Sobote, 18 pazdziernika, zaczelam oczywiscie nad ranem, choc weekendowa zmiana zaczyna sie nieco pozniej, wiec moglam pospac zawrotne 1.5 godziny dluzej. ;) Na szczescie obie partie wyszly bez problemu, wiec o 6:20 wyruszylam w droge powrotna. Malzonek mial wolne, wiec caly dom smacznie spal. Szybko sie tylko napilam i skorzystalam z toalety, po czym wskoczylam do lozeczka. Nastawilam budzik na 10:30, ale potem dolezalam prawie do 11.
Kiedy wstalam i sie ogarnelam, zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlogi u gory. Powiedzialam tez Potworkom, ze maja posprzatac u siebie, ale skorzystal tylko Nik. Bi odpowiedziala bezczelnie, ze "dziekuje za sugestie, ale nie skorzysta". :D Okey. Nie chce byc jak moja matka, ktora wywala wszystko z szaf na srodek i wrzeszczala ze mamy sprzatac. Swoja droga, to nasi sasiedzi musieli miec czesta rozrywke, bo moja mamuska darla sie czesto i o byle co. W kazdym razie, przywolalam poklady cierpliwosci i powiedzialam pannie, ze jak chce miec syf, to jej sprawa, ale ja jej pokoju nie rusze. Dodatkowo, pannicy wydaje sie ze wygrala "bitwe", ale nie wie jeszcze ze z kieszonkowego potrace jej za niesubordynacje. To sie lekuchno zdziwi. :D Wracajac do soboty, po sprzataniu gory, poskladalam jedno pranie, wstawilam kolejne i wlasciwie przyszla pora zeby jechac do kosciola. Po powrocie zabralam sie (znowu!) za chlebek bananowy. Wiecznie za duzo bananow mi zostaje, ale jak kupie mniej, to oczywiscie wszyscy sie na nie rzucaja i potem nie mam do owsianki... :/ Wieczor skonczyl sie oczywiscie dosc wczesnie, bo w ten weekend wypuszczalismy tez partie w niedziele.
Niedziela oznaczala wiec ponownie wczesna pobudke, przy czym malzonek tez pracowal, wiec wstal razem ze mna, zamiast sprobowac jeszcze przysnac na godzinke. W pracy spotkala mnie irytacja, bo w niedziele wypuszczamy zwykle tylko jedna partie, co powinno zajac mi gora godzine. Do pracy przyjezdzam wiec na okolo 1.5, co swoja droga nie warte jest zwleczenia sie z lozka, no ale... Tym razem jednak laboranci, ktorzy przychodza duzo wczesniej, przeciagali ile sie dalo. Nie wiem o co im chodzilo, ale niezle sie wkurzylam. A jeszcze jeden, ktory przeprowadzal testy, marudzil i narzekal, bo dziewczyna z soboty zuzyla ostatni papierek pokryty krzemionka do jednego z testow. O rany jak on sie o to nazrzedzil! Tyle, ze tamta dziewczyna pracowala w sobote przez 6 godzin i kiedy skonczylismy, chciala na pewno jak najszybciej stamtad uciec. On zas przyjechal w niedziele na ostatnia chwile, pozniej nawet ode mnie, tuz przed wypuszczeniem probki. Powinien byc tam przynajmniej pol godziny wczesniej, zeby wlasnie sprawdzic czy wszystko ma i przygotowac stanowisko. A on dojezdza niemal spozniony i ma wielkie pretensje! Podejrzewam, ze nie usmiechalo mu sie pracowac w niedziele, ale chyba malo kto ma na to ochote. W kazdym razie, pozniej czekal z testami niewiadomo na co i zamiast wyjechac do domu okolo 4:30, wyjechalam o 5:30. Szlag. :( W chalupie oczywiscie walnelam sie od razu do lozka, co o tej porze jest calkiem latwe, bo jest zupelnie ciemno. Budzik nastawilam na 10, ale spalam slabo, bo z jakiegos powodu ciagle bylo mi zimno w nogi i co chwila sie przebudzalam zeby je podwinac pod siebie. Kiedy w koncu zasnelam mocniej, kiedy zadzwonil budzik, nie wiedzialam jak sie nazywam. :D
Jak to w niedziele, jak juz zwloklam sie z wyra, zjadlam sniadanie i jako tako ogarnelam, napisalam do taty, ze zapraszam na kawe. Przyjechal, posiedzial, a w miedzyczasie psula sie pogoda. ;) Zaczelismy dzien od slonca i w ktoryms momencie 20 stopni, a juz o 15 bylo pochmurno i zerwal sie wiatr. Temperatura spadla do 17, wiec nie strasznie, ale przy wichurze wydawalo sie duzo chlodniej. Tak czy siak, moglam znow zaliczyc siedzenie na ganku w bujanym fotelu. Mialam juz go schowac, ale jednak jeszcze sie przydal. :) Pozniej oczywiscie jakies kolejne skladanie prania i wstawianie kolejnego, bo to przeciez niekonczaca sie opowiesc. Malzonek mial kolejny napad na gotowanie i machnal zapiekanki oraz barszcz. Kuchnia wygladala znow jak po tornadzie, ale za to mialam z glowy gotowanie na kolejne 2-3 dni. Wieczor uplynal na relaksie, po czym malzonek musial szykowac sie na poniedzialkowy kierat. Ja bralam oczywiscie poniedzialek oraz wtorek wolne, po weekendowej pracy, a Potworki mialy kolejny... dlugi weekend. Dobrze czytacie; w poprzednim tygodniu mieli dwa pierwsze dni wolne i do szkoly szli tylko przez trzy, po czym znow mieli trzy dni wolne. Tym razem z okazji swieta Diwali. W naszej miejscowosci jest ogromna populacja Hindusow i w tym roku w koncu szkolny kalendarz uwzglednil to jedno z najwazniejszych dla nich swiat. No, ale dzieciaki nie nachodza sie do szkoly tej jesieni... :D
Zapomnialam napisac w poprzednim poscie, ze niespodziewanie, z maila trenera Bi, dowiedzialam sie, ze sezon druzyny plywackiej dziewczyn wlasnie dobiega konca. Z grafiku myslalam ze przynajmniej treningi beda mniej wiecej do polowy listopada, ale wychodzi ze tylko dla tych pannic, ktore zakwalifikowaly sie do szczebla stanowego wyscigow. Bi sie do owej grupy nie zalicza. ;) W tym tygodniu bedzie wiec miala jeszcze ostatnie zawody oraz treningi, a w kolejnym tygodniu "mistrzostwa" i treningi tylko do srody. I koniec. Powiedzialam jej zeby sie rozejrzala jaki sport chcialaby uprawiac w szkole zima i wiosna. Jak nic sobie nie znajdzie, to pozostanie jej tylko powrot do zespolu Kokusia, zeby kompletnie nie stracic formy...
Poniedzialek rozpoczelam blogim lenistwem. Tak naprawde to budzik nastawilam na 8:30, ale potem wylegiwalam sie prawie do 10. :D Bi juz siedziala na dole, Nik jeszcze spal. W koszulce zamiast pizamie, bo "zapomnial" sie przebrac. Spytalam potem o ktorej sie polozyl, ale albo nie pamietal, albo nie chcial sie przyznac. :D Pozniej dzien mijal ekspresowo, bo zadzwonila moja mamuska i rozgadala sie tak, ze przesiadzialam z nia na telefonie prawie 3 godziny. :O Komorka mi sie prawie rozladowala, ale zeby nie siedziec kolkiem, w miedzyczasie sie mylam, sprzatalam kuchnie, skladalam pranie, zmienialam posciel u dzieciakow, obieralam ziemniaki itd. Chcialam jeszcze wyszorowac prysznic, ale to akurat ciezko zrobic przy rozmowie, bo woda zbytnio halasuje, no i trzeba sie zamknac w kabinie. ;) Najlepsze, ze jak ktos mnie spyta o czym tyle czasu rozmawialam, to... nie pamietam. :D To bylo glownie takie pierdzielenie o doopie Maryni, troche o dzieciakach, ale wiekszosc czasu mamuska obgadywala moja siostre, siostrzenice, kuzynki, ciotki, sasiadki i nie wiem kogo jeszcze. Sporo czasu sie wylaczalam i sluchalam jednym uchem. :D Skonczylam gadac i wlasciwie musialam podawac dzieciakom obiad zeby Bi zdazyla przed treningiem. Dzien wolny bowiem czy nie, ale nie ma zmiluj sie - trening musi byc. ;) Zawiozlam panne, a potem zajechalismy z Kokusiem (ktory wybral sie ze mna) do biblioteki bo potrzebowal ksiazke do szkoly. Pytalam dlaczego nie moze jej wypozyczyc ze szkolnej, ale twierdzi ze nie ma czasu do niej isc... Hmmm... Pamietam, ze Bi brala na te okazje przepustke (hall pass), ale dla Nika najwyrazniej wyjscie z lekcji do biblioteki to strata czasu. ;) Ksiazke znalazl i wrocilismy do domu jeszcze przed M. Zdazylam jeszcze wyszorowac nasz prysznic i musialam sie zbierac zeby jechac po corke. Pozniej dalsza czesc odgruzowywania, bo chcialam jak najwiecej odhaczyc majac wolne. Punktualnie o 18, zasiadlam do komputera i trzesacymi rekoma probowalam zarejestrowac Nika do szkolnego klubu narciarskiego. Z poprzednich sezonow wiem, ze w jego obecnej oraz poprzedniej szkole, miejsca zapelnialy sie blyskawicznie, a Mlodszy by sie zaplakal gdybym nie dala rady go zapisac. Jak na zlosc, rejestracje przeniesli na inny portal, gdzie cos sie popierdzielilo. Klikalo sie na cene autobusu (ktora byla obowiazkowa dla wszystkich), po czym trzeba bylo dodac do tego wybrany program, czyli tylko wyciag, wyciag z lekcjami, wyciag z wypozyczeniem sprzetu, tylko wypozyczenie sprzetu, itd. Nik oczywiscie potrzebowal tylko karnet do wyciagu, ale kiedy go zaznaczylam i kliknelam "kontynuuj", wracalo do strony z wyborem programu. Kilka razy klikalam w kolko, w ktoryms momencie sie wylogowalam i zalogowalam od nowa, bo stwierdzilam ze moze niechcacy cos konkretnie zamotalam. No nie, nadal nie przepuszczalo mnie dalej. W koncu, w akcie desperacji (:D) kliknelam dodatkowo na "wyciag z lekcjami" i zadziala sie magia - przepuscilo mnie dalej! Ale z koszyka nie moglam tego usunac. Kolejny raz sie wylogowalam i zaczelam od nowa, majac w glowie cykajacy zegar. Ponownie nie pozwolilo mi pojsc dalej z samym wyciagiem, wiec znow dodalam wyciag z lekcjami i zaplacilam, stwierdzajac ze kolejnego dnia zadzwonie do biura i to odkrece. Normalnie zadzwonilabym od razu z pytaniem w czym problem, ale o tej porze wiadomo, mieli juz zamkniete, a poza tym balam sie, ze wszystkie miejsca znikna. Modlilam sie jednak zeby dalo sie cofnac jeden z programow, bo zamiast $450, musialam nabic na karte ponad $800. :O Moje obawy co do popularnosci tego klubu nie byly bezpodstawne, bo w poprzedniej szkole Kokusia nie bylo miejsc juz 45 minut pozniej (!), a w obecnej wszystkie zniknely do kolejnego ranka. Dobrze wiec, ze nie czekalam do nastepnego dnia z rejestracja. Tego dnia spotkala mnie mila niespodzianka, bowiem M. stwierdzil ze czas wrocic na silownie i zabral sie z Kokusiem kiedy przyszla pora jego treningu. Ciekawe ile potrwa zapal, bo juz bywaly te powroty, trwaly kilka tygodni, po czym nastepowal kilkumiesiaczny zastoj. Teraz tez nie pamietam nawet kiedy byl ostatni raz, ale cieszylam sie ze nie musze juz wychodzic z domu. Przebralam sie w pizame i relaksowalam na calego. :)
We wtorek mialam kolejny dzien mojego "weekStartu". :D Dzieciaki szly juz tego dnia do szkoly i zwykle wstawalam akurat zeby pozegnac ich, kiedy wychodzili. W tym tygodniu jednak w szkole Bi mieli tzw. Spirit Week i kazdego dnia mlodziez miala wpasowac sie tematycznie. Temat na wtorek polegal na przyniesieniu zeszytow i innych przyborow w czymkolwiek, byle nie w plecaku. Panna glowila sie co zabrac, bo jak na zlosc miala tego dnia zawody i to wyjazdowe, a to oznaczalo przyniesienie tez przekasek oraz napoju dla jej "seniorki". Myslala o wzieciu jednej ze swoich wakacyjnych toreb, a ze ciezko z czyms takim, wiszacym na ramieniu, jechac na rowerze, wiec zaproponowalam ze skoro jestem w domu, to zawioze ja do szkoly. Bi oczywiscie na to jak na lato. Rano okazalo sie jednak, ze nie udalo jej sie upchnac wszystkiego w torbie, niczego innego nie chcialo jej sie szukac i ostatecznie wziela jednak plecak. Skoro jednak juz zaproponowalam podwozke, to stwierdzilam, ze niech jej bedzie. Byle nie oczekiwala jej co tydzien. :D Zalozylam wiec tylko szybko bluze na pizame i pojechalysmy. Ogonek aut ciagnal sie az po glownej drodze, poza terenem szkoly, ale na szczescie poruszal sie w miare sprawnie. Odstawilam panne, po czym wrocilam do chalupy. Dzien uplynal mi pod znakiem odhaczania kolejnych etapow odgruzowywania domu, zmiany poscieli u rodzicow, kolejnych pran, itd. Musialam tez zadzwonic do biura, zeby odkrecic ten bol glowy z klubem narciarskim Kokusia. Na szczescie sie udalo i szusowanie syna nie bedzie mnie kosztowac niemal tysiaka. :D Sam syn dojechal niedlugo ze szkoly, podalam mu papu i sama szybko zjadlam, bo tego dnia Bi miala znow zawody. Ostatnie "zwyczajne", bo w kolejnym tygodniu maja miec miszczostfa, choc co to bedzie za wydarzenie, tego nie wiem, a trener narazie nie podal zadnych szczegolow. Oczywiscie jak zawody i to niezbyt daleko, to pojechalam kibicowac. Niestety, wpakowalam sie w takie korki, ze zamiast 20 minut, jechalam 35. W rezultacie spoznilam sie i jak na zlosc ominal mnie jeden z wyscigow indywidualnych Bi. Poniewaz byly to ostatnie zawody, trener powiedzial pannom, ze beda plynely stylem i dystansem innym niz zwykle. Bi plynela na 200m tzw. IM, czyli po dwie dlugosci basenu kazdym z czterech styli.
W odpowiedniej kolejnosci oczywiscie. Ja na to nie dojechalam, a ona nie pamietala ktore miejsce zajela, ale kiedy nastepnego dnia trener przyslal wyniki, okazalo sie, ze przyplynela 4 na 6. Moze wiec nie super, ale tez nie byla ostatnia. ;) A na 8 dlugosci basenu, to trzeba juz miec naprawde swietna forme. Kiedy dojechalam, Bi przez wiekszosc czasu snula sie wokol basenu, kibicujac kolezankom. Na szczescie udalo mi sie zobaczyc jej kolejny wyscig indywidualny - kraulem na 100m. Przyplynela druga, wiec bardzo ladnie. Pozniej jeszcze plynela sztafete, ale trener wymieszal dziewczyny i plynela z innymi niz zwykle. Zajely drugie miejsce, wiec tez niezle. I w koncu moglysmy wyruszyc do domu. Udalo nam sie wrocic jeszcze zanim Nik mial sie szykowac na trening, choc okazalo sie, ze M. ponownie wybiera sie z nim zeby pocwiczyc. Nie wiem co go tak wzielo nagle na silownie... Kolejny wieczor wiec moglam przebrac sie w pizame i zasiasc na kanapie, zamiast jezdzic po syna. :)
Sroda to juz niestety pobudka tuz po polnocy i do roboty. Na dzien dobry okazalo sie, ze moj szef (bez konsultacji ze mna) stwierdzil, ze bede wypuszczac dwie pierwsze partie, a potem on przejmie paleczke, ja zas mam przez reszte dnia przerabiac z przyjezdnym pomocnikiem procedury dotyczace mikrobiologii. W nastepnym tygodniu ma przyleciec inny pomocnik, ktory ma mnie szkolic z wypuszczania produktow klienta. Nie wiem kto znow "z gory" nacisnal, ze nagle tak sie rzucili na moje szkolenia... :/ W kazdym razie, dzien zlecial ekspresowo, bo pomocnik faktycznie tak sie wczul w swoja role, ze nie mialam kiedy dychnac. W ktoryms momencie bylam juz glodna, marzylam o kawie i rozbolala mnie glowa, przyszla godzina 9, a on gotow byl siedziec ze mna kolejna godzine albo i dluzej! :O Tu jednak zaprotestowalam, tlumaczac ze spalam 3 godziny i jestem wykonczona, co bylo zreszta zgodne z prawda. Kiedy przyjechalam do domu, czulam wyraznie, ze cos zaczyna mnie rozkladac. Bylo mi strasznie zimno (choc przyznaje, ze chalupa byla jakos wychlodzona) i bolaly miesnie. Wzielam tabletki i walnelam sie spac. Obudzil mnie gorac jakis czas pozniej, bo cholerna sypialnia ponownie nagrzala sie jak glupia, ale zdolalam ponownie zasnac i spalam prawie do 15. Obudzil mnie dzwiek otwieranych drzwi garazowych, kiedy wrocil Nik. Popatrzylam w telefon i z miejsca rozbudzila mnie irytacja. ;) Tego dnia zwolnilam Bi z treningu, bo po pierwsze, Nik mial ostatni raz klub rowerow gorskich i chcialam pojechac z chlopakami zeby polazic po swiezym powietrzu. Po drugie, panna akurat tego dnia miala zlapac nauczycielke historii, zeby wytlumaczyla jej cos z testu. Corka powiedziala mi dzien wczesniej, ze test "oblala", co bardzo mnie zdziwilo, bo oblac test z... historii? Rozumiem fizyka czy matma, gdzie trzeba temat rozumiec, ale historia to przeciez glownie zapamietywanie faktow. Okazalo sie, ze to "oblanie", to wynik 8/10, czyli B. ;) Panna jednak stwierdzila ze chce test poprawic na A, gdzie wzruszylam ramionami. Jak nie szkoda jej czasu na poprawe niezlej oceny, to niech poprawia. Tego dnia jednak przyslala mi wiadomosc (pol godziny przed moja pobudka) ze nie moze znalezc nauczycielki i czy ma wrocic do domu. No, co za durne pytanie! A co ma robic, jechac na basen? W zasadzie przyszlo mi do glowy, ze moze cos jej sie pomylilo i jednak pojechala na trening, ale na szczescie nie. Odpisalam, ze oczywiscie ma wrocic i za chwile przyjechala. Zjedlismy obiad, dojechal M. i za moment chlopaki oraz ja szykowalismy sie do wyjscia. Za oknem swiecilo piekne slonce, a termometr pokazywal 16 stopni, wiec namawialam corke zeby pojechala z nami i jesli nie chce chodzic, moze posiedziec, albo nawet odrabiac lekcje przy stoliku. Nie chciala i tym razem miala nosa. Przy domu bowiem nie bylo tego zbytnio czuc, ale w klubie, na bardziej otwartej przestrzeni, strasznie wialo i mimo slonca, caly czas mialam rece schowane do kieszeni bluzy.
Poniewaz bylo to ostatnie spotkanie klubu tej jesieni, organizator jak zawsze zamowil dla dzieciakow pizze i przyniosl lody. Mlodziez sobie pojadla (rodzice tez :D) i moglismy wrocic do domu. Na szczescie tego dnia juz nigdzie nie trzeba sie bylo ruszac, wiec spedzilam go (niestety) pozytecznie, czyli skladajac pranie, wstawiajac kolejne, a nastepnie zmywarke. Jeeej... ;)
W czwartek ponownie pobudka o polnocy. Niestety, juz poprzedniego dnia czulam, ze cos mnie rozklada. Bylo mi zimno (choc temperatury nie mialam), bolaly miesnie, glowa, mialam taki jakby niesmak w ustach... Tego dnia zdecydowanie czulam sie lekko chora, choc trudno bylo powiedziec co to za dziadostwo, bo ani kaszlu, ani wlasciwie kataru, tylko takie "lamanie". Cos jak grypa, ale bez goraczki. W kazdym razie, lykalam prochy, a w pracy siedzialam w maseczce zeby nie zarazac. Do domu pojechalam troche pozniej, choc tym razem z wlasnej winy. Poszlam zaksiegowac dokumenty i tyle mi zeszlo, ze nagle zrobila sie 9:30. No ale przynajmniej pozbylam sie stosu papierow, ktore zalegaly na moim biurku od poprzedniego dnia. Przyjechalam, wypuscilam Maye i poszlam spac. Jak zwykle wyszlo mi to kiepsko, bo najpierw Oreo starla sie obok domu z jakims innym kociakiem, a pozniej sypialnia zrobila sie oczywiscie zbyt ciepla. Zbudzilam sie pol godziny przed przyjazdem Kokusia i desperacko probowalam jeszcze przysnac, ale bezskutecznie. Kiedy syn przyjechal, wstalam i zeszlam na dol, ale dziecko juz zdazylo sobie przyszykowac... chrupki z mlekiem! Dzidzia normalnie. Tyle razy mowi sie im, ze jesli bym jeszcze spala, to maja zajrzec do lodowki i odgrzac sobie cokolwiek mamy przyszykowane na obiad. To nie. Za ciezko najwyrazniej. :/ W kazdym razie, szybko odgrzalam chlopakowi jedzenie i sama tez zjadlam. Przyjechal M., a ja po chwili jechalam po Bi. Tego dnia strasznie wialo i bylo 13 stopni, wiec powiedzialam malzonkowi zeby jechal po rower corki. Cos tam probowal mnie przekonywac, ze dobrze jest przejsc sie na swiezym powietrzu, ale go nie posluchalam. :) Ostatecznie pojechal na swoim rowerze, a Nik obok biegl, po czym wrocil na jednosladzie siostry. :) Mlodszy mial tego dnia trening, ale M. pojechal z nim na silownie (mimo ze wczesniej narzekal ze miesnie mu dokuczaja), wiec moglam ponownie zrelaksowac sie na kanapie w pizamce. Szkoda tylko ze w tym tygodniu zupelnie nie mialam okazji podejrzec jak syn trenuje.
Piatek to znow pobudka jak zawsze. Nie wiem co to za dziwny wirus mnie chwycil, bo poki co ani nie rozwija sie dalej, ani nie puszcza. Od czasu do czasu lekko podrapie mnie w gardle, ale potrwa kilkanascie minut, po czym przechodzi. Z nosa praktycznie nie leci. Tyle, ze po prostu mam takie samopoczucie "chorego", choc ciezko to adekwatnie opisac. W pracy roboty huk, bo oprocz wypuszczenia dwoch partii, mielismy materialy do zatwierdzenia, z rodzaju, ze "potrzebujemy ich na wczoraj". Najgorsze to sterylne fiolki z powkladanymi odpowiednimi filtrami oraz iglami. Te fiolki "buduja" technicy w naszym laboratorium, wiec potem trzeba dokladnie ogladac pod swiatlem czy nie fruwa w nich zaden wlosek lub smiec, pozycja igiel tez jest scisle okreslona, a dodatkowo czy ktoras nie jest peknieta lub nie ma innej skazy. Fiolek mielismy ponad 100, wiec po podnoszeniu kazdej w gore zeby obejrzec pod lampe, po godzinie nabawilam sie zakwasow w ramionach. W dodatku potem kazda musiala otrzymac wypisana naklejke, potwierdzajaca ze kontrola jakosci ja sprawdzila. Beznadziejnie glupia robota... A na koniec jeszcze przeszukiwalismy segregatory oraz szuflady zeby odnalezc zagubiony dokument. Wazny, bo z codziennego testu sterylnosci maszyny. Wyniki tych testow wklepujemy w tabele w excelu i dzien wczesniej zauwazylam ze w pliku kartek z 9 pazdziernika, brakuje mi tego jednego testu. Napisalam maila do kierowniczki laboratorium zeby wraz ze swoimi ludzmi rozejrzeli sie za nim. Czesto bowiem jakas kartka wymaga poprawek i konczy na czyims biurku lub w przegrodce. A brak tego testu oznaczalby znow dochodzenie, papierologie i doszukiwanie sie czy byl zrobiony i zgubiono tylko dokument, czy w ogole go nie przeprowadzono, poprawki, treningi, angazowanie trzech managerow, itd. Nasze poszukiwania nie przyniosly skutkow, choc podejrzewalismy ze raczej test byl przeprowadzony, a kartka kiedys sie znajdzie. Traf chcial, ze tego dnia ksiegowalam dokumenty z 13 pazdziernika i zauwazylam ze akurat z tego testu mam wbity wynik dwa razy. Test przeprowadzany jest raz dziennie, wiec nie ma powodu zeby miec dwa wyniki z tego samego dnia. Oczywiscie szybko mnie tknelo, ze albo cos zle wklepalam w tabele, albo zaszla pomylka i jeden z dokumentow to moze byc ten zagubiony. Pomaszerowalam spowrotem do szaf z segregatorami i... bingo! Okazalo sie, ze operator zapomnial zapisac date testu i zauwazyl to dopiero kilka dni pozniej. Tyle ze w miejscu "data testu" wpisal 13 pazdziernika, a na dole dodal notatke, ze test przeprowadzil 9-ego, a 13-ego wpisal date. Ja bym to zrobila odwrotnie - w date testu wbila prawidlowa, a w notatce dodala ze zapisalam ja pozniej. A tak, wszyscy patrzyli na date w tabeli i traktowali dokument jak z 13-ego. Ech... Najwazniejsze, ze dokument sie znalazl. Przed wyjsciem musialam jeszcze przygotowac dokumenty na sobote oraz poniedzialek, zeby mieli je gotowe do wypisania. W kolejnym tygodniu mam bowiem miec szkolenie na produkt klienta, ale ma ono byc od poniedzialku do czwartku. Moj szef stwierdzil wiec zebym wziela sobote wolna zamiast poniedzialku, a on sie zajmie wypuszczeniem partii tego dnia. Dodatkowo, ten trener chyba nie lubi pracowac na nocki, bo napisal zebym przyjezdzala na 5 rano, na co jestem oczywiscie jak na lato. Bede wiec miec krotki oddech od pracy w weekend oraz nocnej zmiany. :) Po pracy pojechalam jeszcze na zakupy, ale troche sie przeliczylam, bo zanim oblecialam sklep, rozpakowalam torby i cos zjadlam, do lozka polozylam sie w poludnie. Spalam niezle, ale krotko, bo jeszcze przed 15 przyjechaly Potwory. Bi nie miala tego dnia po poludniu treningu. Na "ich" basenie mieli jakas impreze, wiec trener przeniosl go na... 5:30 RANO!!! No chyba go pogielo! I ja i M. jestesmy juz o tej porze w robocie, ale szczerze, to nawet gdybym pracowala w innych godzinach, w zyciu nie zrywalabym sie przed switem zeby zawiezc corke na basen! W dodatku bez mozliwosci powrotu do lozka, bo godzine pozniej trzeba by bylo ja odebrac! :O W kazdym razie, Bi wrocila po szkole prosto do domu, z czego byla oczywiscie bardzo zadowolona. Niestety, dzieciaki chodza po domu jak stado tupiacych sloni, a za nimi biega Maya, zgrzytajac pazurami po kaflach. Tyle wiec bylo z mojego spania. Bez koniecznosci odebrania corki oraz zawozenia syna, popoludnie oraz wieczor minely leniwie. Bi opowiadala, ze w szkole mieli tego dnia pep rally - takie wydarzenie spajajace ta szkolna spolecznosc przed meczem football'u oraz jesiennym balem (homecoming). Kazdy rocznik dekorowal w jakims temacie wybrany korytarz, a potem mieli spotkanie na sali gimnastycznej, gdzie cheerleader'ki daly pokaz akrobatyczny, pozniej zas mieli zawody miedzy grupkami z kazdego ze 4 rocznikow - m.in. przetransportowanie stolu poprzez turlanie sie pod nim oraz bitwa na... pudelka od pizzy. :D Jak mi sie uda wysepic jakies zdjecia od Bi, to wrzuce w nastepnym poscie.
Na koniec pokaze Wam zdjecie, ktore jeden z moich sasiadow wrzucil na Fejsa:





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz