Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 25 października 2024

Ostatni tydzien kiblowania w domu

A w piatek wieczorem panna znow zasnela trzymajac telefon i przy zapalonym swietle. Dla odmiany, w nogach jej lozka spal zwiniety w klebuszek kiciul. :)

Niemal tradycyjne, piatkowe zdjecie :D

Nadeszla sobota, 19 pazdziernika. Malzonek ponownie mial wolne, a ja z Potworkami plany. ;) Nik od poczatku prosil zeby pojechac na ten jesienny festyn, na ktory jezdze z nimi juz od kilku lat. Bi stanowczo oznajmila, ze pojedzie tylko z kolezanka, ale jakims cudem moja znajoma i jej corka postanowily sie tam z nami spotkac, mimo ze juz w tym roku byly. Szykowalam sie wiec ze bede jechala z samym Kokusiem, a wyladowalam z dwojka. :) Chcialam tam pojechac jak najwczesniej, zeby uniknac tlumow, ale mialam problem zeby dobudzic syna, ktory pozniej siedzial niemrawy przy sniadaniu. Az w ktoryms momencie spytalam czy zle sie czuje, albo go cos boli, bo patrzy w stol i odpowiada polgebkiem. Ale nie, po prostu kawaler zaspany. ;)

Przy wejsciu tradycyjna miarka. Rok temu Nik mial czubek glowy tuz pod ta kreska o jedno "oczko" ponizej piatki. Bardzo urosl...
 

Ostatecznie dojechalismy wiec dopiero o 11:30, ale ku mojemu zdumieniu, pomimo pieknej pogody i weekendu, wcale nie bylo wielkich tlumow. Moze dlatego, ze podniesli lekko ceny, choc wcale nie tak duzo. Za to teraz kazdy mogl wziac dynie, bo kiedys byla osobna cena bez dyni i sobie wlasnie zawsze kupowalam takiz bilet wstepu. Dojechalismy wiec pozniej niz przewidzialam, ale chociaz umowilismy sie ze znajomymi dokladnie o tej porze, to dojechaly prawie godzine pozniej. :O Coz moge napisac... Tegoroczny wyjazd uwazam za porazke i w przyszlym raczej sie juz nie wybiore, choc tak naprawde to niczyja wina. Po prostu Potworki dorastaja. Poczatkowo jeszcze zapowiadalo sie ok, choc Bi goraczkowo wypatrywala kolezanki i nic nie chciala w tym czasie robic. Czekajac, proponowalam Potworkom, zeby poszly na jakiekolwiek atrakcje. Starsza stanowczo odmowila, ale Nik wybral na go-karty. Smialam sie, bo on wprawiony w jezdzie na rowerze, wiec w jego grupie byl w polowie pierwszego okrazenia zanim reszta jeszcze dobrze ruszyla. :D

Jedzie Nik, a za nim nikt ;)

Potem dzieciaki poszly zobaczyc jakie zwierzatka mieli tym razem na festynie. W tym roku bylo tam kilka kur, osiolek, koza, trzy owieczki oraz kilka prosiaczkow. Tylko jeden jednak podchodzil do siatki od strony ludzi.

Jedyne towarzyskie stworzenie

Zaraz obok jest wielka trampolina do skakania i Nik stanal w kolejce do niej, ale Bi ponownie odmowila. Poszlysmy usiasc na laweczce, bo wygladalo na to, ze bedziemy mialy sporo czekania, po chwili jednak Mlodszy przybiegl, ze zrezygnowal, bo dluga kolejka i same maluchy.

Malo wygodny, a za to klujacy w dupke ten tron ;)

Za to przeszlismy do stoiska z plukaniem mineralow. Rok temu Starsza byla tym zachwycona, ale w tym oznajmila, ze nie ma co potem zrobic z tymi kamieniami i nie chce. :O Nik przeplukal piach, zebral co ladniejsze kamyki i poszlismy dalej.

Poszukiwacz... klejnotow

Zaczelismy ogolnie krazyc po festynie w poszukiwaniu czegokolwiek co zainteresuje Bi. Jedyne na co miala ochote, to pojsc w labirynt kukurydzy, ale tu stwierdzilam, zeby poczekala na kolezanke, inaczej potem pewnie bedzie z nia szla kolejny raz. Ostatecznie wsiedlismy na woz ze sloma ciagniety przez traktor i pojechalismy na okrazenie festynu. W miedzyczasie zaczynalo sie robic coraz cieplej. W nocy bylo 10 stopni, wiec ranek byl rzeski. Mialo byc jednak bardzo cieplo, wiec cala nasza trojka zalozyla krotkie spodenki i rekawki. Kiedy jednak dojechalismy na miejsce, na otwartym terenie byla mocna i zaskakujaco chlodna bryza i zalowalam, ze nie wzielam swetra. Godzine pozniej jednak, bardziej pragnelam czapki z daszkiem lub kapelusza, bo slonce naprawde mocno przygrzewalo, a na calym terenie jest niewiele cienia. Akurat w czasie jazdy na slomie, kolezanka Bi napisala, ze dotarly z mama. Czekaly na nas przy "przystanku" traktora. Cala trojka dzieciakow pomaszerowala dziarsko do labiryntu. Nik byl poczatkowo rozczarowany, ze nie ide z nimi, ale ostatecznie pobiegl za dziewczynami. Poniewaz ma on tendencje do odbiegania do przodu, troche balam sie ze porzuci siostre i jej kumpele i sie zgubi, ale stwierdzilam, ze zaryzykuje. :D Ja w tym czasie pogadalam sobie z mama kolezanki Bi i przynajmniej milo spedzilam czas, zamiast ganiac za Potworkami. ;) Kiedy wyszli z labiryntu, moje dzieciaki oznajmily, ze sa glodne. Faktycznie minelo juz troche czasu od sniadania, wiec kupilismy jakies przekaski i siedlismy przy stoliku. Dziewczyny wybraly takie smazone na glebokim oleju ciasto (fried dough), ktore w smaku przypomina nieco faworki, ale jest mniej kruche. Niestety wybraly wersje na slodko - z cukrem pudrem, wiec nie mogly spokojnie siasc, tylko krazyly uciekajac przed osami, ktorych bylo tam zatrzesienie.

To jest wlasnie fried dough

Od tego momentu jednak caly wypad stracil sens. Siedzialam ze znajoma przy stoliku, zas dziewczyny usiadly w cieniu na beli siana i... patrzyly w telefony. :O Rozumiem, ze dla nich to byla przede wszystkim okazja do spotkania, ale ludzie... Nie po to zaplacilam prawie $100 za wstep dla naszej trojki, zeby Bi siedziala i gapila sie w telefon. Po to, to moze sie spotkac z kolezanka w domu albo w parku... :/ Tymczasem Nik, ktory koniecznie chcial jechac na ten festyn, nawet bez siostry, teraz siedzial obok mnie i jeczal ze sie nudzi i mu goraco (zrobily sie 23 stopnie, a w sloncu pewnie prawie 30) i kiedy jedziemy. :O Pobiegl co prawda na chwile do dziewczyn, ale ze one nie robily nic specjalnego, to wrocil do mnie, zeby pomarudzic. Na moje pytanie jednak, co chcialby robic, nie wiedzial. Wreszcie oznajmil ze chce isc do basenu z kukurydza i sie zakopac. Dla mnie to miejsce wybitnie dla maluchow, ale wszystko zeby w koncu przestal stekac! :D Poszlismy wiec i przez chwile kawaler dobrze sie bawil.

Tak w ogole to chyba niezla zabawa sensoryczna ;)

Ja mniej, bo patrzylam jak jego czarne spodenki robia sie szare od kukurydzianego kurzu. :O Po zabawie wrocilismy do stolika z moja znajoma i Mlodszy podjal ponownie narzekanie, ze to nie fair, bo Bi ma kolezanke, ja mam kolezanke, a on sie nudzi... W koncu panny zlazly z beli i poszly popatrzec na zwierzatka, a Nik postanowil zebrac poklady cierpliwosci i stanac w kolejce do dmuchanej poduszki. Ponownie poszlam z nim, choc w sumie tam nie ma sie gdzie zgubic, Niespodziewanie, po jakims czasie do Nika dolaczyly dziewczyny. Kiedy doczekali sie swojej kolejki, w koncu cala trojka dobrze sie bawila i to razem.

Nik w pomaranczowym, Bi kremowym, a kolezanka Starszej siedzi miedzy nimi

Niestety zabawa trwala tylko kilka minut. Pozniej moje obydwa Potworki oznajmily ze sa zmeczone, jest im goraco i chca jechac. Pozostalo wiec tylko jeszcze wybrac sobie dynie. Pozniej pozegnalismy znajome i przeprosilismy je, ze uciekamy tak szybko, choc to w sumie nie nasza wina, ze przyjechaly godzine spoznione. Pstryknelam tez Potworkom pamiatkowe zdjecie.

Pechowo slonce akurat swiecilo pod takim katem, ze odbijalo od aparatu

Smutno kiedy pomysle, ze najprawdopodobnie bedzie to juz ostatnie z tego festynu, ale trzeba przyznac, ze jest on faktycznie urzadzany raczej pod rodziny z maluchami... Bylismy tam piaty rok pod rzad i czas znalezc inne jesienne tradycje. :( Przyznaje, ze kiedy wrocilismy do auta, wlasciwie odczulam ulge, bo chyba od goraca, rozbolala mnie glowa. Ostatnio zrobilo sie tak zimno, ze kiedy temperatury nagle podskoczyly, organizm sie jednak buntuje. A kiedy wsiedlismy do auta, Nik nagle oznajmil, ze szkoda ze jedziemy i ze on by jeszcze poskakal na tej poduszce. :O Tylko udusic. Kiedy rano wyjezdzalismy, obawialam sie ze mozemy nie zdazyc wrocic na czas zeby pojechac z M. do kosciola, ale okazalo sie ze wrocilismy i to ze sporym zapasem czasu. ;) Pojechalismy wiec na msze, a po niej zabralam sie za pieczenie babki na oleju, bo Potworki zazyczyly ja sobie kolejny raz. Ostatnia zniknela w jeden dzien, wiec upieklam, wiedzac ze przynajmniej wszyscy zjedza ze smakiem. W miedzyczasie co chwila biegalam na gore do lazienki Potworkow, bowiem panna Bi wymyslila sobie... golenie nog. Musze przyznac, ze jak na dziewczyne, miala naprawde bardzo dlugie i geste wlosy na lydkach. Sama przyznalam, ze moze nastepnej wiosny zacznie golic, ale pannica oznajmila, ze jej wstyd przed kolezankami na basenie. No to ok. Zaproponowalam uzyczenie wlasnej zyletki, ale Bi stwierdzila ze chce sprobowac najpierw woskiem. Od jakiegos czasu goli sie tak pod pachami i nie narzeka, wiec wzruszylam tylko ramionami.

Auuu...
 

Tym razem jednak panna sie przeliczyla, bo okazalo sie, ze woskowanie nog boli ja duzo bardziej niz pach. Ogolila jedna noge, po czym przypomnialo mi sie, ze jesli nie chce zyletki, mam jeszcze krem usuwajacy wlosy. Wziela go z ulga, ale z jakiegos powodu nie zadzialal jak trzeba... Kolejnego dnia poprawila wiec jednak woskiem i oznajmila nawet, ze juz sie do bolu przyzwyczaila i az tak jej nie przeszkadza. ;) A wieczorem Potworki zasiadly do ogladania 5-tej czesci Pottera. Nie mieli innego wyjscia, bo cala reszte oddalam wraz z kilkoma grami, ktore Nik przetrzymal a w jedna nawet nie zagral. :D

Niedziela byla juz duzo spokojniejsza. Malzonek rano pracowal, a ja i Potworki spalismy do oporu. Nik sam z siebie obudzil sie przed 10, co jest niezlym wynikiem jak na niego. ;) Do mojego lozka, na dobry poczatek dnia, wgramolilo sie mruczadlo. ;)

 

Ciekawe, ze ochote na drapanko ma tylko z samego rana ;)

Po sniadaniu i myciu sie, zdazylam jeszcze ugotowac ziemniaki do obiadu i zaraz wrocil M., a wkrotce za nim przyjechal moj tata. Malzonek chwile z nami posiedzial, po czym zabral sie za mycie samochodow. Poniewaz mowa o moim mezu - perfekcjoniscie, wiec babral sie z tym przez niemal 3 godziny. Dziadek w miedzyczasie zjadl obiad, zapchal sie babka, wypil dwie kawy i popchnal jeszcze lemoniada. :D W koncu jednak pojechal, stwierdzajac ze czas szykowac sie na kolejny tydzien w robocie. Oreo zlapala kolejna mysz, ktorej Bi urzadzila "pogrzeb". Panna upiera sie zagrzebywac zdobycze kiciula, ja wrzucam je po prostu w las, stwierdzajac, ze jakies dzikie zwierze chetnie sie pozywi. ;) Mielismy kolejny piekny dzien z 24 stopniami i M. wymyslil, zeby pojechac na lody tam gdzie bylismy pierwszego dnia roku szkolnego i potem przejsc sie drozka wsrod pol. Pojechalismy wiec, ale tym razem przezylismy szok, bo kolejka pod lodziarnia byla na jakies 20 minut czekania. Ostatnio przyjechalismy w srodku tygodnia, a teraz byl weekend i piekna pogoda i prosze, od razu widac, ze to jedna z najslynniejszych lodziarni w naszym Stanie. ;) Wreszcie doczekalismy sie i niestety Nikowi ludzie przed nami sprzatneli sprzed nosa ostatnia galke upatrzonego smaku. Wybral szybko inny, ale caly spacer marudzil, ze wlasciwie to ten mu nie bardzo smakuje, ze za duze porcje i nie da rady zjesc, itd. Chlopak ma ostatnio jakis czas mekolenia o wszystko. ;) Choc musze przyznac, ze wszyscy mielismy problem ze smakami. To niewielka ludziarnia robiaca wlasne lody, ale lubia eksperymentowac i sporo smakow robia nietypowych, na malenka skale. Z tych, ktore wzielam ostatnio, nie bylo juz zadnego. W koncu wybralam wersje bez laktozy (nie specjalnie; tak akurat wyszlo) - brzoskwinie z dzemem malinowym na bazie mleka migdalowego. Przy czym, kiedy pani podawala nam wybrane lody, mojego okreslila jako "weganskiego". Niechcacy zostalam wiec weganka. :D Kiedy juz kazdy trzymal kubeczek lub wafelka, pomaszerowalismy droga wsrod pol. 

Poczatek sciezki, a w tle widac jej dalsza czesc

Nie da sie ukryc, ze jesienne widoki zapieraja tam dech w piersiach i choc niby bylo goraco, to czuc jednak, ze to pazdziernik. W sloncu sie czlowiek prazyl, ale wystarczylo schowac sie w cieniu, a natychmiast wialo chlodem. Po spacerze wrocilismy do domu i niestety byla pora na szykowanie sie na kolejny dzien. Rzecz jasna Mlodszy dopiero w niedzielne popoludnie zabral sie za prace domowa, choc po sprawdzeniu grafiku, okazalo sie ze jednak potrzebuje ja dopiero na wtorek. A jesli jestescie ciekawe, to tak, przypominalam mu o tej pracy caly weekend, ale skutecznie to odwlekal, a mnie nie chcialo sie wisiec mu ciagle nad glowa. ;) Tego dnia dostalam tez niespodziewanie okres. Niespodziewanie, poniewaz spoznil sie dwa tygodnie z hakiem. :O Jesli ktorejs z Was przyszlo na mysl slowo "ciaza", wyjasnie ze od razu wiedzialam, ze to nie to. Tuz przed "normalna" pora okresu, przyszlo mi na mysl, ze czuje sie zupelnie normalnie i cycki mnie nie bola. Od razu pomyslalam, ze nie przyjdzie, no i nie przyszedl. Nie wiem czy to juz taki wiek, bo jednak jestem w polowie 40-stki, choc jak na menopauze to i tak nadal dosc wczesnie. Powodem moze byc jednak tez stres, a tego mi ostatnio nie brakuje. Potem jednak zylam troche jak na bombie, bo nie wiedzialam kiedy go dostane i czy bede miala jakies objawy. W koncu, ponad tydzien pozniej zaczely mnie pobolewac piersi i kilka dni pozniej - voila. :D Ciekawe czy to bylo takie jednorazowe zawirowanie, czy teraz juz nie bede znala dnia ani godziny...

Poniedzialek oznaczal oczywiscie wczesniejsza pobudke, choc po dluzszym spaniu w weekend, nie wstawalo sie tak zle. Poprzedniego wieczora Oreo nie wrocila na noc do domu, ale slyszalam jak o 3 wpuscil ja M. Przyszla niestety smierdzaca jakims smarem czy olejem napedowym, wiec obawiam sie, ze chowala sie gdzies pod samochod, co jest jednym z najmniej bezpiecznych skrytek. Zdziwilo mnie to, bo noc nie byla specjalnie zimna - 8 stopni, wiec nie potrzebowala wlazic w silnik dla zagrzania... No i wolalam ja przed spaniem kilka razy, ale mnie olala. Autobus Potworkow przyjechal juz o 7:21, a kolezanka Bi nie dotarla. Napisalam do jej taty, ale odpisal dopiero pozniej, ze wszyscy mieli problem ze wstaniem i zadna z dziewczyn nie zdazyla na autobus. :D Kiedy dzieciarnia odjechala, wrocilam zjesc sniadanie i wypic kawe. Trzeba bylo tez wstawic zmywarke oraz dwa prania. I poskladac poprzednie... Tego dnia mielismy miec jeszcze wyzsza temperature (ostatecznie doszla do 26 stopni), wiec chcialam z niej skorzystac i poprzycinac troche zwiedle badyle z frontowej rabaty. Oczywiscie za cokolwiek sie nie zabiore, spotykaja mnie jakies niespodzianki. Tym razem poszlam do szopki po nozyce i sekator oraz rekawice. Nie babram sie w ogrodzie bez nich, bo potem nie moge doszorowac dloni, nie mowiac juz o tym, ze trujacy bluszcz (poison ivy) moze sobie wyrosnac w dowolnym miejscu, a wolalabym nie wsadzic w niego lapy. Coz... bylam przekonana, ze mam wiecej niz jedna pare rekawic, ale niestety. W dodatku chwytam je, cieszac sie ze sa, a tu:

Mialam sobie rekawice...

Nosz kurna! Naokolo walalo sie pelno mysich bobkow, wiec wiadomo czyja to sprawka. Pytanie tylko gdzie uwily sobie milutkie gniazdko z materialu z moich rekawiczek? Kilka lat temu byla to rura z dmuchawy malzonka. Chcial potem wydmuchac liscie i kiedy odpalil machine, z rury wyleciala gromada juz-zdychajacych myszy. :O Zaczelam sie zastanawiac skad mam wziac rekawice i czy moze po prostu wykorzystac pretekst i nic nie robic. ;) Przypomnialo mi sie jednak, ze kiedys dostalam pudelko z zestawem roznych ogrodowych akcesoriow. Przejrzalam je i bingo! Byly tam tez rekawice! Ruszylam wiec do roboty. Na poczatek wzielam sie za mniejsza rabate zaraz przy frontowym wejsciu.

Rabata w calej, zarosnietej krasie

Ten najwiekszy gaszcz to jakies pnacza, ktore zasialy sie skads same i choc latem je troche wyrywalam, to teraz po prostu zaczely zaduszac wszystko inne. Padla mi przez nie mniejsza odmiana floksow, a i astrow mam wyraznie mniej po tej stronie. Nie wiem czy usunelam wszystko, bo paskudztwo, nie dosc ze wyrasta bezposrednio z ziemi, to jeszcze puszczajac galazki, co jakis czas sie ukorzenia. :O Teraz zostawilam tam resztke niskopiennych roslin, ktore wkrotce same padna, wieloletni krzew oraz astry, ktore jednak wygladaja jakby przekwitly, choc nie pamietam zeby mialy kwiaty, a zwykle jest tam az fioletowo od nich. Mamy baaardzo sucha jesien i wydaje mi sie, ze kwiatki nawet sie dobrze nie rozwinely...

Po godzinie oczyszczania...

Kiedy skonczylam w tym kacie, wzielam sie za wieksza rabate. Tu pracowalo sie gorzej, bo slonce napierdzielalo z calej sily. Przycielam galezie hortensji, ktore zwisaly do samej ziemi oraz inne zwiedle lodygi i liscie. Po godzinie roboty i dwoch kopiastych taczkach zielska, z tej strony wlasciwie nie widzialam roznicy. Szykowalo sie kolejne pare dni takiego stopniowego oczyszczania, bo nie mialam ochoty wykonczyc sie caly dzien tnac i rwac ten gaszcz... Za to poskladalam kolejne pranie i dokonczylam obiad przed przyjsciem dzieciakow. Oreo odsypiala na fotelu nocne harce, ale w ktoryms momencie na drzewach z przodu zaczely szalec jakies ptaszydla, zoledzie sypaly sie niczym deszcz, a potem cale stadko polecialo dalej, ale najwyrazniej cos im sie pomylilo i drzewa odbijaly sie w oknie, bo najpierw jeden, potem kolejny, odbil sie od... szyby. :O Po pierwszym kot zerwal sie z miejsca i rzucil do okna patrzec co sie dzieje. 
Rety, rety, co tam sie wyprawia?! ;)

Wrocily ze szkoly Potworki, dostali obiad, dojechal M. i mielismy chwile spokoju. Bi nie miala nic zadane, ale Nik konczyl cos na nauki scisle (science). Tego dnia wreszcie przyszly tabletki Mayi, wiec z ulga zapodalam siersciuchowi pierwsza dawke. Mialy przyjsc w sobote, co i tak bylo sporym opoznieniem. Podloga zasikana, ze juz o poslaniu i samym psie nie wspomne, a oni sobie na luzie zatwierdzaja recepte (ktora sami wystawiaja), wysylaja bez pospiechu, a potem jeszcze paczka utyka gdzies na dwa dni... :/ Zeby tydzien czekac na tabletki, to jest kompletna porazka... W koncu nadeszla pora jazdy na trening i choc M. wczesniej drzemal na kanapie, o dziwo zerwal sie i pojechal z nimi. Po powrocie, korzystajac z tego, ze i tak miala nadal mokre wlosy, Bi poprosila zeby przyciac je o kolejnych pare inch'y.

Kto by pomyslal, ze kolejne strzyzenie bedzie juz po tygodniu ;)

Szok po prostu. Ciekawe czy zostanie juz przy tej dlugosci, czy za chwile bedzie chciala je skrocic jeszcze mocniej. ;) Pozniej to juz szybkie prysznice i M. poszedl spac, a wkrotce po nim dzieciaki. Moja corka jest niepoprawna i zamiast gasic swiatlo i klasc sie spac, na sile jeszcze siedzi na telefonie w lozku, a potem znajduje ja tak:

Te zdjecia to juz zaczyna byc seria ;)

Wtorek to ponownie wczesna pobudka. Jestem w szoku jak szybko o tej porze roku robi sie coraz ciemniej rano. Dzien wczesniej slonce lekko przebijalo przez drzewa na wschodzie. Tego dnia juz szarzalo, ale slonca jeszcze nie bylo. Nie moge sie doczekac zmiany czasu, ale u nas to dopiero za dwa tygodnie. ;) Po odjezdzie Potworkow, plan dnia wygladal podobnie jak dzien wczesniej. Poskladalam jedno pranie, a wstawilam kolejne. Wlaczylam tez dluzsze czyszczenie i odkamienianie w ekspresie do kawy, bo juz jakis czas migalo upierdliwe swiatelko. ;) Pozniej wybylam do ogrodu, dalej oczyszczac wieksza rabate. Szlag mnie prawie trafil, kiedy poszlam do szopki wziac rekawice, ktore dzien wczesniej wyciagnelam nowe i znalazlam w jednej wygryziona dziure! :/

Po trosze sama jestem sobie winna, bo niepotrzebnie chowalam je do szopki, tyle, ze przez 6 lat mieszkania tutaj zawsze trzymalam ogrodowe rekawice w szopce i nigdy nie dobraly mi sie do nich myszy...

Tego dnia ponownie mielismy goraco, 27 stopni, wiec prazenie sie w sloncu nie nalezalo do przyjemnosci. Po dwoch kolejnych kopiastych taczkach zielska, zniknely badyle, ktore staly w miare pionowo.
Tak to wygladalo przed "uporzadkowaniem"

W tym roku jednak hortensje oraz inne kwiaty masowo przygielo do samej ziemi (gradobicie pod koniec sierpnia nie pomoglo), wiec spora czesc lezala plasko i zeby je sciac trzeba bylo partie po partii odginac nozycami i dopiero odcinac. Poki co, spocona i czerwona na twarzy, sie poddalam. ;)

A tak "po" i musicie mi uwierzyc na slowo, ze prezentuje sie duzo lepiej

Za to chwycilam jeszcze poslanie psiura, zdjelam z niego pokrowiec i wypralam w wiadrze na zewnatrz, po czym rozwiesilam na sloncu. Przez ostatni tydzien widzialam na nim caly czas ogromne plamy z sikow. Teraz mialam nadzieje, ze po tabletkach w koncu to sikanie psa opanujemy, wiec chcialam zeby Maya miala tez schludniejsze spanie. Na szczescie pokrowiec jest nieprzemakalny, wiec gabka pod spodem byla zupelnie sucha. Na ten dzien mialam juz obiad, wiec moglam spokojnie pokrecic sie po domu, cos tam sprzatajac, pijac kawe i czekajac na Potworki. Dzieciaki dojechaly i kiedy dowiedzialy sie, ze na obiad maja do wyboru golabki lub mielone, Bi strzelila focha i oznajmila, ze nie jest glodna. :D Nik poczatkowo tez powiedzial, ze nie ma na nic ochoty, ale najwyrazniej glod zwyciezyl, bo ostatecznie wybral golabka, choc cp to za golabek, skoro musialam go odwinac z kapusty... :D Bi zajelo to duzo dluzej, ale ostatecznie przypomnialo mi sie, ze mamy tez krokiety, wiec zjadla jednego, choc z bardzo nieszczesliwa mina. Kolejny foch byl kiedy powiedzialam, ze tego dnia jada na basen. Jakos tak sie utarlo, ze we wtorki nie jezdzili, ale teraz, przez klub rowerowy Kokusia, omijaja tez srody. Poczatkowo mowilismy, ze zamiast srod, beda jezdzic we wtorek, ale cos nie wychodzilo. ;) Zaczelo sie przypadkiem, bo w pierwszy dzien klubu, myslelismy ze moze pojada na basen po nim, bo czasowo spokojnie Mlodszy by zdazyl. Oznajmil jednak, ze jest zmeczony, wiec odpuscilismy. W zeszlym tygodniu mieli poniedzialek oraz wtorek wolne od szkoly, wiec oczywiscie jeczeli ze chca miec wolne tez od dodatkowych zajec. Tu jednak twardo zarzadzilismy, ze w jeden z tych dni musza pojechac. Wybrali poniedzialek, wiec wtorek ponownie byl bez plywania. W tym tygodniu jednak byl to zwyczajny szkolny dzien, a w srode wiadomo - rowery, wiec oglosilam, ze jada i koniec. Nik tylko wzruszyl ramionami, ale Starsza urzadzila swoja typowa pyskowke, ze nie chce, ze we wtorki nigdy nie jezdza, ze jej nie zmusze, itd. Poki co, skor psiur mial czyste (nooo... czystsze, bo sie do konca nie dopralo) poslanie, stwierdzilam ze warto go tez wykapac. W koncu to Maya w tych sikach wiecznie lezala, bo popuszczala przez sen i wstawala z calymi mokrymi tylnymi lapami, brzuchem lub bokiem... Tutaj Bi chetnie pomogla, wiec razem wyszorowalysmy i splukalysmy siersciucha. Potem malzonek poszedl umyc z zewnatrz przyczepe bo chce juz ja przykryc na zime, dzieciarnia odrabiala lekcje, a ja wyszorowalam prysznic w naszej lazience. Odkad Starsza zaczela sie w nim kapac, brudzi sie w zastraszajacym tempie. :/ Przyszla pora na trening i o dziwo, pomimo wczesniejszych protestow corki, oba Potworki pojechaly bez marudzenia. Przed wyjsciem Nik wspomnial, ze lekko boli go gardlo, ale to przez to, ze ma w-f'ie grali w jakas gre i sie strasznie wydzieral. Hmmm... Tego dnia M. byl nadal polamany po treningu w poniedzialek, wiec zawiozlam ich ja, ale nie zostawalam tym razem. Na basen mamy 2 minuty, a trening 1.5 godziny, wiec spokojnie oplacalo sie wrocic do chalupy. Posiedzialam z malzonkiem, nakarmilam zwierzyniec i w koncu pojechalam po dzieciaki.

Bi wlasnie chwycila sie scianki, a Nik doplywa zaraz za nia

Zrobila sie niemal 20:30, wiec M. poszedl spac, a ja szybko zrobilam Potworkom kolacje i tez zaczelam ich gonic do lozek. Niestety, przed pojsciem na gore, Mlodszy oglosil ze przy przelykaniu boli go gardlo i jest mu zimno. :O Super... Kiedy przyszlam mu poczytac, faktycznie lezal zawiniety w koldre i zeby mu klekotaly. A po upalnym dniu, w domu bylo 25 stopni. Zmierzylam temperature i pokazalo 36.8, wiec wlasciwie w normie. Niespodziewanie jednak Nik zasypial kiedy czytalam, co mu sie nieczesto zdarza, wiec w koncu sie poddalam, ale zanim zeszlam na dol, zmierzylam temperature ponownie. Minelo raptem 15-20 minut, a termometr pokazal juz 37.8. :O Podalam mu wiec tabletki, bo nie wiedzialam jak wysoko ma szanse wzrosnac, a szkola kolejnego dnia stanela oczywiscie pod znakiem zapytania...

W srode zbudzilam sie w ciemny, mglisty poranek, obudzilam syna i kiedy zjadl sniadanie i wszyscy sie wyszykowalismy, zmierzylam mu temperature. Na lozku Kokusia mruczala sobie czarna "frecia". ;)

W ciemnosci moj telefon jak zwykle nie ustawia ostrosci...

Temperature mial w normie i powiedzial tez ze nie boli go juz gardlo, choc byl solidnie zachrypniety. Narzekal tylko, ze czuje sie "slaby", ale to u Kokusia standard, czy ma grype, czy lekki katar. ;) Jak zawsze w takiej sytuacji, mialam dylemat co robic. Mlodszy jednak wygladal i zachowywal sie normalnie, wiec stwierdzilam, ze zaryzykuje i wysle go do szkoly. Powiedzialam mu, ze jesli by sie gorzej poczul, ma pojsc do pielegniarki, a ja moge go w ciagu 15 minut odebrac. Potworki wiec odjechaly, a ja jak zwykle wrocilam do chalupy na sniadanie i poranna kawe. Wstawilam tez zmywarke, bo jakims cudem skonczyly nam sie czyste... widelce. :O Nie wiem jak to sie dzieje, ze najczesciej po prostu zmywarka sie zapelnia i trzeba ja wstawic, czasem jednak jest ona jeszcze pustawa, ale nie ma juz czystych nozy, albo lyzeczek, albo malych talerzykow... Tym razem padlo na widelce. :D Tego dnia mialo byc znow pieknie, ale z powodu gestej mgly, rano dlugo bylo ponuro i nadal chlodno.

Nasz ogrod ponownie nawiedzilo stado indykow

Zamiast wiec ruszyc ponownie na ogrod, zabralam sie za pokoj Kokusia. Ostatnio syn sam poprosil zebym pomogla mu posprzatac na biurku i stoliku nocnym. I planuje to z nim zrobic, ale chcialam tez sama przejrzec jego rzeczy, zeby wyrzucic co nieco. Mlodszy niestety przywiazuje sie do roznorakich dupereli, choc zwykle o nich nie pamieta. Sam nie wyrzuci, ale jak wywale w tajemnicy, to zazwyczaj (bo czasem mu sie niestety przypomni) sie nie dopomina. Zrobilam wiec troche porzadku na jego szafce z ksiazkami oraz zabawkami, w szufladach na przybory szkolne oraz plastyczne i na gorze komody. Wyglada to troche lepiej, ale mimo ze wywalilam worek smieci oraz pierdol, nadal ma tyyyle rzeczy, ze w pokoju jako calosci, wlasciwie nie zauwazam roznicy. :D Po (nie)skonczonych porzadkach, cos tam jeszcze poogarnialam i posiedzialam przy kawie az przyjechaly Potworki. Tego dnia, wiedzac ze Nik bedzie prawdopodobnie bez apetytu, a zalezalo mi zeby zjadl, poszlam na latwizne i zrobilam nuggetsy oraz paluszki rybne z frytkami. I kukurydza, bo oboje lubia. Zjedli wiec z apetytem, przyjechal z pracy M. i pora byla jechac na spotkanie klubu rowerowego. Zanim Nik wrocil ze szkoly, bylo to pod znakiem zapytania, bo nie bylam pewna jak sie bedzie czul. Przyznal, ze ma malo energii, ale ze zostaly tylko dwa spotkania, to nie chcial rezygnowac. Na miejscu zaskoczyly nas tlumy, bo zazwyczaj w srode panuja tam pustki i cisza. Tego dnia byly jednak 24 stopnie, wiec pomimo koncowki pazdziernika, wydawalo sie jakby nadal trwalo lato. Na parkingu przy plazy stalo wiec mnostwo aut, plac zabaw byl pelen maluchow, a i na plazy znalazlo sie pare osob. Widzialam dzieciaki w strojach kapielowych, choc to akurat lekki (albo i mocny) szok, bo woda od kilku tygodni jest lodowata... Do tego druzyny wioslarskie z liceum mialy trening, a na dodatek byly zawody middle school w biegach przelajowych. Braly w nich udzial trzy "gimnazja", w tym to, do ktorego uczeszczaja Potworki, mielismy wiec okazje dopingowac kilkorgu kolegom Kokusia, przynajmniej tym, ktorych rozpoznalam, bo sporo dzieciakow znam tylko z widzenia, ale nie imienia. ;) Rowerzysci pojechali i choc starali sie omijac biegaczy, to Nik mowil, ze jednak na nich wpadli gdzies na szlaku.

Nik z niebieskim plecaczkiem

My z M. pochodzilismy po drozkach oraz lesie, co nie do konca bylo madre, bo z powodu wysokiej temperatury, zalozylam sandalki. W lesie wszedzie lezalo mnostwo lisci, wiec oczami wyobrazni widzialam kupe pochowanych w nich... kleszczy. :O Kiedy rowerzysci wrocili, instruktor przyprowadzil stary rower z lat 50-tych. Bez przerzutek i ciezki jak cholera, bo caly stalowy, ale wszyscy chlopcy po kolei chcieli sie przejechac. Nik oczywiscie tez.

 

Tak dzieciaki jezdzily 60 lat temu ;)

Wracajac przyznal, ze bylo mu tego dnia ciezej niz zwykle i pod kilka gorek nie podjechal, tylko rower prowadzil. Faktycznie duzo bardziej sie spocil, bo gabki w kasku byly przemoczone. Zajechalismy jeszcze na moment do biblioteki, bo mielismy ksiazke i film do oddania, a Mlodszy chcial wypozyczyc obie czesci Avatar'a. Wzial co trzeba i wrocilismy do chalupy. Nik taki byl zmeczony, a zamiast schowac rower do szopki, pojechal na przejazdzke. ;) Bi zas odkryla pod schodami na taras, stworzenie dlugosci mojej dloni.

 

Troche sie obawialam przystawic reki zbyt blisko :D

Kiedy Mlodszy wrocil, odrobil lekcje, a potem zagonilam go pod prysznic, bo zazyczyl sobie film, ale ze dziadostwo dlugie, to chcialam wlaczyc je jak najszybciej. Po kapieli Nik zalozyl szlafrok i owinal sie kocem, mimo ze w chalupie znow mielismy 25 stopni. Obawialam sie, ze ponownie temperatura szla mu w gore, choc glowy nie mial specjalnie cieplej. I tak jednak dawalam mu tabletke na przeziebienie, a ta ma tez wlasciwosci przeciwgoraczkowe.

W czwartek pobudka ponownie byla po ciemnocku. ;) Wstalam i zbudzilam syna, ktory byl kompletnie zachrypniety i bez humoru. Spakowalam Potworkom sniadaniowki oraz wode, podalam Kokusiowi tabletke, umylam sie i przed wyjsciem szybko zmierzylam synowi temperature. Mial ja jednak w normie, a kiedy sie rozbudzil samopoczucie tez mu sie natychmiast polepszylo, wiec puscilam go do szkoly. Autobus solidnie sie spoznil i dojechal o 7:30. Mocno sie juz niepokoilam i szykowalam zeby zadzwonic i spytac gdzie sie podzial. Dzieciaki maja byc w szkole o 7:40 (choc lekcje oficjalnie zaczynaja sie 8 minut pozniej), wiec w zyciu nie zdazyli... Sama wrocilam do domu i po wypiciu kawy, niechetnie ruszylam do codziennego odgruzowywania chalupy. Przyszedl czas na odkurzenie i umycie podlog na dole. Poza tym wrzucilam do pralki dywaniki lazienkowe, bo szczegolnie ten z dolnej, byl wyraznie przybrudzony. Nie ma sie co jednak dziwic, skoro cale lato oraz wiekszosc wiosny i jesieni, wszyscy przychodza z tarasu lub nawet z podworka i leca skorzystac z lazienki bez sciagania klapkow czy crocs'ow, bo "ja przeciez tylko wpadlem(am) na sekunde". Przyznaje, ze sama jestem winna, a dywanik wygladal jak wygladal. ;) Musialam tez dokonczyc obiad, pozmywac recznie pare rzeczy nie nadajacych sie do zmywarki i pozostalo czekac na Potworki. Wrocili i jak to przez ostatnie pare dni, najpierw szybko rzucilam okiem na Kokusia. Byl strasznie zachrypniety, ale przyznal, ze poza zmeczeniem, czul sie w szkole ok. Probowal mnie jednak przekonac, ze potrzeba mu dnia na porzadny odpoczynek, wiec powinien zostac kolejnego dnia w domu. Taaa. :D Zadzieram kiece i lece. Powiedzialam mu, ze nastepnego dnia jest piatek, wiec jakos sie przemeczy, a potem bedzie mial caly weekend na odpoczynek. Na basen jednak nie chcialam go brac, zeby sie nie doprawil. Oczywiscie kiedy uslyszala to Bi, rowniez oznajmila, ze zostaje. Malzonek probowal ja przekonac zeby pojechala, ale ze sam tez mial lenia, wiec robil to troche niemrawo i ostatecznie wszyscy zostali. Starsza miala wyjatkowo sporo zadane i siedziala nad mapa Stanow Zjednoczonych, bo na nauki socjalne mieli zaznaczyc ktore Stany sa zwykle demokratyczne, ktore republikanskie, ktore glosuja roznie (potocznie zwane swing states) i przewidziec (procentowo) wyniki listopadowych wyborow. Nauczyciel poszedl o krok dalej i powiedzial, ze uczen, ktory bedzie najblizej oficjalnego wyniku, dostanie karte podarunkowa na $20. :D Z Kokusiem przecwiczylam definicje bo znow mial test, a on sam, siadl ambitnie nad kartami pracy z matematyki. Kolejnego dnia mial miec rowniez klasowke z matmy i chyba zawzial sie, ze tym razem dostanie lepsza ocene. Pozyjemy, zobaczymy. ;) Przez brak basenu i tak zyskalismy spokojniejszy wieczor, wiec po kolacji i prysznicach, Potworki chcialy obejrzec druga czesc Avatar'a. Malzonek poszedl spac, a ja zapodalam mlodziezy film. Sama ogladalam tak jednym okiem, jednoczesnie przygotowujac sniadaniowki oraz ubrania na kolejny dzien, karmiac zwierzyniec, itd. Kiedy ta dlugasna produkcja sie wreszcie skonczyla, od razu pomaszerowali do lozek bo w koncu kolejnego dnia mieli normalnie szkole.

Kolejny wieczor, kolejne zasniecie przy zapalonym swietle :D

Piatkowy poranek zaczal sie ciemno i zimno. Na zewnatrz mielismy tylko 4 stopnie (ale po poludniu temperatura miala dojsc do 17), a w chalupie hulalo ogrzewanie. Potworki zalozyly dlugie spodnie, choc troche bylo protestu. A potem Nik, po wyjsciu na zewnatrz, chuchal, patrzac jak z ust wydycha pare. ;) Przed wyjsciem zmierzylam mu oczywiscie temperature, choc bardziej z poczucia obowiazku, bo chrypial jakby mniej i ogolnie wydawal sie zywszy. Tego dnia autobus dojechal juz normalnie, o 7:24. I cale szczescie, bo strasznie zimno bylo. W domu zaladowalam i wlaczylam zmywarke, przewietrzylam sypialnie i usiadlam z kawa zeby nabrac energii przed zakupami. :) Odhaczylam spozywke, ale potem, zamiast wrocic do domu, urzadzilam sobie jazde po okolicznych miejscowosciach. W sumie sama sobie strzelilam w kolano, bo nie wiedzac jak beda wygladaly moje kolejne dni i tygodnie, spytalam Potworkow czy kupic im bubble tea albo refresher'y z Dunkin' Donuts. Oczywiscie jedno chcialo to, a drugie tamto, to jednak nie jest wielki problem. Z supermarketu zajechalam wiec do Dunkin', a potem do pobliskiej kafejki z "boba". Miejsce to otwieraja o 11:30, ale na drzwiach zastalam kartke, ze akurat tego dnia otworza dopiero o 12:00 i bardzo przepraszaja... Patrze na zegarek - 11:57. Dobra, te kilka minut moge poczekac. Dla pewnosci odczekalam troche dluzej, ide do drzwi - zamkniete. Przechodze naokolo budynku do drugich i tu otwarte. Pierwsze co, to rzuca mi sie w oczy wielka kartka, ze kuchnia nieczynna i tylko napoje. Ok, dobra nasza, bo i tak chcialam tylko herbatke. Musze dodac, ze wszyscy w tym miejscu sa azjatami i mowia mocno lamanym angielskim. Pan za lada dopytuje mnie wiec, czy napoje, ja potakuje, ze tak, tylko napoje, on mamrota znow cos o napojach. To se pogadalismy. :D Pytam jeszcze raz, czy herbaty tez nie mozna zamowic, a on po chwili pokazuje mi wiadomosc na telefonie, ktora mowi "Moge byc za 10 minut zrobic herbate". :O Tu juz sie zirytowalam, bo kartka na drzwiach mowi, ze otwieraja pol godziny pozniej, siedze na parkingu i czekam, a potem okazuje sie, ze nic nie dziala i mam czekac kolejne 10 minut? Powiedzialam panu ze nie bede czekac i poszlam. Ciekawe co sie stalo; zwijaja biznes, czy jak? W sumie nie ma sie co dziwic, bo kafejka jest w bardzo "prestizowym" miejscu, wynajem lokalu pewnie jest bardzo drogi, przez to ceny tez maja wysokie, a nigdy nie widzialam tam jakiegos wiekszego ruchu. Niemal nigdy nikt tam nie je (mozna zamowic chinszczyzne), a na bubble tea tez czekaja moze 2-3 osoby. Teraz mialam jednak zagwozdke, co robic. Moja piersza mysla bylo zeby Bi kupic tez napoj z Dunkin' Donuts, bo tych jest naokolo zatrzesienie. Potem jednak przypomnialo mi sie, jak sie rano ucieszyla i wspominala z rozrzewnieniem jak w wakacje co tydzien po zakupach jechalysmy na bubble tea. Chyba M. ma racje, ze za bardzo rozpieszczam te nasze dzieci, bo stwierdzilam, ze dobra, pojade do tej inne kafejki. Od naszego domu to tylko 15 minut, ale niestety, z miejsca w ktorym bylam, prawie pol godziny. Czego sie jednak dla dziecka nie robi... :D Objechalam wiec i zamiast planowo wrocic do domu w poludnie, dotarlam po 13. :/ Potem rozpakowac wszystko, wstawic pranie i moglam czekac na dzieciaki, bo malzonek tego dnia przywozil piatkowa pizze na obiad. Dojechal M. z jedzeniem, wszyscy sie posilili, chwile posiedzielismy wszyscy razem, az dla mnie i Kokusia przyszla pora sie zbierac. Jak co roku, Mlodszy chce zima grac w koszykowke i choc w zwyklej, rekreacyjnej druzynie, to potencjalni trenerowie i tak robia spotkanie, gdzie patrza jak chlopcy graja i oceniaja ich zdolnosci, po to zeby potem utworzyc w miare wyrowne poziomami zespoly. Klasy VII mialy je o 5:45, a o tej porze przebic sie przez nasze miasteczko to wyzsza szkola jazdy, wiec wyjechalismy ze sporym zapasem czasowym. Spotkanie odbywalo sie w starej szkole Potworkow, do ktorej uczeszczaly w klasach V-VI, wiec Mlodszy poszedl na sale gimnastyczna, a ze rodzicow nie wpuszczali, to pochodzilam sobie znajomymi korytarzami, popatrzylam na dekoracje, prace dzieciakow, itd.

Zadaniem rodzicow bylo przypiecie numerka do koszulki zawodnika. Agrafkami. Rece mi sie trzesly i balam sie, ze pokluje Kokusia

Godzina szybko zleciala i Nik wyszedl, kompletnie niezadowolny z tego, jak mu poszlo. Nie dosc, ze nadal byl mocno przeziebiony, wiec troche oslabiony, to zapomnial sie przebrac w spodenki (a ja zapomnialam mu przypomniec ;P), a jak wiadomo kawaler jest wrazliwy na cieplo. Dodatkowo, powiedzial ze dostal pilka najpierw w glowe, a potem w ramie, ktore bolalo go jeszcze w domu i ponoc nie mogl dobrze rzucac pilka. Nie wiem czy to nie jest sytuacja rodem ze "zlej baletnicy przeszkadza rabek u spodnicy", ale co tam. To tylko druzyna rekreacyjna; nie musi sie do niej dostac, po prostu go przydziela jako jednego ze slabszych. ;) Po powrocie do domu, zrobila sie godzina 19, wiec pozostalo przysiasc na kanapie i porelaksowac przed tv.

Co do tytulu, dobrze przeczytalyscie. Konczy sie moj czas pilnowania domowego ogniska. Od poniedzialku ruszam do roboty. ;) Nie pisalam nic wczesniej, bo caly proces troche trwal (i w sumie jeszcze potrwa), a szczerze to mialam nadzieje, ze w miedzyczasie wyskoczy cos lepszego. Ide bowiem do pracy, ktora nie ma nic wspolnego z moim wyksztalceniem czy doswiadczeniem i niestety daleka jest od roboty marzen. Po setce podan, ktore zaowocowaly marnymi 6-cioma rozmowami, z ktorych zadna nie zakonczyla sie oferta zatrudnienia, w koncu, mocno zniechecona, grubo obnizylam standardy. Troche bezmyslnie skladalam podania niemal gdzie popadnie. Efektem byla propozycja zatrudnienia jako... listonosz. Tak, oczy Was nie myla, choc sama nadal nie moge w to uwierzyc. Bede jezdzic smiesznym busikiem po pobliskiej wiosce, rozwozac poczte. Tak naprawde, poza duzymi miastami, praca listonosza w Hameryce nie jest tragiczna. Jezdza busikami, maja dobre ubezpieczenie, chronia ich zwiazki zawodowe, zarabiaja znosnie i maja swietne plany emerytalne. Szkopul w tym, ze aby zostac takim "prawdziwym" listonoszem, najpierw musisz przejsc pozycje, na ktorej bede pracowac, czyli takie pol etatu na zadanie. Jestes po prostu na zastepstwo za listonosza(y), ktory ma wolne lub jest na zwolnieniu. Oznacza to ze mozesz pracowac jeden dzien w tygodniu, albo 7. Praca w soboty jest niemal gwarantowana, a w niedziele wiele urzedow pocztowych rozwozi paczki Amazona. I to mnie chyba przeraza najbardziej: te stracone weekendy (pewnie Swieta tez, bo np. Wigilia to tu normalny pracujacy dzien) i brak mozliwosci wyjscia wczesniej (albo przyjscia pozniej) lub wziecia wolnego dnia kiedy mam chore dziecko czy cos. Dopiero po roku takiej pracy mozna sie ubiegac na pozycje "prawdziwego" listonosza, problem tylko w tym, ze musi byc ona dostepna, czyli ktorys ze stalych listonoszy odejsc na emeryture, zrezygnowac z pracy, albo... umrzec. Czytalam wynurzenia ludzi, ktorzy czekali na taka pozycje 10 lat. :O Nie jestem wiec ani zachwycona, ani podekscytowana, tym bardziej ze na poczatek placa slabiutko, a na solidna podwyzke nie ma co liczyc dopoki nie przejdzie sie na "prawdziwy" etat. :/ Co prawda M. przekonuje mnie, ze przeciez nikt mnie tam lancuchami nie przywiaze i zawsze moge odejsc. W dodatku w tej chwili nie mam zadnej lepszej opcji. Ide wiec i moze jakos to bedzie... Szykujcie sie na szczegolowe opisy pracy hamerykanckiego "doreczyciela". :D

Do przeczytania!

5 komentarzy:

  1. Ale czad! Będziesz listonoszem! Z niecierpliwością czekam na anegdotki z pracy. Nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny i nigdy nie wiesz co Ci się w życiu przyda. O! 😉

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak patrzę na ten Wasz festyn, to te nasze wyglądają przy nim blado. No, chyba że my trafiliśmy w takie miejsce, a gdzieś indziej byłoby inaczej. Niestety takie miejsca najlepiej pokazują, jak szybko dorastają dzieciaki, zwłaszcza jeśli jeździ się co roku i widzi, jak stopniowo odpadają kolejne atrakcje.

    U nas dzieciaki też mają mocno owłosione nogi i wiem, że Oliwka na pewno będzie chciała je golić, ale na razie milczy. Może dlatego, że ona ma te włosy bardzo, bardzo jasne i aż tak ich nie widać, jeśli człowiek nie spojrzy z bliska.

    Nik to tak jak Jasiu, wszystko, nawet najdrobniejszy patyk, kamyk czy sprężynka mu się przydadzą. A później, jak trzeba coś na szybko znaleźć, to się wkurza, bo nic nie widzi, bo ma bałagan itd...

    Z agrafkami człowiek nabiera wprawy. My dzieciakom i sporadycznie sobie, też numerki biegowe przypinamy na agrafki, ale z przodu. Na początku trzęsły nam się ręce, ale teraz robimy to bez stresu. Co prawda od jakiegoś czasu myślimy o kupieniu specjalnych pasków na numery startowe, aby nie niszczyć agrafkami bluzek, ale zawsze mi się przypomni na chwilę przed biegiem, a po nim już zapominam :D

    Faktycznie praca daleka od tego co dotychczas robiłaś, ale patrząc na pozytywy, zawsze jakiś grosz wpadnie. I tak jak mówi M., zawsze w międzyczasie możesz szukać czegoś innego. Może jednak ogólnie nie będzie tak źle?

    OdpowiedzUsuń
  3. Pracowita jesteś jak pszczółka. Rozbawiła mnie historia z rękawiczkami ogrodowymi :) Też mam na ten temat kilka anegdot: gdy dopiero zaczęłam się spotykać z moim mężem, mieszkał on na wsi na ojcowiźnie. Było tam zawsze od 3-5 kotów, ale nie wolno im było chodzić po całym domu, tylko do kuchni i łazienki miały wstęp. Któregoś razu była dosłownie plaga myszy, a że brat męża hodował konie, to siana, chleba itp. było pełno, więc myszy ciągnęły do domu okropnie. I wyobraź sobie moje zdziwienie przy robieniu porządków, gdy odkryłam, że wielka, gruba żółta świeczka jest cała wygryziona i tylko od przodu była ścianka świecy... a najlepsze jest to, że zrobiłam zakupy dla siebie do domu i zostawiłam w pokoju na górze i gdzieś nie wiem czy wyszliśmy, czy po prostu byliśmy na dole, wieczorem chce je zabrać, a tu paczka ostrej przyprawy do grilla zeżarta leży, zostało tylko kawałek opakowania i okruchy przyprawy... Od tego momentu wszędzie były łapki na myszy, koty biegały jak szalone i po tygodniu dopiero walki, pozbyliśmy się intruzów.
    U nas niewiele jest prawdziwych festynów w okolicy, głównie to bardziej jakiś koncercik, stragany i ewentualnie karuzela. Brakuje mi takich większych festynów z atrakcjami zróżnicowanymi. No ale my się pocieszamy jeżdżąc na strzelnicę, do parku na spacer lub targi książki :)
    Pozdrawiam serdecznie i życzę dobrego czasu w nowej pracy, która na pewno będzie ciekawym doświadczeniem, a i budżet podreperujesz przed świętami. Uściski

    OdpowiedzUsuń
  4. powodzenia w nowej pracy:) dasz radę wszędzie
    pozdrawiam serdecznie z Małopolski
    Aneta R.

    OdpowiedzUsuń
  5. Haha, niezle zmiany sie szykuja. Jest zatrudnienie, a wiec bedzie dochod. Brawo! O to przeciez chodzi. Wspomne tylko, ze moja bratowa, imigrantka do USA w poczatku lat 1990tych, marzyla(!) o pracy listonosza w Ameryce. Nigdy nie spelnila tego marzenia. Mieszkali w Philadelphii, PA, gdzie brat byl biologiem na universytecie, a wiec dochod mial niewielki - jednak staly i w miare bezpieczny. Bratowa zas byla mgr orientalistyki, po Univ Warszawskim. Nigdy nie znalazla zatrudnienia w swoim zawodzie. Na zawod listonosza tez nie miala szans. A bylo to PONAD 30 lat temu, gdy jeszcze nie bylo szalejacego kryzysu i bezrobocia, jakie mamy teraz na calym swiecie. Tak wiec szczerze gratuluje biezacego zatrudnienia w naszych ciezkich czasach.
    My od zawsze mamy koty, wiec myszy na ogol trzymaja sie z dala od domu, ale bywaly czasem goscinnie. Zawsze cos zniszczyly w szopie na traktor albo gdzies wokol, dopoki Domino, Hector i Lucky nie zagryzly intruzow.
    PS. Mam zawsze wielkie problemy z wejsciem na blog. Ciagle jest komunikat: "website not available" czy jakos tak. Jak juz mi sie uda - czesto nie przyjmuje sie moj komentarz. No, mam nadzieje, ze dzis w koncu mi sie powiedzie.

    OdpowiedzUsuń