Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 28 czerwca 2024

Ostatki czerwca

Sobota, 22 czerwca, to jak zwykle dluzsze spanie. Tym razem nawet dla M., ktory ponownie mial wolne. Dla malzonka wstanie "pozniej" oznacza oczywiscie cos przed 7 rano, wiec mial sporo samotnego czasu zanim reszta z nas sie zwlokla. Troche po osmej nie wytrzymal i poszedl dalej naprawiac podest po przyczepie. Sporo bylo wiec walenia i stukania i zlosliwie ucieszylam sie, ze sasiedzi poprzedniej nocy znow mieli spotkanie towarzystkie i pewnie chcieli odespac. Dobrze im tak, bo chociaz imprezowali w srodku (wszedzie bylo mokro po wieczornych burzach), to o 1 nad ranem ich goscie wyjezdzali i krzyczeli przy pozegnaniu, a na koniec jeszcze... zatrabili. :O Skoro sasiedzi nie potrafia zapanowac ani nad soba, ani swoimi goscmi, zasluguja zeby M. obudzil ich z samego rana... Poniewaz sobota zaczela sie pozniej, to ranek uplynal ekspresowo, bo po zjedzeniu sniadania jakies tam odguzowanko i zaraz musielismy wybywac z chalupy. Wczesniej tylko Bi ruszyla do warzywnika. Moja corka, wychowana w domu z ogrodem, zmienia sie w pasjonatke ogrodnictwa. Cos tam poczytala i najpierw poprzycinala pomidory (mam nadzieje, ze nie padna ;P), a potem postanowila ocalic ogorki przed szkodnikami. Niestety, znow pozywiaja sie na nich robale, ktore wole pryskac, bo mam wrazenie, ze szybciej mozna wtedy nad nimi zapanowac. Starsza wybrala metode bardziej ekologiczna, ale za to czasochlonna, bo postanowila stracac insekty do sloika napelnionego mydlana woda. Coz... robactwo nie jest az takie glupie, bo dosc skutecznie jej ucieka, choc kilka zdolala dopasc. :D

Bi przyglada sie warzywnikowej dzungli
 

W miniony wtorek chrzestny Potworkow mial urodziny i umowilismy sie, ze wpadniemy zlozyc mu zyczenia. Kupilam karte podarunkowa, ale chcielismy jeszcze zajechac do polskiego sklepu i dokupic kartke urodzinowa, a bedac juz tam, zrobic tez zakupy. Dawno nie bylismy w Polakowie razem, wiec Potworki zrobily wielkie oczy i ruszyly miedzy regaly, wybierajac polskie slodycze, chipsy i napoje, ktore im wpadly w oko. Ja zas skorzystalam i pobieglam na gore umowic sie do fryzjera, bo przed wyjazdem do Polski chce zlikwidowac odrosty. ;) Potem pojechalismy do chrzestnego, gdzie posiedzielismy, zjedlismy ciasto i pogadalismy, ale dosc szybko sie zmylismy, bo obiecalismy dzieciakom jeszcze lody w ulubionej lodziarni. Jazda do niej to od nas spory kawalek, ale tam bylismy juz w polowie drogi. Temperatura ponownie 32 stopni i wilgotnosc 60%, wiec nic tylko wpierdzielac lodziki. ;) Pojechalismy i po wielgachnych galkach lody staly sie glownym posilkiem tego dnia. :D

Miejsce bardzo niepozorne, ale lody ma pyszne!
 

Do domu wrocilismy tylko na chwile, przebralismy sie i czas byl wyruszac do kosciola, bo M. ponownie pracowal w niedziele. Oczywiscie caly dzien bylo slonce i upal, a po poludniu zaczelo sie chmurzyc. Kiedy wychodzilismy grzmialo i kropilo. Przezornie wzielam parasole, ale w ciagu 8 (!) minut jazdy, rozpetala sie taka burza, ze malzonek wyrzucil nas pod samymi schodami do kosciola. Potworki przebiegly bez niczego, ale ja wzielam parasolke, ktora na nic mi sie jednak nie przydala, bo jak tylko wysiadlam, wichura wywrocila ja na druga strone i przemoczylo mnie dokumentnie. Nik, ktory w drzwiach sie obrocil, wiec wszystko widzial, malo nie padl ze smiechu. ;) Niestety, miejsca blizej kosciola byly zajete, wiec M. musial zaparkowac w sporej odleglosci. Wzial parasol, ale zanim dobiegl do drzwi, spodnie oraz buty mial kompletnie mokre. Parasolka przydala sie tylko na tyle, ze glowa pozostala sucha. :) Jak to z burzami o tej porze roku bywa, zanim msza sie skoczyla, przestalo padac i kosciol opuszczalismy w sloncu. Wspolczulismy tylko dwojce ludzi, ktorzy zaparkowali na samym koncu placu, w miejscu gdzie najwyrazniej zapchala sie studzienka. Teraz auta staly w ogromnej kaluzy. Widzialam jak jakis jegomosc zawahal sie, popatrzyl w strone samochodu, po czym zrezygnowany ruszyl przez wode (a bylo jej powyzej kostek!) do auta. Wrocilismy do domu, wlaczylismy sobie mecze, ktore lecialy tamtego dnia i nie wychodzilismy juz nigdzie, bowiem znow sie zachmurzylo i w oddali grzmialo. Ostatecznie jednak deszcz spadl ponownie dopiero w srodku nocy. Za to ja sie cieszylam, ze kolejny dzien moglam odpuscic sobie podlewanie, bo wszystko bylo porzadnie zlane. ;)

W niedziele malzonek rano do pracy, a ja i Potworki spalismy do oporu. Sasiedzi znowu mieli wieczorem gosci i slyszalam ich na tarasie do pozna, ale na szczescie klima chodzila, wiec okna byly pozamykane, a potem znow przyszla burza i przegonila ich do srodka. Porzadnie wyspac sie jednak nie bylo mi dane przez... kota. Oreo o 5:30 urzadzila lazenie od drzwi do drzwi i miauczenie ile sil w plucach. :/ Zeszlam na dol, wypuscilam paskude, zahaczylam o lazienke, a potem oczywiscie nie moglam ponownie zasnac. W koncu przysnelam, ale kiedy budzik zadzwonil mi o 8:30, nie wiedzialam jak sie nazywam. W koncu wstalam, zjadlam sniadanie, a w miedzyczasie obudzil sie spiacy krolewicz, czyli Nik. ;) Na dzien dobry dzieciaki chcialy obejrzec kolejny film - "Blue Beetle". Zanim sie skonczyl, przyjechal moj tata. Dzien wczesniej, w Polakowie, kupilismy dwa rodzaje golabkow - jedne zwykle, drugie jarskie z kasza gryczana i grzybami. Dogotowalam do nich ziemniakow i dziadek najadl sie tak, ze potem nie chcial nawet ciasta. Zjadl tylko loda na deser. ;) Posiedzial jak zwykle pare godzinek, ale zmyl sie na czas, zeby dotrzec do domu na mecz Niemcy:Szwajcaria. My rowniez zapodalismy sobie meczyk, choc poczatkowo slabo mnie zainteresowal i poszlam skladac pranie, a potem zmienilam dzieciakom posciel. Druga polowe obejrzalam juz z grubsza z uwaga. ;)  Po meczu zaczelismy z wieksza atencja patrzec na to, co dzieje sie za oknem. Zgodnie z trendem ostatnich dni, mielismy niemozliwa duchote i 31 stopni. Mialo byc pochmurno, ale wczesnym popoludniem wyszlo nawet na jakis czas slonce. Nadal wszystko bylo jednak mokre po ulewie dnia poprzedniego oraz w nocy, wiec ucieszylam sie, ze znow nie musze podlewac. Gdybym miala jednak watpliwosci, popoludnie oraz wieczor skutecznie je rozwialy. Najpierw zaczelo grzmiec, ale nie co chwila, tylko jednym ciagiem; taki pomruk trwajacy kilkanascie minut. Telefony pokazaly zas, ze mamy ostrzezenia przed... tornadem! :O Coz, tornada nie zarejestrowalam, ale solidna burze juz tak. Po niej przez jakis czas mielismy takie dziwne, zolte swiatlo na zewnatrz, a pozniej pokazala sie przez chwile tecza. Ja jej nie widzialam, ale Bi juz tak i pstryknela zdjecie.

Niestety, nie dosc, ze jej telefon robi kiepskie zdjecia, to jeszcze niewiadomo czemu strzelila je przez szybe
 

Przejasnilo sie i wydawalo sie, ze to koniec sensacji, tymczasem niecala godzine pozniej, ponownie przeszla burza i to z taka ulewa, ze swiata nie bylo widac. Zastanawialam sie, czy po tych kilku dniach bedzie sens podlewac ogrod przez nastepny tydzien. ;) Wieczorem posiedzielismy chwile przed tv, a potem musialam zagonic Kokusia pod prysznic, choc przyznaje, ze poszedl bez protestu. I dzionek sie skonczyl.

Poniedzialek zaczal sie ponownie od sportu. ;) Ja kontunuowalam schemat, ktory zaczelam w zeszly czwartek, czyli marsz w jedna strone osiedla (lekko pod gorke), po czym trucht w druga strone (w polowie lekko z gorki), dwa razy. Panna Bi widze w ogole zaczyna odpuszczac sobie biegi (a szkoda) bowiem wziela oporna Maye na spacer, a na koniec sie z nia przebiegla, tyle ze to bylo moze 100 m biegu. ;) Nie wiem jak dlugo sama wytrzymam z tym truchtem/chodzeniem, bo tego dnia bylam kompletnie bez energii. Nie wiem dlaczego, bo po weekendzie powinnam byc wypoczeta i miesnie zregenerowane. Choc akurat nogi mialam ok, tylko ogolnie bylam jak snieta ryba... :/ Dopiero po poludniu zaczelo sie mocno chmurzyc i stwierdzilam, ze moze to na zmiane cisnienia. Po fali upalow trwajacej prawie tydzien, poniedzialek byl w koncu dniem, kiedy rano wylaczylam w domu klime i pootwieralam okna. Wilgotnosc byla nadal dosc wysoka, bo prawie 60%, ale za to mielismy tylko 23 stopnie. Roznica byla tak nagla po tych kilku dniach z ponad 30 stopniami, ze kiedy wyszlam na taras i zawial wiaterek, mialam ochote siegnac po sweter. :D Po bieganiu umyc sie i zrobic sniadanie sobie oraz dzieciakom, a kiedy nieco odetchnelam, wzielam sie za odkurzanie i mopa. Poprzedni tydzien byl tak goracy, ze nawet z klimatyzacja w domu, sprzatalam na odwal - odpieprz i niestety zaczynalo to byc widac. ;) Korzystajac z chlodniejszego dnia, postanowilam nadrobic nieco porzadki. Potem przyszykowac potomstwu obiad i mialam chwile na poszukiwania roboty. Tutaj niestety nadal doopa w krzakach. :/ Do domu wrocil M., caly zestresowany, bo i w pracy cisna na koniec miesiaca i zalatwianie tej naszej sprawy nadal sie ciagnie jak smrod po gaciach... Zjadl obiad i poszedl oczyszczac teren wokol tego podestu po przyczepie, gdzie w ktoryms momencie przylazl i oznajmil, ze nie jest pewien czy nie wsadzil lapy w poison ivy (trujacy bluszcz). No super... Oby nie, bo mialam juz kiedys (nie)przyjemnosc go dotknac i babralo sie i swedzialo jak jasny gwint przez bite 3 tygodnie. :O Ja zmienilam nasza posciel, po czym wzielam sie za szorowanie kabiny prysznicowej. Nienawidze tego robic, bo doczyscic ciezko, a opary az drapia w gardle, ale coz, ostatnio Bi upodobala sobie kapiele w naszej lazience, wiec kabina brudzi sie w zatrwazajacym tempie... Pozniej trzeba bylo pojsc do sasiadow, sprawdzic jak miewaja sie ich kwiatki. Nie bylam tam od sadnego czwartku, bo co wieczor mielismy ulewne deszcze, ale po tych kilku dniach chcialam sprawdzic roslinki w domu. Sasiadka ma zupelnie inny styl podlewania niz ja, bo ja moje "zalewam" srednio co dwa tygodnie, a ona mowila ze leje im po troszku co 3 dni. Staram sie wiec robic to jak ona i mam nadzieje, ze niczego nie ukatrupie. :D Na dzien dobry okazalo sie, ze po ostatnim alarmie cos pozmieniali i kiedy weszlam i go wylaczylam, ekran nadal pokazywal: "Alarm - wykryto ruch w przedsionku". Nie pipczal jednak i swiatelko bylo zielone, wiec uznalam ze powinno byc ok, co chwila jednak wygladalam nerwowo czy pod dom nie podjezdza radiowoz. Cieszylam sie, ze tego dnia bylysmy tam z Bi tylko krociutko. ;) U siebie nic podlewac nie musialam, bo wszystkie grzadki nadal byly mokre, ale za to podwiazalam kilka niesfornych ogorkow, ktore pomimo tyczek, postanowily plozyc sie po ziemi. Potem mielismy kolejke pod prysznic, wstawic zmywarke, poczytac Kokusiowi na dobranoc i dzien sie skonczyl.

W nocy spalo sie wspaniale, bo nie dosc, ze schlodzilo sie do 16 stopni, to jeszcze dosc mocno wialo, wiec przez okno wpadala przyjemna bryza. Niestety, blogie spanie przerwala mi najpierw Oreo, ktora wrocila na noc do domu, ale za to juz o 5:17 darla sie zeby otworzyc jej drzwi. :/ Potem jakis idiota na osiedlu znow wypuscil tego ujadajacego psiaka. Szczekal i szczekal i naprawde korcilo mnie zeby wstac, przejechac autem dla lepszej lokalizacji dzwieku, po czym zadzwonic na policje. Dziwne, ze nikt mieszkajacy blizej jeszcze tego nie zrobil... Jakos w koncu przysnelam, choc budzik o 8 nie byl przyjemnym dzwiekiem. Wstalam na poranny sporcik z Bi i dzien wczesniej faktycznie chyba bylo cos w pogodzie, bo tego dnia mialam znacznie wiecej energii. Przynajmniej do zrobienia pierwszego "kolka", bo potem to oczywiscie bylam juz bez tchu i lecialam na oparach. :D Wrocilam do chalupy, szybkie odswiezenie, sniadanie dla siebie i dzieciakow, ogarniecie tego i owego, po czym siadlam do szukania pracy. :/ Dlugo to nie trwalo bo i opcji niewiele, wiec za chwile wzielam sie za przygotowanie ile moglam na pozniejszy obiad. Ponownie zapowiadano ponad 30 stopni i chcialam zabrac Potworki nad jezioro. Po przygotowaniu co trzeba, szybko przebrac sie w stroje, posmarowac kremem ochronnym i pojechalismy. Mielismy szczescie i pan ponownie nie zauwazyl, ze mam w aucie pasazerow, wiec nie musialam placic za dzieciaki. Niestety, zastanawiam sie nad sensem wykupywania czlonkostwa w kolejnym roku, bo tak naprawde dopiero zaczelismy tam jezdzic regularnie, a Potworki (szczegolnie Nik) juz po godzinie marudza, ze im sie nudzi. Wypozyczam im kajak czy deske, potem chwile plywaja, porzucaja pileczka i nagle nie ma co robic. :O Oboje oczywiscie smeca, ze to dlatego, ze nie maja ze soba kolegow, ale przeciez nie bede za kazdym razem placic za obce dzieciaki. Za wjazd i wypozyczenie sprzetu (bo okazuje sie, ze to glowna atrakcja tam) nagle zbiera sie fortuna... No coz, zobacze po wakacjach jak to bedzie wygladalo w ogolnym rozrachunku.

Wspolna zegluga
 

Tym razem tez zaczeli wypad od wypozyczenia kajaka dla Nika i deski dla Bi. Razem "zeglowali" po siedmiu morzach jeziorze, az Starszej skonczyl sie czas. Ona przeszla na czesc kapielowa, a Nik dalej plywal kajakiem.

W miedzyczasie byla tez obserwacja rybek i ubolewanie, ze nie maja siatek do ich lapania ;)
 

Ostatecznie i tak Mlodszy podplywal co chwila do sznura oddzielajacego przestrzen dla plywajacych, po ktorego drugiej stronie chlapala sie Bi. Kajak oddal w koncu prawie 20 minut wczesniej, bo wiadomo, samotnie to nudno. Niestety wspolna zabawa tez im sie cos nie kleila. Chwile porzucalam z nimi pileczke, a pozniej poplyneli do pomostu, zeby z niego poskakac.

Bi oczywiscie pelna gracji

Nik woli skakac "na bombe" :D

Reszta czasu to bylo jednak chlapanie sobie w oczy i wzajemne dokuczanie. :/ Potem najpierw Bi, a chwile pozniej Nik, przyszedl spytac kiedy jedziemy. Jedno bo glodne, drugie ze sie nudzi (!). Jak stwierdzilam, ze mozemy juz, bo to ma byc przyjemnosc, a nie ze trzymam ich tam na sile, to oboje stwierdzili, ze przeplyna sie jeszcze do pomostu i z powrotem. :D Ostatecznie bylismy tam niemal rowne 2 godziny, co dla mnie i tak jest czasem optymalnym. Wystarczajaco zeby sie zrelaksowac i schlodzic w jeziorze, ale jeszcze nie byc wykonczonym sloncem. Po powrocie szybko konczylam obiad, trzesacymi sie rekoma, bo jak powiedzialam Bi, ze bedzie za 15 minut, to panna ustawila sobie alarm w zegarku zeby sprawdzic czy naprawde w tym czasie sie ugotuje. :D Zjedli i zaraz przyjechal z pracy M. Zamienilam z mezem pare slow, po czym zabralam Potworki do biblioteki. Tym razem, zamiast ksiazek, wzielismy 6 filmow oraz 3 gry. ;) Po powrocie przyjrzalam sie warzywnikowi i zauwazylam, ze po upalnym dniu ziemia troche wyschla. Poszlam wiec znow do sasiadow, tym razem obejrzec ich rosliny. O ile sasiadka wszystkie domowe kwiatki zniosla w jedno miejsce (pewnie zebym jej nie lazila po calej chalupie :D), o tyle warzywa, poza glowna grzadka, ma w donicach porozrzucanych w kilku miejscach w ogrodzie. I w jednym miejscu juz zdazyly podeschnac. Podlalam je wiec, ale na szczesnie nie bylo tego duzo, bo komary ciely jak wsciekle. Ich dom jest juz blizej sasiedniego osiedla, przy ktorym jest spory staw i chyba dlatego, zawsze maja duuuzo wiecej komarzyskow. Po powrocie podlac troche wlasne warzywa i  czlowiek mogl sie w koncu w pelni zrelaksowac. Przez dzien chalupa sie solidnie nagrzala i rozwazalismy wlaczenie klimy, tym bardziej, ze w nocy mialo byc 19 stopni, a wiec tez niezbyt chlodno. Nadal jednak dosc mocno wialo, wiec stwierdzilismy ze zaryzykujemy spanie z tylko pootwieranymi oknami.

Okazalo sie, ze noc byla calkiem przyjemna. Dzieki temu, ze wialo, nad ranem nawet do polowy sie przykrylam, bo obudzilam sie w ktoryms momencie z lodowatymi stopami. Oreo wieczorem nie wrocila, wiec M. wpuscil ja do domu dopiero nad ranem, dzieki czemu spala grzecznie, zamiast urzadzac wrzaski bladym switem. I tylko ten cholerny kundel gdzies ujadal na osiedlu, ale "dopiero" po 7 rano. Kiedy wstalam bylam lekko nieprzytomna i myslalam ze znow bede jak dziurawa detka. Wyszlam z domu bez entuzjazmu, ale o dziwo nie bylo zle. Stwierdzam jednak, ze budowanie formy po 40stce to juz nie ten czas. Bola mnie... golenie. Troche kolana, troche miesnie ud oczywiscie, ale ta bolesnosc goleni (a raczej lekko z boku, ale nie na glownym miesniu lydki) mnie zaskoczyla. Po ogledzinach stwierdzam, ze zrodlem bolu sa... zyly. :O Jedna faktycznie wyglada na lekko wybulona po biegu. Suuuper... Moja babcia miala problemy z zylakami i widze, ze chyba je odziedziczylam. :/ Tego dnia chodzilam i biegalam glownie samotnie, bo Bi ponownie wyciagnela upartego psiura na spacer i dolaczyla do mnie dopiero pod koniec. Wrocilysmy do domu na sniadanie i odswiezenie sie i panna koniecznie chciala jechac znow do sklepu z wloczkami. Ostatnio kupila ich na kilka projektow, ale nadal brakowalo jej materialu na prezent dla wujka oraz obu babc. Znow zapowiadano 32 stopnie i znacznie bardziej wolalabym jechac nad jezioro, ale coz... Widze juz, ze codzienny wyjazd tam, to nie dla Potworkow, a w dodatku chcialam tam jechac w czwartek, bo umowilam sie z kolezanka. Srode postanowilismy wiec zrobic sobie wolna od plazowania i, ku radosci corki, pojechac na zakupy. Pechowo dla mnie, zaraz obok sklepu z akcesoriami do robotek, byla jedna z popularnych wsrod mlodziezy ciastkarni - Crumbl Cookies. Oczywiscie malolaty podaza za wszystkim, co rozpromowane jest w sieci, ale dla mnie miejsce jest totalnie przereklamowane. Maja szesc rodzajow ciasteczek (podobno zmieniaja sie one co tydzien) i cene $4.50 za jedno. To duze ciastka, ale bez przesady.

Bardzo zadowolona klientka ;)
 

Bi wybrala sobie takie z cytrynowa polewa, ale dla Kokusia wzielysmy zwykle ciastko z kawalkami czekolady. Stwierdzil pozniej, ze bylo smaczne, ale lepsze maja w rodzinnej, starej i nieco obskurnej (:D) ciastkarni, do ktorej czasem zajezdzamy. :D Potem corka namowila mnie na bubble tea. Bylysmy w okolicy, wiec ciezko bylo znalezc argument przeciwko. ;) Tu wzielam Nikowi cos, co wydawalo mi sie, ze powinno mu smakowac, ale niestety...

Bi pyszne, moje tyci za slodkie, bo zapomnialam powiedziec, zeby dali mniej cukru, Nika... ohydne
 

Czyli, poza wloczkami, wiekszosc wypadu to zakupowa porazka. To znaczy, Bi smakowalo to, co wybrala dla siebie, ale po zjedzeniu czesci ciastka i wypiciu wiekszosci "boba" zaslodzila sie tak, ze stwierdzila, ze chyba sie porzyga. :D W domu szybko szykowalam obiad, a dzieciaki chcialy obejrzec film. Padlo na "Marvels" i nawet im sie spodobalo, choc Bi poczatkowo krecila nosem. W chalupie znow zrobilo sie niemal 30 stopni, a wilgotnosc byla dobijajaca, wiec ponownie wlaczylismy klime, od ktorej odpoczelismy zawrotne dwa dni. :D Posadzilam, z pomoca Bi, w mini doniczkach groszek i mam teraz nadzieje, ze wykielkuje na tyle zeby mozna go bylo przesadzic zanim wyjedziemy na dlugi weekend. :D Ja to jak zwykle wszystko na ostatnia chwile... W ogrodzie bylo sucho, ale prognozy uparcie zapowiadaly gwaltowne burze z ulewami na noc. Mialam obawy, ze sie nie sprawdza (co w koncu zdarza sie rutynowo), ale niepotrzebnie. O 20 zaczelo kropic, a o 21:30 zaczely przechodzic takie burze, ze kilkukrotnie zgaslo na sekunde swiatlo. Grzmialo i blyskalo co i rusz, a wiatr pizdzil tak mocno, ze nie moglam go przekrzyczec kiedy wyszlam na ganek zawolac Oreo. Niemozliwy kiciul wyszedl bowiem wczesniej i burza zlapala go gdzies w ogrodzie. Przez pol godziny co chwila wolalam i w koncu przybiegla - zmoknieta jak kura. :D Burze mialy przechodzic przez wiekszosc nocy, ale o dziwo, zadne grzmoty mnie nie obudzily.

Rano okazalo sie, ze mielismy mnostwo szczescia, bo oprocz mnostwa postracanych galezi, nie bylo wiekszych uszkodzen. Tymczasem po zachodniej czesci naszej miejscowosci, pozamykano drogi bo pozwalaly sie grubsze konary i wiele miejsc bylo bez pradu, m.in. biblioteka, ktora oglosila ze bedzie tego dnia zamknieta. Na glownej drodze nie dzialaly tez swiatla, a "nasz" klub z jeziorem dzialal na agregatorach, wiec nie bylo cieplej wody w lazienkach, a buda z jedzeniem zamknieta. :O Swietnie po prostu, bo akurat tego dnia umowilam sie tam z kolezanka. :/

Taki widok w nogach lozka, to ostatnio rzadkosc...
 

Rano jednak pobiegalysmy sobie z Bi i bylo super, bo po burzach przyszlo rzeskie, chlodniejsze powietrze i choc nie powiem zeby bieglo sie lekko (nie przy tej masie :D), ale na pewno przyjemniej. Potem sniadanie, ugotowac makaron do rosolu na pozniej, wstawic pranie, cos tam posprzatac i zaraz trzeba sie bylo zbierac. Wypad niestety okazal sie czesciowo porazka, bo jak wiecie, moje Potwory ostatnio cos nastawione sa na "nie" jesli chodzi o zabawy z dziecmi, ktore slabiej znaja. A tych nie widzieli juz 1.5 roku (jakos nam sie spotkania nie skladaly), w dodatku dziewczynka jest sporo mlodsza, bo ma 8 lat, zas chlopiec jest w wieku Kokusia, ale ma Aspergera, a wiec troche swoj swiat. Jest on zreszta bardzo bezposredni i od razu moich zagadywal, ale Nik byl wyraznie oniesmielony, zas Bi oczywiscie uprzedzala juz wczesniej, ze ona sie z nimi nie bawi. I ostatecznie wyszlo tak, ze Potworki wiekszosc czasu bawily sie razem, a tamto rodzenstwo osobno. Zreszta, oni duzo biegali tez na plac zabaw, gdzie Nik na chwile z nimi poszedl, ale zaraz wrocil bo moi jednak wola wode, zas Bi oczywiscie oznajmila z wyzszoscia, ze ona na zaden plac nie idzie. :D Troche w troje z tamtym chlopcem porzucali pileczka i tyle ze wspolnej zabawy. Ja pogadalam sobie z kolezanka, choc lekko tez mnie zirytowala. Byla juz wczesniej w tym klubie z nasza wspolna znajoma, wiec wiedziala ze za gosci sie tam placi. A kiedy wjechalismy i zaplacilam za wszystkich, nagle zdziwiona. Oczywiscie przebaknela, ze odda mi kase, ale sprawdzila i powiedziala, ze nie ma gotowki. No okey. Pozniej oczywiscie moje Potwory chcialy kajak i deske, norma... Syn kolezanki na szczescie nie chcial, bo polecial na plac zabaw, ale corka juz tak. W wypozyczalni mozna placic tylko gotowka, wiec ponownie musialam wyskoczyc z kasy. Mieli na szczescie takie male kajaki dla mlodszych dzieci, ale oczywiscie kolezanka bala sie puscic mloda za daleko na jezioro.

Plyna sobie rzadkiem - Nik, Bi i na koncu cora kolezanki
 

Moi odplyneli wiec na srodek, a K. pokrazyla blizej i po 10 minutach stwierdzila, ze juz nie chce. Typowe dla takich malolatow, ale i tak pomyslalam, ze super, ja place a dzieciak zaraz sie nudzi. Kolezanka probowala namowic syna zeby sprobowal skoro siostrze sie znudzilo, ale gdzie tam. Najlepiej, ze mloda przypomniala sobie 2 godziny pozniej, ze moze ona by jednak jeszcze poplywala na tym kajaku. :O Hmmm... Sorry, takie numery to moze z 5-latkiem, ale nie z panna, ktora niedlugo konczy 9 lat... Kiedy moi wrocili, Bi poszla plywac, a Nik pokrazyl dalej kajakiem, choc tez oddal go przed czasem, ech...

Wracaja moje Potwory
 

Pozniej juz moi chlapali sie w jeziorze, a dzieciaki kolezanki co i rusz biegaly na plac zabaw. Na szczescie sa juz na tyle duzi, ze nie trzeba za nimi biegac, a klub jest raczej bezpiecznym miejscem, skoro nie wpuszczaja przypadkowych osob z zewnatrz. Pecha mielismy niestety z budka z zarciem, bo w koncu oglosili, ze otworza ja o... 15. Prad przywrocili juz okolo 13, wiec nie wiem skad to opoznienie... Tymczasem dzieciaki kumpeli jadly sniadanie o 7 rano, a zanim przyjechaly tutaj, mialy lekcje plywania. Caly ranek spedzily wiec bez jedzenia, choc akurat ta moja kolezanke juz znam z tego, ze nigdy nie pomysli zeby dzieciakom spakowac jakies przekaski, nawet jak byli duzo mlodsi. Pamietam jak kiedys spotkalysmy sie po poludniu na basenie. Dzieciarnia spedzila dzien na polkoloniach, ale ja moim dalam szybki obiad i spakowalam jeszcze przekaski. Kolezanka, mimo ze mieszkala w tym miescie gdzie basen, a wiec miala duzo wiecej czasu bo odpadal jej dojazd, ani nie podala swoim obiadu, ani nic nie spakowala. Oni chodzili i jeczeli, ze sa glodni, a ona warczala, zeby nie marudzili. :O Wracajac do naszego wypadu. Poczestowalam ich tym co mialam w torbie, ale i tak w koncu zaczeli dopytywac sie o obiad, a i moi przyszli ponarzekac, ze sa zmeczeni, wiec zgarnelysmy towarzystwo, odwiozlam ich do auta (na teren klubu goscie musza wjechac autem czlonka) i rozjechalysmy sie w dwie rozne strony. Wypad uwazam wiec za srednio udany i nie wiem czy jeszcze kiedys zaprosze ta konkretna kolezanke. ;) Wrocilam do chalupy, dalam Potworom obiad i wymyslili ze chca obejrzec film. Stwierdzilam, ze najwyzej zaczna i potem dokoncza jak M. pojdzie spac, bo malzonek nie jest zbytnio kinomanem. ;) Wybrali Avengers - Endgame, ktory juz kiedys widzieli, ale Nik stwierdzil, ze to taka super produkcja, ze chce zobaczyc ja jeszcze raz.;) Wrocil M., ale stwierdzil, ze pogoda ladna, wiec posiedzi na tarasie, a oni niech sobie obejrza do konca. Myslalam, ze zaraz bedzie koniec, ale kurcze, lecialo to cholerstwo do 17:30. :O Po ulewie poprzedniej nocy, wszystko nadal bylo mokre, wiec na szczescie moglam odpuscic sobie podlewanie, zarowno u siebie, jak i u sasiadki, wiec wieczor byl leniwy.

Piatek zaczal sie jak zwykle od "sportu". ;) Pochodzilam i pobiegalam, a Bi wziela Maye na spacer. Noc byla chlodna, z temperatura nad ranem wynoszaca ledwie 11 stopni, ale dzieki temu, kiedy my wyszlysmy, bylo okolo 16. Idealnie, ani za cieplo, ani za zimno, a do tego z niska wilgotnoscia, czyli rzesko i przyjemnie. Niestety, cos tego dnia krecilo sie po osiedlu mnostwo sasiadow, a dla mnie to strasznie krepujace, mam bowiem wrazenie, ze jestem taka biegajaca "swinka", z faldkami trzesacej sie galarety. :D No coz... Po powrocie oczywiscie sniadanie, potem szybka kawa i wyruszylam na zakupy, z ogonkiem w postaci Bi. Wypad byl zreszta kilku-przystankowy, bo najpierw do supermarketu, gdzie jakims cudenkiem zaladowalysmy caly kosz zakupow. Potem zajechalysmy do Dunkin' Donuts, bo obiecalam Kokusiowi napoj za to paskudztwo, ktore kupilam mu w srode. Serio, bylo to tak okropne, ze choc najpierw stwierdzilysmy z Bi, ze sie podzielimy skoro Nik go nie chce, ale ostatecznie wszystko wylalam. :O W kazdym razie, kupilam mu refresher i pojechalysmy dalej, tym razem na stacje benzynowa, bo auto wolalo jesc. A na koniec chcialam jeszcze zahaczyc o biblioteke, bo o jedna z ksiazek oraz film juz dwa razy dostalam przypomnienia, ze sa do oddania. Jechalysmy od takiej strony, ze niestety musialysmy minac nasze osiedle i podazyc dalej, ale skoro bylysmy poza domem, to lepiej tak niz jechac specjalnie. ;) Po powrocie trzeba bylo rozpakowac wszystkie torbiska, po czym usiadlam do szukania pracy. O dziwo tym razem bylo kilka interesujacych ogloszen, choc podejrzewam ze aplikacje skoncza sie jak zawsze. :/ Mlodziez zapragnela obejrzec film, co akurat bylo dobrym pomyslem, bo wypozyczyli ostatnio stos plyt, a mamy wyjechac na nadchodzaca "lipcowke", wiec lepiej zeby je obejrzeli i mozna bylo oddac... Myslalam, ze skoncza zanim z pracy wroci M., ale niespodziewanie malzonek wyszedl pol godziny wczesniej, wiec zjawil sie kiedy jeszcze tv ryczalo w najlepsze. Ojciec przywiozl tradycyjna, piatkowa pizze, wiec przynajmniej obiad mialam z glowy. Trzeba bylo isc do sasiadow, bo ich domowe roslinki podlalam kilka dni temu, ale piatek byl drugim suchym dniem pod rzad, wiec chcialam sprawdzic jak maja sie ich warzywa. Moj warzywnik wygladal juz suchawo, wiec pomyslalam, ze u nich bedzie podobnie. O dziwo, grzadki byly cale mokre, ale doniczki po przeciwnej stronie roznie - jedna mokra, druga sucha. Nie mam pojecia jak to mozliwe. Niestety, z jakiegos powodu w doniczce z papryka zebralo sie sporo stojacej wody i jedna roslinka juz zaczela padac. :/ Jeszcze dziwniejsze bylo, ze przy wejsciu mieli cala zalana wycieraczke. Teraz nie wiem czy tak malo im dociera slonca i tak maja slaby odplyw, ze to efekt ulewy ze srody na czwartek? Czy moze to zraszacze, bo w miedzyczasie przyjechala do nich firma koszaca trawe i widzialam, ze je poprzesuwali... No nic, jeszcze tydzien opiekowania sie ich domem i mam nadzieje, ze poza ta papryka nic nie przyplaci zyciem tej mojej opieki... :D W domu podlalam tez swoj warzywnik. Co ciekawe, doniczki z kwiatami na tarasie nadal trzymaly wilgoc, ale te z przodu byly suche, mimo ze widzialam na wlasne oczy jak deszcz na nie zawiewal. Wieczor to juz zwykle, codzienne pierdolki jak skladanie prania, wstawianie nastepnego, zmywarka, takie "przyjemnosci". ;)

Milego weekendu!

3 komentarze:

  1. Twoje dzieci nudzą się nad jeziorem, a mój co chwilę prosi, żeby jechać. Jednak jak już skończymy z mężem pracę, to często jesteśmy padnięci, a wiadomo w domu też trzeba coś porobić. Tak więc Bi i Nik to szczęściarze :)
    Pokażesz projekty Bi jak skończy? Jestem ciekawa co ciekawego udzierga.
    Hihi, Ty uśmierciłaś niechcący jedną papryczkę, a ja ostatnio całą grządkę cukinii...
    Pozdrawiam Was serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam siec ciastkowa Crumbl Cookies, bo czesto mijam ich sklep w centrum mojego miasta i uwazam, ze ceny tam sa iscie zaporowe. Co prawda - piekne rozowe pudelka i zapach ciasteczek sa bardzo zachecajace do zakupow, ale jeszcze nigdy sie na to nie zdecydowalam. Moze kiedys, jak wygram miliony $$$ na loterii...
    Nie dziwie sie, ze nie masz ochoty ponownie spotykac sie z kolezanka, kt wygodnie dla siebie zapomina, ze nalezy placic w klubach/parkach za wejscie i za wypozyczany sprzet sportowy, a nawet zapomina przekasek dla wlasnych dzieci! Juz dawno o tym spiewal zespol Perfect w piosence Nie placz Ewka: "Proza życia to przyjaźni kat, pęka cienka nić..." - Takie wlasnie drobiazgi jak naciagane wydatki skutecznie moga zniechecic do czestszego kolegowania sie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Podziwiam Bi, bo mi z ogrodem to nie po drodze. Na samą myśl, że miałabym robić w ziemi, aż mnie otrząsa :D Widzę, że tak jak u nas, co chwilę macie takie intensywne burze.

    Ja przyznam, że z jednej strony jestem zachwycona tym Waszym częstym pobytem nad jeziorem, bo kiedy jak nie w wakacje, ale z drugiej, chyba sama bym się nudziła, będąc tam codziennie. Zwłaszcza mając możliwość posiedzenia z książką na własnym tarasie. :)

    Nie rozumiem, choć też znam, takich ludzi jak Twoja koleżanka. Głupio by mi było, gdyby ktoś miał za mnie płacić, zwłaszcza w momencie, gdy nie mogę się zrewanżować tym samym przy kolejnym spotkaniu. O nie zabieraniu przekąsek dla dzieci już w ogóle nie wspomnę, zwłaszcza przy takiej intensywności rzeczy, jak miała tutaj miejsce.

    OdpowiedzUsuń