi dopiero jak pojda spac. :D Bi probowala cos tam oczywiscie ugrac, pytala o ktorej ide do lozka, zeby zostac na dole jak najdluzej, ale powiedzialam jej, ze zle spalam, jestem zmeczona i jak nie pojdzie do swojego pokoju to sie moze zdziwic kiedy nie znajdzie nic w butach... :D Zadzialalo i nie tylko poszla, ale zamknela drzwi w swoim pokoju, wiec nie musialam sie przemykac na palcach. Zostawilam im upominki na butach i poszlam spac.
Po wizycie "Mikolaja" :D
No i nadeszly wyczekiwane przez Potworki Mikolajki, choc ta nazwa u nas w domu nie funkcjonuje. Jak byli mali, nie mogli jej zapamietac i dopytywali co to wlasciwie znaczy. Wytlumaczylam wiec, ze przychodzi taki "maly Mikolajek". I tak sie to utarlo, ze 6 grudzien nazywany jest u nas w domu "Malym Mikolajkiem". :D Bi wstala oczywiscie sporo wczesniej, ale nawet Nik zbiegl na dol przede mna. Niestety, w tym roku tak dlugo zastanawiali sie, co chcieliby dostac, ze "Mikolaj" ze wszystkim nie zdazyl. Nik chcial karte podarunkowa do Apple, bo kupuje sobie gry na telefon oraz ulubione slodycze i to dostal. Prosil tez jednak o trzymadlo do telefonu zeby mogl go odlozyc jak cos oglada i to niestety nie przyszlo. Bi nie dostala tego, o co porosila, bo zazyczyla sobie butelke na wode jakies modnej teraz firmy Owala, ale niestety wybrany przez nia kolor nie byl na biezaco dostepny. Kto wie kiedy dojdzie, bo na dzien dzisiejszy nawet zamowienia nie wyslano... Mialam jednak dla niej inny prezent juz od jakiegos czasu, bo kilka miesiecy temu wspomniala ze chcialaby takie wieksze lusterko do robienia makijazu, ktore moglaby postawic na biurku. Jakis czas temu, robiac zakupy, trafilam akurat na cos takiego i czekalo w piwnicy na jakas okazje. ;) Dodatkowo, dokupilam jej tez wodoodporny glosnik, ktory moze postawic w kabinie prysznicowej i polaczyc z telefonem za pomoca Bluetooth, bo kiedy sie kapie puszcza muzyke na caly regulator, zeby slyszec ja w kabinie. Moze teraz bedzie mogla sluchac jej troche ciszej. :D Tego dnia mielismy jednodniowa, prawdziwa zime. Nie dosc, ze nadal lezala reszta sniegu, to jeszcze rano bylo -5 stopni, przy okropnym wietrze, ktory sprawial, ze odczuwalna wyniosla... -10. :O Koniecznie chcialam skorzystac z tej bieli za oknem, zeby pstryknac fotki do kalendarza oraz kartek swiatecznych. Potworki niestety dorastaja i propozycja zdjec wywoluje westchnienia oraz przewroty oczami, ale przekupilam ich, mowiac ze po fotach podwioze ich autem na przystanek. :D W sumie dobrze sie stalo, bo autobus, ktory caly tydzien przyjezdzal o 7:22, tego dnia dotarl dopiero o 7:26. Niby tylko kilka minut, ale przy takiej pogodzie robilo to spora roznice... Wrocilam pozniej do domu, wypilam kawe i musialam jechac na cotygodniowe zakupy. Z supermarketu popedzilam prosto do sklepu sportowego, z racji ze znajduje sie przy tej samej ulicy. Do odebrania mialam Kokusiowy stroj do plywania z logo druzyny. Na szczescie mieli te portki na wierzchu, wiec tylko weszlam i wyszlam. Wrocilam do chalupy, rozpakowalam torby rozmawiajac jednoczesnie z tata (caly opatrunek, ktory zalozyli mu dzien wczesniej, przez noc mu "zjechal" :D) i za moment musialam jechac po dzieciarnie. Ponownie w szkolach mieli wywiadowki, a wiec skrocone lekcje. W middle school oznaczalo to koniec o 12. Normalnie Potworki wrocilyby autobusem, ale Bi umowila sie, ze przyjedzie do niej kolezanka, a ze zmiana autobusu laczy sie z jakimis ceregielami i zawiadamianiem sekretariatu, uprosila zebym odebrala je ze szkoly. Zaproponowalam wiec Kokusiowi, ze mozemy wziac rowniez jego kumpla. W ten sposob mialam "wesoly samochod", glosny i pelen chichotu. :D Po drodze zajechalam z banda do Dunkin' Donuts, zeby wzieli sobie po paczku oraz jakims napoju, bo wiedzialam, ze po szkole beda glodni i zaraz zaczna przegladanie wszystkich kuchennych szaf. ;) Dojechalismy wreszcie do domu i mlodziez wlasciwie zniknela w swoich pokojach. Chlopakow caly czas slyszalam, ale dziewczyny maja juz swoje sekreciki i zamknely drzwi. ;) Mialam chwile spokoju, ale pozniej najpierw chlopaki, a potem panny przyszly zrobic sobie pizze.
Z ta dwojka nigdy nie ma, ze obaj normalnie sie usmiechna
Dziewczyny za to nawet zapozowaly :D
Wrocil do domu M. i za niedlugo stwierdzilam, ze pora odwiezc obca polowe mlodziezy do domow. I tak siedzieli u nas ponad 3.5 godziny. Chcialam upiec biszkopt na tort Kokusia, wiec potrzebowalam na to spokojnej glowy, bez zerkania na zegarek i myslenia, ze jeszcze musze pobawic sie w szofera... Potworki zabraly sie ze mna, zeby spedzic z kolega/ kolezanka jeszcze kilkanascie minut. Kiedy wrocilismy, zgodnie z planem zabralam sie za biszkopt. I dopiero go szykujac, uswiadomilam sobie, ze mam piec tort, tak? Biszkopt to pikus, bo potrzebne sa podstawowe skladniki... Poza tym jednak zawsze robie mase serowa do przelozenia i co? I zupelnie wylecialo mi z glowy, ze bede potrzebowac mase twarogowa! Nie mialam tez polskiego masla (choc hamerykancki zamiennik tez by sie w sumie nadal), a po sprawdzeniu polek, okazalo sie, ze nie mam nawet cukru pudru! Dobrze, ze przekladac i dekorowac tort planowalam dopiero kolejnego dnia, bo inaczej musialabym pedzic do Polakowa na zlamanie karku... W kazdym razie, wieczor minal spokojnie, malzonek poszedl spac, dzieciaki zalaczyly sobie kolejna czesc "Wscieklych i szybkich", a ja zasiadlam skonczyc post. ;) W miedzyczasie Oreo, ktora lata po podworku nie zwazajac na sniegi i mrozy, przyszla pod drzwi z mysza w pyszczku i koniecznie chciala wejsc z nia do srodka.
Drapieznik ;)
Nie wpuscilam jej oczywiscie i cale szczescie, bo kiedy w koncu te mysz puscila, okazalo sie, ze zyje i nadal calkiem niezle sie porusza. zaczela uciekac po tarasie, kot za nia, ale w koncu gryzon zeskoczyl miedzy szczebelkami. Kot oczywiscie zszedl po schodach i poszedl szukac niesfornej zdobyczy. ;)
I tak minal kolejny tydzien. Czuje sie nim strasznie wymordowana. W dodatku dostalam okres, a opryszczka siedzi mi na wardze juz ponad tydzien. I az sie wzdrygam na mysl o poniedzialku w robocie...