piątek, 11 kwietnia 2025

Granolowy zawrot glowy, a po drodze rozmowy o prace :D

Sobota, 5 kwietnia to odsypianie tygodnia, ale tym razem tylko dla Potworkow oraz dla mnie. Malzonek pracowal, choc krocej - do 11. Mnie obudzila o 5 Oreo domagajaca sie wypuszczenia. Na szczescie to weekend, wiec zwloklam sie na dol, otworzylam marudzie drzwi, po czym poczlapalam spowrotem do lozka. Nauczona doswiadczeniem z poprzedniego weekendu, nastawilam budzik na 8:30. Niestety, po wylaczeniu go zasnelam spowrotem i obudzilam sie godzine pozniej. ;) Kiedy jeszcze lezalam, przylazl kiciul (wpuszczony wczesniej przez Bi) i ulozyl mi sie na brzuchu, choc w tym momencie zaczal sie wiercic Nik, wiec kot pobiegl zaciekawiony. Uparlam sie zeby nie zmarnowac tego dnia jak poprzedniej soboty, a na szczescie mialam wiecej energii, wiec jak tylko zjadlam sniadanie i jako tako sie ogarnelam, mialam chwycic za odkurzacz i doprowadzic do porzadku parter. W tym momencie jednak zadzwonil moj tata i rozgadal sie na dobre. Co bylo robic. Gadajac z nim, w miedzyczasie zaparzylam sobie kawy i zanim skonczylismy rozmowe, praktycznie ja wypilam. Sprzatanie odbylo sie wiec pol godziny pozniej. Polatalam na odkurzaczu, pozniej na mopie, a w miedzyczasie wrocil M. i zaczal pichcic. Oczywiscie nie dalo sie poczekac az skoncze... Trzeba jednak przyznac, ze grzecznie nastawil co mogl, po czym wyszedl z kuchni zebym mogla zrobic co trzeba. Jak juz zaczelam, latwiej bylo kontynuowac, wiec wyszorowalam zlewy we wszystkich lazienkach, ogarnelam zmywarke a pozniej naczynia w zlewie, poskladalam pranie zalegajace w suszarce i wstawilam kolejne. Jak zwykle na 16 pojechalismy do kosciola, a po powrocie nastapil juz calkowity relaks. Pogoda byla paskudna. Po dwoch cieplych dniach przyszlo ochlodzenie, a na dodatek bylo pochmurno i padalo. Zaczelo sie od okazjonalnej mzawki rano, a pod wieczor, kiedy wrocilismy z kosciola, rozpadalo sie juz na dobre. Wszyscy z rozkosza zaszylismy sie w przytulnej chalupie. Malzonek mial pracowac rowniez w niedziele, wiec poszedl wczesniej spac, ale Nik gral na kompie, a Bi jak zwykle rozsiadla sie w salonie. Siedzialysmy sobie spokojnie, kazda na wlasnym laptopie, kiedy uslyszalysmy za oknem... miauczenie! Przyszedl znow ten rudy kocurek. Biedak, przez ostatnie dwa tygodnie uchwycily go kilka razy kamery, ale bylo to albo w srodku nocy, albo kiedy bylam w pracy. Teraz wreszcie trafil na czas gdy wszyscy byli w domu i nie spali.

Wyszedl niczym kot ze Shrek'a :D

Starsza pobiegla go wyglaskac, a ja poszlam po jedzenie. Okazalo sie jednak, ze nie byl bardzo glodny. Cos tam skubnal, pomizial sie, po czym pobiegl dalej. Nawet deszcz mu chyba bardzo nie przeszkadzal, choc futerko mial przemoczone.

W niedziele powtorka z rozrywki, czyli pobudka o 5 dzieki kotu. Wypuscilam ja, wrocilam do lozka, po czym zasnelam jak kamien. Budzik zadzwonil o 8:30, ale wylaczylam go i spalam dalej. Obudzilam sie o... 9:38! :O Czyli znow spanie niemal do 10... Dzien minal jednak dosc spokojnie.

Nie ma jak puchata owcza skora...

Bylo troche cieplej, bo 13 stopni, ale rano padalo, wiec nie planowalismy zadnych wiekszych "akcji". Cos tam trzeba bylo posprzatac, wiadomo. Umyc kuchenke, przetrzec blaty, wstawic zmywarke, poskladac pranie, itd. Wiekszosc dnia jednak przechodzilismy z foteli na kanape i odwrotnie.

Relaks na calego

Malzonek przyjechal z pracy i drzemal na kanapie. Dopiero pod wieczor zaczelo sie troche przejasniac i M. stwierdzil ze zrobi cos pozytecznego i wyplucze wszystkie rury w przyczepce po plynie przeciw zamarzaniu. Nik przegral wiekszosc dnia na kompie, a Bi na laptoku urzadzila sobie maraton jakiegos serialu. Pod wieczor niestety trzeba bylo znow wyciagac plecaki, bidony oraz sniadaniowki i szykowac sie na powrot do kieratu. Dzieciaki juz radosnie odliczaly, bo w przyszlym tygodniu maja ferie wiosenne. :) 

Poniedzialek zaczal sie brutalnie wczesnie, ale jak to po weekendzie, wstawalo sie niezle. Wyjezdzalam oczywiscie na ostatnia chwile, ale to juz norma. :D Niestety mialam pecha, bo zaraz po wjezdzie na autostrade, utknelam w korku! O 5 rano!!!

Zdecydowanie NIE to co tygryski lubia najbardziej...

Okazalo sie, ze zdarzyl sie wypadek - przewrocila ciezarowka i to tuz przed 3 nad ranem. Ponad dwie godziny pozniej, a burdel nadal byl nie uprzatniety i dwa (z trzech) pasy zamkniete. :/ Do pracy dojechalam o 5:52, choc i tak moglo byc gorzej... Na szczescie poniedzialki maja tendencje do powolnego rozkrecania sie . Piec dopiero sie rozgrzewal, jedna maszyna pakujaca okazala sie brudna i musieli ja czyscic, na drugiej zas dwa razy zmieniali produkt, co za kazdym wiazalo sie z niemal godzinna przerwa. Dla mnie bylo to na reke, bo mialam mniej zapiep**u od razu po weekendzie, gdzie w dodatku musialam zalatwic sprawe w kadrach. Kiedy bowiem dokladniej przyjrzalam sie mojej wyplacie, okazalo sie, ze nie odciagaja mi podatkow federalnych! :O Poniewaz nie mam ochoty placic wyrownania na koniec roku, szybko poszlam do pani kadrowej zeby sprawdzic co sie dzieje. Na szczescie poprawa byla szybka i mam nadzieje, ze teraz juz wszystko bedzie ok. Poza tym jednak, musialam wyjsc juz o 10:30 rano, wiec kiedy wszystkie maszyny pomalu sie rozkrecaly, ja wybieglam stamtad z piesnia na ustach. :D Tak zartuje, bo oczywiscie fajnie sie urwac wczesniej, tyle ze to dopiero moj trzeci pelny tydzien, wiec troche wstyd. Tym bardziej, ze musialam nakrecic, bo poczatkowo mialam wyjsc w piatek, a potem zmuszona bylam przeniesc na poniedzialek. Szefa mam sympatycznego, ale tym bardziej nie lubie naduzywac czyjejs dobroci. A dlaczego musialam kombinowac, zapytacie? Ano... mialam rozmowe o prace! :D Ostatnio przy kazdej mowilam ze moge dopiero okolo 15, teraz jednak kolejny raz chcieli ze mna rozmawiac z tej firmy, ktora szuka kogos na nocna zmiane. Mimo ze widzialam ogloszenie wystawione ponownie... Poniewaz, pomijajac ta tragiczna zmiane, praca idealnie wpisuje sie w moje doswiadczenie, no i placi bardzo dobrze, wiec stwierdzilam, ze gra jest warta swieczki i moge dostosowac sie do nich. Oni zas nie pytali kiedy ja moge, tylko od razu pisali czy pasuje mi taki a taki dzien i godzina. Najpierw mialo byc na 10:30 w piatek, a pozniej okazalo sie ze chlopu cos wypadlo i przeniesli na 11:30 w poniedzialek. :/ Wkurzona bylam, bo dla mnie wiazalo sie to z proszeniem swiezo upieczonego szefa o wczesniejsze wyjscie, po czm przepraszanie, ze jednak musze wyjsc innego dnia. Mozecie sie domyslac jak bylo mi glupio... I caly czas obawialam sie, ze w poniedzialek znow cos wyskoczy i beda przekladac kolejny raz. Na szczescie tym razem rozmowa odbyla sie bez przeszkod, choc rowniez bez sensu. Malzonek mial optymistyczne wizje ze chca mi zlozyc oferte pracy, ale nie ma tak dobrze. ;) Rozmawialam ponownie z pierwszym panem, z ktorym rozmowe mialam na samym poczatku. I pytania w wiekszosci pokrywaly sie z tymi, ktore juz zadal wtedy. Po prostu szczeka mi opadla, bo nie wiem jaki byl w ogole cel tej dodatkowej rozmowy?! Pan chcial jeszcze raz spojrzec na mnie przez komputer zeby sie upewnic, ze ja to ja? Cuda, panie dziejku. Najgorzej, ze przez te "cuda" ja sie urywam z roboty i podpadam nowemu szefowi. :/ Za to przyznaje, ze fajnie bylo znow posiedziec w chalupie kilka godzin w ciszy zanim zjedzie sie reszta. :) Po rozmowie pojechalam szybko do taty, bo nie bylam u niego od czwartku. Tego dnia wracal z Polski i nie chcialam zeby zastal pelnej skrzynki listow. Tymczasem... znalazlam w niej jeden list. To wszystko. Moglam sie nie fatygowac. ;) Wracajac zajechalam jeszcze do biblioteki oddac ksiazke i film oraz na stacje benzynowa, bo auto wolalo jesc, a przede mna kolejne 4 dni jazdy do roboty. Wrocilam do domu, ugotowalam ziemniaki do obiadu i w koncu moglam klapnac na kanape. Wrocily Potworki, po nich M. i po obiedzie spedzalismy popoludnie spokojnie, a przyszla pora zawiezc mlodziez na basen. Bi cos tam stekala, ale ostatecznie pojechali bez wiekszych protestow. Malzonek ich zawiozl, po czym od razu pomaszerowal spac. Pojechalam po nich i o dziwo trening skonczyl sie "tylko" 15 minut wczesniej, wiec chwile na nich popatrzylam. ogolnie to nie bylo na co, bo nie mam pojecia co robili za cwiczenie.

Banda wesolkow

Wszystkie linie wygladaly jak jeden wielki chaos. ;) W domu kolacja, prysznic i zaraz do spania, bo juz po 21 oczy same mi sie zamykaly.

Wtorek to kolejna wczesna pobudka i na szczescie tego dnia obylo sie bez korkow na drodze. Dzien jednak okazal sie bardzo zabiegany. Ciagle mierzenie, sprawdzanie, oczywiscie nie wychodzace testy, wiec powtarzanie... Mialam problem zeby znalezc moment na wziecie przerwy na lunch! :O Wrocilam do chalupy chwilke przed Potworkami, oni zdazyli wejsc a wrocil M. Okazalo sie, ze pracowal przez lunch, wiec wyszedl pol godziny wczesniej. Dobrze sie zlozylo, bo o 15 mialam telefoniczna... rozmowe o prace! :D Co ciekawe, do tej samej firmy, w ktorej bylam troche ponad tydzien wczesniej. Na tamta pozycje wzieli kogos innego, ale okazalo sie, ze kobieta, z ktora rozmawialam, polecila mnie na inna. Taka troche bardziej biurowa, ale zawsze. ;) W kazdym razie pogadalm sobie przez 10 minut z sympatyczna dziewczyna z kadr i maja sie ze mna skontaktowac w celu wyznaczenia "prawdziwej" rozmowy. ;) Potem w koncu moglam zjesc obiad, a nastepnie klaplam na kanape i nie chcialo mi sie juz nic robic. Niestety nie bylo tak dobrze. W czasie ferii wiosennych mamy bowiem zaplanowany kemping. Zjezdzamy troche bardziej na poludnie, liczac na cieplejsza pogode. Wiaze sie to jednak z duzo wczesniejszym niz zwykle szykowaniem przyczepy. Jak na zlosc, tego dnia bylo ledwie 6 stopni przy lodowatym wietrze. Kiedy jechalam z pracy, przez moment proszyl nawet snieg, a na noc zapowiadali lekki mroz! :O Niestety, jesli nie chcialam tego robic na ostatnia chwile, musialam pomalu wyciagac wszystkie kempingowe pierdoly. Poki co nawloklam przescieradla oraz poszewki na poduszki oraz sprawdzilam czy mamy papier toaletowy, mydlo i inne "podstawy". Na tym moj wklad tego dnia sie skonczyl, bowiem wiatr urywal glowe i sprawial ze bylo naprawde zimno, wiec nie chcialo mi sie dalej biegac miedzy przyczepa a domem. We wtorki na szczescie nie zabieramy dzieciakow na basen, zreszta Nikowi (znowu!) cieklo z nosa, wiec treningi w kolejne dni i tak sa pod znakiem zapytania... Przy takiej pogodzie, milo bylo sie zaszyc w cieplym domku.

W srode ponownie trzeba bylo sie zwlec wczesniej, a latwo nie bylo. Od kilku dni Oreo budzi nas o 1-2 nad ranem. Czasem zwlekam sie ja, czasem M., ale zawsze budzi nas oboje. Nie wiem co w nia wstepuje. Jak wstawalam po 6, to budzila mnie o 4-5, jak wstaje o 4, przestawila sie na 1-2. Im dalej w tydzien, tym bardziej jestem zmeczona i tym bardzie mnie te pobudki wkurzaja. Juz zapowiedzialam, ze jesli bedzie to trwalo, to idac spac bede ja po prostu wyrzucac na dwor. Nie zniose takiego ciaglego wyrywania ze snu, szczegolnie ze teraz w tygodniu spie naprawde malo. Tak czy siak, dotarlam do pracy bez przeszkod i zaczela sie bieganina. Mialam odrobine szczescia, bo caly dzien piekli jeden rodzaj granoli, bez zadnych owocow i na szczescie przechodzila wszystkie testy. Na obu maszynach pakujacych zmienili produkt, ale tylko raz, wiec tez nie bylo wiekszego zamieszania. Problem zaczal sie dopiero po zmianie, bo jedna z maszyn nie zaklejala torebek jak trzeba i uchodzilo z nich powietrze. Niestety, dziewczyna obslugujaca maszyne zaparla sie, ze nie bedzie jej zatrzymywac zeby to poprawic. Dopiero interwencja wyzszych ranga managerow zaowocowala interwencja. W tym momencie jednak mieli juz ogromny pojemnik pelen nieszczelnych torebek, bo babki pakujace tez zauwazyly przeciek i odrzucaly te zle. Dla dziewczyn obslugujacych maszyne skonczylo sie tym, ze musialy wszystkie te torebki rozrywac, przesypywac granole do pojemnika z ktorego pobiera ja maszyna i pakowac od nowa. Czyli, jesli chcialy jak najszybciej skonczyc, to same sobie przedluzyly robote... ;) W koncu przyszedl koniec zmiany i mozna bylo ruszyc do domu. Tam mialam niestety pranie za praniem, bo chcialam jak najwiecej poprac zanim bede musiala myslec o pakowaniu przyczepy. Za to Potworki byly szczesliwe, bo Nik, choc bylo mu wyraznie lepiej, nos mial nadal slyszalnie przytkany, wiec stwierdzilismy zeby lepiej sie podkurowal. Nie chcialabym zeby rozlozylo go na przerwe wiosenna...

Czwartek ponownie "rozpoczal" sie od pobudki przez kota o 2 nad ranem. Zanim zaczne wywalac Oreo na dwor lub do garazu, stwierdzilam, ze najpierw sprobuje zamykac drzwi do naszej sypialni. Szczerze, to jednak mysle ze to nic nie da. Kot i tak bedzie miauczal, dobijal sie do pokoju i tak czy siak nas obudzi... W kazdym razie, M. wstal i wypuscil kiciula, a potem juz pojechal po prostu do roboty. Ja wstalam o mojej normalnej (obecnie) porze, wyszykowalam sie (po drodze wpuscilam Oreo, a potem ponownie wypuscilam) i popedzilam do pracy. Tam poczatkowo robota szla pelna para, ale juz o 11 skonczyli piec i najwyrazniej nie mieli zadnej krotszej partii, bo zaczeli czyscic caly sprzet. Wspolczulam im w sumie, bo przed ponad dwa dni piekli granole z czekolada. W wielu miejscach ta czekolada sie osadzila i zastygla na kamien... W kazdym razie, kiedy odpadlo testowanie piekacego sie produktu, dzien lecial juz luzno, bo tylko pakowali. Jak to jednak przy pakowaniu, tu jakas przerwa na sprzatanie (maszyna wyrzuca cale mnostwo pustych torebek i czasem trzeba je wymiesc), tam cos sie zawiesi, poza tym zmiana produktu (a wiec i torebek) i choc sie nachodzilam zeby sprawdzic co jakis czas czy cos ruszylo, to takiej prawdziwej pracy zaliczylam niewiele. Po robocie przebilam sie przez korki zeby pojechac na zakupy spozywcze, a potem juz z ulga do domu. Dzien byl ponury, pochmurny i zimny. Na noc zapowiadali opady najprawdziwszego sniegu, choc mialam nadzieje, ze jednak prognozy jak zwykle sie pomyla. ;) Niestety, jako ksiazkowy meteopata, czulam jak oczy same mi sie zamykaja, a mozg zamula. Pobudki o 4 tez moga miec z tym cos wspolnego. ;) Niestety, w domu nie dane bylo mi pasc na kanape i sie relaksowac. Po pierwsze, mialam... rozmowe o prace! :D To juz przestaje byc smieszne... To od tej babki, z ktora rozmawialam telefonicznie we wtorek. Teraz mialam rozmowe z inna kobieta z tej firmy, potencjalna szefowa, ale przez internet. Tyle, ze troche niesprawiedliwie, bo ja musialam sie pokazac, a ona sama nie wlaczyla kamerki. :/ W kazdym razie, kiedy we wtorek powiedzialam tamtej dziewczynie, ze moge rozmawiac dopiero po 15 godzinie, umowili mnie na... 17. :O Pogadalam z kobieta, ktora wydawala sie calkiem sympatyczna i zdecydowanie zainteresowana moja kandydatura, choc wiadomo ze moga to byc tylko pozory. Wspomniala ponownie, ze tamta babka z poprzedniej rozmowy podala moje CV dalej, ze niby takie "fajne" i ze wlasciwie na jakakolwiek pozycje by mnie przyjeli, bedzie to z korzyscia dla firmy. Na koniec jednak napomknela cos, ze ma do przejrzenia CV dwoch innych osob i do konca przyszlego tygodnia podejmie decyzje. No to zobaczymy... Kiedy zaliczylam juz stresa, musialam sie zabrac za przyczepe. Jak wspomnialam wczesniej, przygotowywalam ja na wyjazd, wiec choc zrobilo sie pozno, trzeba bylo znalezc motywacje... Cos tam poprzenosilam, ale szybko mialam dosc. Tylko, ze przez to bieganie, przestalam patrzec na zegarek i nagle zorientowalam sie, ze wlasnie zaczyna sie trening Potworkow! :D No coz, znow nie pojechali i oczywiscie zadne nie bylo z tego powodu zrozpaczone. ;) Wieczor zlecial juz spokojniej, choc niestety za szybko i trzeba sie bylo szykowac na ostatni dzien kieratu.

Piatek to standardowa pobudka, ale wiadomo ze tego dnia jakos tak wszystko idzie lzej bo czlowiek wie, ze pare godzin i w koncu odsapnie. :D Dzien wczesniej przyszedl w koncu moj uniform, wiec wszyscy smiali sie, ze w koncu jestem "oficjalnie" pracownikiem. Pstryknelam Wam fote zeby pokazac jaki to tragiczny stroj. ;)

Wyglada to w sumie jak pizama, a ta siatka na wlosach (choc konieczna przy pracy z zywnoscia) zalamuje... ;)

To znaczy, portki sa akurat calkiem fajne, bo maja sznurek w pasie, wiec mozna je regulowac, a do tego jest w nich mnostwo kieszeni, wiec mozna pomiescic dlugopisy, markery, itd. Z kieszeni we wlasnych bluzach, wszystko mi wypadalo. Gora jest jednak beznadziejna. Krotki rekawek, ale teraz jest wszedzie lodowato, a latem ponoc maja klime, wiec tez czlowiek marznie. W dodatku to taki sztuczny poliester, wiec mimo chlodu kark i plecy mialam spocone. :/ No ale jest i przynajmniej granolowy kurz pokrywa ubrania "robocze", a nie moje wlasne. Tym razem dzien okazal sie tak leniwy jak moje pierwsze dwa piatki w tej robocie. Wiekszosc czasu przesiedzialam zerkajac na zegarek i odliczajac do pelnej godziny zeby pojsc zrobic pomiary. Okolo poludnia zrobilo sie jeszcze leniwiej, bo jedna z pakujacych maszyn skonczyla. I wiem, ze trzeba sie cieszyc, bo w inne dni nieraz jest taki zapie*rz, ze nie ma czasu spokojnie zjesc, ale jednak 8 godzin nudow meczy bardziej niz bieganie, a czas plynie dwa razy wolniej. :D Wypadlam stamtad z radoscia, bo nie tylko zaczynal sie weekend, ale jak pisalam wyzej, Potworki zaczynaly ferie wiosenne, wiec mamy zaplanowany wyjazd. Popoludnie uplynelo na dalszym bieganiu do przyczepy oczywiscie. Przed pierwszym kempingiem czlowiek jest zupelnie niezorganizowany i sporo czasu spedzilam zagladajac w szafki w domu oraz w przyczepie, zastanawiajac sie co ja wlasciwie powinnam pakowac. ;)

Do poczytania!

piątek, 4 kwietnia 2025

Granole, wszedzie widze granole! :D

Sobota, 29 marca to oczywiscie dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Co prawda M. jak zwykle zerwal sie o swicie i pojechal na silownie, ale Potworki oraz ja, spalismy w najlepsze. Osobiscie pobilam wszelkie rekordy, bo po calym tygodniu wstawania o 4, bylam tak zmeczona, ze powiedzialam iz nie nastawiam budzika. O ktorej sie obudze, o tej wstane. Przebudzilam sie tuz po 8, ale stwierdzilam ze jeszcze doleze. Po czym... obudzilam o 10:06! :O I czulam, ze jeszcze moglabym spac! Tu juz jednak nie pozwolilam sobie na dalsze odplyniecie, podnioslam sie na lozku i po chwili zwloklam. Okazalo sie, ze wstalam ostatnia. Nawet Nik mnie wyprzedzil. ;) Niestety, nie wiem czy spalam po prostu za dlugo, czy az taka bylam wymordowana, ale caly dzien chodzilam niczym snieta ryba. Kompletnie bez energii. Przy tak poznej pobudce, niestety zanim zjadlam sniadanie, jako tako sie ogarnelam, potem jeszcze zadzwonil tata i gadal 40 minut i nagle zrobila sie godzina 13! :O Choc przyznaje, ze i tak nie mialam zbytnich szans na wieksza produktywnosc; zwyczajnie nie mialam ani sily, ani ochoty. Przebimbalam dzien az do pory wyjscia do kosciola. Potem, moze przez to ze ruszylam sie z domu, jakby sie rozruszalam. Przynajmniej ogarnelam kuchnie i poskladalam pranie. ;) Malzonek polozyl sie dosc wczesnie bo kolejnego dnia pracowal, ale ja oraz Potworki moglismy siedziec. Choc przyznaje, ze jak zwykle w weekend siedzialam do grubo po polnocy, tym razem juz o 23 ledwie patrzylam na oczy. A przypominam, ze spalam do 10! :O

W niedziele mozna bylo spac, choc mnie obudzila Oreo, ktora juz po 6 chodzila po sypialniach i domagala sie wypuszczenia. Najpierw probowalam ja zignorowac, ale nie bylo szans. Wstalam wiec i zeszlam na dol zeby otworzyc upierdliwcowi drzwi, cieszac sie, ze moge potem wrocic jeszcze do lozka. Tym razem nastawilam juz sobie budzik, bo nie chcialam zmarnowac kolejnego dzionka. Ktory okazal sie jednak pochmurny, z przelotnym deszczem i chlodny - okolo 6 stopni, wiec i tak nie ruszalismy sie z domu. Mialam jednak wyraznie wiecej energii i po sniadaniu i umyciu, zagonilam Potworki do odkurzenia i umycia podlog w swoich pokojach, a ja ogarnelam reszte gory oraz pokoj zabaw i wejscie z garazu w piwnicy. Malzonek pojechal jeszcze po pracy do Polakowa wiec wrocil troche pozniej, po czym z marszu zabral sie za gotowanie. Naszlo go bowiem na bigos, choc powiedzialam mu, ze bedzie go jadl sam. Mnie przejadl sie juz kilka lat temu i jakos nie moge sie przelamac zeby go znowu jesc. Poza tym, M. jak zwykle robil go po swojemu. Kapuste pokroil w wielkie kawaly, bo nie chcialo mu sie jej szatkowac, a poza tym byl w polskim sklepie i zapomnial kupic suszone grzyby. Bigos bez grzybow, to dla mnie nie bigos. ;) Do tego powyciagal z czelusci zamrazarnika jakies miesa pomrozone Bog wie kiedy i strach to bylo jesc w obawie o zatrucie. Poza tym dzialo sie niewiele. Potworki wyjatkowo nie mialy pracy domowej, wiec razem leniuchowaly, ja wstawilam jeszcze zmywarke, Bi pomimo deszczu wziela Maye na spacer i tak dzien zlecial. Ani sie obejrzalam, a trzeba bylo wyciagac sniadaniowki, podlaczac komputery dzieciakow do ladowania i szykowac na kolejny tydzien kieratu. Az mnie przechodzily ciarki, bo te pobudki o 4 jednak daja mi sie we znaki. Praca jest ogolnie dosc prosta i jesli wszystko idzie w miare sprawnie to jest spokojnie do ogarniecia i nie zarobienia sie (choc minimum 10 tysiecy krokow sie wyrabia :D), ale to wstawanie przed switem dobija mnie. A przeciez minal dopiero pierwszy tydzien!

Poniedzialek to wczesna pobudka, ale tak jak w zeszlym tygodniu, po weekendzie i wyspaniu sie, az tak czlowiek jeszcze tego nie odczuwa. Poniedzialki na szczescie rozkrecaja sie raczej powoli. Nie ma duzo do pakowania, a nowe partie dopiero zaczynaja piec. Nie obylo sie oczywiscie bez problemow, bo najpierw maszyna przeswietlajaca nie dzialala, a potem na opakowaniach drukowali zla date waznosci. W pierwszym przypadku okazalo sie, ze przy piatkowym sprzataniu ktos odlaczyl kabel (po co???), a w drugim maszynisci zdazyli to zauwazyc, ale czesc partii juz zostala zapakowana. Jak to z ludzmi bywa, wyklocali sie, ze te 5 pudel to juz moze tak zostac i dopiero kiedy z Kevinem oznajmilismy, ze sam dyrektor od kontroli jakosci powiedzial, ze maja byc przepakowane, odpuscili. Poza tym, jedna z maszyn co chwila przerywala, a druga stala bite 3 godziny. Zastanawia mnie, ze przeciez puszczaja na tych maszynach glownie kilkanascie powtarzajacych sie produktow, a jednak za kazdym razem kiedy zmieniaja typ granoli, sa jakies problemy. Ktos by pomyslal, ze znaja juz wszystkie optymalne ustawienia i poza faktyczna awaria, zmiana to tylko "pyk" i zrobione. ;) Piec piekl najpierw jeden typ granoli, ale po poludniu zaczal partie z moimi "ulubionymi" suszonymi truskawkami. :D Tym razem moja zmiana skonczyla sie zanim jeszcze wszystko pokryl rozowy pyl i mialam nadzieje, ze skoncza ja piec przez popoludnie oraz noc. To tyle z sensacji "granolowych". ;) O 14 popedzilam do domu, choc pojechalam najpierw do taty, wybrac mu poczte. Nie bylam w piatek ani sobote i spodziewalam sie pelnej skrzynki, a tymczasem byl tam tylko jeden marny liscik i to w dodatku jakas reklama. Pozniej pojechalam juz do siebie, a zaraz za mna dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich pizze pozostala od piatku, wiec nie trzeba sie bylo zbytnio produkowac. Obiecalismy Kokusiowi, ze tego dnia wezmiemy go do fryzjera. Niewiadomo kiedy minely 4 miesiace od jego ostatniego strzyzenia i porzadnie juz zarosl. Oczywiscie widzac go na codzien, az tak tego nie zauwazalismy , ale syn zaczal sie juz ostro domagac obciecia, burczac ze wyglada niczym bezdomny. :D Zwlekalismy w sumie ostatnie kilka tygodni, bo malzonek twierdzil ze popyta kolegow w pracy gdzie sie warto (czyt. tanio :D) wybrac, ale ciagle zapominal. A kiedy wreszcie popytal, okazalo sie ze wszedzie ceny sa podobne i pojechalismy i tak jak najblizej domu. :D Poza tym, ojciec twierdzil ciagle, ze tym razem sam zabierze syna, a ostatecznie kto jechal? Ja! ;) U fryzjera poszlo zaskakujaco szybko i podjechalismy jeszcze po zapas zarcia dla zwierzakow, bo pomalu sie kurczy, a bylismy niedaleko. Syn niestety z fryzury byl bardzo niezadowolony, choc musze przyznac, ze fryzjerka obciela go dokladnie tak, jak na zdjeciu ktore jej pokazal. Nie wiem wiec o co mu chodzi. Chyba o nic, po prostu jeszcze nie zdaje sobie sprawy, ze kazdy ma troche inne wlosy i ksztalt glowy/twarzy, wiec bedzie wygladac inaczej...

 

Przed - niezmiennie wole mojego synusia w takich przydlugich wlosach :D

Po - niby fryzura schludna, zgodna z obecnymi trendami wsrod mlodziezy, ale Nik ma po mnie podluzna twarz i nie wiem czy takie wygolone boki mu pasuja...

W domu juz pokrecilismy sie tylko bez wiekszego celu, bo choc bylo bardzo cieplo - 16 stopni, to chmurzylo sie, a na wieczor zapowiadali deszcz a nawet burze. Caly czas wygladalo jakby zaraz mialo sie rozpadac. Upieklismy jeszcze lososia na kolejny dzien, matka ogarnela zmywarke oraz pranie i dzien sobie przelecial. Kiedy kladlam sie spac, w oddali faktycznie grzmialo, a kolejnego dnia Nik opowiadal, ze pioruny tak blyskaly, ze nie mogl zasnac. Coz, ja - zmeczona pobudka o 4, zasnelam jak kamien i nic mnie nie ruszylo. ;)

Wtorek to ponownie wczesne wstanie i ogarnianie sie na wyscigi, a ostatecznie i tak wyjezdzanie na ostatnia chwile. ;) Spodziewalam sie, ze w pracy robota bedzie juz szla pelna para, a tymczasem okazalo sie, ze na noc bylo tylko 6 osob, wiec choc cos tam pakowali, to przestali piec, a pakowala tylko jedna maszyna. Druga caly ranek nie mogla ruszyc. "Polowalam" na nia bite 3 godziny, bo szla minute, po czym stawala, znow szla chwilke, po czym znowu 10 minut przerwy... W koncu mialam dosc takiej zabawy i stalam tam przytupujac niecierpliwie, az zebralam wszystkie pomiary. Niestety, to byl dzien, gdzie zadne testy nie przechodzily. Od takich bardziej skomplikowanych jak badanie wilgotnosci w swiezo pieczonej granoli, az po glupie sprawdzanie jaki jest stosunek wiekszych grudek do luznych ziaren. To ostatnie niby tylko informacyjne, ale jednak oczekuja okreslonego wyniku i kiedy wyjdzie ponizej lub powyzej, zmieniaja troche ustawienia pieca. Dobrze, ze przynajmniej nie piekli niczego z owocami, to chociaz mierzenie tego mi odpadalo. I tak mialam urwanie paly, bo nie znam sie nadal na manipulowaniu piecem, a niektore testy zalezne sa od ustawien maszyny pakujacej. Tam mowi sie osobie ja obslugujacej, ze taki czy inny test nie wyszedl. Oni maja zmienic ustawienia, ty musisz przeprowadzic test po raz kolejny. Tylko co z tego, skoro znow nie przeszlo! Taka zabawa to dla mnie zwykle marnowanie czasu... Do tego doszly testy na gluten w dostarczonych produktach i dzien mialam naprawde zalatany. Do domu popedzilam jak na skrzydlach, zajezdzajac tylko jeszcze po drodze do biblioteki. Kilka minut po mnie dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich upieczonego dzien wczesniej lososia i zeby bylo szybciej, wrzucilam frytki do air fryer'a. We wtorki nie zabieramy dzieciakow na basen, wiec mielismy spokojne popoludnie i wieczor na relaks. Zaszyli sie w swoich pokojach, nawet Bi, ktora zwykle przesiaduje z nami w salonie. Az dziwnie bylo tak siedziec samotnie, bez gumowego ucha obok. ;) Niestety, dostalam tez przykre informacje. Ta firma, z ktora w piatek mialam druga rozmowe o prace, wystawila ogloszenie ponownie. Wiem, ze takie ogloszenia "wisza" zwykle jakis czas, ale ich nie widzialam od ponad tygodnia, a teraz pojawilo sie jako "nowe". Wniosek jest jeden - nie znalezli odpowiedniego kandydata i szukaja dalej. Zastanawia mnie tylko, ze odrzucili wszystkich (nie ludze sie, ze bylam jedyna, z ktora przeprowadzili rozmowy). Zwykle jak juz sa po rozmowach kwalifikacyjnych, wybieraja najlepszego kandydata i oferuja mu prace, a jesli nie przyjmie, biora nastepna osobe z "puli", zamiast wrzucac ogloszenie ponownie. Troche mi przykro, ale tak naprawde to za ta praca przemawiala wylacznie pensja, bo oferowali naprawde sporo. Poza tym jednak ta nocna zmiana troche straszyla... Z innych miejsc zero odzewu, wiec wyglada na to ze zostaly mi granole. Oby nie do emerytury. ;)

W nocy, z jakiegos powodu, spalam fatalnie. Az podskoczylam na dzwiek budzika M., a potem nie moglam zasnac i slyszalam jak wstaje, myje zeby, krazy na dole... Pozniej jednak najwyrazniej przysnelam, bo nie slyszalam juz jak wyjezdzal (a nasze drzwi garazowe skrzypia i telepia sie po szynach). Za to, o 3 godzinie, obudzila mnie... wiadomo, Oreo. :/ Chodzila i mrauczala. Wstalam i wypuscilam zolze, potem zaszlam jeszcze do lazienki i wrocilam do lozka, myslac z rozkosza ze zostala mi jeszcze godzina snu. Taaa... Za cholere nie moglam zasnac ponownie i przewalalam sie z boku na bok... Rownie dobrze moglam po prostu wstac. Na koniec oczywiscie na chwile zasnelam, ale efekt byl taki, ze kiedy budzik zadzwonil, nie wiedzialam co sie dzieje. Tego ranka szykowanie zupelnie mi nie szlo i nie wyjechalam na ostatnia chwile, ale wrecz lekko spozniona. Nadrobilam w drodze, choc dotarlam z 3 minutami opoznienia. Ten dzien to byla powtorka z wtorkowej "rozrywki". Wiekszosc testow nie wychodzila, 99% opakowan byla za ciezka, a jedna z maszyn non stop stawala. Ponownie musialam tam uparcie sterczec, zeby zlapac ja chodzaca. Na dodatek do miejsca gdzie odchodzi tasma z pieca, a gdzie zwykle podstawia sie ogromne pojemniki na gotowa granole, tym razem dostawili przenosna linie do pakowania produktu w wieksze pudla. Ta linia to byl koszmarek, bo nie jest czescia zamknietego systemu, wiec granola rowno sypala sie na wszystkie strony. W dodatku trzeba bylo przeprowadzac normalne testy, tymczasem te zwykle mierzy sie na "wyrzuty" z wylotu pieca. Tym razem wylot byl zablokowany tasma, ktora po prostu szla jednym ciagiem. I wez tu cos zmierz. Ilosc owocow jakos zmierzyl moj szef i choc mowil mi jak to zrobil, nie do konca pojelam jego "metode". Na szczescie, zanim trzeba by bylo sprawdzic to kontrolnie jeszcze raz, zaczeli piec inny typ, bez owocow. ;) Trzeba bylo niestety wazyc, ale i to bylo utrudnione. Koncowka tasmy, gdzie granola wpadala bezposrednio do pudel, miala wmontowana wage. Problem w tym, ze waga ani na moment sie nie zatrzymywala. Wazyla wpadajaca granole az doszla mniej wiecej do 25 funtow, po czym pudlo natychmiast sie przesuwalo, na jego miejsce wskakiwalo kolejne, a waga wracala do 0. Na zarejestrowanie ostatecznej wagi mialo sie ulamek sekudy, a potem do tej cyfry trzeba bylo dodac 1.6 funta, bo tyle wynosila waga pudla. Tak wygladal moj dzien i zachwycona nie bylam, oj nie... W koncu nadeszla pora jazdy do domu i tego dnia nigdzie juz nie jechalam. Dotarlam do chalupy, wypuscilam Maye, a wpuscilam kota, ktory tym razem spedzil caly dzien na dworze, przewietrzylam sypialnie i wrocily Potworki. Na szczescie na obiad mialam gotowy rosol, wiec szybko odgrzalam im jedzenie. Wrocil malzonek, chwile wszyscy posiedzielismy, az nadeszla pora basenu. Malzonek zawiozl dzieciaki, a pozniej ja po nich pojechalam.

Bi przy sciance, usmiechnieta, choc w zyciu nie przyzna sie, ze dobrze sie bawila :D

Udalo mi sie popatrzec jak plywaja, choc doslownie dwie minutki. ;) Po powrocie normalka - kolacja, prysznic i lozeczko.

Kolejnej nocy spalam lepiej, choc to pewnie dlatego, ze po prostu bylam wykonczona. ;) Tym razem kompletnie nie slyszalam wstajacego M., za to o 3 obudzilo mnie jakies stukniecie. Swoja droga, ta godzina trzecia to jakas magiczna jest... W kazdym razie, pomyslalam ze niedzwiedz przewrocil smietnik i ta mysl niestety rozbudzila mnie na tyle, ze znow nie moglam ponownie zasnac. :D Czwartek oficjalnie zaczelam wiec mocno nieprzytomna, ale za to z mruczacym na brzuchu kotem. Tym razem bowiem Oreo przyszla grzecznie kiedy juz pollezalam i probowalam sie dobudzic. Co ciekawe, mimo ze nocke mialam troche przerywana, ogarnelam sie w miare sprawnie i do pracy dojechalam na czas. To byl niestety kolejny dzien ciagle nie wychodzacych testow. Jakby tego bylo malo, w jednej maszynie zaczelo sie przegrzewac przeswietlenie, przez co tasma co chwila stawala i, zanim ktos sie zorientowal, wyrzucala paczki z granola na podloge. Maszyna ponoc stosunkowo nowa, wiec inzynierowie glowili sie i przeszukiwali instrukcje obslugi, probujac dociec co takiego jej dolega. Wisienka na torcie bylo kiedy szef chcial mi pokazac jak sprawdzic plan produkcji, po czym okazalo sie, ze wywalilo mnie z Microsoft'a i pokazywalo ze za duzo razy probowalam sie zalogowac. Przy okazji dowiedzialam sie, ze oni nie maja u siebie speca od komputerow i trzeba dzwonic na infolinie. Suuuper... "Pocieszyli" mnie tez ze zwykle spedza sie z nimi na telefonie sporo czasu, wiec ostatecznie postanowilam zalatwic to kolejnego dnia, bo piatki sa zwykle nieco spokojniejsze. Z wielka ulga wrocilam do domu, choc po drodze musialam jeszcze zajechac do taty, bo nie bylam tam od poniedzialku. Przynajmniej tym razem faktycznie uzbieralo mu sie sporo poczty. W chalupie szybko zaczelam robic obiad, choc oczywiscie chwile mi zeszlo, wiec Potworki jadly z opoznieniem. Pozniej posiedziec i przyszla pora na basen. Tradycyjnie, M. ich zawiozl, a ja odebralam.

Nik obserwuje zamieszanie siedzac na drabince

Tego dnia przyszlo dziwne ocieplenie. Po poludniu zrobilo sie 18 stopni, ale przy wysokiej wilgotnosci, wiec bylo jakby parno. Normalnie jak latem. :) Przynajmniej nie martwilam sie, ze dzieciaki zmarzna kiedy wyjdziemy z basenu. Kiedy przyjechalam, trening jeszcze trwal, a dzieciaki zasmiewaly sie do rozpuku. Okazalo sie, ze trener urzadzil im zawody stylem... "na pieska". :D A kiedy dojechalismy do domu, to juz prysznice, kolacje i szykowanie sie na ostatni dzien kieratu.

Doczolgalam sie do piatku... ;) Kotu niestety odbilo kolejny raz i obudzila mnie oraz M. o 1 nad ranem, miauczac i domagajac sie wyjscia. Na szczescie tym razem zwlokl sie malzonek i wypuscil diablice. Pozniej, kiedy sama wstalam, kiciul juz czekal na wpuszczenie do srodka, ale gdy kilkanascie minut po tym, wypuszczalam Maye, wybiegl razem z nia. :O Jechalam do roboty pocieszajac sie, ze dwa poprzednie piatki byly spokojne, nudne wrecz. Coz... wszyscy powtarzaja, ze w piatek zazwyczaj jest luzniej, ale Kevin od poczatku ostrzegal, ze nie zawsze. Tym razem wlasnie trafil sie taki ostatni dzien tygodnia, gdzie robota wrzala niemal do konca zmiany. Dopiero tuz przed 13 przestali piec. Wczesniej jednak zmieniali receptury trzy razy, co laczylo sie z testowaniem wszystkiego od nowa. Na maszynach pakujacych to samo - gdzie czasem idzie ten sam produkt caly dzien albo i dwa, tym razem na jednej zmienili go 3 razy, a na drugiej 4! :O Tu tez trzeba za kazdym razem znalezc w wewnetrznej sieci prawidlowa wage, date waznosci, itd, a dodatkowo zabrac cztery opakowania jako "probki" do archiwum. I tak biegalam w te i we wte, bo co poszlam przeprowadzic rutynowe testy, to patrze: tu cos nowego sie piecze, tam cos innego pakuja... Mial byc spokojny piatek, a zrobilam ponad 12 tysiecy krokow. :O Litosciwie, przynajmniej wiekszosc testow wyszla prawidlowo. Jeden nie wyszedl, mialam przeprowadzic jeszcze raz, ale kiedy poszlam po kolejna probke, okazalo sie, ze zmienili juz na inny produkt. :D W dodatku dopiero poznaje ten budynek. Pisalam wczesniej, ze w jednym pomieszczeniu marzne, a w drugim mi za cieplo. Okazuje sie jednak, ze czesc zwyczajnie nie ma ustawien i zalezna jest od temperatury na zewnatrz. Poki bylo zimno, w niektorych miejscach marzlam. Tego dnia poznym rankiem znow mielismy kilkanascie stopni oraz podwyzszona wilgotnosc, wiec okazalo sie, ze wszedzie jest mi niemozliwie goraco! Przyzwyczajona, zalozylam jak zwykle bluze i potem sie w niej doslownie roztapialam. A tu jak na zlosc, jeszcze trzeba bylo biegac! Nogi wlazily mi w wiadoma czesc ciala, a po robocie trzeba bylo jeszcze jechac na tygodniowe zakupy, ech... Jakby tego bylo malo. Jechalam z nawigacja bo nie znam jeszcze najlepszej drogi do ulubionego sklepu z pracy zamiast domu. W miejscu jednak gdzie wjezdzam na autostrade, natychmiast sa dwa zjazdy, ale ze sa tak szybko, nawigacja nie zdazyla mi powiedziec ktory mam wziac, wiec pojechalam dalej. Urzadzenie pokazalo mi wiec, ze mam wziac dwa zjazdy dalej, ale kiedy je wzielam, zamiast przekierowac mnie juz bocznymi drogami do sklepu, kazalo mi zawrocic spowrotem na autostrade, po czym wziac pierwszy zjazd! Nie znam kompletnie tamtego miasta, wiec zgrzytajac zebami pojechalam z nawigacja, ale zmarnowalam mnostwo czasu, bo oczywiscie wszedzie byly korki. Zakupy jednak ostatecznie zrobilam, a sklep przynajmniej jest tylko 10 minut od domu. :) W domu juz luzy, bo i ja i Potworki cieszylismy sie na weekend. Tylko M. mial pracowac, choc na wlasne zyczenie. U niego w pracy ogloszono bowiem, ze w ta sobote i niedziele nie pracuja, bo cos tam robia z filtrami powietrza. Szkopul w tym, ze weekendowa specjalna zmiana miala normalnie pracowac. Ponoc malzonek i jego koledzy zrobili lekka awanturke i zagrozili, ze pojda do przedstawiciela zwiazku zawodowego. No i od razu okazalo sie, ze jednak kto chce, moze w weekend przyjsc. M. oczywiscie chce. :D Wykapalam sie szybko zeby zmyc z siebie tydzien z granolami (a poza tym po tym dniu bylam naprawde nieswieza ;P), a potem moglam juz delektowac sie mysla o dwoch wolnych dniach. :)

I tak zlecial kolejny tydzien. Jak byl nudny, mozecie poznac po znikomej ilosci zdjec. Nic sie nie dzieje, to nie ma co pstrykac. ;)