Sobote, 11 pazdziernika, zaczelam o 1:30, bo wzywala robota... Mielismy wszyscy tego dnia lekkiego stresa, bo w tamtych okolicach odbywal sie maraton i juz o 7:30 rano mieli pozamykac ulice. Moja praca znajduje sie w takim "kaciku", ze mozna z niej wyjechac tylko dwiema, prostopadlymi do siebie ulicami, reszta to slepe zaulki. Niestety, obie te ulice mialy byc zamkniete, jedna do 11 rano, druga do... 14. :O Poniewaz zadne z nas nie mialo ochoty utknac w robocie na wiekszosc dnia, wiec modlilismy sie zeby nic sie nie popsulo i przeszly wszystkie testy. Dla nas bylo oczywiste ze jesli cos sie spierdzieli, nie bedzie czasu zeby wypuscic kolejnej partii, ale wiadomo ze kierownictwo moglo miec w nosie, ze pracownicy beda musieli "zamieszkac" w biurze. Ponoc rok temu jeden z farmaceutow tak sie wyklocal z policjantami zeby go przepuscili, ze w koncu pogrozili mu ze jak bedzie sie dalej stawial, to go aresztuja. :D Na szczescie nasze obawy okazaly sie bezpodstawne, wszystko poszlo sprawnie i juz o 6 rano czym predzej stamtad odjechalam. Zanim dojechalam do domu, ogarnelam sie nieco i wskoczylam do lozka, byla oczywiscie prawie 7. Nie chcac przespac calego dnia, nastawilam budzik na 10:30 i tak wlasnie sie obudzilam. Reszta soboty uplynela juz, jakbym w pracy nie byla. ;) Bylo pochmurno i ponuro, ale niestety nie dane bylo mi posiedziec pod kocykiem, bo musialam zabrac corke na zakupy. Przyznaje ze zaczyna mnie draznic ta druzyna plywacka, choc z tego co slysze, to w kazdym sporcie w high school wyglada to tak samo. Do wszystkich "seniorek" w zespolach przydzielone sa mlodsze dziewczyny, tworzac grupki, tzw. sister friends. Glownie polega to na tym, ze na zawodach wyjazdowych wymieniaja sie paczuszkami z przekaskami, czyli chipsami, zelkami i (o zrozo) napojami energetycznymi. :O W zeszlym tygodniu jednak sie okazalo, ze mlodsze dziewczyny dla swoich "siostr" musza przygotowac plakaty pozegnalne. Bez sensu skoro rok szkolny konczy sie w czerwcu, no ale druzyna plywacka dziewczyn trwa tylko do polowy listopada, wiec wszelkie uroczystosci (jak ta z zawodow w zeszly czwartek) odbywaja sie juz teraz. Niech im bedzie, ale na wykonanie plakatu dziewczyny dostaly zawrotne 2 dni. W tym jeden kiedy mialy zawody, wiec wrocily do domu pozniej i bylo malo czasu. Przez to wlasciwie nie bylo jak nawet pojechac na zakupy i Bi musiala sie posilkowac tym, co miala w domu. Znalazla jakas tasiemke do przyozdobienia, ale poza tym pozostaly jej kredki oraz markery. Nawet farb nie mamy, bo Potworki od wielu lat nie smaruja po kartkach. Plakaty potem zostaly wywieszone w korytarzu szkoly (trener wyslal zdjecie), wraz ze zdjeciami kazdej z seniorek.
Zdjecia trener przyslal marnej jakosci wiec nie wiem czy bedzie widac, ze za oszklona sciana, nad napisem, wisza wszystkie plakaty
Plakat to jedno. Teraz jednak okazalo sie, ze we wtorek mial byc na basenie tzw. Senior Night, czyli uroczyste pozegnanie dla dziewczyn z naszej druzyny. Kiedy o tym uslyszalam, spodziewalam sie ze bedzie to uroczystosc tylko dla tych najstarszych dziewczyn i ich rodzin. Taaa... Uroczystosc miala sie odbyc w czasie wtorkowych zawodow, ale zeby zadosc sie stalo "night" w nazwie, te zostaly przesuniete z 15:30 na... 19:30! Glowna czesc uroczystosci miala sie odbyc o... 21! :O W dodatku mlodsze dziewczyny mialy przyjechac juz na 18:30 zeby rozwiesic plakaty i banery i musialy zostac na uroczystosci, bo wreczaly starszym kolezanka kosze z upominkami. Od razu pomyslalam, ze ich zdrowo pogielo. :/ No wlasnie, "kosze". Wszystkie grupki mialy przygotowac dla seniorek koszyki wypelnione roznorakimi prezencikami, od ulubionych slodyczy i napojow, po kosmetyki. Dziewczyny daly liste ulubionych rzeczy i kolorow. Niby nic takiego, bo np. dziewczyna przydzielona Bi wpisala rozne cukierki, coca cole, kocyk, zlota bizuterie (na szczescie tu chodzilo o kolor, nie kruszec), blyszczyki do ust, balsamy, itd. Do tego oczywiscie sam "kosz", bo nie trzymam w domu nic takiego. W sobote, kiedy sie juz przespalam, a pozniej ogarnelam, zabralam wiec corke na zakupy. Ona byla cala szczesliwa, bo jak typowa baba uwielbia lazic po sklepach. Ja bylam mocno NIEszczesliwa, bo jestem NIEtypowa baba i zakupow nie znosze. :D Poltorej godziny przecieralysmy szlaki w sklepie, ale w koncu uzbieralysmy prawie wszystko z listy. Niby takie nic, ale wyszlo ponad $150. I nie chodzi tu nawet o pieniadze, ale o sam przymus. Kazda seniorka ma przydzielone mlodsze dziewczyny, ale tych najstarszych jest tyle, ze niektore maja przydzielona tylko jedna "siostre". Tak wlasnie trafila Bi i uwazam ze po pierwsze to nie fair, bo niektore dziewczyny maja w grupce dwie mlodsze, wiec wiadomo ze i kosztem sie dziela po polowie i moga sie spotkac i razem robic plakat, wybierac upominki, itd. W dodatku, ja ogolnie nie jestem skapa i na prezenty dla kolegow i kolezanek Potworkow zawsze wydawalam niemalo kasy. Tutaj jednak, tamta dziewczyna jest od Bi o 4 lata starsza i panna nie tylko wczesniej jej nie znala, ale nawet teraz twierdzi, ze wlasciwie z nia nie rozmawia i sie nie integruje. No to super, bo ja wydaje gruba kase na dziewczyne, ktora moja corka zna 2 miesiace i z ktora nie odbyla nawet jednej, dluzszej rozmowy. :/ No ale dobra; kupilysmy co trzeba, po powrocie Bi ulozyla wszystko w koszyku i pozostalo czekac do wtorku.
Po powrocie tak naprawde zostalo nam okolo 1.5 godziny na obiad i odpoczynek i jechalismy do kosciola. Malzonek ponownie mial sobote wolna, ale pracowal w niedziele. Kiedy wrocilismy zabralam sie za typowe odgruzowywanie, a do tego upieklam znowu chlebek bananowy. Na szczescie kolejnego dnia mialam wolne, ale po kilku dniach roboty dluzej siedziec tez nie dalam rady, wiec juz o 22 padlam. :)
W niedziele rodzice sie zamienili i ojciec pojechal do roboty, a matka miala wolne. Zaczelam oczywiscie od dluzszego spania, ale krotko po 9 sie zwloklam z wyrka. Na wieczor mialam plany, ktore wymagaly gotowania, wiec po sniadaniu odhaczylam pierwsza czesc, czyli skrojenie i upieczenie cukinii. Pozniej sie ogarnelam i przyjechal moj tata. Jak zwykle posiedzial okolo trzech godzin, a po jego odjezdzie czas byl szykowac siebie i reszte dania. Tego wieczoru bylismy zaproszeni na obchody Diwali do sasiadow, jak co roku. Zwykle pieklam ciasto, ale potem nie pamietalam zeby oni to kiedykolwiek wykladali na stol. W sumie to nie wiem co z tym moim ciastem robili; moze chowali dla siebie. :D Tak czy owak, w tym roku stwierdzilam ze cos upichce. Przepatrzylam liste potencjalnych indyjskich potraw, ale wszystkie wymagaly przynajmniej jednego skladnika, ktory wiem, ze pozniej mi sie juz nie przyda. Niestety, poza mna, u nas w domu nikt za kuchnia indyjska nie przepada. :( Sasiedzi sa wegetarianami, wiec w koncu postawilam na stary, sprawdzony przepis, czyli cukinie po "marokansku". ;) Co prawda nie po indyjsku, ale przepis zawiera kumin, ktory stosowany jest tez w ichniejszej kuchnii, wiec stwierdzilam, ze akurat sie wpasuje. Kiedy gotowalam, Bi oznajmila ze pachnie jak u sasiadow w domu, wiec wszystko sie zgadzalo. ;) Skonczylam pichcic, wyszykowalam sie z dzieciakami i podjechalismy do sasiadow.
Autem, bo ciemno, padalo i boje sie niedzwiedzi. :D Malzonek juz tradycyjnie odmowil udzielania sie towarzysko. Tym razem tak mu suszylam o to glowe, ze na znak protestu juz o 17:45 poszedl spac. :D U sasiadow jak zwykle bylo przemilo. Oprocz sasiadki oraz mnie, jeszcze cztery mamuski mialy swiezo upieczonych "licealistow", wiec bylo sporo wspolnych tematow i porownywania nauczycieli, trenerow i ogolnej organizacji zajec.
Bylo oczywiscie mnostwo przepysznego jedzenia i tradycyjny obrzadek z ogniem, ktory ma przyniesc dobrobyt dla rodziny na nadchodzacy rok. ;) Niestety, nadal nie dostalam z niego zdjec. Dzieciarnia szalala w pokoju zabaw w piwnicy i zabraklo jedynie tradycyjnych fajerwerkow, bo niestety ale lal deszcz.
Niestety musialam dla siebie oraz Potworkow skrocic zabawe, bo w nocy pracowalam, wiec chcialam sie polozyc jak zwykle o 21. Bi oznajmila ze jest gotowa wracac po ciemku sama, a Nik ze nie lubi tej mojej nowej pracy. Twardo jednak oznajmilam ze wracaja ze mna, bo wiedzialam ze jak ich tam zostawie, to potem i tak nie zasne az nie wroca. :D Dotarlismy do domu akurat zeby wypuscic Maye na siusiu, upewnilam sie ze wszystko mam spakowane na kolejny dzien i padlam do lozka.
Poniedzialek rozpoczelam tuz po polnocy i pognalam do roboty. Tam niestety mielismy kolejne kiepskie wiesci, bo glowna siedziba firmy kombinuje jak nie stracic obecnych klientow i zdobywac kolejnych, jednoczesci pokrywajac zwiekszone zapotrzebowanie. Na dzien dzisiejszy wyglada to tak, ze bedziemy musieli wypuszczac dodatkowa partie naszego produktu, a do tego 2-3 dziennie produktu klienta. Pierwsza partia wychodzilaby wiec juz o 12:30. W nocy oczywiscie. Do dupy, bo mialam taki mniej wiecej poukladany grafik, gdzie kladlam sie o 21 i spalam te 3 godzinki przed praca. Przez godziny treningow Kokusia nie dam rady polozyc sie wczesniej, a na dwie godziny to sie raczej nie oplaca. A w dzien nadal zle sypiam... Poza tym, kiedy w koncu wytrenuja moja kolezanke, mialysmy wymieniac sie zmianami i miec okolo czterech godzin kiedy bylybysmy w pracy razem. To wazne, bo mozna sobie pomoc. Poniewaz nowy grafik przedluza godziny "robocze", wiec wyglada, ze razem bedziemy moze przez godzine... Nie mowiac juz o tym, ze czekalam jak na zbawienie kiedy bede miala tez i dzienne zmiany, ale przy obecnym pomysle, ta dzienna zmiana bedzie wlasnie dostawac po doopie. Jesli cos jest bowiem nie tak i nie da sie wypuscic ktorejs partii, kolejna dokladana jest na koniec dnia. Oznacza to, ze osoby z tej dziennej zmiany beda musialy pewnie nieraz siedziec 12-14 godzin zanim wszystko przejdzie testy, lub szef apteki stwierdzi ze nie ma to sensu bo i tak kierowcy nie dowiaza probek na czas... No coz... Nikt w pracy szczesliwy nie jest, choc ci, ktorzy pracuja tam dluzej stwierdzili, ze juz kilka podobnych pomyslow bylo i po krotkim czasie musieli z nich zrezygnowac. Glowne maszyny bowiem sa bardzo kaprysne, czesto sie psuja i miedzy partiami musza przestygnac. Jesli beda musialy chodzic z tylko minimalnymi przerwami, szybko bedziemy miec awarie za awaria. Kierowniczka laboratorium twierdzi jednak ze na pewno beda chcieli zebysmy sprobowali i to raczej szybciej niz pozniej. :/ Jakby na potwierdzenie wszystkich moich obaw, trzecia partia nie przeszla jednego z testow. W ciagu kilkunastu minut i po dwoch telefonach znalezlismy przyczyne, ale co z tego. Wszyscy jestesmy nowi, a firma niedawno przeszla na elektroniczne "sledztwa", ktore musi byc otworzone i zatwierdzone przez zarzad, zanim mozemy przystapic do przeprowadzenia testu od nowa. Kierowniczka laboratorium jest zielona, podobnie jak ja, wiec nie mialam jej jak pomoc. Pozniej gdzies cos zle kliknela i aplikacja nie wysylala managerom wiadomosci o potrzebnych podpisach. Trzy godziny zajelo zeby to odkrecic! Przez to opoznienie i walke z elektronicznymi aplikacjami, nie tylko wyszlam pol godziny pozniej, ale nie zrobilam nic z codziennych obowiazkow (poza wypuszczaniem partii). Maly przedsmak tego, co czeka mnie i kolezanke kiedy cos sie spierdzieli, a nasze zmiany beda sie pokrywac przez zawrotna godzine. :/ Wrocilam do domu, gdzie Potworki cieszyly sie dlugim weekendem, tego dnia mielismy bowiem Columbus Day. Takie swieto tylko dla szkol, poczty, bankow i urzedow stanowych/ federalnych. ;) Kiedys pewnie chetnie skorzystalabym z dnia wolnego dzieciakow, tym razem jednak musialam isc spac, wiadomo. ;) Zreszta, po deszczowym weekendzie, poniedzialek kontynuowal ten trend, co nawet nie zachecalo do wyjscia. Gdzies w czasie kiedy spalam, mlodsza sasiadka podbiegla i zostawila nam pod drzwiami goodie bag z przyjecia dzien wczesniej.
Moje Potwory nawet nie otworzyly drzwi, za co potem przeprosilam sasiadke. :/ Dzien wolny od szkoly, ale Bi miala oczywiscie trening, musialam wiec wstac na tyle wczesnie zeby ja zawiezc. Panna wcale by sie nie obrazila o spoznienie i tu przyznaje jej racje, ze to jednak gruba przesada, te treningi w dni wolne. Zespoly jak pilka nozna, wioslarstwo czy biegi przelajowe, moga liczyc przynajmniej na odwolany trening kiedy pada; plywanie niestety nie. No nic; zawiozlam ja i potem odebralam, pokrecilam sie po domu i przyszla kolej Kokusia na trening.
On tez nie byl zachwycony, ale ze ominal caly poprzedi tydzien, a dodatkowo widzial ze siostra pojechala na swoj, wiec i on bardzo nie protestowal. Malzonek go oczywiscie zawiozl, a ja odebralam. Potem juz tylko upewnic sie ze wszystko mam spakowane do pracy i trzeba bylo sie klasc.
We wtorek znow pobudka w srodku nocy, ale jechalam z ta przyjemna mysla, ze kolejny dzien mam wolny. :) Tym razem, o cudzie, wszystkie trzy partie poszly bez problemow, wiec udalo mi sie porobic te dodatkowe zadania i wyszlam o czasie. Potworki mialy kolejny dzien wolny, tym razem z okazji szkolen dla nauczycieli, wiec w domu zastalam Bi z zapuchnieta od spania buzia, robiaca sobie sniadanie oraz nadal spiacego Kokusia. Takim to dobrze. Zjadlam sniadanie i polozylam sie spac. Chyba moj organizm instynktownie czul ze wieczor bedzie ciezki, bo wyjatkowo jak polozylam sie po 10, tak spalam do 15. Gdzies okolo 12 przebudzilam sie tylko bo moj "mundry" syn uznal ze to swietna zabawa zeby ganiac z Maya po korytarzu. Mamy kafle, wiec taki "galopujacy" psiur, dudni lapami az milo. Korcilo mnie zeby wstac i opierniczyc smarkacza, ale wiedzialam ze wtedy juz rozbudze sie kompletnie. Na szczescie po kilku rundach mu sie znudzilo i potem spalam juz bez przeszkod. Zanim sie obudzilam i polezalam jeszcze troche w lozku, z pracy zdazyl wrocic M. i juz zaczal podawac dzieciakom obiad. Popoludnie mielismy tego dnia dosc luzne, ale jak pisalam na poczatku, na wieczor druzyna plywacka Bi miala zaplanowane to cholerne Senior Night. Zawiozlam ja na 18:30 i zostalam popatrzec jak dziewczyny rozwieszaja plakaty i potem na oficjalne zdjecia druzyny.
W miedzyczasie M. zawiozl Kokusia na jego trening, bo ten mial na 18:45. Wrocilam do domu, bo zawody mialy sie zaczac dopiero o 19:30, wiec myslalam ze odbiore syna i potem wroce do corki. Malzonek jednak stwierdzil ze co bede tak jezdzic w te i spowrotem i pojechal po Nika. Zdazylam jeszcze zamienic z Mlodszym pare slow i podazylam spowrotem na basen. Tam zawody trwaly juz w najlepsze. Bi plynela ponownie 100m stylem grzbietowym. Niestety ponownie zajela dopiero 7 miejsce na 8. Na dodatek, gula jedna, zle dotknela takiego magnetycznego czujnika (w wodzie) ktory rejestruje czas, wiec na tablicy wynikow najpierw wyskoczyl blad, a w miedzyczasie ostatnia dziewczyna doplynela, wiec jak w koncu Starsza zorientowala sie ze cos jest nie tak, zostala zapisana jako ostatnia. :/
Zaraz po tym wyscigu, plynela z kolezankami sztafete na 400m, wiec kazda panna musiala przeplynac kraulem na 100m. Nie wiem dlaczego Bi plynela pierwsza, a ze dopiero co ukonczyla poprzedni wyscig, widac bylo ze jest zmeczona i nie ma energii. Kiedy wreszcie zawody sie skonczyly, obie druzyny sobie pogratulowaly i tamte dziewczyny poszly do szatni, zaczela sie cala ceremonia pozegnania naszych Seniorek. Rodzice zeszli na basen i przechodzili z corka oraz jej partnerka z druzyny zeby odebrac koszyk z upominkami oraz prezent od zespolu (plecak z logo szkoly) i porobic pamiatkowe zdjecia. Trener w tym czasie wyglaszal o kazdej dziewczynie przemowienie, czyli o ulubionych stylach plywackich, czym zasluzyla sie w grupie, o hobby, itd.
Seniorek mamy az 12 (na 30 dziewczyn) wiec troche to trwalo. Jeszcze wytlumacze skad te "seniorki". Otoz, w hamerykanckich szkolach lata szkoly sredniej nie odlicza sie jak u nas - I, II, III, IV klasa liceum. Tutaj albo kontynuuje sie odliczanie, czyli mamy klasy od IX do XII, albo okresla sie je nazwami kazdego rocznika. Bi jest w IX klasie albo freshmen year. Klasa X to sophomore. Klasa XI to juniors i ostatnia - najstarsza to seniors. :) Wracajac do uroczystosci, pozniej wszystkie najstarsze dziewczyny chcialy sobie porobic zdjecia z blizszymi kolezankami, w dwojkach, trojkach i innych konfiguracjach, a te mlodsze dziewczyny oczywiscie udzielaly sie towarzysko we wlasnych grupkach. Nikt nie zwracal uwagi ze zrobila sie 21:30, a kolejnego dnia byla juz normalnie szkola. Swoja droga, to trener naprawde mogl pomyslec i urzadzic ceremonie albo w poniedzialek, kiedy kolejny dzien byl wolny, albo w ktorys piatek. Zanim Bi sie przebrala, zanim doszlysmy do auta (musialam zaparkowac na dalszym parkingu i to na jego koncu), to do domu dojechalysmy o 21:50. Dobrze ze tego dnia porzadnie sie wyspalam, bo inaczej nie wiem jak bym dala rade wytrzymac w miare przytomna... No i cale szczescie, ze kolejneg dnia bralam dzien wolny. Zupelnym przypadkiem, ale zlozylo sie idealnie. :)
W nocy spalam jak zabita. Przebudzilam sie tylko dwa razy, kiedy zadzwonil budzik M. i pozniej... po raz kolejny, bo wlaczyl drzemke! :D Pospalam w srode prawie do 7, a kiedy sie obudzilam padlam ze smiechu, bo mialam szereg wiadomosci od syna, z pytaniem czy ma zalozyc dlugie spodnie czy moze krotkie spodenki. Mimo otwartych drzwi do mojej sypialni, Nik nawet nie zauwazyl ze jestem w domu! :D Kiedy zeszlam na dol Potworki juz szykowaly sie do wyjscia. Okazalo sie, ze Mlodszy wyszedl na chwile na zewnatrz i stwierdzil ze jest cieplo i wystarcza mu spodenki. Wedlug mnie lekko przesadzil, ale ze po poludniu mialo byc 17 stopni, wiec machnelam reka. Nik pomaszerowal na przystanek, a Bi z kolezanka na rowerach pojechaly do szkoly. Ciekawe kiedy uznaja ze jest za zimno. Juz tego dnia panna miala dlugie spodnie, zalozyla na glowe kaptur od bluzy, a na rece rekawiczki. Oni odjechali, a ja zjadlam sniadanie, po czym stwierdzilam ze trzeba by zrobic cos pozytecznego, wiec posprzatalam w kuchni i wstawilam zmywarke. Dokonczylam obiad, po czym mialam chwile relaksu. Niestety, dzien wolny w srodku tygodnia wzielam nie bez powodu; inaczej wzielabym poniedzialek. Umowilam sie na ten dzien do ginekologa. Nie bylam juz 3 lata, wiec pora przyszla sprawdzic czy wszystko ok w "podwoziu". ;) Tu akurat wydaje sie w porzadku, za to gin potwierdzil moje podejrzenia, ze mam lekka przepukline pepkowa. Powiedzial ze poki co jest minimalna i nie powinna bardzo przeszkadzac, ale wbil w system skierowanie do chirurga - gastrologa, gdybym kiedys zdecydowala sie na konsultacje. Kto wie, moze skorzystam. Poki co, wracajac zajechalam jeszcze na szybkie zakupy, bo mlodziez do kompletu z M., zdolali od piatku pozrec 36 (!) jajek, a ze to ostatnio ulubione sniadanie Bi oraz kolacja Kokusia, trzeba bylo zakupic zapasik. Do domu wrocilam praktycznie rowno z Nikiem, wiec szybko podalam mu obiad, bo na 16:15 mial znow rowery gorskie. Pojechal oczywiscie z ojcem, ktory zdazyl wrocic do domu, bo ja kwadrans pozniej jechalam po corke. Przynajmniej tego dnia miala zwyczajny trening, wiec wrocila do domu o rozsadnej porze. Mialam ochote od razu isc po jej rower, ale ze ostatnio Nik byl rozczarowany ze poszlam bez niego, to poczekalam az wroci. On pobiegl i pozniej wrocil na rowerze siostry, a ja pojechalam na swoim. Niestety, w dzien bylo cieplo, ale teraz zerwal sie chlodny wiatr i schladzalo sie w mgnieniu oka. Mimo bluzy i kaptura na glowie, mialam wrazenie, ze przewialo mnie na wskros. Reszte wieczora spedzilam juz glownie sie leniac, choc trzeba bylo tez poskladac pranie i wstawic kolejne. Syzyfowa praca. :)
Czwartek to juz niestety ponownie pobudka o polnocy i do roboty. Tam nadal spotkania zarzadu majace nam podkrecic "srube". ;) Tymczasem laboranci z nocnej zmiany to leserzy i jedna dziewczyna (na ktora mam szczegolne baczenie) spedza po 20 minut na telefonie, gdzie papiery w "tunelu" siedza ponad 10 minut. Chlopak z produkcji w koncu zadzwonil (mamy telefon do komunikacji kiedy sala produkcyjna musi byc sterylna) zeby je przekazala. Moja lista "delikwentow" sie przedluza i na ktoryms z meetingow bede musiala poruszyc ten temat. Oczywiscie dyplomatycznie, bez podawania imion. :D Poza tym dzien minal spokojnie i wszystkie "moje" partie wyszly bez wiekszych problemow. Jeden z laborantow mial jakis kiepski dzien i porobil bledy, ale na szczescie sam je zauwazyl zanim poszly za daleko, wiec obylo sie bez dochodzen i papierologii. Niestety, pomocnik ktory mial zostac do piatku, juz w srode musial wyleciec, wiec na placu boju zostalam ja z szefem. Poniewaz on lubi wczesniej uciekac do domu (ma 3 godziny jazdy) i nie bardzo przejmuje sie ze ktos inny musi zostac w robocie 10 lub wiecej godzin, wiec obawialam sie jak bedzie wygladal moj piatek. :O Przynajmniej w czwartek udalo mi sie wyjsc o czasie. W domu jeszcze musialam rozladowac zmywarke oraz zaladowac ja brudami ze zlewu, bo nie moglabym spac wiedzac ze taki burdel tam sie kisi. ;) Potem szybko cos zjesc i do lozka. Tym razem jakos spanie mi nie szlo. Nawet nie pamietalam ze zamknelam drzwi sypialni, wiec obudzilam sie o 14 koszmarnie zgrzana. Mimo ze na dworze bylo chlodno - ledwie 9 stopni, ale slonce skutecznie nagrzalo pokoj i nie dalo sie wytrzymac pod koldra. Wstalam zeby otworzyc drzwi, ale przez to sie oczywiscie rozbudzilam. Probowalam przysnac, ale sasiedzi przygotowywali sie na wieczorne posiedzenie przy ognisku i rzucali na taczke pociete drewno. Walilo az echo dudnilo! :O A jak oni przestali, to zbiesila sie... Maya. Wypuscilam ja przed snem na dwor, a teraz, po ledwie kilku godzinach, zaczela biegac po domu i piszczec zeby ja wypuscic. :/ Zwariowac mozna... Wstalam zanim wrocil Nik, ale po odebraniu Bi oznajmilam, ze jest zimno i wieje, wiec po jej rower nie jade. Malzonek podjechal po niego autem. Pod wieczor Mlodszy mial trening, ale ze M. montowal drzwi w skladziku pod tarasem, to zawiozlam syna i pozniej po niego pojechalam.
Zreszta i tak to lubie, bo zawsze to okazja do podejrzenia jak sobie radzi. :)
Na piatek zabraklo mi czasu, ale w skrocie to zaliczylam robote, zakupy, spanie, ale po Bi wyjatkowo pojechal M. Za to potem oboje z Kokusiem poszlismy po rower corki, bo bylo 16 stopni, wiec calkiem przyzwoicie. Nik w piatki nie ma treningow, wiec pozniej mielismy juz spokojny wieczor, choc ja niestety musialam sie szykowac na sobotnia prace. :/
Do poczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz