Sobota, 8 marca, to dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Sen z samego rana byl jednak mocno przerywany, bo gdzies z daleka doszlo mnie trzasniecie, a chwile pozniej rozpikala sie kamera. Od razu wiedzielismy, ze pojawil sie niedzwiedz. Okazalo sie, ze nie jeden, tylko ponownie mamusia z mlodymi.
Zakrylam sie koldra i usilowalam spac dalej, ale M. poszedl na dol, przyjrzec sie gagatkom z bliska. Niedzwiadki podeszly pod sam nasz taras, a jeden wspial sie nawet po belce az na balustrade! :O Niestety, M. byl tak zaskoczony i skupil sie na odstraszeniu "goscia", ze nie zrobil zdjecia. :D Podejrzewam, ze sama zawinilam, bo na tarasie zostaly resztki kociego zarcia po karmieniu rudego kocurka i to one zapewne zwabily zapachem rodzine misiow. Na szczescie sam widok M. wyploszyl je wystarczajaco zeby poszly dalej, do sasiadow. Po jakims czasie wstala Bi, pozniej ja, a na koniec, dlugo po wszystkich, Nik. Dzien zlecial nam w sumie spokojnie. Potwornie wialo, wiatr podwiewal pokrowiec na przyczepie i zauwazylismy, ze w dwoch miejscach o cos zahaczyl i sie rozerwal. Malzonek stwierdzil, ze lepiej go zdejmie, zeby nie rozrywal sie dalej. Pamietacie, ze Oreo czasem sie na przyczepe wdrapywala? Okazalo sie, ze nie tylko ona i nie tylko na wierzch, bo kiedy M. zaczal odwiazywac sznurki, spod pokrowca wyskoczyl kot sasiadow! :O Ja za to objezdzilam z Potworkami biblioteki, bo Bi miala upatrzone ksiazki, a Nik filmy, ale akurat w dwoch roznych oddzialach w naszej miejscowosci. Do bibliotek wchodzili sami, a ja czekalam w samochodzie, wiec dopiero po powrocie Nik zauwazyl, ze wypozyczyl dodatkowo dwie gry, ale... same pudelka, bez gier! :D W bibliotekach mozna samemu zeskanowac wypozyczone rzeczy, ale choc plyty z filmami sa trzymane w pudelkach, gry panie wyciagaja ze schowkow. Mlodszy o tym zapomnial, zeskanowal kody z opakowan i przybiegl do auta. W domu chcial zagrac w jedna z gier i... zonk. :D Zaproponowalam, ze zabiore go spowrotem, ale uparl sie, ze (pomimo raptem 4 stopni) pojedzie na rowerze. Malzonek musial mu podpompowac kola i popedzil. Pani sie ponoc smiala (ciekawe dlaczego :D), ale dala mu gry bez problemu. W miedzyczasie obiad i jak zwykle troche sprzatania, a na 16 jak zwykle jechalismy na msze. Po powrocie chlopaki przyniesli drewna i napalilismy w kominku, z racji ze po kilku cieplejszych dniach, w ten (przy polnocnym wietrze) odczuwalna temperatura byla na minusie. Rano proszyl nawet lekko snieg! :O Poskladalam jedno pranie oraz wstawilam kolejne, po czym w koncu moglam usiasc z mezem przed tv, grzejac dupke przy ogniu.
W niedziele nad ranem zmienialismy niestety czas. Nienawidze tej wiosennej zmiany, bo rano bedzie znow ciemno i wiem ze przez jakis czas bede lazic nieprzytomna... Malzonek mial za to przeboje z budzikiem. Czas przestawial sie w telefonach automatycznie o 2 nad ranem, a on budzik mial nastawiony na 2:30. O odpowiedniej godzinie telefon przestawil sie na 3, ale co ciekawe, budzik zadzwonil faktycznie pol godziny pozniej. Tyle, ze wedlug nowego czasu byla juz 3:30. :D Troche to zagmatwane, ale efekt byl taki, ze malzonek pojechal do roboty o godzine (nowego czasu) pozniej. ;) Ja oraz Potworki moglismy spac dluzej, choc mnie obudzila Oreo, lazaca po pokojach i wydzierajaca sie na calego o 7 (czyli o 6 starego czasu). Dziwilam sie, bo poprzedniego wieczora wyszla o 22 i dopiero nad ranem wpuscil ja M., wiec spodziewalam sie, ze bedzie odsypiac. A tu nie. Przynajmniej jednak faktycznie chciala wyjsc, bo kiedy otworzylam jej drzwi, praktycznie od razu wybiegla. Wrocilam do lozka i nawet udalo mi sie jeszcze przysnac. Wstalam oczywiscie lekko nieprzytomna, bo tak jak podejrzewalam, zmiana czasu wybila mnie z rytmu. Nik w ogole przebil samego siebie, bo spal do 11, czyli 12 wedlug starego. Po sniadaniu szybko musialam sie zabrac za jakies ciacho, bo jak zwykle mial przyjechac moj tata. Wiekszosc soboty Bi mowila o pieczeniu, przegladala szafki w poszukiwaniu skladnikow, wiec nic nie pieklam bo myslalam, ze w koncu ona sie za to zabierze. Tymczasem panna wsiakla w ksiazke, a kiedy wieczorem stalo sie jasne, ze jednak piec nie bedzie, mnie sie juz nie chcialo. ;) Teraz poskrobalam sie po glowie, myslac co by tu machnac. Nie mialam duzo czasu bo zrobila sie 10 rano, przejrzalych bananow brak, jablka swiezo kupione, wiec szkoda ich na ciasto... W koncu padlo wiec na stara, dobra babke na oleju. To u nas i tak chyba jedyne ciasto, ktore lubia wszyscy bez wyjatku. Oczywiscie w polowie roboty wpadla do kuchni Bi z pytaniem czy moze mi pomoc. A dzien wczesniej miala szanse samej cos zrobic! ;) Na szczescie babke robi sie migiem, wstawilam ja do piekarnika i poszlam w koncu sie umyc. Moj tata przyjechal akurat kiedy wyjelam gorace ciasto z piekarnika. Ma sie to wyczucie czasu! ;) W tym momencie akurat Nik zszedl na dol i spytal czy moze zjesc babke na sniadanie. :D Dziadek posiedzial jak zwykle kilka godzinek, a po jego odjezdzie wyruszylam z corka do sklepu. Bi zaczyna niestety eksperymentowac z kosmetykami. "Niestety", bo tlumacze jej, ze zepsuje sobie cere, szczegolnie, ze co chwila ja wysypuje, a to na czole, a to na brodzie. Jak to jednak ona, wykloca sie ze mna oraz M., ktory tez wtraca swoje trzy grosze, bo jest przeciwnikiem "tapety" u kobiet. ;) W koncu zgodzilam sie kupic jej korektor, ale zamowilam go przez internet i odcien przyszedl oczywiscie za jasny. Stwierdzilam, ze najlepiej popatrzec w sklepie, gdzie czesto maja tez buteleczki do sprawdzenia odcienia na skorze. To sklep typu supermarket (choc bez swiezej zywnosci), wiec przy okazji dokupilam pare rzeczy, a Bi wsiakla w kosmetyki. Patrzyla, przebierala, ale ostatecznie wziela tylko tusz do robienia "kreski". Za to wypatrzyla regal z ksiazkami i ruszyla tam w podskokach. Ostatecznie kupilam jej az 3, ale duzo chetniej wydalam ta kase na czytadla niz smarowidla do twarzy. :D Wrocilysmy do domu i reszta wieczoru minela juz na spokojnym relaksie. Oczywiscie wszyscy czuli sie wybici z rytmu przez to, ze niemal do 19 bylo jasno. ;) Malzonek poszedl spac w miare rozsadnie, ale Nik dopiero przed 23, zas Bi jeszcze czytala, kiedy kladlam sie o 23:40. :O
Jak sie obawialam, pobudka w poniedzialek nie nalezala do przyjemnych. Juz od jakiegos miesiaca wstawalam grubo po wschodzie slonca, a teraz znow o 6:30 dopiero zaczyna sie przejasniac. Na szczescie potem robilo sie coraz jasniej ekspresowo i kiedy wychodzilam z Potworkami, dzien zaczal sie juz na dobre. Bylo na plusie, wiec Bi nie miala argumentu zeby zabrac ich autem. ;) W tym samym momencie pod dom podszedl znow ten rudy kotek, wiec Starsza poleciala go wyglaskac, a ja chwycilam jeszcze garsc kocich chrupek. Tym razem, przezornie dalam mu karme nizej, na schodkach w ogrodzie. ;)
Tego dnia byl jednak bardziej nerwowy, bo Maya biegala naokolo i choc nasza piesa miala ochote go tylko obwachac, on stroszyl sie i syczal. :D Dlugo z kotem nie zabawilismy, bo dzieciaki musialy isc na autobus. I dobrze, ze nie zwlekali (choc Bi ciezko bylo od kota odciagnac) bo jak caly zeszly tydzien dojezdzal opozniony, tak tego dnia podjechal juz o 7:23. Na przystanku byla tylko trojka z szostki dzieciakow. Kolezanka Bi - czwarta, wlasnie podjezdzala. :O Wrocilam do domu, zjadlam, ogarnelam kuchnie, przewietrzylam sypialnie i zaczelam krazyc po domu, nie mogac sobie znalezc miejsca. Pisalam Wam ostatnio, ze jak z praca nie dzialo sie nic, to nic. Jak zaczelo, to wszystko na raz! W poniedzialek rano mialam kolejna rozmowe! :D Tylko taka pierwsza, "przesiewowa", ale zawsze. Uczucia mam... mieszane, choc narazie nawet nie wiem czy przeszlam do kolejnego etapu. Troche rozgoryczona, mowilam potem M., ze kurcze, jak osiem lat temu szukalam pracy, to niemal natychmiast trafila sie idealna pozycja. A tym razem... tragedia. Pomijam prawie rok poszukiwan z minimalnymi rezultatami. Ale nawet tam gdzie sie odezwa, kazda pozycja ma jakies "ale". Praca federalna, ktora mi przepadla, byla najblizsza temu co robie, ale wiazala sie z licznymi podrozami. Wlasciwie caly czas bylabym w delegacjach. Tam gdzie bylam w zeszlym tygodniu na rozmowie osobiscie, musialabym sie cofnac jesli chodzi o "status", no i branza spozywcza, zamiast farmaceutyczna, choc podchodzi pod czesc tych samych przepisow. Tam, gdzie mialam rozmowe w poprzedni poniedzialek, z kolei branza kompletnie inna i praca tylko minimalnie zwiazana z moimi normalnymi obowiazkami. Teraz mialam kolejna rozmowe, gdzie patrzac na pozycje wydawala sie dla mnie idealna. Dobrze, ze przed rozmowa spojrzalam jeszcze raz w ogloszenie zeby przypomniec sobie czego wymagaja (inaczej pewnie bym sie zakrztusila podczas konwersacji), bo slowo "wydawala sie" bylo tu kluczowe. Wczesniej przejrzalam ogloszenie po lepkach, stwierdzilam ze pasuje mi i zlozylam podanie. Teraz przeczytalam je od deski do deski i... szczeka mi opadla. Praca jest bowiem na zmiane... nocna! Od 1 do 9 rano! :O O ludzie, no na takie cos, to ja nie bardzo sie pisze, mimo ze placa bardzo dobrze... Ale coz... Rozmowe odbylam, jesli przejde do nastepnego etapu i zaproponuja mi posade, to bede sie zastanawiac. :D Reszta dnia minela na normalych domowych obowiazkach. Po poludniu zrobilo sie 17 stopni (w cieniu), wiec wyszlam z kawa na taras, powygrzewac sie w sloncu niczym jaszczurka. Pieknie bylo! Pozniej musialam konczyc obiad zanim wroca dzieciaki, ktore oczywiscie krecily nosem. Czasem odechciewa sie gotowac. :/ Wrocil M. i kiedy w koncu wszyscy zjedli, korzystajac z wiosennej pogody poszedl umyc po zimie samochod. Poniewaz Potworki mialy zakaz elektroniki, jak to w szkolny dzien, Nik snul sie za mna krok w krok (poteznie mnie irytujac), marudzac ze mu sie nuuudzi, za to Bi szybko znalazla sobie zajecie. Kiedy na jesien malzonek dmuchal liscie, wokol warzywnika nadal rosly (i kwitly!) ostatnie floksy. Zostawil je wiec, a w rezultacie pozostala tam cala warstwa nie zebranych lisci. Mialam powiedziec M. zeby teraz to wydmuchal, poki nic tam jeszcze nie rosnie, ale Starsza stwierdzila ze pojdzie je zgrabic. Nie docenila jednak jak bardzo przyplaskane sa opadniete liscie po zimie. Wywiozla chyba 6 taczek, a nadal nie skonczyla. ;)
We wtorek rano w mojego kota wstapilo zuoooo. :O Pewnie dlatego, ze poprzedni wieczor spedzila w domu, no ale nikt jej nie zmuszal, tak? Mogla wyjsc; ktorys ze "slug" otworzylby poslusznie drzwi. ;) W kazdym razie, o 5:30 zaczela swoje cyrki z lazeniem po sypialniach i darciem ryja pyszczka. Przypominam, ze dopiero co zmienilismy czas i jeszcze trzy dni wczesniej bylaby to 4:30 rano. Ciemno choc oko wykol, a ta lazi i sie drze. Nie chcialo mi sie schodzic az na dol, ale w koncu stwierdzilam, ze zamkne ja w lazience, to chociaz przytlumi jej wrzaski. Kiedy jednak wstalam, kiciul natychmiast zbiegl po schodach na dol. W takim razie zamknelam drzwi do sypialni i wrocilam do lozka. :) O dziwo, potem juz Oreo nie slyszalam, wiec chyba nie wrocila na gore. Nie wiem o co temu zwierzakowi chodzi; przydalby sie jakis koci behawiorysta. :D Kiedy godzine pozniej wstalam, Nik wlasnie zrywal sie z lozka, twierdzac ze nie slyszal budzika. Nie wydaje mi sie, bo jego telefon trabi niczym lokomotywa. Podejrzewam, ze raczej go wylaczyl i zasnal spowrotem. Do wyjscia jednak wszyscy zebrali sie na czas. Autobus podjechal o 7:24, wiec prawie zgodnie z rozkladem, mlodziez odjechala, a ja wrocilam do domku. Mialam 2.5 godziny na sniadanie, lekkie odgruzowanie i wyszykowanie sie do wyjscia. Musialam pozalatwiac sprawy i jak wyszlam z domu o 10, tak wrocilam dopiero przed 13. Na szczescie nadal zostalo mi troche czasu na relaks przed powrotem brygady. ;) Tego dnia ponownie mielismy dzien niczym wiosne. Po poludniu temperatura doszla do 17 stopni, choc dosc mocno wialo i odczuwalna pokazalo jako 14. Tak czy owak, zupelnie nie-marcowo. :) Wrocily dzieciaki, a po nich M. Kiedy zjedli, Potworki stwierdzily ze przejada sie na rowerze. Malzonek za to robil porzadki w swoich rzeczach i znalazl zapomniany pistolet na srut. Kupil go kiedys jako taki "straszak", bo choc mozna tym zrobic lekka krzywde, to ukatrupic moooze wiewiorke, nic wiekszego. ;) W kazdym razie, kiedy dzieciaki zobaczyly, zaczely od razu dopytywac czy moga postrzelac. Znalezli jakies pudelko, stare wiadro i plastikowy kubek i zaczeli celowac. O dziwo Bi wychodzilo to duzo lepiej niz Kokusiowi.
Oreo ponownie zostala na noc w domu i niestety w srode znowu od rana swirowala. Tym razem byla prawie 6 kiedy zaczela bieganie po sypialniach i mrrrrauczenie. Wstala Bi, ale czy kot zszedl za nia na dol? Nie. Dalej lazil i pomrukiwal. Oboje z Kokusiem budzimy sie o tej samej porze, ale on zwykle zrywa sie z lozka pierwszy. Slyszalam jak wstaje i czlapie po schodach i tym razem bylam pewna, ze Oreo pobiegnie za nim. Nooo, nie. :D Przylazla do mojej sypialni, drapala pazurami w szafke i pomiaukiwala. A kiedy oparlam sie o zaglowek zeby sie pomalu dobudzac, wskoczyla radosnie na lozko i mruczac wpakowala mi sie na brzuch i pelen pecherz. Normalnie kiciul chce mnie za wszelka cene obudzic, a ja mam ochote go zamknac na noc w garazu. :D W kazdym razie, wszyscy wstalismy i zebralismy sie do wyjscia. Bi cos tam przebakiwala ze moze bym ich zabrala autem, ale termometr pokazywal 5 stopni na plusie, wiec nie bylo mowy. Niestety, nie zauwazylam, ze mocno wialo i potem okazalo sie, ze czujnik (osloniety od wiatru) przeklamal i odczuwalna temperatura byla duzo nizsza. Cieszylam sie, ze zalozylam kurtke, ale Potworki staly w bluzach, wiec musialo im byc raczej nieprzyjemnie. Na szczescie autobus ponownie dojechal o normalnej porze. Oni pojechali sie szkolic, a ja oczywiscie wrocilam do domu. Sniadanie, ogarnac sie i musialam sie szykowac do wyjscia. Jechalam na kolejna rozmowe o prace, huhuhu! :D Kierunek podobny co ostatnio, choc pod koniec odbijalam do innej miejscowosci. To ta firma o ktorej pisalam, ze operuja w zupelnie innej branzy. No coz... Mialam rozmowe z trzema osobami, z ktorymi pracowalabym na codzien, a dodatkowo na koniec wpadl jeszcze jakis inzynier. Chyba zeby sobie na mnie rzucic okiem, bo z tego co widzialam, byl szefem innego departamentu. ;) W kazdym razie, nie jestem zbyt zadowolona z tej rozmowy. Zawsze zjada mnie stres, nie przychodza mi do glowy zadne pytania, a tym bardziej tu, gdzie nie mam pojecia o turbinach i elektrowniach. :D Poza tym, stwierdzam ze atmosfera byla troche dretwa, mimo ze poza typowymi pytaniami na rozmowie o prace, pojawily sie takie "zyciowe". Nie pomoglo to, ze wszyscy (lacznie z panem inzynierem) byli ode mnie mlodsi, niektorzy znacznie. Jedna z dziewczyn, z ktora mialabym pracowac, chyba byla jeszcze przed 30stka. Mnie roznica wieku absolutnie nie przeszkadza, ale podejrzewam ze oni woleliby miec w grupie kogos, z kim mieliby jakies wspolne tematy. No ale zobaczymy. Po rozmowie z tamta agencja rzadowa tez wydawalo mi sie, ze poszlo mi slabo, a jednak prace mi zaproponowali. Wracajac do chalupy, musialam zalatwic jeszcze po drodze kilka spraw i dojechalam dopiero o 12. Rozpiescila mnie ostatnia pogoda, ale tego dnia, mimo pieknego slonca, bylo ledwie 10 stopni (choc jak na marzec to niezle) i wial zimny wiatr, wiec musialam sie mocno opatulac plaszczem. Myslalam, ze dla rozluznienia porobie cos w ogrodzie, ale chlod zagonil mnie do domu. Na szczescie ostatnio sporo pogotowalismy i mielismy pelna lodowke, wiec nie musialam sie brac za pichcenie, tylko relaksowac po stresach. :) Wrocily dzieciaki, potem M. i po obiedzie Bi czytala, a Nik odrabial lekcje. Malzonek wlaczyl tv, a ja krecilam sie jak zwykle skladajac jakies pranie i ogarniajac naczynia. Potworki w koncu (nie byli od poniedzialku w zeszlym tygodniu) pojechaly na basen, ale M. zdecydowal sie pojechac z nimi i zostac na silowni. Nie zdarzylo to sie juz od kilku miesiecy, wiec do konca nie wierzylam ze pojedzie. A jednak. ;) To jedna z rzadkich zalet zmiany czasu na wiosenny. Po 18 jest nadal zupelnie jasno, wiec dla wszystkich wieksza motywacja zeby wyruszyc z domu. Oni pojechali, a ja mialam 1.5 godziny spokoju, choc ostatnio mam go tyle, ze zupelnie nie robilo mi to roznicy. ;) Po powrocie cala trojka siadla do kolacji, prysznice i czas do spania.
Czwartek rozpoczal sie o tej samej porze, choc bylam nieco lepiej wyspana, bowiem kiciul (choc zostal w domu na noc) odpuscil sobie lazenie po sypialniach. Zeby nie bylo za fajnie, ranek byl pochmurny, wiec po zmianie czasu praktycznie zupelnie ciemny. Wstawalo sie wiec slabo, ale w sumie, zanim czlowiek przyzwyczai sie do przestawionych zegarkow, ranki beda ciezsze i juz. Odbija sie to tez na dzieciakach i Bi urzadzila pyskowke az musialam na nia huknac, ze ma sie uspokoic albo nie wytrzymam i ja trzepne. A poszlo o glupote, konkretnie o zawiezienie ich na przystanek autem. Tego dnia temperatura byla podobna do srodowej, ale bez wiatru, wiec uznalam ze to niepotrzebne. Panna zaczela jednak jeki, ze skoro nie pracuje to moglabym ich w ogole codziennie zawozic nie tylko na przystanek, ale do szkoly. Na poczatku zazartowalam, ze szkoda na to benzyny, ale jak to z Bi kiedy jest bez humoru, zaczela isc w zaparte, ze dzieci sa wazniejsze niz benzyna. Od slowa do slowa, mimo ze probowalam nadal sobie zartowac, panna oznajmila ze jestem leniwa, bo siedze w domu i moglabym ich zawiezc. Tutaj juz sie wkurzylam i opierdzielilam pannice za brak szacunku i przypomnialam, ze w Polsce dzieciaki jezdza komunikacja miejska, a ona ma autobus, ktory zawozi ja pod sama szkole. Oczywiscie Bi, z jej charakterkiem, musi miec ostatnie slowo, wiec caly czas probowala mnie przekrzyczec ze swoimi "racjami", az w koncu skonczylo sie dla niej porzadnym opierdzielem. Miala szczescie, ze akurat wychodzilismy, bo nie wiem czy nie oberwalaby kapciem przez ten uparty leb. :D Potworki pomaszerowaly na autobus, choc ten dojechal dopiero o 7:26. Niby tylko 2 minuty pozniej, ale robi roznice kiedy sie tam sterczy. Ja w tym czasie porzucalam pileczkie psiurowi, a potem wrocilam do domu na sniadanie. W koncu nadszedl dzien w tym tygodniu, gdzie nie musialam nigdzie jechac, ani nie mialam zadnej rozmowy. Z ulga delektowalam sie spokojem. :) Za to musialam zabrac sie za sprzatanie pietra, bo i podlogi byly tragiczne i kurz wszedzie straszyl. Kiedy odgruzowalam w koncu to wszystko i siadlam z kawa, w skrzynce znalazlam maila od Kokusia. Pisal, ze zle sie czuje i mu zimno. Suuuper. Mialam zasugerowac zeby poszedl do pielegniarki, ale sam dopisal, ze pisza ten referat na naukach socjalnych i chce go skonczyc. Co za pilny uczen! :D Napisalam zeby poszedl do pielegniarki jak skonczy, ale nie wiedzialam czy w ogole przeczyta mojego maila... Swietnie po prostu. Dzien wczesniej lekko odchrzakiwal, ale nie wydawalo sie to jakies powazne. Rano tez mowil, ze czuje sie "slaby", ale to jego dosc powszechna poranna dolegliwosc, wiec go zignorowalam. No ale wygladalo, ze jednak cos go bralo, ech... W miedzyczasie zadzwonilam do mojej siostry, z ktora przegadalam prawie 2 godziny. Dawno ze soba nie rozmawialysmy, wiec nazbieralo sie tematow. ;) Kiedy wyszlam wystawic na ulice smietniki (zabieraja smieci w piatkowe ranki), niestety przy tarasie znalazlam ptasie truchelko. Wyglada na to, ze w Oreo ponownie obudzil sie mysliwy, ech... Wrocily ze szkoly dzieciaki i na dzien dobry zmierzylam Kokusiowi temperature, bo nadal twierdzil, ze mu zimno. Termometr pokazal 37.3, wiec bez tragedii, ale jednak stan podgoraczkowy. A Nik ma tak, ze tylko troche podwyzszona temperatura, zaraz scina go z nog. Poza tym mial wyraznie zawalony nos i troche odkaslywal. Wygladalo na mocne przeziebienie, ale syn oczywiscie od razu zaczal dopytywac czy pojdzie w piatek do szkoly. Podobno w czwartek strasznie sie meczyl i dwie lekcje prawie przespal. ;) Poniewaz jednak nie jestem zwolennikiem trzymania dzieciakow w domu przy byle katarku, wiec bezlitosnie odpowiedzialam, ze zobaczymy co bedzie wieczorem oraz rano. Na basen oczywiscie jednak nie pojechali. Zalamac sie mozna, bo placimy za ta druzyne plywacka, a tymczasem w zeszlym tygodniu byli tylko raz i w tym ponownie pojechali tylko w srode. :/ W dodatku, w piatek mieli miec na basenie impreze z rozdaniem dyplomow oraz wstazek, zeby uczcic zakonczenie zimowego sezonu zawodow. Teraz jednak uczestnictwo Potworkow stanelo pod znakiem zapytania... Popoludnie oraz wieczor minely bez sensacji, a przed spaniem dalam Kokusiowi termometr ponownie. Tym razem pokazal rowne 38, niestety wiec temperatura rosla, szczegolnie ze lekarstwo dopiero przestawalo dzialac. Oczywiscie jasne bylo, ze do szkoly kolejnego dnia nie pojdzie...
Poniewaz starsze dziecko normalnie jechalo na lekcje, wiec w piatek trzeba bylo wstac jak zwykle. Najlepsze, ze Nik i zapomnial wylaczyc budzika, i ze powiedzialam mu wieczorem, ze zostaje w domu. Zerwal sie jak zwykle i kiedy doczlapalam zeby mu powiedziec zeby wracal do lozka, juz zaczal sie ubierac. ;) Zeszlam na dol do corki, ktora pierwsze co, spytala oczywiscie czy brat idzie do szkoly. Spodziewalam sie marudzenia, ale o dziwo dziecko stwierdzilo, ze tego dnia ma najfajniejszy plan, z ulubionymi przedmiotami i cieszy sie, ze jedzie. Za to zabralam ja samochodem, bo choc nasz termometr, schowany w kaciku werandy pokazywal 4 stopnie, ale telefon twierdzil, ze bylo 0. Bi odjechala, a ja oczywiscie wrocilam do domu. Okazalo sie, ze Nik nie mogl juz zasnac, wiec siedzial w lozku i gral na telefonie. Zrobilam mu sniadanie, dalam lekarstwo i przy okazji zmierzylam temperature. Pokazalo 36.9, wiec bez tragedii, ale leciutko podwyzszona, a byl wczesny ranek. W czasie kiedy jadl, przewietrzylam jego sypialnie zeby pozbyc sie choc troche wirusow, wypilam kawe i musialam sie zbierac do wyjscia. Poza tygodniowymi zakupami, mialam do zalatwienia sprawe na... poczcie. Na szczescie tym razem prywatnie, a nie zawodowo. :D Dzien wczesniej mialam dostac przesylke, ale choc widzialam przejezdzajacego listonosza, nic nie dostalam. Dopiero o 16:36 pokazalo mi, ze zostala dostarczona do... schowka na paczki. Hmmm... problem w tym, ze zadnego schowka nie posiadam, a za to po pracy we "wspanialym" urzedzie pocztowym wiem, ze takie schowki sa zwykle w blokach lub osiedlach domkow szeregowych. Do tego godzina, o ktorej (poza poniedzialkami) wiekszosc listonoszy juz dawno skonczylo prace, a zreszta naszego na osiedlu widzialam okolo 13. Wygladalo mi to tak, ze moja paczka zostala zapomniana w aucie. Zdarzalo sie i mi, tylko ze wowczas w skanerze zaznaczalam ja jako "niedostarczona". Oczywiscie istnialo tez ryzyko, ze ktos faktycznie dostarczyl ja omylkowo na jakies osiedle z grupowymi skrzynkami i schowkami na paczki. Dlatego stwierdzilam, ze najlepiej pojechac na poczte z samego rana, zanim listonosze wyjada, bo wtedy jest szansa, ze albo paczke znajda, albo manager bedzie mogl sprawdzic bezposrednio z listonoszem, co moglo sie z nia stac. Problem bowiem z tym, ze kiedy paczka zaznaczona zostanie jako "dostarczona", znika ze skanerow i potem moze sobie lezec calymi dniami zanim ktos sie zorientuje, ze zaszla jakas pomylka, wolalam wiec to od razu wyjasnic. Najpierw probowalam zadzwonic, ale nie bylo szans przebic sie przez niekonczace sie opcje. :D Podjechalam i na szczescie o 9 rano byly pustki, wiec od razu moglam wyluszczyc sprawe. Tak jak mialam nadzieje, w ciagu 10 minut odnalezli moja przesylke, czyli wrocila dzien wczesniej na poczte. Sprawdzila sie wiec moja pierwsza teoria, ze zostala przeoczona w aucie. ;) Pozniej pojechalam juz na normalne zakupy i do chalupy. Nik niestety kaszlal niczym gruzlik, mial czerwony nos i wypieki na buzi, wiec faktycznie wygladal na chorego. Przynajmniej nie irytowalam sie, ze niepotrzebnie zostawilam go w domu. ;) Za to po poludniu mial tylko 36.1, wiec wygladalo to po prostu na mocniejsze przeziebienie. Mialam nadzieje, ze po weekendzie wroci juz normalnie do szkoly. Wiekszosc dnia przeleciala nudnawo. Nik byl bez apetytu, a M. mial po pracy podjechac po sushi, wiec nie wciskalam mu na sile niewiadomo ile jedzenia, a przynajmniej nie musialam stac przy garach. ;) Z tej pracy, w ktorej mialam rozmowe w srode nadal cisza, za to z tej, gdzie mialam rozmowe telefoniczna w poniedzialek, napisali ze chca umowic mnie na nastepna. Co ciekawe, babka napisala, ze zaprasza na "pierwsza" runde rozmow o prace. To znaczy, ze ta telefoniczna, to co to bylo?! :D Niestety, kobitka tez jest jakas rekrutantka, a liczylam ze kolejna rozmowa to juz bedzie z jakims managerem. Tymczasem zapowiada sie ponownie taki wywiad "przesiewowy". Ile mozna?! :/ W miare jak uplywal dzien, Mlodszy wygladal coraz lepiej i przyznawal, ze lepiej sie tez czuje, choc nos mial obtarty niemal do krwi. Ze szkoly dojechala Bi, a zaraz po niej z pracy M., ktory wyszedl pol godziny wczesniej zeby jak najszybciej przywiezc obiad. Tego dnia na basenie trenerzy organizowali bankiet z okazji zakonczenia zimowego sezonu zawodow, ale poniewaz Nik byl chory, nie bylam pewna czy pojedziemy. Moglaby pojechac tylko Bi, ale stwierdzila, ze samej jej sie nie chce, mimo ze plywania nie bylo. ;) Ostatecznie jednak Mlodszy stwierdzil ze czuje sie w miare dobrze i chce jechac. Poniewaz caly dzien temperature mial normalna, stwierdzilam ze ok, mozemy podjechac, bo bankiet jest tylko raz w roku, wiec szkoda jakby go ominal. Impreza rozpoczela sie rozdaniem wszystkim dyplomow oraz wstazek zdobytych w zawodach. Pozniej mozna bylo zrobic dzieciakom pamiatkowe zdjecie.
Bi oraz kolezanka jako jedyne przycupnely na scenie
Jedzenie tam skonczylo sie jednak niemozliwym syfem i wspolczuje sprzatajacym.
Na koniec glowny trener zarzadzil jeszcze zdjecie grupowe i wszyscy zaczeli sie zbierac.
Przymusilam tez na wychodnym dzieciaki do pamiatkowego zdjecia ze wstazkami na tle basenu. Szczesliwi nie byli. ;)
Impreza okazala sie ekspresowa, bo zaczela sie o 18, a tuz po 19 bylismy w domu. Wieczor to juz oczywiscie relaks i to calkowity, bo weekend zobowiazuje. ;)
Do poczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz