Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 21 czerwca 2024

Uuuupal...

W piatek wieczorem zastalam Potworki jak zwykle:

Nic dodac, nic ujac
 
Bi tak grzeczniutko, ze mozna by pomyslec iz udaje ;)

Sobota, 15 czerwca zaczela sie jak to w weekend (nawet wakacyjny) nieco pozniej. Postanowilysmy z Bi zrobic sobie przerwe w bieganiu, zreszta, zgodnie z moimi obawami, odezwalo mi sie kolano i nie wiem czy dalabym rade biec nawet gdybym chciala. :( Zamiast budzic sie wiec o 8, nastawilam budzik na 9. Spalam srednio, bo choc M. mial wolne, to zostawilam mu karteczke na stoliku nocnym, ze Oreo wieczorem nie wrocila. Malzonek zwykle przebudza sie o swojej zwyklej porze i tak bylo tym razem. Widzac karteczke, wstal i zaczal nawolywac kiciula. Oreo przybiegla, ale ja tez zdazylam sie obudzic. Dodatkowo kot, ucieszony najwyrazniej, ze M. jest w domu (jest on zdecydowanie jej ulubionym czlowiekiem, mimo ze to ja karmie niewdzieczne stworzenie ;P), przylazl do naszego lozka. Ulozyl sie przy malzonku, ale mruczal tak, ze co sie lekko przebudzilam, to czulam jak caly materac wibruje. :D Rano zas M. znalazl mnostwo czarnych klakow na jasnej poscieli i niewiele myslac, przyniosl klejaca rolke zeby je zebrac. Rolka skrzypi, wiec ponownie mnie obudzil. :/ Bylo juz dosc blisko budzika, wiec lezalam sobie, wylaczylam go i dalej polegiwalam, az sasiedzi zaczeli czyscic taras pod cisnieniem, a ze okno mialam otwarte, to narobili tyle halasu, ze nie pozostalo nic, tylko sie zwlec. Dzien uplynal dosc leniwie, choc nie tak mialo byc. Kiedy wstalam, M. oraz Bi byli juz po sniadaniu, wiec zrobilam je sobie i Kokusiowi, ktory obudzil sie mniej wiecej ze mna. Troche poogarnialam kuchnie, wstawilam zmywarke, a malzonek w tym czasie stwierdzil, ze pojdzie sie przejsc. No to poszedl i nie bylo go z godzine. W tym czasie zdazylam sie umyc i nieco odgruzowac chalupe. Po powrocie M. zaproponowal, ze pojedzie po sushi na obiad. Zanim to jednak zrobil, wstawil zupe, wiec przyszlo mi jej pilnowac. Kiedy wrocili (bo Bi zabrala sie z nim) zjedlismy i konczyl zupsko. Stwierdzilam, ze pojde zaczac ogradzac warzywnik, to fuknal na mnie, ze on nie chce uzyc siatki, tylko ma inny pomysl. To swietnie, tylko fajnie by bylo skonsultowac to ze mna... Mial skonczyc zupe i mielismy zabrac sie za to razem, ale... zadzwonili jego rodzice. :O Niestety, z nimi to juz rozmowa na godzine lub wiecej, nawet jesli wydaje sie, ze zupelnie sie nie klei. Tesciowa musi chociazby wypytac co jedlismy na sniadania, obiady i kolacje przez ostatnie trzy dni i do wszystkiego dodac swoje "zlote" rady. Nie powiem, kobita gotuje smacznie, ale tlusto, a na dodatek do wszystkiego dosypuje sztucznosci. Kiedy przylecieli 6 lat temu, miala ze soba cala siatke proszkow smakowych: do gulaszu, do wszelkich zup, sosow i nie wiem czego jeszcze. Wiem, ze dodaja one smaku, ale jednoczesnie to sama chemia... W kazdym razie, zanim M. skonczyl gadac, zrobilo sie tak pozno, ze przed kosciolem nie bylo sensu sie za nic zabierac. Poszedl wiec pograc z synem w kosza, co dobre oczywiscie dla ojca i syna, ale gorsze dla warzywek...

Poki co Kokusiowi koszykowka sie nie nudzi...
 

Niestety, M. po raz kolejny wzial wolne w sobote, ale pracowal w niedziele, ponownie wiec czekala nas sobotnia msza. Na koniec ksiadz poprosil zeby wszyscy ojcowie, dziadkowie, ojczymowie, itd. wstali i wyglosil specjalne blogoslawienstwo z okazji Dnia Ojca, ktory mial byc w niedziele.

Blogoslawienstwo dla tatusia ;)
 

Wrocilismy do domu, Nik przydusil mnie, zebym teraz ja pograla z nim w kosza, po czym reszta wlaczyla sobie mecz Wlochy:Albania, a ja zabralam sie za pieczenie. Kolejnego dnia, tradycyjnie mial przyjechac moj tata, wiec trzeba bylo machnac jakies ciasto. Z jablkami dopiero co bylo, a na chlebek bananowy mialam za malo bananow. Myslalam o babce na oleju, bo nie chcialo mi sie kombinowac niewiadomo z czym, ale potem przypomnialam sobie o przepisie na muffiny bananowe, ktore niegdys uwielbial Nik. Pieklam je w ktoryms momencie dosc czesto, ale w koncu synowi sie przejadly i przestalam. Teraz przygotowalam dwie partie: jedna bez niczego, dla dzieciakow, a druga z orzechmi, dla doroslych. Niestety, Mlodszy orzechow nie znosi, a Bi, choc je lubi, nie przepada za nimi w ciastach... W kazdym razie, kiedy sie uporalam z wypiekami, wlasciwie nadeszla pora zeby M. szedl spac, skoro wstawal do roboty kolejnego dnia. I tak wlasnie "ogrodzilismy" warzywnik. :(

W niedziele jak zwykle pozniejsza pobudka dla mnie i Potworkow, ktore zaczely dzien od filmu. Wybrali sobie "Meg 2" i pozniej sami skomentowali, ze "co to wlasciwie mialo byc?". :D Spodziewali sie filmu o rekinach, a na dodatek wskoczyla im gigantyczna osmiornica, jakies jaszczury i banda zloczyncow. ;) Ogolnie jednak chyba im sie podobalo. Zaraz po skonczeniu seansu, wrocil z pracy M., a niedlugo pozniej przyjechal dziadek, ktory najpierw obejrzal mecz Polski z Holandia. Z dziadziem jak zwykle, posiedzial, zjadl obiad, potem pare babeczek, lodow, wypil dwie kawy i po kilku godzinach pojechal. Jeszcze na zakonczenie musialam mu ustawic radio, bo w nowym aucie mial na miesiac jakies darmowe stacje, ale wlasnie przestaly mu odbierac. Okazalo sie, ze senior sobie z tym zadaniem nie poradzil, a wystarczylo... nacisnac przycisk. Jeden. :D Po odjezdzie taty pogralam z dzieciakami chwile w kosza, ale bylo 26 stopni, o tej porze slonce prazylo centralnie na nasz podjazd i oslepialo, wiec szybko zrezygnowalam. Tego dnia byl wlasnie tutejszy Dzien Ojca. Bi dala M. bransoletke wydziergana na szydelku w jego ulubionych kolorach, taka szeroka i oczywiscie cieplutka. Malzonek szepnal mi potem, ze musi ja teraz nosic, a mamy zapowiadane niezle upaly. ;) Nikowi przypominalam od kilku dni, ale w koncu dopiero w niedziele rano, w momencie jak oznajmilam, ze tata za chwile wraca z pracy, rzucil sie do kredek i w koncu nabazgral laurke. :D Tego dnia M. spedzil pol dnia na telefonie, zalatwiajac sprawe, o ktorej (jesli wyjdzie) opowiem w ktoryms z nastepnych postow. W kazdym razie, mielismy sporo rzeczy do omowienia i podjecia decyzji, troche siedzenia na kompie, itd. Dzien zlecial niewiadomo kiedy i nie zgadniecie - znow nie ogrodzilismy warzywnika! :D Cos czuje, ze sie wkurze i w koncu sama go ogrodze, siatka, tak jak planowalismy na poczatku. Albo zaczne czyms tam pryskac, zeby sprobowac odstraszyc kiciula. Choc musze przyznac, ze od tamtego dnia ani razu nie przylapalismy Oreo na zalatwianiu sie w warzywniku. Pod wieczor trzeba bylo podejsc do sasiadow podlac im kwiatki. Poszla ze mna Bi, troche do pomocy, a bardziej chyba z nudow. Zreszta, panna bawi sie teraz tym swoim Fitbit'em, miala ustawiony jakis dzienny cel krokow, wiec wczesniej wyciagnela oporna Maye na spacer, a potem stwierdzila, ze pojdzie ze mna. U sasiadow lekkie przeboje. Do srodka weszlam bez problemu i udalo mi sie nie uruchomic alarmu, ufff... :D Na niektorych grzadkach ciezko stwierdzic, czy zraszacze je dosiegaja. Kiedy przyszlysmy, w jednym miejscu kwiaty byly wyraznie mokre, wiec wiedzialam, ze dopiero co byly podlane. Po drugiej stronie jednak i trawa i ziemia na grzadkach byly suche, wiec tam zraszacz musi isc o innej porze. Kiedy troche pogrzebalam w ziemi, wydawalo mi sie, ze pod spodem jest wilgotno, ale nie bylam pewna czy to nie reszta po piatkowym, ulewnym deszczu. U mnie w doniczkach na tarasie tez nadal nie bylo zupelnie sucho... Niestety, nie dosc ze musze biegac z koneweczka, to jeszcze okazalo sie, ze kran w kuchni... nie dziala. Pod kurkiem byla mala miseczka pelna wody, podejrzewam wiec ze przecieka i sasiedzi zakrecili w nim wode. Pozostal kranik w lazience, ale ten wisi nisko nad zlewem i nie dalo sie postawic pod nim konewki. Musialam ja przechylic niemal calkowicie bokiem, nalac ile sie da, a potem dolewac kubeczkiem. Glupiego robota. :/ Jakos jednak sie z tym uporalam, a na koncu, wychodzac juz do domu, nie moglam aktywowac alarmu! :O Naciskam guzik, a tam pokazuje mi jakis blad i ch*j... Sprobowalam kilka razy i nic. W pore przypomnialo mi sie, ze sasiadka wspomniala cos o drzwiach. Domyslilam sie, ze trzeba je zamknac, co tez uczynilam i... dalej nic. Wzielam kilka glebokich oddechow, po czym naprawde mocno docisnelam drzwi i... bingo! Wyskoczyl komunikat zeby wyjsc w ciagu 60 sekund. :) No dobra, pierwsze sliwki robaczywki. Wrocilam do chalupy, gdzie musialam podlac wlasny ogrod i pogratulowalam sobie, ze musze tylko odkrecic wode w wezu i juz. Zadnego biegania z konewka. ;) Pozniej zagonic pod prysznic Kokusia, obgadac z M. ponownie nasza sprawe i dzien zlecial. Na noc zapowiadali tylko 13 stopni i dodatkowo wial chlodny wiatr, wiec zaczelo naprawde paskudnie ciagnac. Poniewaz jednak przez reszte tygodnia noce zapowiadaly sie ciezkie i duszne, z ulga poprzymykalismy troche okna i zawinelismy sie w koldry, wiedzac ze nastepnego dnia pewnie bedziemy wlaczac klime.

W poniedzialek rano pobudka o 8 zeby pobiegac z corka. Ogolnie bylo duzo lepiej niz w piatek; mialam wiecej energii, ale strasznie mi sie nie chcialo. Bieganie to chyba jednak nie moj sport. Do konca wakacji pewnie dociagne, chyba ze Bi zrezygnuje pierwsza, bo wtedy samej pewnie zabraknie mi motywacji. Pozniej jednak marnie to widze, bo po prostu mnie to nie rajcuje. :D Wrocilam do domu, zrobilam sniadanie sobie oraz dzieciakom, po czym zasiadlam nad ofertami pracy. Ogolnie bilans wyszedl na 0, bo dwie aplikacje wyslalam, a z dwoch innych miejsc przyslali mi maile, ze dziekuja, ale nie dziekuja. Zaproszen na rozmowe brak. :/ Poznym rankiem, zgodnie z wczesniejszym planem, zgarnelam Potworki i pojechalismy nad jezioro. Tego dnia uprosili zeby mogli sobie wypozyczyc deski i na nich poplywac. To taki modny teraz sport, a jeszcze spodobalo im sie w zeszlym roku na kempingu. Ogolnie ceny za to sa bardzo niewygorowane, bo $6 za pol godziny, ale dla porownania, za wypozyczenie kajaka placi sie $4 za godzine. Deski sa popularne, wiec cena wiecej niz dwukrotna. :O

W tle, nad glowa Kokusia, jedna z wysepek
 

Mieli jednak super zabawe, bo na kempingu byl tylko taki wiekszy staw, a tutaj, mimo ze jezioro nie jest ogromne, to jednak sporo wieksze i z dwiema wyspami, ktore mozna okrazyc. Duzo ciekawiej po prostu. Kiedy uplynelo ich pol godziny, poszli oczywiscie poplywac i poskakac z pomostu. Ogolnie, poza przerwa na frytki bo zglodnieli, nie wychodzili z wody.

W ktoryms momencie mieli caly pomost dla siebie
 

I o to w sumie nad jeziorem chodzi. Ogolnie po raz kolejny gratulowalam sobie wybrania sie tam troche wczesniej, mimo ze to najgoretsza pora. Przynajmniej jednak na plazy bylo spokojniej. Zostalismy do prawie 15 i kiedy wyjezdzalismy, byly juz tlumy. Nie ma co sie jednak dziwic, bo mielismy 30 stopni. W kolejnych dniach mialo byc rekordowe 34-35, wiec Bi dopytywala sie od razu czy mozemy przyjezdzac codziennie, a Nik jeczal, ze codziennie to on nie chce. :O Po powrocie do domu mala konsternacja, bo bylam pewna, ze zostal mi makaron, dwukrotnie przeszukalam czelusci lodowki i nic. Potem okazalo sie, ze zjadl go M., ale poki co mialam dwoje glodnych dzieciakow i musialam dogotowywac kluski. Plulam sobie w brode, ze rano jakos nie zwrocilam na to uwagi. Wrocil malzonek i mielismy dalszy ciag debat rodzinnych oraz patrzenia w kompa. Potem trzeba bylo znow pobiec do sasiadow podlac roslinki. Ogolnie to skrobie sie po glowie, bo kiedy przychodzimy, trawa i rabata z przodu sa wyraznie mokre, wiec wiem, ze zraszacz dochodzi wszedzie, poza kwiatkami posadzonymi za wieksza hortensja. Z boku jednak, gdzie sasiadka ma warzywnik, mam zagroske, bo ziemia z wierzchu wyglada na sucha. Jesli sie w niej pogrzebie, to pod spodem czuc wilgoc i nie wyglada zeby ktores rosliny padaly, ale ciezko powiedziec, czy woda wszedzie dociera. Podejrzewam, ze zraszacz wlacza sie tam wczesniej, moze nawet rano, nie chce mi sie jednak biegac kilka razy dziennie zeby wyczaic jak pryska. Poki co podlewam po prostu to, co wyglada na suche. Tym razem z alarmem poszlo nam juz szybciej, choc tez za pierwszym razem drzwi nie byly dobrze domkniete i nie chcial sie zalaczyc. ;)

Wtorek to schemat podobny do poniedzialku, poza faktem, ze... "zaspalam"! :O Najpierw o 6 obudzil mnie kiciul dracy sie pod drzwiami, pozniej ktos na osiedlu wypuscil psa, ktory ujadal jak glupi bez przerwy. Zastanawiam sie co to za ludzie, bo w Hameryce za nieustannie szczekajacego psa mozna dostac mandat. W kazdym razie, wylaczylam budzik o 8 i wydawalo mi sie ze tylko na chwilke polozylam glowe na poduszke, a kiedy spojrzalam na zegarek, byla... 8:50! :O Zeszlam na dol do obrazonej corki, ktora stwierdzila, ze teraz to juz za pozno zeby biegac, bo bedzie za goraco. Popukalam sie w czolo, ze pol godziny wielkiej roznicy nie zrobi, a w tym tygodniu po prostu bedzie od rana goraco i nic z tym nie zrobimy. Ostatecznie pobieglysmy i nie bylo zle. Kiedy poszlam sie pozniej odswiezyc, z lekka irytacja odkrylam, ze... dostalam okres! Dwa dni wczesniej, wiec nie jakis wielki przesuw, ale przyszedl akurat na fale najwiekszych upalow. Gdybym dostala go o czasie, albo troche pozniej, byloby juz chlodniej, a tak bede sie meczyc i doope odparzac w podpaskach akurat przy najgoretszej pogodzie. :/ Musialam chwile posiedziec nad zalatwianiem lipcowego wyjazdu, a potem trzeba bylo wybyc gdzies, gdzie upal bylby znosniejszy. Tego dnia to byly oczywiscie delikatne poczatki okresu, a mam takie majtasy do bikini specjalnie na "te" dni, wiec zalozylam je i zabralam Potworki nad jezioro. ;) Nik cos tam marudzil ze dlaczego codziennie (choc tak naprawde to byl dopiero drugi dzien pod rzad ;P), ale uswiadomilam mu, ze nie pojedziemy w srode. Po pierwsze, szef napisal czy nie przyjechalabym do biura pomoc mu znalezc jakichs dokumentow. Normalnie pewnie napisalabym, ze sorry Batory ale jestem baaardzo zajeta, ale na oslode dodal, ze da mi kolejny czek, wiec coz. Kasa zawsze mile widziana, nawet jesli przez nia musze zasuwac do pracy bedac teoretycznie bezrobotna. ;) W robocie nie spodziewalam sie siedziec niewiadomo ile, ale dodatkowo tego dnia w domu mial byc M. Wypadalo u nas swieto Juneteenth i u niego w pracy, choc niby byli otwarci, mozna bylo wziac dzien wolny bez zuzywania urlopu, z czego malzonek chcial skorzystac, skoro i tak musi miec 4 dni w miesiacu wolne. A jak ojciec w chalupie, to glupio go tak zostawic na pol dnia samego. ;) Tak pocieszony, Nik chetniej juz pojechal, a przy wjezdzie spotkala nas mila niespodzianka, bowiem pan zapomnial spytac czy mam ze soba gosci (a Potworki normalnie nimi sa) i po prostu otworzyl szlaban, wiec dzieciaki wjechaly za darmo. ;) Korzystajac z zaoszczedzonej kasy, uprosili zeby wypozyczyc tym razem kajaki.

Nik natychmiast zapalal miloscia do nowej formy "zeglugi" ;)
 

Jak pisalam ostatnio, to duzo bardziej oplacalna sprawa niz deski, bo kosztuje tylko $4 za godzine. Poszlismy wiec, zaplacilismy, dzieciaki odplynely (od razu zalapali co i jak), a ja poszlam pochodzic wzdluz plazy.

Dowod, ze w ogole sprobowala ;)
 

Nie minelo jednak 10 minut, a patrze - podplywaja do brzegu. Pobieglam sprawdzic co sie stalo i okazalo sie, ze moja corka "nienawidzi" kajaka i chce wymienic go na deske. Musialam wiec podejsc i doplacic $2, po czym przypomniec pannie, ze ma teraz duzo mniej czasu niz brat. ;)

Nie wiem jaka roznice zrobila dla Bi deska, skoro siedziala na niej jak w kajaku :D
 

Najpierw zakonczyla wiec "zegluge" Bi i poszla plywac. Nik duzo dluzej krazyl naokolo wysepek i zatoczek, ale w koncu i jemu skonczyl sie czas. Musze przyznac, ze pomimo braku telefonu lub zegarka (nie ma wodoodpornego), przyplynal o czasie, bo co chwila podplywal blizej i z daleka na migi pokazywalam, ile mu jeszcze zostalo. ;) Kiedy przyszedl, oczywiscie natychmiast tez wskoczyl do wody i wcale sie nie dziwie, bo na kajakach i deskach wymagane sa kapoki, a przy ponad 30 stopniach to jak prazyc sie w kurtce. :D

Nik skacze (prawie) na glowke
 

Poszaleli, poskakali z pomostu, ale tego dnia nie moglismy zostac tak dlugo jak w poniedzialek, wiec zgarnelam ich i zatrzymalismy sie jeszcze przy budce z jedzeniem. Gotowac mial M. i uparl sie, ze on to zrobi i koniec. Nie zebym sie wyklocala. ;) Tyle, ze wiedzialam, ze zanim wroci z pracy i cokolwiek przygotuje, bedzie 16, wiec chcialam dac im cos wczesniej. Wtedy jeszcze nie przypuszczalam, ze tego dnia w ogole domowego obiadu nie bedzie, a ten cheeseburger dla Nika i nuggetsy dla Bi okaza sie glownym posilkiem. Wrocilam do domu, przebralismy sie i dzieciaki zaczely jeczec zeby wlaczyc klime. W zasadzie sama planowalam to robic, bo przy rekordowo wysokich temperaturach, w chalupie bylo nie do wytrzymania. Wlaczylam i... doopa. Wiatrak na zewnatrz sie kreci, powietrze dmucha, ale... cieplawe. Na poczatek stwierdzilam, ze trzeba mu chwile dac, bo przeciez wlaczylismy klime pierwszy raz w tym roku. Minelo jednak 10 minut, 15, a powietrze dalej leci cieple. :/ Przyjechal M., popatrzyl, poklikal, stwierdzil ze nie wlaczylam chlodzenia (udusze kiedys za te insynuacje), potem ze a nie, jednak on cos przestawil, ale nic nie zdzialal. Nie mielismy zbyt duzo czasu na kombinowanie, bo przyjechalo dwoje ludzi ogladac... przyczepe. Tak, po 4 latach postanowilismy sprzedac naszego, lekko wysluzonego, kempera. To znaczy, sprzedac zdecydowal sie go M., a ja tylko westchnelam na jego argumenty. Ogladajacy niespodziewanie zdecydowali sie go wziac i po krotkich negocjacjach, dobili targu. Az mi sie plakac zachcialo... :( Tyle wakacyjnych, wesolych wyjazdow, tyle wspomnien... Pozostal problem z transportem, bo jeden z ludzi (kupujacy byl z kolega, ktory sam ma kempera, wiec wiedzial czego szukac) sie spieszyl, a mielismy w przyczepie nadal rzeczy do wyjecia (no kto sie spodziewal, ze wezma ja pierwsi ogladajacy! :O), M. musial podlaczyc hak i wszystkie zabezpieczenia... W koncu malzonek zaoferowal, ze moze ja przetransportowac, tym bardziej, ze nadal byla zarejstrowana i ubezpieczona na nas, wiec przynajmniej od razu potem zabral tablice rejestracyjne. Niestety, kiedy zaczeli dogadywac szczegoly, okazalo sie, ze facet mieszka godzine drogi od nas. Do tego wszedzie popoludniowe korki i meza nie widzialam do wieczora. W dodatku, przez to, to mnie przypadlo w udziale poszukiwanie mechanika do klimatyzacji. O tej porze roku oczywiscie wszelkie wieksze firmy maja liste oczekujacych, wiec napisalam do wszystkich znajomych polskich kolezanek czy ich mezowie kogos nie znaja. ;) Zadzwonilam do pierwszego mechanika, ktorego numer otrzymalam, czyli pana Rysia, ale niestety, tego dnia juz nie mogl przyjechac, umowilismy sie wiec na kolejny dzien i pozostalo nam przetrwanie jakos nocy. W domu bylo ponad 30 stopni, wiec dzieciaki jadly ciagle lody i dopiero chrupki z zimnym mlekiem przekonaly ich do zjedzenia czegos innego. Pod wieczor poszlysmy oczywiscie z Bi do sasiadow i chyba pomalu sie wprawiam, bo udalo mi sie wlaczyc alarm za pierwszym razem. :D No i okazalo sie, ze sasiedzi zostawili wlaczona klime, wiec mialam ochote juz tam zostac. :D Potem w domu tez podlac kwiatki i warzywa u nas, a nastepnie Potworki przejely weza i zlaly sie dokumentnie. :D Ja wybralam zimny prysznic, ktory byl cudowny, ale jak tylko wyszlam spod wody i sie wytarlam, natychmiast ponownie zlaly mnie poty. :D

Noc byla oczywiscie koszmarna. Od poczatku bylo goraco i duszno, ale poczatkowo przez otwarte na osciez okna, wpadala przynajmniej lekka bryza. Niestety, w srodku nocy zbudzilam sie cala spocona, bo okazalo sie, ze wiaterek kompletenie ucichl. Dopiero nad ranem znow sie zerwal, do tego sie oczywiscie troche ochlodzilo, wiec bylo przyjemniej. Poza goracem, komus na osiedlu popsul sie najwyrazniej alarm w samochodzie, bo przynajmniej cztery razy obudzilo mnie jego wycie. :/ Pozniej Oreo znow zaczela miauczec chodzac od drzwi do drzwi. Malzonek byl w domu, wiec ja wypuscil, ale ja juz sie przebudzilam. Nastepnie ktos znow wypuscil tego upierdliwego psa co dzien wczesniej, ktory na dworze kilkanascie minut ujada. :/ Wisienka na torcie zas byla trojka sojek, ktore lataly wokol domu od drzewa do drzewa, siadaly na galezi i darly dzioby na caly regulator. Postawily na nogi wszystkich, lacznie z Kokusiem, ktory zwykle spi snem sprawiedliwego. Probowalam jeszcze na sile dospac, ale nie docenilam "zdolnosci" mojego meza. ;) Najpierw rozlegl sie odglos, ktory przypominal rozsypanie czegos twardego na podloge. W moim zaspanym stanie, myslalam, ze Bi wyspala jakies koraliki i teraz zgarnia je spowrotem. No ale szoruje nimi i szoruje, a ile mozna zbierac garsc paciorkow?! Dopiero kiedy sie mocniej przebudzilam i zaczelam nasluchiwac, dotarlo do mnie, ze odglos dochodzi z podworka. Wyjrzalam, a tam M. szufla nabiera kamyki na taczke, a te wala o metal az sie niesie! :O Malzonek, korzystajac z wolnego dnia, postanowil doprowadzic do porzadku podest, na ktorym stala przyczepa. Zaczal sie pomalu rozpadac pod wplywem kilku lat ciezaru oraz chodzenia tam, a dodatkowo troche uszkodzilo go to drzewo, ktore zwalilo sie na poprzednia przyczepe. Nie bylo jednak kiedy tego naprawic, bo ciagle stala tam przyczepa, a jesli by sie nia wyjechalo, to blokowala pol podjazdu i nie dalo sie wyjechac z garazu. Teraz w koncu placyk stanal pusty, wiec M. od razu przystapil do dziela. W ogole, mnie nadal sciskalo w klacie na widok tego pustego miejsca, a moj maz caly ucieszony, ze tak szybko sprzedal przyczepe i za niezla cene. :( Poza zepsuta klima, na dzien dobry dostalismy kolejna kiepska wiadomosc - szuflada ze sztuccami byla pelna mysich bobkow. Fuuuj!!! Kurna, a wszyscy mowia, ze jak kot w domu, to myszy nie przyjda, bo czuja zapach. Taaaa... teraz widzicie ile warte sa te madrosci. :/ U nas najwyrazniej jest jak w bajce o kocie Filemonie, gdzie dwa kociaki w chalupie, a mysz i tak miala swoja norke w kuchni. ;)

Leniwy kiciul woli sie wylegiwac na kostce, zamiast lapac myszy w domu :/
 

Nie mowiac juz o tym, ze to strasznie dziwna pora roku na to, bo zwykle myszy usiluja sie dostac do srodka na jesien. Tak czy siak, musialam wyciagnac wszystko z szuflady, co sie dalo wrzucic do zmywarki, co nie to umyc recznie, a na noc postanowilismy nastawic pulapke. Dzien zaczelysmy oczywiscie od biegu z Bi, choc w domu byl M., wiec musial wtracic swoje trzy grosze. Na poczatek powiedzial mi, ze powinnam dac sobie spokoj z bieganiem, bo on juz dawno przestal, bo to obciaza kolana. No jakbym nie wiedziala! Potem, kiedy wrocilysmy, zrobil nam wyklad, ze za krotko, bo dopiero po 20 minutach cwiczen zaczyna sie spalac kalorie, ze to co robimy nie ma zupelnie sensu i lepiej zebysmy chodzily szybkim marszem. Tlumacze wiec jak krowie na rowie, ze tak, obecnie te nasze biegi sa krociutkie, bo dopiero zaczelysmy, wiec ja jestem zupelnie bez formy, a Bi ja ma, ale plywanie i bieganie to zupelnie co innego. Gadanie ojca zas przynioslo taki skutek, ze panna oznajmila, ze nienawidzi biegac i od nastepnego dnia bedzie chodzic. :O Powiedzialam M., zeby lepiej czasem ugryzl sie w jezyk, bo przy uwielbieniu do slodyczy Bi, to bieganie to dla niej naprawde swietna sprawa. Oczywiscie malzonek zaczal sie bronic, ze jemu chodzilo glownie o mnie, ale ze klapie ozorem bez zastanowienia, to zdolal zniechecic corke. :/ Poznym rankiem on nadal walczyl z podestem, ja ogarnelam to i owo w chalupie i w koncu doczekalismy sie pana od klimy. Niestety, dostalismy kolejne kiepskie wiesci. Nasz system jest juz tak stary, ze kilka lat temu zaczeto wycofywac z obiegu gaz potrzebny do nabicia zeby chlodzil. Facet powiedzial, ze najprawdopodobniej mamy gdzies przeciek, ale sprawdzil caly kompresor przy domu i tam nic nie znalazl, wiec to raczej gdzies w przewodach na poddaszu. Nabil nam go ponownie, ale mowi, ze niewiadomo gdzie i jak duzy jest ten wyciek, wiec moze byc ze klima podziala nam kilka lat, albo kilka... dni. :O Tak czy owak, naprawa bylaby droga, a do tego jest nieoplacalna, bo potrzeby gaz jest wycofywany i przez to coraz drozszy. Nastepnym razem jak klima odmowi posluszenstwa, moze nas czekac wydatek rzedu kilku tysiecy, zeby wymienic caly kompresor oraz przewody. :( Juz teraz, poniewaz na potrzebny gaz jest nadal duzy popyt, ale za to ciezko go dostac, jego cena jest wysoka. Za proste nabicie gazu w system, zaplacilismy... $550. :O Pan mechanik jeszcze dzialal, kiedy musialam jechac do roboty. Oczywiscie szefa nadal nie bylo i dopiero kiedy napisalam ze jestem, po jakims czasie przyjechal. Pokazal mi, o ktore dokumenty mu chodzilo, ale chwile zajelo mi zeby je znalezc, bo byly w dwoch roznych miejscach. To papiery sprzed 6 lat, a wtedy szef wynajal firme konsultancka, ktora miala nam pomoc w przygotowaniu do badan klinicznych. Doprowadzali mnie oni do szalu, bo moze i pomogli w takiej organizacji czysto klinicznej, co do dokumentacji jednak, mieli swoje wytyczne, ktore na sile probowali wciskac nam i w rezultacie wszystko robilismy podwojnie. No i teraz sa rezultaty. Znalezlismy bowiem z szefem potrzebne papiery i zaoferowalam ze sama je zeskanuje, bo balam sie, ze jak on to zrobi, to w zyciu potem tego nie znajde. ;) Szef po chwili pojechal, a ja dokonczylam, spojrzalam jeszcze raz w liste i odkrylam, ze potrzebny byl jeszcze jeden dokument. Niestety, przeszukalam obydwa foldery i go nie znalazlam. Z mojej tabeli wynika, ze byl skonczony i podpisany. No i wsiakl. W tym momencie jednak stwierdzilam, ze to juz nie moj problem i pojechalam do domu. Ciekawe tylko kiedy szef sprawdzi i zauwazy ze brakuje mu jednego papierka... :/ W chalupie na szczescie klima juz hulala az milo, wiec nie pozostalo nic innego tylko zaszyc sie w srodku i cieszyc chlodem. ;) Dopiero pod wieczor wybylysmy z Bi ponownie zeby podlac ogrod sasiadow. Po powrocie chwycilam za weza u nas, a potem juz nie wysciubialam nosa na zewnatrz kompletnie. Wieczorem zastawilismy tez pulapke na mysz w szufladzie ze sztuccami, choc trudno bylo powiedziec czy da rade "strzelic" w takim ciasnym miejscu.

Kolejna noc byla juz duzo przyjemniejsza, bo z klimatyzacja mozna bylo spac w komforcie. ;)

Oreo upodobala sobie chodnik w holu na gorze, gdzie chlodne powietrze dmucha ze wszystkich trzech sypialni ;)
 

Pierwsza rzecza, ktora rano sprawdzilam, byla pulapka i... bingo! Mysz ubita. ;) Na wszelki wypadek nic jednak nie wsadzalam do szuflady, bo chcialam sprawdzic, czy kolejnego ranka nie bedzie nowych bobkow. Kto bowiem wiedzial ile tych myszy tam grasowalo? ;) Dzien zaczelysmy z Bi od gimnastyki, choc troche zmodyfikowalysmy nasze "biegi" i zeby przedluzyc nieco ruch, wprowadzilysmy sporo szybkiego marszu. Ogolnie nie poszlo zle, choc rano bylo juz 25 stopni i wysoka wilgotnosc, wiec duchota jak przed burza. Cale szczescie, ze w chalupie byla teraz klima, inaczej nie wiem jakbysmy daly rade z Bi sie potem schlodzic. Po odswiezeniu sie przyszedl czas na sniadanie, choc z Kokusiowym musialam sporo poczekac, bowiem panicz spal prawie do... 10. :O Pytalam go pozniej o ktorej poszedl spac, ale twierdzil ze zaraz po tym jak powiedzialam mu ze ma sie klasc, czyli o 23:30. Coz, albo siedzial kolejna godzine i nie spojrzal na zegarek, albo po prostu odsypial poprzednia noc, ktora dla wszystkich byla ciezka. Popatrzylam tez oczywiscie w ogloszenia o prace, choc zgodnie z moimi obawami, teraz latem jest ich coraz mniej. :( Pozniej trzeba bylo sie szykowac, bo o 11 miala przyjechac kolezanka Bi i planowalam zabrac dziewczyny, oraz Nika na doczepke, nad jezioro. ;) Panna dojechala punktualnie, umowilam sie z jej tata ze ja pozniej odwioze, nie bylam bowiem pewna ile zostaniemy, zapakowalam mlodziez do auta i pojechalismy. Na bramce byl ten sam pan, ktory zwykle wpuszczal mnie bez pytania czy mam gosci, tym razem jednak albo go wyedukowali, albo zadzialal fakt, ze Nik siedzial obok, a dziewczyny z tylu gadaly jak najete, wiec niestety spytal i uczciwie musialam zaplacic za trojke. ;) Tym razem Nik, zdegustowany ze nie ma sie z kim bawic, chcial od razu wynajac kajak, a dziewczyny popedzily plywac.

Wioslowal dzielnie cala godzine, choc potem przyznal, ze bola go ramiona :D
 

Spedzilismy tam ponad dwie godziny, a dzieciarnia ani na chwile nie przysiadla zeby sie napic, cos przekasic (budka z zarciem byla nieczynna, ale mialam cala torbe przysmakow) czy po prostu odpoczac. Nik poplywal kajakiem godzine, po czym dolaczyl do dziewczyn w wodzie, choc to "dolaczyl" bylo raczej umowne, bo zwyczajem upierdliwca, trzymal sie blisko, ale nie chcial sie z nimi bawic, tylko rzucal pseudo-smiesznymi tekstami. 

Polowa zdjec w tym poscie jest taka sama ;)
 

Do mnie zas marudzil, ze nie ma swojego kolegi, mimo ze na plazy wpadlismy ponownie na chlopca z druzyny plywackiej w grupie innych malolatow, wiec gdyby nie byl taki wybredny, spokojnie mialby z kim szalec. Mlodszy poskakal z pomostu, a potem wyciagnal mnie do rzucania pileczka. Niestety, poniewaz mialam okres, nie zalozylam stroju tylko sukienke, wiec nie moglam za gleboko wejsc zeby jej nie zamoczyc. W koncu panny stwierdzily, ze chcialyby poplywac na desce (razem), a Nik po chwili zapragnal do nich dolaczyc.

Nie widac tego, ale Nik usilowal tu ochlapac dziewczyny za pomoca wiosla. Nie wiem co to za charakter, ze samemu mu sie nudzi, ale tu, zamiast spytac czy moze dolaczyc, snuje sie za nimi caly czas dokuczajac :/
 

Niestety, tak szybko popedzili z miejsca na miejsce, ze nie pomyslalam ze po plywaniu powinni nalozyc od nowa krem z filtrem, wiec wieczorem okazalo sie, ze Bi spalila sobie rowno cala buzie, a Nik zaskakujaco tylko policzki pod oczami. Poplywali wyznaczone pol godziny, choc pozniej okazalo sie, ze dziewczyny wziely mniejsza deske, wiec ciezej bylo im sterowac. Gdzies na srodku jeziora chcialy sie zamienic miejscami, ale w rezultacie obie z niej spadly (dobrze, ze kapoki sa obowiazkowe) i potem mialy spore problemy zeby wdrapac sie na nia ponownie. Nik oczywiscie dryfowal wesolo obok, zasmiewajac sie do rozpuku. ;) W koncu wrocili na brzeg, pobiegli jeszcze raz sie zamoczyc, a pozniej juz musialam ich zgarniac do domu. Wypuscilam Kokusia pod chalupa, zeby wszedl sobie garazem, a ja zabralam panny zeby odwiezc kolezanke Bi. Nie bardzo mi sie chcialo, ale skoro tak sie umowilam z jej rodzicami, to coz. Pozniej w koncu doturlalysmy sie ze Starsza, ktora zasnela po drodze, do domu. ;) Szybko podalam dzieciakom obiad, a po chwili wrocil M. Tego dnia temperatura byla najwyzsza w calym tygodniu, 35 stopni i wysoka wilgotnoscia, co dawalo odczuwalna dochodzaca do 40. :O O dziwo, nad jeziorem nie bylo tego az tak czuc, ale poznym popoludniem przy domu, nawet w cieniu, ciezko bylo wytrzymac... Musialam jednak pojsc do sasiadow na codzienne podlewanie kwiatkow. Dopiero wtedy poczulam dlaczego mielismy ostrzezenia przed zla jakoscia powietrza. Po prostu nie bylo czym oddychac. Po tych kilku minutach "spacerku" bylam zlana potem i zdyszana. U sasiadow podlalam co trzeba, cieszac sie, ze na kolejny dzien wieczorem zapowiadali burze. Mialam nadzieje, ze prognozy sie spelnia i bede mogla sobie odpuscic podlewanko. ;) U siebie oczywiscie rowniez trzeba bylo pobiegac z wezem, a pozniej juz klaplam na kanape i stwierdzilam, ze nic wiecej nie robie. ;) Wieczorem dostalam wiadomosc od sasiadki, ze niestety mieli telefon od firmy od alarmu. Sprawdzili i wyszlo na to, ze nikt sie nie krecil, wiec to ja musialam cos zle zrobic. Mysle, ze kiedy na koniec nacisnelam klamke zeby sprawdzic czy drzwi sie na pewno zamknely, nie docisnelam ich pozniej wystarczajaco i alarm juz wylapal, ze sa uchylone. :/ Przeprosilam za klopot, bo nie wiem ktora byla tam w Indiach godzina, ale w sumie sami sa sobie winni. Nie dosc, ze aktywuja alarm choc wiedza, ze ktos musi tam niemal codziennie przychodzic, to jeszcze maja drzwi, ktore naprawde ciezko jest domknac... ;)

Piatek zaczelysmy z Bi jak zwykle od chodu/ biegu. Panna narzekala, ze kiedy ide to ja wyprzedzam (chcialam zeby to byl naprawde taki "power walk"), ale to ze chwile biegla znacznie szybciej i zostawiala mnie daleko w tyle, juz jej jakos nie przeszkadzalo. ;) Z calego tygodnia to byl z cala pewnoscia najgorszy dzien. Znow bylo duszno i goraco od samego rana, dodatkowo to byl piaty dzien pod rzad, no i mialam okres. Zdecydowanie brakowalo mi energii i skonczylam minimalnie wczesniej. Potem umyc sie, zjesc sniadanie, chwile usiasc nad ofertami pracy (bida z nedza) i pojechalysmy z Bi na zakupy. Panna ucieszona jak prosie w deszcz, bo powiedzialam, ze moze pojedziemy pozniej wyprobowac nowe miejsce z bubble tea, ktore jest niedaleko supermarketu. Wiecie, moja corka slyszy to co chce i kiedy mowie "moze", dla niej oznacza to "obiecuje". :D Kupilysmy spozywke, po czym, modlac sie zeby lody jakos wytrzymaly, pojechalysmy najpierw do Dunkin' Donuts po napoj dla Kokusia, ktory jak wiadomo nie lubi bubble tea, a potem po "boba" dla nas.

Szczesliwa corka, ktora niestety pozniej caly dzien jeczala, ze za tydzien znow chce tam jechac... :O
 

Miejsce okazalo sie praktycznie restauracja, bo choc 2/3 menu to byly wariacje napojow z kulkami, byl tez calkiem niezly wybor przekasek oraz calych dan. W ogole bardzo ladnie, taki "wypasiony" lokal. Zgodnie z moimi przewidywaniami, za ten wypas trzeba bylo zaplacic i gdzie ostatnio zaplacilam $19 za trzy napoje, tu zaplacilysmy $16 za dwa. Zdzierstwo. Nie wiem jak Bi, ale moj smakowal dokladnie tak samo. ;) Wrocilysmy do chalupy, rozpakowalysmy wszystko (lody w pierwszej kolejnosci ;P) i mozna sie bylo zrelaksowac. Malzonek mial po drodze kupic pizze, wyglada wiec na to, ze piatkowa pizza bedzie tradycja rowniez w wakacje. :D Na popoludnie zapowiadano burze, ale prognozy ciagle sie przesuwaly i co sie zachmurzylo, to znow wychodzilo slonce. Powietrze zas bylo tak geste, ze mozna je bylo prawie nozem krajac... W koncu jednak o 16 zaczelo solidnie grzmiec, a po chwili lunelo. Wybieglam na werande zawolac kota, ktory tak pedzil do domu, ze z rozpedu wywinal orla na sliskich schodach, a ja malo z nich nie spadlam ze smiechu. :D Reszta wieczora uplynela bardzo relaksujaco, bo bylo ciemno i ponuro, wiec po powrocie M. zasiedlismy przed TV ogladajac kawalek meczu Polski (znalismy wynik, wiec nie chcialo nam sie patrzec na calosc) oraz pierwszy odcinek Rodu Smoka. W niedziele wylecialo nam z glowy, ze zaczal sie kolejny sezon, wiec sobie cofnelismy. No i, po kilku dniach obowiazkowego podlewania, mialam z tym spokoj.

I tak minal pierwszy pelny tydzien wakacji. Zdecydowanie pogoda byla bardzo letnia. ;)

3 komentarze:

  1. Podziwiam za to, że codziennie ćwiczycie/biegacie. Ja w upały jestem typem domatora, nigdzie bez potrzeby nie wychodzę. Nawet chyba pójście nad wodę by mnie nie skusiło (chyba, że na wakacjach nad morzem).
    Kupujecie nowy kamper?
    Bawcie się dobrze i odpoczywajcie ile się da :) Głaski dla zwierzaków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytając, ile zamieszania jest, z wejściem do domu sąsiadów i podlewaniem ogrodu, po raz kolejny stwierdzam, że im mniej elektroniki tym lepiej.

    Nigdy nie pływałam na kajaku, chyba trzeba to zmienić :) Może Bi chodziło o swobodę, bo na desce może wstać, a w kajaku jednak cały czas się siedzi w tej samej pozycji?

    Faktycznie, w Waszym przypadku sprzedaż przyczepy to ważny krok, bo sporo czasu w niej spędziliście. Planujecie kupić coś nowego, czy rezygnujecie z takiej formy wakacji?

    Ja Was za to podziwiam z tym bieganiem, bo my mieliśmy zacząć po Jasia komunii, od tej minął już ponad miesiąc, a jeszcze ani razu nie biegliśmy. Już nawet pomijam, że jeszcze nie kupiłam spodenek, które byłyby odpowiednie do takiej aktywności, bo te, co mam są wszystkie jeansowe.

    Tak się zastanawiam, będziecie rozkładali basen w tym roku, skoro jak na razie co chwilę jesteście nad jeziorem? :) Z tym alarmem pewnie masz rację, bo u nas też tak kiedyś było, że włączyłam alarm, a jak sprawdzałam, czy zamknęłam drzwi, to wychwycił, że są uchylone i się rozwył. Od tego czasu, przestaliśmy łapać za klamkę po przekręceniu zamka – chociaż mi to nie pasuje, bo lubiłam się upewnić.

    To ja – Marta :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Wakacje nad jeziorem to najfajniejsza forma wypoczynku. Zazdroszcze, ze macie to na codzien, szczegolnie, gdy jezioro jest odlegle o zaledwie 5-10 min jazdy. Podziwiam ze masz sile i ochote biegac z Bi. Ja obiecuje sobie czasami rozne aktywnosci fizyczne, ale po 2-3 dniach zapal mi mija i zostaje w domu na tarasie lub na basenie. Wiek robi swoje...
    Lubie w USA te obchody uroczyste, brane calkiem na serio, w Dniu Matki i w Dniu Ojca. Fajna to tradycja, bardzo rodzinna.

    OdpowiedzUsuń