piątek, 31 stycznia 2025

Wiecej kiepskich wiadomosci...

Tak jak myslalam, wyplakalam sie, troche ochlonelam i zycie plynie dalej. Takich odebranych marzen nie przeboleje jeszcze dlugo, a dla Trumpa mam pokazna liste przykrych i bolesnych zyczen, ale coz... codziennosc nie zwalnia.

Sobote, 25 stycznia zaczelismy dosc wczesnie jak na weekend. Poza malzonkiem, ktory mial wolne i jak na siebie spal nieprzyzwoicie dlugo. Ja oraz Potworki pospalismy tak okolo pol godziny dluzej niz w dni powszednie, wiec bez szalu. Szczegolnie dla mnie, bo od 6 nad ranem po naszym lozku lazil kot i mruczal az cale wibrowalo. Meczyl glownie M. i spal wlasnie na nim, ale to lazenie i mruczenie niczym traktor, non stop mnie wybudzalo, szczegolnie, ze od zeszlej srody ogolnie kiepsko sypiam. W koncu rozdzwonily sie budziki i pomalu wszyscy wstalismy. Sniadanie, wyszykowac sie i w droge. Malzonek na ten dzien zamowil wejscie na pokaz... przyczep kempingowych. Zastanawia mnie po co byla ta rezerwacja, skoro wejscie bylo darmowe i ogolnie nie dzialo sie tam nic powalajacego... Nie bylo na szczescie az tak daleko, bo niecale 1.5 godziny drogi. Pechowo, jechalismy w kierunku Bostonu, praktycznie tymi samymi drogami. Moja psychika nie wytrzymala i uronilam troche lez, bo pamietalam z jaka radoscia oraz nadzieja jechalam tam raptem 1.5 tygodnia wczesniej. :( Tak naprawde to w ogole nie mialam checi tam jechac, spodziewalam sie bowiem, ze droga bedzie bolesna, no i ogolnie na nic nie mam ochoty... Dzieciaki sie jednak strasznie cieszyly, a M. oswiadczyl, ze jesli ja nie pojade, to po prostu zostaniemy w domu. Pojechalam wiec, zeby nie psuc Potworkom przyjemnosci, choc czulam sie po prostu uszczesliwiona na sile. Pokaz byl... fajny. I tyle.

Na wejsciu otrzymalismy takie izolatory, ktore jednak okazaly sie za male na cokolwiek grubszego niz puszka

Sporo przyczep wcisnietych na wielkiej hali. Niektore niewielkie, inne wielkosci malych domow. Nie bylo jednak firm wypuszczajacych prawdziwie luksusowe kampery.

To wnetrze jednej z wiekszych przyczep. Czy nie wyglada jak normalny domek?!
 
Reklama mowila, ze mozna bedzie kupic kempingowe produkty oraz cos do jedzenia, ale sklepow nie uswiadczylismy, a jedzenie sprzedawala jedna buda i to takie typowe - hot-dogi, hamburgery, slodkie napoje, slodycze, itd. Dobrze, ze chociaz kawe mieli.

W jednym miejscu mozna bylo wjechac schodami ruchomymi na pietro i podejrzec kawaleczek wystawy z gory

Calosc w ogole byla mniejsza niz oczekiwalismy i choc spodziewalismy sie, ze zejdzie nam wiekszosc dnia, to wyjechalismy z domu okolo 9, a wrocilismy gdzies o 14:30. Malzonek juz rozglada sie za kolejnym takim pokazem w naszej okolicy, a ja na sama mysl mam ochote skulic sie pod kocem i udawac, ze mnie nie ma. :/ W kazdym razie, wrocilismy tak szybko, ze po zjedzeniu obiadu zostalo nam nawet troche czasu na relaks zanim musielismy jechac na msze. Cale szczescie, ze udalo sie ja zaliczyc tego dnia, bo marzylam po prostu o dluzszym spaniu w niedziele...

Niedziela byla wiec w koncu dniem, kiedy Potworki oraz ja moglismy pospac do oporu. W praktyce, sypiam ostatnio kiepsko, wiec wstalam po 9, ale lezalam patrzac w telefon, prawie godzine. Kiedy wylonilam sie z sypialni, okazalo sie ze nie spi nie tylko Bi, ale i Nik, ktory w weekendy potrafi kimac do 11. Sniadanie, ogarnac sie, wrocil z roboty M., a mnie przyszlo odhaczyc "okrutny obowiazek". Przez ktory musialam odwolac zwyczajowa kawe z dziadkiem, ale przyznaje ze i tak nie mialam zbytnio ochoty na towarzystwo. Wolalabym jednak zaszyc sie na dzien w lozku, niz ruszac do... galerii handlowej. :/ Niestety, corka potrzebowala kiecke. W tym tygodniu mieli miec w szkole "potancowke", a Bi zwykle prycha na sukienki, spodniczki, czy w ogole inne bardziej eleganckie stroje. Tymczasem, hamerykanckie szkoly, zamiast tak jak w Polsce, urzadzic dzieciakom dyskoteke, to urzadzaja... bale. W high school to juz naprawde imprezy wieczorowe, w middle school jednak okreslaja potancowke jako "pol-formalna". I badz tu czlowieku madry szykujac stroj. Rok temu odpadlo mi to zmartwienie, bo Bi zaparla sie, ze nie pojdzie. Nie wiem czy pamietacie, ale pozniej kolezanki opowiadaly jak fajnie sie bawily i panna pozalowala. W tym roku wiec od poczatku oznajmila, ze idzie. Dla mnie impreza "polformalna" oznaczala ze mozna sie ubrac po prostu bardziej elegancko, ale bez jakiegos rozmachu. Niestety, wszystkie dziewczyny uparly sie isc w sukienkach, przesylaly sobie foty i mina mi zrzedla. Wszystkie kupily suknie, moze nie balowe, ale zdecydowanie eleganckie sukienki koktajlowe. A Bi wiadomo, nie chciala byc gorsza. Juz w poprzednim tygodniu pojechalysmy do jednego sklepu, ale sukienki mieli przebrane i ograniczony wybor. Panna uparla sie, ze wszystkie jej kolezanki kupily je w galerii i ona tez chce. Zreszta, nie chcialo mi sie jezdzic po fafnastu sklepach, skoro tam beda na miejscu. Chcialam miec jednak tez zapas czasu, na wypadek gdyby poszukiwania troche trwaly i stad nie zapraszalam taty na kawe, bo w niedziele galeria czynna jest tylko do 18. Wczesnym popoludniem wyruszylysmy wiec z Bi na babskie zakupy. Na szczescie juz w pierwszym sklepie sukienek bylo zatrzesienie. Okazalo sie przy okazji, ze to jakis sezon na szkolne bale, bo w przymierzalni byly praktycznie same pannice z mamusiami, albo grupki nastolatek. :O Bi oraz ja mamy niestety zupelnie inny gust, wiec po kilku odrzuconych propozycjach, machnelam reka i stwierdzilam, ze niech sama wybiera. Starsza ma takie wymagania, ze sama tez w koncu wybrala tylko 3 sukienki i ruszylysmy do przymierzalni. W ktorej byly doslownie tlumy nastolatek z nareczami sukni oraz sukienek. Ze smutkiem spojrzalam na te pastelowe i blyszczace kiecki. Moja wlasna corka trzymala dwie sukienki czarne i jedna ciemnozielona... Po przymiarkach zielona zostala odstawiona, natomiast strasznie dlugo zastanawialysmy sie nad czarnymi. Mnie bardziej podobala sie jedna, bo miala chociaz ramiaczka z blyszczacymi krysztalkami, natomiast druga byla calutka czarna. Musialam jednak przyznac, ze ta druga lezala odrobine lepiej i w koncu padlo na nia.

Ostateczny wybor

Po powrocie do domu to juz proba zlapania relaksu przed dniem w znienawidzonej robocie... :/

Poniedzialek zaczal sie normalna, poranna pobudka. Rano byl spory mroz, wiec zabralam Potworki na przystanek autem, zeby nie musieli tam marznac. Autobus dojechal w miare normalnie, dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do chalupy szykowac sie na poczte. Chyba nie napisalam ostatnio, ale managerka wyslala mi w piatek wiadomosc, ze na poniedzialek przenosi mnie na inna trase (ta, ktorej sie ostatnio uczylam) i "chce ze mna porozmawiac na temat moich oczekiwan oraz dostepnosci". Podejrzewam, ze nie spodobalo jej sie, ze napisalam iz nie bedzie mnie w sobote, mimo ze wyslalam jej wiadomosc we wtorek, miala wiec dobrych kilka dni na zrobienie przerobek w grafiku. Nie odpisalam jej nawet, tak jak ona nie raczyla odpowiedziec chocby "ok" na moja wiadomosc. Poza tym wkurzona bylam, ze znienacka daje mnie na ta trase, mialam byc na niej bowiem dopiero w sobote, a chcialam spytac jeszcze o kilka rzeczy chlopaka, ktory normalnie na niej jezdzi. Jechalam wiec do roboty niemal ze lzami w oczach, tym bardziej ze mialam bolesna swiadomosc, ze gdyby wszystko poszlo zgodnie z planem, tego dnia wreczalabym tam wypowiedzenie. :( Tak jak sie obawialam, poniewaz chlopak, ktory zwykle ta trasa jezdzi, uzywa takiego wiekszego dostawczego busa, ja musialam wziac starocia. W starym rzechu nie ma ani radia, ani trzymadla na kubek, ani nawet porzadnego ogrzewania. Kiedy tylko weszlam, zobaczylam skad ta nagla zmiana w grafiku. Okazalo sie, ze wrocil chlopak, ktory w grudniu przywalil komus w skrzynke i przez te ostatnie tygodnie byl na karnym urlopie. Super, czyli nie dosc ze uciekla mi sprzed nosa fajna praca na caly etat, to nawet na poczcie oddalilam sie o stopien w hierarchii. Nie, zebym planowala tam zostac kolejne kilka lat i czekac az laskawie dotrwam do otrzymania stalej trasy, no ale... Oczywiscie pierwszy samotny dzien na "nowej" trasie, okazal sie moze nie kompletna, ale spora porazka. Sortowanie zajelo bite 3 godziny, mimo ze jest ona stosunkowo krotka. Poniewaz jednak wiekszosc jej to ogromne nowe osiedle, wiec maszyny zle sortuja poczte. Na normalnych trasach, 2/3 listow przychodzi juz przesortowana i czlowiek po prostu po kolei wklada je w przegrodki. Tutaj przesortowane kolejno sa listy dla pierwszego osiedla, poniewaz jest ono stare wiec centrala ma je dawno uporzadkowane. Tak samo kilka firm oraz domki szeregowe z nowego osiedla. Na tym osiedlu domki szeregowe sa jednak przemieszane z blokami mieszkalnymi, a jako wisienka na torcie jest tam tez dom spokojnej starosci. Juz kiedys opisywalam jak przebiega ta trasa. ;) Sortowanie wyglada wiec tak, ze pierwsze osiedle oraz firmy ida ladnie po kolei, pozniej kilka domkow szeregowych, luzik, a potem dochodzimy do pierwszego bloku i zaczyna sie zabawa, bo wszystkie numery sa przemieszane. W dodatku "szafa" idzie rzedami oraz poziomami i nieraz trzeba skakac z jednej czesci na duga, bo akurat numery z ktoregos bloku sa na dwoch roznych koncach i poziomach. Pozniej trafia sie znow kilka domkow, wiec poczta idzie kolejno, az dojdzie do kolejnego bloku i zabawa zaczyna sie od nowa. W dodatku, calutkie osiedle to sa dwie ulice, idace zygzakiem i przecinajace sie w niektorych miejscach, wiec masz np. blok pod numerem Riley 20, a w tym numery mieszkan: 7, 18, 4, 12, 5, itd. i skaczesz z listami na wszystkie strony, az dochodzisz do adresu Riley 1 i zanim lapiesz, ze to juz domek szeregowy, z rozpedu wkladasz poczte pod numer 1 w bloku. Ma-sak-ra! A kiedy dojdzie sie do domu starcow, zabawa w ogole sie rozkreca! Wszystkie przegrodki w skrzynkach ponumerowane sa od 1 do 50, ale numery pokoi sa trzycyfrowe, bo po co cokolwiek ma pasowac. Jest to jednak bez znaczenia, bo listy sortowane sa wg. nazwisk rezydentow! Oczywiscie bez jakiegokolwiek porzadku, chocby alfabetycznego. Ta czesc sortowania zajmuje najdluzej. A do tego dochodza jeszcze listy z innej puli, ktore sa zupelnie przemieszane i moga byc do firmy, domkow szeregowych, mieszkan, czy dla staruszkow. Tak wiec wygladalo moje sortowanie, szczegolnie, ze byl poniedzialek, kiedy poczty przychodzi najwiecej. Do tego oczywiscie paczki, a ze trasy nie znam, to tu tez segregacja zajela mi wieki. Pocieszajace bylo, ze duze paczki do mieszkan mogly byc zostawione przy biurze, ale juz do domkow szeregowych i na pierwszym osiedlu, musialy byc dostarczone pod drzwi. Rozmowa z managerka tez nie byla zbyt przyjemna. Powiedzialam jej, ze choc moge pracowac w jakikolwiek dzien, sobota to dla mnie dzien dla rodziny i jesli bedziemy mieli jakies rodzinne plany, to moge wybrac je, a nie prace. No sorry, ale to jest robota na moze 1/8 etatu, wiec nie bede dawac zycia oraz rodziny w zawieszenie, bo ona zechce zebym pracowala "az" drugi dzien w tygodniu. Od razu uczciwie uprzedzilam, ze w ta sobote jestem wolna, ale w kolejna moje dzieciaki maja mistrzostwa plywackie (na ktore poki co nie chca isc, ale ciii... :D Zreszta, Nik ma ostatni mecz koszykowki, na ktory tez chcialabym jechac), zas kolejna to dlugi weekend, gdzie mamy w planach wyjazd. Baba sie skrzywila i stwierdzila, ze moze to w takim razie nie jest pozycja dla mnie, bo caly jej sens polega na tym, zeby przychodzic do pracy na zawolanie. Czekalam czy pojdzie krok do przodu i powie, ze mnie zwalnia, albo pogrozi dyscyplinarka, ale to nie nastapilo. Sama mialam ochote jej oznajmic, ze jestem tam tylko dzieki panu Trumpowi i zostane tylko dopoki, dopoty nie mam innej opcji, ale odpuscilam. Powiedzialam tylko, ze tak to wyglada, ze w poniedzialki moge pracowac bez problemu, ale w soboty moze byc roznie. Zreszta, nie wiem o co babie chodzi, bo choc jeden facet odszedl, wrocil tamten chlopak, ze mna ma wiec 4 zastepcow. Nie powinno jej brakowac ludzi, skoro jedni pelnoetatowi listonosze biora wolne w poniedzialki, a inni w soboty. W kazdym razie, wreszcie rozmowe mialam odhaczona, poczte posortowana i upchnieta w starym gracie i wyruszylam. Od poczatku mialam jakies przeboje, zaczynajac od tego, ze staroc nie chcial odpalic! Juz zapalilo mi sie swiatelko nadziei, ze nie bede musiala jechac bo nie bylo innego wolnego auta. Niestety, w koncu zapalil. ;) Pierwsze osiedle i kolejne potkniecie. Tutaj mialam dwie wieksze paczki, ktore powinnam przyniesc pod drzwi. Nie znam jednak tego osiedla i tych domkow, wiec przejechalam autem rozgladajac sie po numerach i bez skutku. Nie znalazlam tych, ktorych szukalam. Podejrzewam, ze musza byc gdzies na obrzezach, balam sie jednak ze zmarnuje niepotrzebnie czas krazac miedzy domami. Wiadomo, ze w pierwsze dni na nowej trasie wszystko schodzi dluzej. Osiedle to ma jednak biuro z grupowa skrzynka dla wszystkich i choc chlopak z tej trasy mowil ze duze paczki ida pod drzwi, machnelam reka i zostawilam je przy biurze. Staly tam zreszta pakunki z innych firm kurierskich, wiec to nie tak ze nikt ich nie zostawia. Pozniej trasa prowadzila do kilku firm i... kolejna porazka. Wchodzi sie tam tylnym wejsciem, ale trzeba miec karte z przepustka! O ktorej oczywiscie na smierc zapomnialam. Zreszta, tamten chlopak ma ja chyba w swoim aucie dostawczym... No to coz, stwierdzilam ze tamten chlopak dostarczy listy kolejnego dnia, zawrocilam i ruszylam na to najgorsze, nowe osiedle. Tam kolejne przygody. Niestety, skrzynki dla domkow porozrzucane sa po uliczkach, zas bloki maja swoje w korytarzach, ale z roznych stron od drogi. Dostarczylam listy i male paczuszki do jednej grupowej skrzynki dla domkow, drugiej, trzeciej i... mialam jechac pod blok, ale go... nie znalazlam! Na moje usprawiedliwienie, bloki sa niziutkie i budowane w tym samym stylu co domki szeregowe, maja tez na dole garaze, wygladaja wiec niemal identycznie. A numer maja zaznaczony tylko malutkimi cyframi nad glownym wejsciem. I wez to znajdz! Jechalam rozgladajac sie po trasie, az dojechalam do domu starcow, bloku po drodze nie widzac. Co bylo robic, dostarczylam listy dla emerytow, po czym zrobilam koleczko od poczatku osiedla. Popatrzylam na instrukcje dane mi przez szefowa i wydawalo mi sie, ze mam skrecic, ale byl tam zakaz. Dalam sobie spokoj i pojechalam do kolejnego punktu. Pozniej juz wszystko w miare szlo, tyle ze kiedy wyjelam listy przeznaczone do tego ominietego bloku, okazalo sie ze pod spodem mialam tez poczte do biura domu starcow. Listy dla mieszkancow wzielam osobno, ale do biura zostawilam z cala reszta. :/ W dodatku, szukajac paczek pod dany adres, odkrylam, ze mam cala skrzynke paczuszek dla staruszkow! Jedna dostarczylam, o drugiej zapomnialam... Kiedy wreszcie objechalam caly ten cholerny labirynt, spojrzalam na zegarek. Wlasnie dochodzila 15, wiec wyrobilam sie calkiem niezle, bo trasa faktycznie jest krotka. Skoro czas mnie nie gonil, stwierdzilam ze dostarcze zapomniane listy oraz paczki do domu spokojnej starosci, a przy okazji podejme kolejna probe znalezienia tajemniczego bloku. Jechalam pomalutku, uwaznie sie rozgladalam i w bonusie znalazlam adres, pod ktory mialam paczke, a ktorego wczesniej rowniez nie moglam znalezc! :D Udalo mi sie tez odnalezc blok. Okazalo sie, ze przed samym zakazem wjazdu, ktory zmylil mnie wczesniej, jest mala uliczka, prowadzaca wlasnie do niego! :D Na koniec podjechalam kolejny raz do staruszkow i w koncu mialam cala trase objechana. Dostarczylam prawie wszystko, poza dwiema paczkami, ktore mogly byc zostawione w biurze tego nowego osiedla, bo byly dla mieszkancow ktorychs z blokow, ale okazalo sie ze potrzebowaly podpisu. Poniewaz to osiedle to dla mnie labirynt i nie bylo mowy zebym od nowa ich szukala, wiec zaznaczylam je jako "niedostarczone" i zabralam spowrotem. Tamten chlopak ma to osiedle tak obcykane, ze objezdza je w okolo godziny, wiec spokojnie dostarczyl je kolejnego dnia. Ostatecznie i tak poszlo mi niezle, bo wraz z wypakowaniem wozu pocztowego i posegregowaniem listow do firm, ktorych nie udalo mi sie dostarczyc, do domu wyruszylam o 15:50. Zmeczona bylam jednak strasznie, bo nie dosc ze 3 godziny stania podczas sortowania poczty, to pozniej ta trasa nie jest taka typowa gdzie sie jedzie i tylko wyciaga reke do skrzynki. Tutaj jest tylko jedna taka skrzynka przy drodze, a do niej i tak akurat nie mialam poczty. ;) Poza tym wszedzie trzeba wysiadac do grupowych skrzynek, albo zaparkowac i isc do firm lub domu staruszkow. Podjezdzasz kawalek, wysiadasz, znow podjezdzasz, znow wysiadasz... Nogi bolaly mnie jak po nartach. Kiedy dojechalam do chalupy, okazalo sie ze przyszla paczka od mojej siostry! Strasznie glupio mi sie zrobilo, bo wszystkie upominki kupilam juz daaawno i ciagle brak mi checi lub czasu na ich zapakowanie. Jakis czas temu gadalysmy z siorka, gdzie powiedzialam, ze juz wszystko mam, a ona na to ze ojesssu, nic jeszcze nie kupila. No i prosze, ona szybciej sie spiela z wysylka niz ja! :O Oczywiscie dzieciaki ledwie daly mi sie rozebrac i umyc rece, tak sie pilili zeby odpakowac przesylke. ;) Dostali jak zwykle po slodkim stworku zrobionym recznie przez ciotke, a do tego Bi caly zestaw kosmetykow, a Nik figurke Venom'a oraz bluze Jordan'a.

Goraczkowe rozpakowywanie upominkow

Nawet dla mnie znalazl sie kremik oraz blyszczyk, a dla M. perfum. :) Relaksu wieczornego jednak do konca nie bylo, bo Potworki mialy trening na basenie. Musze przyznac, ze nawet nie bylo wiekszego protestu, poza wspomnieniem przez Bi, ze jest zmeczona i jej sie nie chce. Norma. :) Malzonek ich zawiozl, po czym pomaszerowal spac, a ja potem po nich pojechalam. Okazuje sie, ze kiedy nie ma glownego trenera, inni leca sobie niezle w kulki. Trening powinien trwac do 20:15. Bylam tam juz o 19:52, myslac ze chwile popatrze jak plywaja. Taaa, akurat wychodzili z wody. Trening trwal wiec prawie pol godziny krocej! :O Mimo wszystko, bylo na tyle pozno, ze po powrocie juz tylko kapiel i do spania. 

We wtorek pobudka jak to do szkoly. Niestety, przez ostatnie mrozy Potworki staly sie strasznie rozpieszczone i widze ze przy byle okazji beda chcialy byc wiezione na przystanek autem. Tego dnia nie bylo nawet bardzo zimno, bo +2, tyle ze polnocny wiatr obnizal odczuwalna temperature. Wialo jednak solidnie, wiec w koncu uleglam i podwiozlam ich autem. Kiedy odjechali, wrocilam, zjadlam sniadanie i usiadlam przy poranne kawie, gdy nagle... dostalam niepokojacego sms'a. Ze szkoly. Ze Bi nie ma i jestem proszona o kontakt i wyjasnienie nieobecnosci. Jednoczesnie wiadomosc od malzonka (ktory tez dostaje powiadomienia), z pytaniem gdzie jest corka i czemu nie w szkole. Kurcze, niby widzialam jak moje dziecko wsiada do autobusu, niby wiem ze gdyby zdarzyl sie wypadek szkola by rodzicow sama powiadomila, ale mimo wszystko po takiej wiadomosci serce bije mocniej. Zadzwonilam natychmiast do szkoly, gdzie okazalo sie, ze Bi oczywiscie jest normalnie na lekcjach, a pani przeprosila za zamieszanie i uspokoila, ze juz skreslila jej nieobecnosc. A teraz wyobrazmy sobie, ze normalnie pracuje, wyjezdzam z samego rana i nie widze czy moje dziecko bezpiecznie wsiada do autobusu? Zawal jak nic... :O W dodatku niewiadomo skad taka sytuacja. Potworki mowia, ze ich autobus codziennie przyjezdza ostatni, wiec praktycznie zawsze spozniaja sie na lekcje. Nauczyciele jednak wiedza, ze to wina autobusu, wiec nie sprawdzaja obecnosci az, wszystkie dojada. Tym razem jednak chyba ktos byl nadgorliwy... Kiedy to wyjasnilam, przyszla pora na zalatwienie kolejnej sprawy. Maya znow jest bez tabletek na "sikanie". Zamowilam je w piatek, w niedziele dostalam maila od internetowej apteki ze kontaktuja sie z weterynarzem, a w poniedzialek (akurat kiedy bylam po uszy zasypana sortowanymi listami) telefon od weta, ze przestali akceptowac zamowienia przez telefon lub fax i wszystkim wreczaja papierowe recepty zeby je wyslali do apteki. Szlag by to trafil, bo przez to wszystko trwa w nieskonczonosc! Nie mowiac o tym, ze poprzednia recepta stracila waznosc (a przeciez wystawiona raptem w sierpniu!), wiec musialam pojechac po nowa. :/ Oczywiscie jak rano przebijalo slonce i niebieskie niebo, to tylko wyjechalam, a pogoda sie schrzanila. Calutki czas przechodzily takie zadymki, ze swiata nie bylo widac.

Piekna pogoda do jazdy po okolicy :/
 
A kiedy godzine pozniej wracalam i stanelam na stacji benzynowej, w jednej chwili snieg przestal sypac i ponownie sie rozpogodzilo. W domu juz normalne obowiazki, czyli cos przetrzec, umyc, dokonczyc obiad, itd. Wrocily ze szkoly Potworki, a potem z pracy M. Starsza wymyslila sobie znow pieczenie - tym razem cytrynowe ciasteczka. Problem w tym, ze do piekarnika byla kolejka, bo zaczelam robic pieczen z miesa mielonego (meatloaf), a wieczorem Nik mial trening koszykowki. Mieso na kolejny dzien, ale myslalam, ze moze M. wezmie troche do pracy kolejnego dnia. Stwierdzilam jednak ze ciasteczka to w koncu szybka robota i pieka sie tez ekspresowo, wiec powiedzialam ze niech robi, a ja potem wstawie pieczen, bo to juz bite 1.5 godziny w piekarniku. Niestety, nie docenilam braku wprawy oraz dokladnosci corki. Wszystko robila pomalu i z namaszczeniem, a w dodatku, akurat te ciasteczka mialy sie piec 15-18 minut, przy czym okazalo sie, ze w srodku sa niedopieczone i trzeba im bylo dac kolejne kilka minut. Szybki projekcik zmienil sie wiec w prawie dwie godziny. :/ Nie powiem, ciasteczka wyszly pyszne, szczegolnie ze ja oraz Bi uwielbiamy takie cytrusowe smaki, ale troche zla bylam, ze tyle czasu na to zeszlo. Wstawilam w koncu ta pieczen, ale nie zdazyla sie upiec przed moim wyjsciem. Przykazalam M. zeby wylaczyl piekarnik kiedy skonczy sie piec, ale szczerze to obawialam sie, ze malzonek zasnie i zapomni i kiedy wroce, znajde spalony wegielek. ;) Pojechalam z Kokusiem, on biegal z pilka, a ja krazylam godzine 15 minut po ciemnawej szkole, ziewajac i wzdychajac z rezygnacja.

Nik przy pilce, probuje przebic sie przez linie obrony ;)
 
Cieszylam sie, ze poza tym, zostal juz tylko jeden trening. Zanim dojechalismy z Mlodszym do domu, zrobila sie 21. Na szczescie M. wylaczyl piekarnik, wiec pieczen przetrwala. Pozniej juz oczywiscie szybka kolacja i dzieciaki musialy szykowac sie do spania.

Sroda to jak zwykle poranna pobudka do szkoly. Wieczorem prognozy zapowiadaly kilka cm sniegu i liczylam na to, ze moze chociaz opoznia lekcje, ale okazalo sie, ze nie spadla nawet warsteweczka. Tak jak napisalam wyzej, dzieciaki rozpuscilam jak dziadowski bicz i Bi byla ciezko obrazona kiedy oznajmilam, ze moga isc na przystanek piechota. No sorry, ale nie bede z garazu wyprowadzac auta kiedy na dworze mamy -2 i praktycznie bez wiatru... Poszli wiec i mieli farta, bo autobus przyjechal juz o 7:23, wiec stali tam doslownie 2-3 minutki. Wrocilam do chalupy, zjadlam sniadanie i wypilam kawe, po czym trzeba sie bylo zabierac za domowa robote. Zanim jednak przytaszczylam z dolu odkurzacz, dostalam telefon. Teraz, kiedy z praca wyszla wielka doopa, przestalam odbierac obce telefony, bo i tak w wiekszosci sa to reklamy lub naciagacze. Tym razem mialam niespodzianke, bo dzwonila babka z agencji obrony kraju, ktora miala ze mna przeprowadzic wywiad zwiazany z moja niedoszla praca. Kiedy powiedzialam jej, ze moja oferta zatrudnienia zostala cofnieta, przeprosila, zyczyla powodzenia i szybko sie pozegnala. A ja mialam kolejne mini zalamanie emocjonalne, bo jej telefon dal mi chwilowa nadzieje, ze a noz - widelec jednak chca mi oferte zlozyc ponownie. Pozniej zas przyszla zlosc, bo co za burdel tam maja, ze nikt nie powiadomil pani sledczej, zeby sie nie fatygowala?! Nie zdziwie sie jak 10 lutego ktos do mnie zadzwoni spytac dlaczego nie zjawilam sie pierwszego dnia w pracy! :( Kiedy troche ochlonelam, zabralam sie wreszcie za odkurzanie i mycie podlog. Ranek i wczesne popoludnie zlecialy ekspresowo i ze szkoly przyjechaly Potworki. Na obiad dostaly pieczen, ktora robilam dzien wczesniej i pomimo dramatyzowania, przezywania ze nie lubia (choc nie pamietaja nawet kiedy ostatnio jedli) i prob negocjacji zeby dostac innego, jakos przelkneli. Cytujac Bi, nie bylo tak okropne, jak myslala ze bedzie. W skali od 1 do 10, Nik dal pieczeni 7, a Starsza 5. :D Rewelacji wiec nie bylo, ale oboje zjedli, a to najwazniejsze. ;) Wrocil M. i wieczor rodzice oraz Bi spedzili bez spiny, za to Nik siedzial zakopany w pracy domowej. Cos ostatnio ma strasznie duzo pozadawane i narzeka, ze ma juz dosc middle school. Niestety, tak to u nas wyglada, ze do VI klasy niemal nie trzeba nic robic w domu, a od VII nagle zarzucaja dzieciaki nauka oraz projektami. I potem taka nieprzyzwyczajona mlodziez ma przekichane, bo zupelnie nie wie jak to ugryzc. Jeszcze jak dzieciak jest z natury zorganizowany i ambitny, jak Bi, to dosc szybko znajdzie swoj "system". Roztrzepane, nie przejmujace sie niczym wesolki jak Nik, niestety cierpia, bo nauczyciele wymagaja, rodzice maja oczekiwania, a raporty same sie nie napisza, ani wiedza sama do glowy nie wskoczy. ;) W kazdym razie, Mlodszego az bylo mi troche szkoda, bo z malymi przerwami spedzil nad lekcjami wlasciwie caly wieczor. Dobrze, ze jak ostatnio w srody, zrobilismy przerwe od sportu, wiec mogl sie spokojnie skupic na nauce.

W czwartek rano termometr pokazal -7, a ze zaczelo porzadnie wiac, wiec odczuwalna byla duzo nizsza. Ku radosci dzieciakow, zabralam ich wiec na przystanek samochodem. Oni pojechali, a ja wrocilam do domu, zjadlam, wypilam kawe, po czym zabralam sie za naczynia, pranie, itd. Dosypalam ziarna ptasim glodomorom, wpuscilam i wypuscilam pare razy kota i... otrzymalam kolejny telefon. Poniewaz ostatnio telefony nie oznaczaja nic dobrego, tak bylo i tym razem. Szefowa z poczty miala pare dni na przemyslenie sprawy i stwierdzila, ze jednak mnie zwalnia. Bo mam byc dostepna w kazda sobote (albo jakikolwiek inny dzien) i koniec. Tlumaczylam ze zazwyczaj nie ma problemu i w soboty jestem wolna, ale wiadomo ze od czasu do czasu wyskoczy jakas rodzinna sprawa. Tak, ona to rozumie, ale jednoczesnie wymaga ze zastepcy maja byc zwarci i gotowi do pracy w kazdy dzien. Czyli rozumiecie, jak ona nie wstawi mnie w grafik, to ok, ale jak ja powiem, ze nie moge, to juz jest problem. No to zegnam sie z poczta. Na pewno czegos mnie to doswiadczenie nauczylo. Bylo zdecydowanie zenujace i przekonalam sie, ze praca listonosza raczej nie jest dla mnie. Moje plecy dlugo jej nie zapomna. No i bycie takim zastepca pracujacym 1-2 dni w tygodniu przez nastepnych kilka lat, tez nie zachecalo... Po namysle zadzwonilam jeszcze do faceta reprezentujacego zwiazki zawodowe listonoszy. Powiedzial niestety, ze na okresie probnym najwiecej zwolnien zastepcow jest wlasnie za brak dostepnosci w dni kiedy wpisywani sa w grafik (i nie ma znaczenia, ze uprzedzalam za kazdym razem kilka dni wczesniej) i niestety, skoro nie przepracowalam jeszcze wymaganych 90 dni, ma zwiazane rece. Poradzil tylko zebym spytala czy moge zlozyc rezygnacje, zamiast bycia zwolniona, co bedzie po prostu ladniej wygladac i ulatwi w przyszlosci znalezienie innej pozycji na poczcie. Chociaz nawet zwolnienie z powodu konfliktow w grafiku, nie wyklucza zatrudnienia na innej pozycji (albo i na tej samej, tylko w innym urzedzie), bo jest to po prostu tak powszechne. Zadzwonilam wiec do "szefowej", ale ta niestety odpowiedziala, ze juz w system wbila, ze jestem zwolniona. Czyli babsztyl najwyrazniej planowal to od jakiegos czasu, a nasza poniedzialkowa rozmowa po prostu przybila gwozdz do trumny. "Fajnie", bo mogla chociaz najpierw oficjalnie ostrzec, ze albo przychodze w kazda sobote, albo mowi mi do widzenia. :( Podejrzewam, ze powrot tamtego chlopaka z karnego urlopu tez przyczynil sie do tego, ze stwierdzila iz da rade z trzema zastepcami. Coz... O tym jak nienawidzilam tej roboty niech swiadczy to, ze nawet plakac mi sie bardzo nie chcialo. Zreszta, w porownaniu z ostatnia porazka "prawdziwej" pracy, ta poczta to takie nic. Szkoda tylko ze na konto wpadala jakas tam kasa, ale z drugiej strony, nie starczala nawet na tygodniowe zakupy spozywcze, wiec tego... Mimo wszystko niesmak pozostal, bo mam odczucie, ze nie zostalam potraktowana do konca sprawiedliwie. Reszta dnia uplynela dalej na ogarnianiu chalupy, a takze na kolejnych telefonach. Tym razem musialam zalatwic w koncu tabletki dla psiura. Odebralam recepte, ale z tej internetowej apteki ciagle dostawalam wiadomosci, ze czekaja az weterynarz ja zatwierdzi faxem. Nie chcialam jej ot tak wysylac poczta, w obawie ze nie dopasuja jej do zamowienia i przepadnie. Dodzwonienie sie tam jednak graniczylo z cudem. Muzyczka grala w najlepsze, co chwila automatyczna wiadomosc powtarzala ze zostalo mi mniej niz 2 minuty czekania... tymczasem usiedzialam sie przynajmniej 10 minut. Tylko po to, zeby odbyc rozmowe, ktora trwala doslownie kilkadziesiat sekund. Pani powiedziala zeby na recepcie wpisac numer zamowienia i to wystarczy. I wyslac poczta... W kazdym razie, wreszcie ze szkoly dojechala mlodziez, a chwile pozniej z pracy M. Corka ponownie nie miala nic zadane, wiec zabrala sie za... kolejne ciasteczka. :D Tym razem owsiane z rodzynkami. Musze przyznac, ze lapie wprawe, bo ani razu nie poprosila o pomoc. Nie dane mi bylo jednak posmakowac ich zaraz po upieczeniu, bo wybywalam z domu. Na ten wieczor nasze high school przygotowalo spotkanie dla rodzicow, ktorych dzieci zaczynaja w nastepnym roku szkole srednia. Szczerze, to caly czas do mnie nie dociera, ze Bi bedzie licealistka! Mam wrazenie, ze "wczoraj" odprowadzalam ja do przedszkola! :( Kiedy wczesniej wpisywalam w kalendarz owe wydarzenie, M. wyrazil chec wybrania sie ze mna. Jak przyszlo co do czego, oczywiscie tylko wzruszyl ramionami. Zreszta, spotkanie bylo na 18, a o 18:30 Potworki mialy trening, wiec akurat mogl ich zawiezc. Ja pojechalam w progi nowiutkiej szkoly i zostalam zasypana informacjami.

Wszystko zaczelo sie w auli - przed powitaniem przez dyrektora, ze sceny przygrywala orkiestra, a rodzice mieli widok na jakas konstrukcje budowana na przedstawienie przez samych uczniow ;)
 
Zamiast zrobic jedna, wielka prezentacje, szkola podzielila rodzicow na grupki, ktore szly za "przewodnikiem" po roznych czesciach budynku, poznajac program nauczania, klasy oraz nauczycieli. Dzieki temu, czlowiek mogl sobie wszystko obejrzec "od srodka". Tak jak w przypadku middle school, stwierdzam, ze do takiej szkoly chetnie bym pochodzila. Klasy maja oczywiscie lawki, tablice oraz wyswietlacze, wszystko jednak jest tak przystosowane, zeby mlodziez wiekszosc czasu spedzala w grupach i nauka polegala na samodzielnym wyszukaniu informacji, zweryfikowaniu jej i spisaniu raportu. Czesc "artystyczno - techniczna" w ogole jest niesamowita, bo maja swoj warsztat samochodowy (w komplecie z podnosnikami) oraz wielka sale przypominajaca tartak, pelna desek, kawalkow drewna, slupkow, itd. oraz maszyn do ich ciecia oraz obrobki. Tu az sie wzdrygnelam, bo tylko czekac az ktos sobie palca obetnie... ;) W bardziej technologicznej czesci maja sale do robienia i obrobki zdjec oraz projektow komputerowych. Stoi tam m.in. maszyna do gier, zaprojekowana i skonstruowana przez uczniow. Czesc jezykowo - historyczna oraz matematyczna az takiego wrazenia nie robila, ale maja sporo bardzo interesujacych przedmotow, a z niektorych dostaja nawet kredyty do naszego lokalnego college'u oraz uniwersytetu. Dla niezorientowanych, tutaj za kazdy zaliczony przedmiot dostaje sie kredyty, czyli jakby punkty. Zeby skonczyc szkole, trzeba zdobyc okreslona ilosc tych punktow. Zaczyna sie to juz w high school, choc bij-zabij nie pamietam ile ich trzeba zebrac w 4 lata. Wiem, ze Bi, po wybraniu przedmiotow, ma na semestr 7 kredytow, a musiala tak je dobrac, zeby miec od 6.5 do 7.5. Podobno mozna wcisnac tyle przedmiotow zeby miec 8 kredytow, ale wtedy taki uczen ma skrocony lunch i nie ma dluzszych przerw, tzw. study hall. To dla mnie zupelnie obcy koncept, ktory ma jednak sporo sensu. Pisalam Wam niedawno, ze dzieciaki maja tu spory wybor przedmiotow, natomiast wszyscy zaczynaja i koncza lekcje o tej samej porze. Po ulozeniu grafiku, tworza sie wiec okienka, podczas ktorych uczniowie maja czas wolny, ktory moga spedzic w bibliotece lub wyznaczonej klasie zeby odrobic lekcje lub dokonczyc jakies klasowe projekty. Jest to szczegolnie wazne dla dzieciakow ktore udzielaja sie w klubach lub druzynach sportowych, wiec popoludnia maja zajete. Nie mowiac juz o tym, ze odkad skoncza 16 lat, sporo uczniow po szkole pracuje. Taki study hall kilka razy w tygodniu wybitnie pomaga w nadrobieniu zaleglosci. Ale odplynelam od brzegu... Wracajac do kredytow. Iles trzeba ich zebrac zeby skonczyc liceum, ale w ostatniej klasie za niektore przedmioty mozna otrzymac juz kredyty do szkoly wyzszej. Nie wiem jak to wyglada z licencjatem, bo go tutaj ominelam, ale zeby w Hameryce zrobic sama magisterke, musialam zdobyc 30 kredytow. Nie oznaczalo to jednak trzydziestu przedmiotow. Za wiekszosc dostawalo sie 2-3 kredyty, za ktorys przedmiot (obowiazkowy niestety) tylko 1, ale juz np. za eksperyment i napisanie pracy magisterskiej, otrzymalam ich az 6. W kazdym razie, jakies kredyty do szkoly wyzszej zdobyte juz w high school to zawsze kroczek do przodu. ;) Nasza szkola jest wiec swietna, choc kluby nieco mnie rozczarowaly. Poza druzynami sportowymi, maja klikanascie innych uczniowskich organizacji. Tyle, ze u nas jest duzy odsetek Hindusow i polowa z klubow (ktore sie przedstawily) nawiazywala wlasnie do ichniej kultury. Nie zebym miala cos przeciwko, ale nie sadze zeby to specjalnie interesowalo Potworki. ;) Ze szkoly wyszlam z bolem glowy z nadmiaru wiadomosci (choc malo co zapamietalam), ale ogolnie zachwycona. Zrobila sie 19:36, wiec napisalam do M. ze akurat moge po drodze odebrac dzieciaki. Mialam nadzieje podejrzec ich plywajacych, ale niestety znow skonczyli wczesniej i zanim dojechalam Nik zdazyl sie przebrac, a Bi tez juz siedziala w przebieralni. Wrocilismy do chalupy, kolacja i w zasadzie czas do spania.

Piatek oznaczal pobudke o tej samej godzinie, choc wydawalo sie duzo wczesniej. Dzien byl ponury, a na pozny ranek i popoludnie zapowiadali deszcz. Poniewaz i jesien i zime mamy raczej suche, wiec ten deszcz byl w sumie potrzebny, tylko dobudzic sie bylo ciezko. Widzac co sie dzieje za oknem i pamietajac ze temperatura miala dojsc do +5 stopni, kontrolnie weszlam na strone wyciagu narciarskiego. Mialam nosa, bo od razu wyskoczylo okienko, ze tego dnia sa nieczynni. Wiedzialam wiec ze klub narciarski bedzie odwolany, choc oficjalna wiadomosc przyszla dopiero kilka godzin pozniej. Przynajmniej oszczedzilam sobie niepotrzebnie jazdy do szkoly, a potem kolejnej, bo wraz z oficjalnym powiadomieniem prosili zeby odebrac sprzet jesli ktos go rano zostawil. Dobrze sie akurat zlozylo z tym odwolaniem, bo tego wieczora Bi miala miec szkolna potancowke, a to mial byc ostatni dzien klubu narciarskiego. Poniewaz na kartach maja nabite piec 4-godzinnych wyjazdow, zostalby jej jeden. Panna juz sie umawiala z kolezanka ze pojada razem w ktorys weekend. Mam jednak nadzieje, ze za tydzien narty odbeda sie jak zwykle, zuzyja ostatni karnet i zadnego umawiania nie bedzie. ;) Dzieciaki pojechaly do szkoly, gdzie Nik narzekal ze mial miec test i z matematyki i z hiszpanskiego. Zjadlam sniadanie, wypilam kawe i coz, trzeba sie bylo wybrac na tygodniowe zakupy. Po powrocie mialam spokoj az do powrotu reszty, skoro nie musialam szykowac sie na stok. Malzonek kupil po drodze pizze, wiec odpadlo mi gotowanie, a i dzieciaki byly zachwycone. Nik z radoscia odpalil komputer, ktorego nie wlaczal caly tydzien, bo stwierdzal, ze na pol godziny mu sie nie oplaca. ;) Bi krecila sie zas po domu, nie mogac sobie znalezc miejsca. W koncu wybila 17:30 i zaczela sie szykowac na pierwszy w zyciu, szkolny "bal". W zasadzie, poza zalozeniem sukienki, duzo nie robila, bo potancowka byla pol-formalna. Zaoferowalam, ze moze pozyczyc cos z mojej bizuterii, a mam akurat czarny komplet kolczykow i nszyjnika, ktory pasowalby idealnie. Panna jednak stwierdzila, ze to juz za duzo i za elegancko. Ostatecznie poprawila tylko kreske na oczach, ktora przez dzien sie nieco zmyla i polozyla podklad na buzie, zeby zamaskowac pryszcze. ;) Umowila sie tez z kolezanka, ze jej mama zawiezie je do innej kolezanki, gdzie mialy sie skonczyc szykowac. Odpadlo mi wiec wiezienie jej do szkoly.

Bi powinna byla skonsultowac z kolezankami obuwie :D

Mialam pozniej odebrac i ja i kolezanke - sasiadke, ale ostatecznie tata innej zaproponowal, ze odwiezie je wraz z corka i kolejna dziewczynka. Ostatecznie wiec mialam bardzo spokojny wieczor i nie musialam sie ruszac z chalupy. Nik nadal byl zaszyty w pokoju, wiec ja i M. mielismy czas na rozmowe o mojej sytuacji zatrudnieniowej. Oboje uznalismy, ze z ta poczta w sumie zrobili mi przysluge. Sama pewnie bym to ciagnela, bo glupio tak zrezygnowac, a jednoczesnie blokowaloby mnie to przed takim porzadnym szukaniem "prawdziwej" pracy. Placili slabo, ale nawet w pracy gdzie placa mniej na godzine, ale pracuje sie normalnie na caly etat, ostatecznie zarobi sie wiecej. Nie mowiac juz o bolu plecow oraz ramion i o tym ze odkad zaczelam tam robic, co chwila jestem przeziebiona, boli mnie gardlo, wyskakuje gigantyczna opryszczka, itd. Niestety, stres oraz robota gdzie ciagle przechodzi sie z ciepla na zimno, robi swoje. W kazdym razie M. w koncu polegl i poszedl spac, a ja czekalam na corke. Wrocila oczywiscie zachwycona. Juz rok temu namawialam ja na pojscie, ale zaparla sie ze nie chce, a potem zalowala kiedy kolezanki opowiadaly jej jak swietnie sie bawily. W tym roku to samo z Kokusiem - stanowczo odmowil, twierdzac ze tylko jeden z jego kolegow idzie. Ciekawe czy za rok zmieni zdanie, jak siostra? ;) Ciesze sie tez ze rodzice jednej z dziewczynek porobili im pamiatkowe zdjecia. Inna pstryknela fote w szkole wiekszej grupie, zanim musiala oddac telefon.

Bardzo zadowolona banda

A, bo dzieciakom na balu nie wolno bylo miec telefonow. Musieli zostawic je na stanowisku nauczycieli. Jak dla mnie bezsensowna zasada, no ale moze dzieki temu mlodziez sie bawila, zamiast pstykac zdjecia lub grac. ;) To byla pierwsza taka "impreza" Starszej i smialam sie, ze wraca jak niegdys ja z dyskotek - spocona i z obolalymi stopami. Pierwsze co, to z ulga zdjela moje kozaki i przebrala sie w wygodne getry. :D Najwazniejsze, ze zabawa najwyrazniej byla wrecz szampanska i choc wczesniej twierdzila, ze wcale nie planuje tanczyc, teraz oznajmila, ze wyskakala sie za wszystkie czasy. ;) Na pewno bedzie jej sie w nocy dobrze spalo.

Do przeczytania!

2 komentarze:

  1. Jakie są moje doświadczenia z przyczepą, wiesz – miejsca tyle, że człowiek ma problem, żeby się obrócić, a co dopiero z kimś wyminąć. Gdybyś nie napisała, to bym nie pomyślała, że to wnętrze przyczepy, raczej, że wystawa mebli do przyczep – ustawionych po prostu na hali...

    Pięknie Bi wygląda w tej sukience, a i ona taka uniwersalna, więc pewnie nie raz się sprawdzi. Nas takie wybieranie czeka za rok, jak będzie bal na koniec 8 klasy, na szczęście na dyskoteki dzieciaki mogą przychodzić na luzie – wyjątkiem była ta ostatnia, karnawałowa. Oliwka sukienki jeszcze założy – ale bardziej z jakiejś konkretnej okazji niż tak, na co dzień, ale od jakiegoś czasu nie ma mowy o założeniu spódniczek. Ma ich tyle, a te tylko leżą.

    Wcale Ci się nie dziwię, że z taką niechęcią jechałaś w poniedziałek do pracy. A już ludzi jak Twoja szefowa, to nie znoszę. Jakby łaskę robili, że pozwalają pracować i to jeszcze tak, jak napisałaś – cały tydzień masz siedzieć w domu, nigdzie się nie ruszać i czekać, bo może zadzwoni... Czasami mam wrażenie, że tacy ludzie dowartościowują się, takim zakamuflowanym, poniżaniem i gnębieniem innych. Wiem, że to zawsze jakieś pieniądze były, ale z drugiej strony, skoro tak wiele nerwów Cię to kosztowało, to może faktycznie dobrze się stało?

    Ta aula u Bi wygląda jak jedna z moich sal na uczelni. Sama chętnie bym chodziła do szkoły, gdzie jest coś więcej niż tylko ławki, krzesła i tablica, ale te wszystkie formalne sprawy trochę mnie przerażają, bo wydają się mocno skomplikowane.

    Super, że Bi się podobało, bo to przecież najważniejsze!!! Pięknie dziewczyny wyglądały. Nasi biorą telefony na dyskotekę, abyśmy mieli z nimi kontakt, w razie czego, ale na czas zabawy zostawiają je w szafkach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmmm, jestes-bylas dla mnie jedyna "znajoma" osoba w USA zatrudniona na poczcie. Nigdy w zyciu nie sadzilam, ze jest to tak ciezka i w sumie - dosc skomplikowana praca. Wiedzialam tylko, ze jest nisko platna, jednak stabilna i pewna, co do wyplaty. Moja bratowa marzyla o takiej pracy ale nigdy jej nie dostala. Z tego co opisujesz - moze to i dobrze, ze tak sie jej zycie potoczylo, przed ponad 30 laty...
    Bi jest sliczna dziewczynka. Kolezanki tez ma fajne. Dorosleje juz coreczka, ladnie!

    OdpowiedzUsuń