Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 29 sierpnia 2024

Urlop w Polsce z chorobami w tle :)

Lot mielismy we wtorek 6 sierpnia, dosc wczesnie, bo o 16:40 (loty do Europy sa "nocne" i zazwyczaj wylatywalismy okolo 22), co oznaczalo, ze musielismy rowniez wstac wczesniej, ogarnac ostatnie pakowanie, pojechac po wypozyczone auto i tuz po 10 rano wyruszalismy na lotnisko. Warto byc tam okolo 3 godzin przed lotem, a do Nowego Jorku mamy tylez samo jazdy. Wczesniejszy wyjazd z domu okazal sie zbawienny, bo pierwszy raz lecielismy ta linia lotnicza, wiec nie wiedzielismy co, gdzie i jak. Na lotnisko dotarlismy w typowych, nowojorskich korkach, oddanie auta odbylo sie calkiem sprawnie, zlapalismy pociag (air train) do terminalu i... szczeki nam opadly. Lecielismy Delta, ktora jest jednym z wiekszych, hamerykanckich przewoznikow, wiec ruch byl tam ogromny i chaotyczny. Dodatkowo, jak pamietacie, nie mielismy wykupionych bagazy. Dzien wczesniej, M. dostal maila, ze mozna sie odprawic internetowo, ale mimo ze przeszukalismy cala strone, udalo nam sie tylko odszukac, ze bedziemy placic za obie walizki, ale nic o tym gdzie i jak to zrobic. Stwierdzilismy wiec, ze odprawimy sie na lotnisku, ale kiedy tam juz dotarlismy, zupelnie nie wiedzielismy od czego zaczac. Okazalo sie bowiem, ze w tej lini lotniczej odprawia sie czlowiek samemu, za pomoca podstawionych komputerow. :O Na szczescie dosc szybko dopadlam jakas babke, ktora byla gburowata, ale przynajmniej odpowiedziala, ze tak, przy odprawie na tej "maszynce" bede miala opcje dokupienia bagazu. ;) Komputerow bylo kilkanascie, ale mimo wszystko kolejki do nich niezle, wiec troche sie ustalismy. Potem konsternacja, bo prosilo o informacje, ktorej nie mielismy na wydrukowanej rezerwacji, M. musial szukac w mailach w telefonie, a za nami 20 osob... ;) Jakos jednak sobie poradzilismy, choc odeszlam stamtad spocona i czerwona z nerwow. Za to niespodzianka bylo, ze za bagaze... nie musielismy placic. :O Burdel po prostu niesamowity i w dodatku sprzeczne informacje u tego samego przewoznika! Potem ponad godzina (!) w kolejce do przejscia przez odprawe bezpieczenstwa oraz celna i w koncu moglismy na chwile przysiasc. Potworki oraz M. poszli poszukac kawy, zas ja stanelam w ogonku do stanowiska, zeby spytac o zmiane miejsc. Maszyna bowiem rozdzielila nas parami, na oddalone od siebie rzedy i w dodatku na srodek, pomiedzy innych ludzi. I nic nie moglam zmienic. Nie ja zreszta mialam taki problem, bo kolejka ludzi z tym samym pytaniem liczyla kilkadziesiat osob. Wszystkich jednak odeslano z kwitkiem, chyba ze wczesniej zaplacil za okreslone miejsce, a system omylkowo przydzielil mu inne. Ostatecznie stwierdzilismy, ze trudno, kazde z nas wezmie po jednym dziecku i lot jakos minie. Kiedy wsiedlismy mina mi zrzedla, bo M. i Nik mieli tylko jakas babke po jednej stronie, za to ja z Bi siedzialysmy miedzy dwoma panami. Na szczescie ludzie szybko zaczeli roszady na wlasna reke i jeden z panow znalazl inne miejsce. Potem zas pani obok chlopakow sie przesiadla, wiec przenioslysmy sie ze Starsza na puste miejsca w ich rzedzie i w ten sposob siedzielismy wszyscy razem. Reszta lotu minela juz zwyczajnie. Obejrzelismy jakies filmy, jedzenie bylo ok, choc Potworki praktycznie nic nie ruszyly, usilowalam sie zdrzemnac, ale nic z tego nie wyszlo i zaraz ladowalismy. Przesiadalismy sie w Amsterdamie i okazalo sie, ze tata nie "klamal" i lotnisko tam jest ogromne, ale wszedzie trzeba dojsc na nogach. Zrobilismy wielkie oczy, kiedy znak pokazal ze do naszej bramki jest okolo 15 minut "spaceru". Przeszlismy, po czym czekalo nas dosc dlugie czekanie, bo mielismy 3 godziny miedzy samolotami. Drugi lot minal bardzo szybko i znalezlismy sie w Krakowie. Wczesniej zastanawialismy sie czy nie zostawic walizek w przechowalni i pojsc na spacer po miescie Kraka, ale kiedy przyszlo co do czego, bylismy wykonczeni nocnym lotem bez snu. Usilowalismy sie zdrzemnac podczas lotu z Amsterdamu, ale zaraz za mna trafil sie jakis ukrainski dzieciak, ktory wrzeszczal na caly glos. Nie, nie byl malutki i sie nie bal. Na oko mial jakies 6-7 lat, a matka dala mu tablet. Mlody piszczal i wrzeszczal ile sil w plucach, przezywajac gre. Serio, mam Nika ktory komentuje wszystko co robi, ale pierwszy raz widzialam taki jazgot przy grze komputerowej. Matka raz czy dwa probowala go uciszyc, ale bezskutecznie. Widzialam potem tego chlopaka skaczacego po autobusie oraz pociagu i podejrzewam, ze mial jakies zaburzenia... Tak czy siak, co przysypialam, budzil mnie jego wrzask. Niestety, po wyladowaniu tez nie bylo latwo. Tesc sie starzeje i choc proponowal, ze moze po nas przyjechac, to dosc niemrawo, a kiedy M. odpowiedzial, ze sobie poradzimy, nie nalegal. Co z jednej strony rozumiem, ale z drugiej, nie mial problemu zeby pojechac z samochodem na jakies czyszczenie podwozia gdzies pod Krakow ledwie miesiac wczesniej. Ale po rodzine na lotnisko juz nie da rady? W kazdym razie, po przejsciu odprawy celnej i odebraniu bagazy (wszystko dotarlo, uff!), musielismy najpierw zlapac pociag na dworzec glowny w Krakowie, a pozniej kolejny albo autobus do Zakopanego. Traf chcial, ze kiedy wysiedlismy z pierwszego pociagu, na tym samym peronie byl podstawiony wlasnie do Zakopanego. I tu popelnilismy solidny blad, bo zmeczeni, wsiedlismy i kupilismy bilety, nie pytajac nawet co to za pociag. Wazne dla nas bylo tylko, ze miejscowosc docelowa sie zgadza.

Z okna pociagu, poraz pierwszy w oddali dostrzeglismy zarys gor
 

Trafilismy niestety fatalnie, bo okazal sie on bardziej kolejka podmiejska, zatrzymujaca sie na kazdym pipidowku. Jechalismy 4 godziny!!! W ten sposob, jak wyjechalismy z domu o godzinie 10 rano jednego dnia, na miejsce dotarlismy o 16 dnia kolejnego. Nooo, o 10 amerykanskiego czasu, wiec w sumie w podrozy bylismy 24 godziny.

To zdjecie M. zatytuowal "po dobrej imprezie". Wymordowani bezsennymi lotami, zasnelismy z Kokusiem jak kamienie :D

Tego dnia oczywiscie nie bylo juz mowy o ruszeniu gdziekolwiek. Zasiedlismy na balkonie i napawalismy sie widokiem Giewontu, cieszac sie, ze meczaca podroz dobiegla konca. ;)

Noce w Zakopanem byly tragiczne, bo spalismy na dwoch wersalkach, ja z Bi, M. z Nikiem. Nasza byla wezsza, a Bi sie rozpychala. Nie dalo sie wygodnie ulozyc, bo albo reka, albo noga zwisala w powietrzu. W dodatku byly upaly, a o zmroku trzeba bylo zamykac okna albo siedziec w ciemnosci, bo wlatywala masa robactwa. Dopiero kiedy szlismy spac, uchylalismy drzwi balkonowe, ale pokoj byl tak nagrzany, ze panowala w nim calonocna duchota. Czwartek 8 sierpnia wiec, zgodnie z moimi przewidywaniami, poszedl na stracenie. Po calonocnym przewracaniu sie z boku na bok i byciu kopana przez corke, jak zasnelam nad ranem, to obudzilam sie o... 10. Sniadanie, a potem powolne szykowanie sie, bo w obcym miejscu nie moglam sie zorganizowac i idac do lazienki wracalam sie trzy razy po zapomniane rzeczy. A nie chcialam zawalac tesciom lazienki swoimi pierdolami.

Potworki dostaly od dziadkow bukieciki z zelkowych kwiatkow
 

Kiedy w koncu sie ogarnelismy, stwierdzilysmy z Bi, ze pojdziemy na spacer na wzgorze przed blokiem, zwane Lipkami. Chlopakom sie nie chcialo, zreszta malzonek ucial sobie drzemke.

Za nami Giewont
 

Po obiedzie jednak postanowilismy przejsc sie na Krupowki, bo Potworki nadal pamietaly ze wizyta w Polsce oznacza nieprzyzwoita ilosc pozartych lodow oraz gofrow. ;) Zabral sie z nami dziadek, ktory nie mogl po prostu usiedziec na miejscu. Dla mnie jego ciagle chodzenie z nami bylo lekko irytujace, z racji ze to przeciez obca osoba, a dla M. konczylo sie frustracja, bo tata chcial koniecznie wszedzie za nas placic, a nam bylo az glupio. ;)

Zgadnijmy kto wlazl do tej fontanny? Podpowiem, ze ani ja, ani M., ani Bi ani dziadek :D
 

Tak czy siak, przeszlismy sie po kawalku Zakopanego, a potem dzieciarnia dojrzala, ze na boisku ktos zostawil pilke nozna, wiec skonczylo sie rozgrywka z 84-letnim dziadkiem. ;)

Takie fajne boisko, ogrodzone i do kosza i do pilki, tesciowie maja pod samym blokiem. Szkoda, ze nie maja zadnych pilek dla wnukow do grania

Po kolejnej koszmarnej nocce, w piatek udalo sie obudzic troche wczesniej. Dzien minal jednak malo produktywnie. Potworki nie mialy ochoty na zadne wycieczki, tylko ciagnely na stragany pod Gubalowka. Dziadki bowiem hojnie obdarowali ich (pomimo naszych protestow) zlotowkami i oboje wzieli sobie za honor wydac z tego jak najwiecej. :D Oczywiscie najchetniej szastaliby kasa juz pierwszego dnia, ale przekonalismy ich zeby pochodzili, popatrzyli i tylko zaczeli sie zastanawiac co chca kupic sobie, a co ewentualnie jakims przyjaciolom. Powrot oczywiscie Krupowkami, zachodzac na lody. Pozniej babcia wziela dzieciaki do sklepu zeby popatrzyly co mialyby ochote zjesc. Moja tesciowa nie jest zbyt wylewna w uczuciach i troske oraz milosc okazuje wlasnie dokarmianiem wszystkich. Przy okazji potrafi byc tez oczywiscie irytujaca, bo zobaczyli Kokusia (ktory przez dwa lata zrownal sie wzrostem z babcia), ktory w tej chwili ma posture tyczki i zaczelo sie! Dlaczego on tak malo je, musi jesc, przeciez zoladek mu sie skurczy i juz w ogole przestanie sie normalnie odzywiac, trzeba mu go rozepchac, itd. ;) Kiedy byli kilka lat temu u nas, niemozliwie mnie wkurzalo takie gadanie. Teraz, wiedzac ze to tylko tydzien, przewracalam ze smiechem oczami. A Potworki sa juz na tyle duze, ze jasno dawaly babci do zrozumienia, ze beda jadly tyle, na ile maja ochote. ;) Tego dnia postanowilismy, ze kolejnego konczymy leniuchowanie. Tak jak sie obawialam, plan sprzed wyjazdu zeby pojechac do Wieliczki, moze do Krakowa, na splyw Dunajcem, itd. zakonczyl sie stwierdzeniem M., ze szkoda mu czasu, bo chce spedzic go z rodzicami. Rozumialam i szanowalam to, tyle ze dla mnie oraz Potworkow oznaczalo to 6 dni krazenia na trasie rynek - Krupowki - Lipki. Nuuuda. Udalo mi sie jednak przekonac malzonka zeby chociaz na ta Gubalowke wjechac i pojsc do ktorejs z dolin. W Chocholowskiej kiedys bylismy (choc bez dzieci), ale w Koscieliskiej ani Strazyskiej nie. Poniewaz do Strazyskiej mozna od tesciow dojsc pieszo, wybralismy ja jako najwygodniejsza opcje. Wieczor jak zwykle zakonczyl sie posiadowka na balkonie, podziwianiem gor oraz liczeniem dorozek przejezdzajacych pod blokiem.

Balkon tesciowie maja moze dosc waski, ale za to ciagnie sie przed dlugosc dwoch pokoi. No i z widokiem wartym milion dolarow ;)

W sobote niestety okazalo sie, ze mamy... problemik. Dziadek obudzil sie nad ranem z goraczka. Przyznal, ze juz w piatek czul, ze cos go rozklada, ale nic nie mowil. :/ Po poludniu wybieral sie do sauny, ktora dla mojego tescia jest lekarstwem na kazda dolegliwosc. Poniewaz jednak nadal twierdzil, ze chcialby pojsc do Strazyskiej z nami, wiec stwierdzilismy, ze tego dnia wjedziemy na Gubalowke, zeby dac dziadkowi czas na dojscie nieco do siebie. Potworki pamietaly zjezdzalnie grawitacyjna i strasznie chcieli nia ponownie zjechac. Takie z nas gapy, ze kiedy podeszlismy pod kolejke okazalo sie, iz zlotowek starczy nam tylko na przejazd w jedna strone. Nikomu nie chcialo sie dralowac do najblizszego kantoru, wiec uznalismy ze musimy albo wejsc albo zejsc na nogach. Na szczescie wszyscy mielismy adidasy. ;) Od razu powiedzialam twardo, ze jak mam sie wdrapywac, to maja mnie niesc, wiec padlo na to, ze zejdziemy piechota na dol. ;) Wjechalismy wiec i przeszlismy sie kawalek, choc przyznaje, ze Gubalowka z kazda nasza wizyta coraz bardziej rozczarowuje. Gory mozna teraz podziwiac praktycznie tylko z tarasu widokowego przy kolejce oraz dalej, obok wyciagu narciarskiego.

Dla takich widokow przyjezdza sie w gory :)

Wszedzie indziej moze bylyby i jakies widoczki, tyle ze wszystko zaslaniaja niekonczace sie stragany. Smutne to, bo zamiast uroczych goralskich chatek, pasacych sie owieczek oraz gor w tle, mamy plastikowa tandete. :( W kazdym razie, przeszlismy sie od kolejki do wyciagu, ale zniecheceni, na wiecej nawet nie mielismy ochoty.

Giewont z nieco innej perspektywy

Wrocilismy do punktu wyjscia i dzieciaki pobiegly radosnie na zjezdzalnie. Dwa lata wczesniej zjechali z niej kilka razy, teraz jednak kolejka byla tak dluga, ze nie chcialo im sie ponownie w niej stac i skonczylo sie na jednym razie.

Nik narzekal pozniej, ze ten chlopak przed nim caly czas hamowal i nie mogl sie porzadnie rozpedzic

Bi nikogo przed soba nie miala, ale sama przyhamowywala ;)


Potem zas czekal nas marsz w dol. No coz... latwo nie bylo, mimo ze szybko porzucilismy sciezke pokryta zwirkiem, bo ten obsuwal sie spod butow. Gubalowka to niezbyt wysoki szczyt, wiec zejscie zajelo nam kilkanascie minut, ale i tak zdazylam pare razy sie gdzies potknac, noga pojechala mi na jakichs luznych kamieniach, a pod koniec cala nasza czworka zaczela juz narzekac na kolana, bo wiadomo, ze one najbardziej dostaja w kosc przy schodzeniu w dol.

Schodzimy. Po lewej wzgardzona przez nas zwirkowa sciezka
 
Po takiej przeprawie, oczywiscie nigdzie wiecej juz tego dnia nie poszlam, choc M. z dzieciakami wyruszyli jeszcze na spacer na Lipki.

Musicie mi uwierzyc na slowo, ze punkciki nizej na sciezce to M. i dzieciaki, a za nimi Giewont skapany w swietle zachodzacego slonca

Niedziela przywitala nas jeszcze gorzej. Nik obudzil sie z bolem gardla i kiepskim samopoczuciem. Ledwie mowil i nic nie chcial jesc. Suuuper... Nie ma to jak urlop z chorobami. :/ Wobec tego po raz kolejny zmienilismy plany i postanowilismy zobaczyc jak bedzie sie czul w kolejne dni. O dziwo po poludniu sie nieco rozruszal i sam namawial zeby pojsc na Krupowki. Chcial bowiem kupic sobie zelkowe slodycze, sprzedawane na wage. To jak jaskinia cudow dla dzieciakow. :D

Jaskinia Alladyna :D

Pod wieczor, choc dalsze wyprawy sobie odpuscilismy, udalo sie go wyciagnac na dluzszy spacer. Poszlismy Lipkami w gore, ale potem odbilismy w bok i zeszlismy do centrum nieco dalej, a stamtad pomaszerowalismy juz do domu. Po drodze dzieciaki kupily sobie gofra oraz napoj z palemka. ;)

Zakopane zdecydowanie sie Potworkom kojarzy z tymi wszystkimi budami z zarciem ;)

W poniedzialek rano Nik niestety nadal narzekal na gardlo. Wydawal sie jednak nieco zywszy; dal sie nawet wyciagnac na chwile na boisko.

Pilka do nogi, ale w kosza tez mozna zagrac ;)
 

Poniewaz wtorek chcielismy juz przeznaczyc na spokojne ostatnie pranie (cale szczescie, ze w upaly wszystko schlo w doslownie godzine), zastanawialismy sie wiec co z zaplanowanym wypadem do doliny Strazyskiej. Tesc czul sie troche lepiej i oznajmil, ze pojdzie z nami, ale Kokusia postanowilismy jednak zostawic. Potem jednak dziadki pojechaly na wieksze zakupy i przepadly i wydawalo sie, ze juz nigdzie nie pojdziemy. Tymczasem wrocili, a tesc pierwsze pyta, czy idziemy. :O Dochodzila juz 18, wiec zastanawialam sie czy to ma sens, ale i M. i jego rodzice przekonywali ze to niedaleko, a ze nawet Nik oznajmil ze pojdzie, wiec ruszylismy. A jeszcze popelnilam klasyczny blad turysty i ubralam sie zupelnie nieodpowiednio do gorskich wedrowek. Przyznaje, ze w blad wprowadzili mnie malzonek oraz tesc, ktorzy zalozyli sandaly. Uznalam, ze skoro oni byli tam wielokrotnie (M. jako dzieciak jezdzil tam sobie na rowerowe przejazdzki), wiec wiedza jak wyglada trasa. Poza tym, caly dzien mielismy upal i choc byl wieczor, to nadal panowala duchota. Mialam na sobie taka cieniutka, przewiewna bluzeczke i poki szlismy otwarta droga prowadzaca do Parku Tatrzanskiego, bylo super. A pozniej weszlismy na wlasciwa trase, miedzy drzewa i okazalo sie, ze o tej porze nie bylo juz tam slonca, a temperatura byla dobre 10 stopni nizsza. :D Wybitnie przydalaby mi sie bluza, ale coz... Polak madry po szkodzie. Drogowskaz pokazal jednak ze to tylko jakies 40 minut marszu, wiec stwierdzilam ze idac sie rozgrzeje.

Wiekszosc czasu szlo sie obok takiego malowniczego strumienia

Za to M. oraz Potworki pod koniec zaczeli narzekac na bolace stopy. Dzieciaki zalozyly crocs'y, zas malzonek takie sandalo - klapki, dobre raczej na plaze, a nie na kamienie. Ja oraz tesc mielismy sandaly, ale przynajmniej takie sportowe, mocno trzymajace sie stopy i z solidna podeszwa. Doszlismy do doliny i... rozczawowalam sie. ;) O ile Chocholowska jest ogromna i robi wrazenie, o tyle Strazyska to bardziej malutka polana.

Za nami praktycznie cala polana. Czy Wy widzicie jak ja sie ubralam?! Wygladam jak te paniusie idace na szlak w szpileczkach! :D

Malzonek byl gotow zawracac, ale ja uparlam sie, ze skoro zaszlam az tu, to rownie dobrze moge dodac kwadrans i wdrapac sie, zeby zobaczyc wodospad Siklawice. Za mna oczywiscie ruszyly Potworki, a za nimi tesc, bo "trzeba nas pilnowac". M. poczatkowo zapieral sie, ze nie idzie, ale po chwili nas dogonil. :D Ten odcinek, przyznaje, byl juz dosc trudny, caly czas w gore po nierownych kamieniach, w dodatku czesto mokrych i przeklinalam w myslach nasze sandaly. Wodospad byl jednak uroczy i wart tego dodatkowego wysilku. Chwile sie tam pokrecilismy, ale ze byl juz wieczor, szybko trzeba sie bylo zbierac spowrotem.

Niewielki, ale bardzo malowniczy
 

Zejscie w dol do Strazyskiej bylo duzo trudniejsze niz wejscie, ale nikt sie nie poslizgnal, nie potknal, ani nie wybil zebow. ;) Od doliny do poczatku szlaku, to juz luzik, bo tylko miejscami kamyki uciekaly spod nog. Kiedy wyszlismy z trasy, Potworki uprosily przysmak, ktory korcil ich od poczatku w Zakopanem, czyli zakrecony ziemniak.

Bi - kolejna ubrana idealnie na gorskie wyprawy :D
 

Ostatecznie stwierdzili, ze smaczne, ale w sumie smakuje po prostu jak frytki. ;) Od tego miejsca czekal nas jeszcze 20-minutowy marsz do domu tesciow. Tu Mlodszy zaczal juz wymiekac i kiedy doszlismy na Lipki, ojciec laskawie wzial go na chwile na barana. ;)

Udalo sie nawet wrocic przed zmrokiem

Kolejnego dnia, czyli we wtorek, okazalo sie, ze dobrze iz dzien wczesniej jednak poszlismy do Strazyskiej, bo chory obudzil sie... M. Jego wzielo najgorzej, bo nie tylko bolalo go gardlo, ale jeszcze mial goraczke. Zaczelismy zastanawiac sie czy nie zostawic go w Zakopanem dluzej, ale kurcze, bilety kupione, a poza tym nie chcial puszczac mnie i dzieciakow samych. Tak naprawde to swietnie bysmy sobie poradzili, ale niech mu bedzie. ;) Ten dzien od poczatku mial byc spokojny i bez wiekszych wycieczek, z ostatnim praniem (cale szczescie, ze nadal panowal upal, wiec wszystko schlo piorunem), pakowaniem, itd. Malzonek lykal Grypex (to nie jest post sponsorowany :D) i kiedy goraczka mu zeszla czul sie niezle (poza bolem gardla), wiec poszedl z nami na ryneczek, bo Potworki mialy upatrzone jakies pamiatki dla kolegow, a ja chcialam dokupic oscypkow. Powrot oczywiscie Krupowkami, z przystankiem na lody oraz gofry. :)

Siatki pelne pamiatek i oscypkow ;)
 

Pod wieczor poszlismy tez jeszcze przejsc sie na Lipki zeby popatrzec sobie na gory i panorame Zakopanego.

Chyba najwiecej zdjec mam wlasnie z widokiem na Giewont :)

Jakie wrazenia? Ogolnie jak dla mnie to za malo wycieczek. Liczylam na wyjazd do Wieliczki, albo chociaz znow Krakowa, ale rozumialam opory M. W koncu wyjazd tam to najbardziej wizyta u jego rodzicow. Mialam jednak nadzieje na krotsze, kilkugodzinne wypady, a skonczylo sie na oklepanej Gubalowce. Dobrze, ze chociaz do doliny Strazyskiej poszlismy, choc sama dolinka nie powala. ;) Dla Potworkow, poza rynkiem, lodami, goframi i calym tym dobrem, najlepsza czescia wyjazdu by... kocur placzacy sie po podworku. Tesciowie twierdza, ze jest on bezpanski, ale watpie. Kot ani pchel, ani kleszczy, dobrze odzywiony... Podejrzewam, ze jest czyjs, tylko lubi sie walesac. W kazdym razie, to takie stworzenie, o jakim wiekszosc wlascicieli kotow moga pomarzyc: przyjacielski, nadstawiajacy lepek do drapania i az caly wibrujacy przy mruczeniu. Tak domagal sie pieszczot, ze kiedy dzieciaki odchodzily, czesto za nimi szedl, jakby zdziwiony ze drapanko sie skonczylo. :D

Kotelek <3

Poza tym, w Zakopanem zaszokowala mnie liczba... muzulmanow. Mieszkam w Hameryce, kraju wielokulturowym, ale na codzien tylu kobiet w chustach i burkach nie widuje nigdzie. Czasem mialam wrazenie, ze ide po uliczkach Iraku, a nie Polski! Chodzilismy po Zakopanem i naokolo albo widzielismy okutane kobiety, albo slyszelismy jezyk... rosyjski. :O Wydawalo sie, ze do wszystkich pokoi w poblizu tesciow, na wakcje zawitali Ukraincy albo Arabowie. Polakow jak na lekarstwo. Co ciekawe, w Gdansku juz tego nie bylo...

W srode, 14 sierpnia, czas byl pozegnac gory i wyruszyc nad morze. Pociag mielismy dopiero po 12, co dalo nam spokojny ranek zeby dopchac kosmetyki w walizki, a Potworki zaliczyly nawet jeszcze raz sklepik z pamiatkami, Bi upatrzyla tam bowiem cos, nad czym sie do konca zastanawiala i akurat w dzien wyjazdu zdecydowala, ze jednak warto na to wydac kasiore. ;) Potem jeszcze ostatnie zdjecia z widokiem na Giewont i musielismy upchnac walizki w aucie tescia i przebic sie przez korki na dworzec.

A nie pisalam, ze widok z balkonu wart miliona dolcow? :D

W koncu przyszla pora poplakac sie przy pozegnaniu i zajac miejsca w przedzialach. Mowilam M., ze sa wakacje i bilety trzeba kupic wczesniej, ale machal reka, ze nie bedzie tak zle... I co? Jak zwykle zona miala racje, bo musielismy znow rozdzielic sie po dwoje i siedziec w oddalonych od siebie przedzialach. Dobrze, ze w jednym wagonie. :D Przynajmniej jednak byl to pociag pospieszny, wiec do Krakowa zajechalismy w 2.5 godziny. Zeby jeszcze raz oddac charakter turystow w gorach, siedzielismy z Kokusiem w przedziale z para muzulmanow, skosnookim chlopakiem oraz ukrainska rodzina. :D Bylam w szoku, ze w pociagu pospiesznym, ktorym mozna bylo dojechac az do Gdyni, nie bylo klimatyzacji. Mimo otwartych okien w korytarzu oraz przedziale, gorac byl niemozliwy. Wspolczulam muzulmance, bo miala dlugie spodnie, kurtke z dlugimi rekawami, no i chuste na glowie oczywiscie. Jej partner siedzial w krotkim rekawku, a ona musiala sie topic. Widac bylo zreszta, ze pod gruba warstwa makijazu cere ma paskudna i pelno pryszczy. Nie ma sie co dziwic skoro ciagle sie poci... Ucieszylam sie kiedy moglismy pozegnac to urocze towarzystwo i wysiasc. W Krakowie mielismy niecala godzine na przesiadke, wiec na szczescie dosc czasu zeby rozeznac sie gdzie, co i jak. Bo na to jedno musze w Polsce ponarzekac: dworce nadal sa sto lat za murzynami. W Zakopanem nie ma w ogole elektronicznych wyswietlaczy na peronach. Trzeba sprawdzac peron i tor na papierowym rozkladzie. W dodatku na biletach byl blad i nie zgadzal sie numer przejazdu. Domyslic sie, ze wsiada sie we wlasciwy pociag mozna tylko po tym, ze zadnego innego akurat na dworcu nie bylo! :D W Krakowie byly juz elektroniczne wyswietlacze, ale co z tego... Glowne ekrany z wykazem najblizszych pociagow zaciely sie i pokazywaly rozklad sprzed godziny. A ekran akurat przy peronie, na ktory musielismy sie udac, byl zepsuty. I znow upewnianie sie na papierowym rozkladzie, ze idzie sie w odpowiednie miejsce... Na szczescie, jak wspomnialam, czasu mielismy dosc i nawet udalo nam sie kupic kawe oraz bubble tea dla dzieciakow, a potem w koncu wskoczylismy w Pendolino.

Pendolino czeka

 Tym razem niestety w druga klase, wiec nie dostalismy jedzenia, tylko po butelce wody. Na szczescie babcia zrobila nam na droge bulki, wzielam tez troche oscypkow. W polowie drogi M. znow zaczal czuc wzrastajaca goraczke, ale tabletka szybko ja zbila. No ale nie wrozylo to dobrze na dalszy pobyt... Do Gdanska dotarlismy tuz przed 21. Odebral nas szwagier i w ciagu pol godziny dotarlismy do miejscowosci, w ktorej mieszkaja. Okazalo sie, ze czekala na nas moja siorka oraz starsza siostrzenica. Mlodsza byla u mojej mamy, a maly siostrzeniec juz spal.

U siostry mielismy z M. osobna sypialnie, ale rozkladane lozko niestety bylo potwornie niewygodne. Nie ma co jednak narzekac, bo przynajmniej zyskalismy nieco prywatnosci. Malzonek liczyl na co nieco, ale akurat w dzien przyjazdu dostalam okres. :D Fajnie sie zlozylo, ze kolejnego dnia bylo swieto, wiec szwagier w domu, a w dodatek miala przyjechac moja kuzynka z rodzina. Siostrzeniec bardzo sie zdziwil kiedy z pokoju wyszla nagle obca ciotka. ;) Okazalo sie jednak, ze to otwarte i odwazne dziecko i szybko bawil sie z nami jakby znal nas od zawsze. Strasznie przypominal mi malego Kokusia - tak samo buzia mu sie nie zamykala. :D Potworki mnie zaskoczyly, bo Nik tak czekal na spotkanie z kuzynem, a potem pretensje mial, ze maly bral jakies jego rzeczy i oglaszal, ze sa jego - jak to trzylatek. ;) Musialam niemal 12-latkowi tlumaczyc, ze J. zaraz sie znudzi i rzuci w kat cokolwiek wzial. Za to pieknie bawila sie z nim Bi, ktora zwykle nie przepada za maluchami. Teraz jednak oznajmila, ze kuzyn to co innego. :) Moja mama wpadla z mlodsza siostrzenica juz o 9 rano, kiedy jeszcze chodzilismy w pizamach. Na szczescie przed przyjazdem mojej kuzynki udalo sie umyc i ubrac. Przyjechala z mezem, ktorego nie widzialam od naszego slubu, oraz najmlodsza corka. Najstarsza - studentka, jezdzi gdzies po Polsce, a srednia - idaca do klasy maturalnej, spi do poludnia. Nie moge uwierzyc, ze czas tak leci i te dzieciaki dorastaja... Jej najmlodsza idzie wlasnie do liceum i okazalo sie, ze egzamin 8-klasisty napisala na 100% . :O Coz, wszystkie trzy corki A. sa niesamowicie zdolne, jej najstarsza wygrala index na wybrane studia; tylko pozazdroscic. ;) W kazdym razie, dorosli sobie pogadali i powspominali dawne czasy, maz kuzynki edukowal nas na temat pszczol, bo hobbistycznie zalozyl pasieke i ma niesamowita wiedze. Przywiozl nam kilka sloikow miodu i zalowalam, ze ze wzgledu na ciezar walizek, nie moglam wziac wszystkich. W miedzyczasie mlodsza siostrzenica uprosila szwagra zeby wlaczyl dziewczynom zraszacze w ogrodzie. Mozna je wlaczac na pilota, wiec przez chwile wujek/tata robil sobie z dziewczyn jaja, wlaczajac znienacka rozne sekcje. :D

Ochloda chyba az "za" chlodna ;)
 

Nik poczatkowo sie wylamal, ale pozniej z mlodsza kuzynka stworzyli druzyne przeciw starszym dziewczynom, gdzie oni rzucali balonami z woda, a tamte mialy pistolety. Szybko sie okazalo, ze podzial nie byl sprawiedliwy, bo pompka do balonow ciagle sie zapychala, wiec skonczylo sie tym, ze wszystkie trzy dziewczyny, ganialy za Kokusiem, probujac go zmoczyc.

Dziewczyny przekonuja Kokusia, ze akcja trzech na jednego jest super :D

On niby sie wkurzal, ale moja propozycje zeby sie ubral i poszedl do domu, zignorowal i dalej uciekal przed siostra i kuzynkami. Tylko maly siostrzeniec siedzial i spokojnie przelewal wode z pojemniczkow. :D Kuzynka z mezem i corka pojechali pod wieczor, a my zaczelismy planowac kolejny dzien. Niestety, szwagier musial podjechac na chwile do pracy, ale poczatkowo uzgodnilismy, ze nasza czworka, plus najstarsza siostrzenica, pojedzie z samego rana na dzialke rodzicow, a siostra z reszta dojada po poludniu. Tu jednak w placz uderzyla mlodsza siostrzenica, ze ona tez chce pojechac wczesniej. Niestety, pozyczalismy auto od siostry, ktore choc jest sporym SUV, to jednak nie moglo pomiescic kolejnego pasazera. Babcia zaproponowala wnuczce ze wezmie ja do siebie na noc i pojada z samego rana, ale tu tez byl protest, bo panna nie chciala opuscic wieczoru z kuzynami. Siostra poprosila czy mama nie przyjechalaby po nia rano (mieszkaja tylko 20 minut od jej mieszkania w Gdyni), ale tu babcia odmowila, ze bez sensu. Ostatecznie, przy szlochajacej w glos M., stwierdzilismy, ze babcia niech jedzie z rana, a my dojedziemy pozniej, jak szwagier wroci z roboty.

Piatkowy ranek byl wiec spokojny, jesli nie liczyc tego, ze malzonek nadal zmagal sie ze stanem podgoraczkowym, a na bol gardla zaczela narzekac... Bi. Szczerze to az glupio mi bylo, bo bylam przekonana, ze predzej czy pozniej wezmie tez mnie, a razem pozarazamy rodzine siostry. Nik bowiem tez mial nadal wyrazny katar...

Bi czula sie u ciociu jak w niebie, bo oni maja dwa pieski, kota oraz myszki, a najstarsza siostrzenica w dodatku rybki, patyczaki wija i slimaka afrykanskiego

Szwagier mial wyjsc z pracy o 11, ale udalo mu sie wyrwac dopiero przed 13, zebralismy sie i pojechalismy. Dojechalismy na dzialke, a tam okazalo sie, ze babcia odgrzewa obiad dla siebie, ale dla naszej reszty nie ma nic. Suuuper... Zupelne przeciwienstwo mojej tesciowej. :D Podjechalismy wiec do restauracji polecanej przez szwagrow. Fajne miejsce, bo choc samemu trzeba sobie nosic jedzenie, to z tylu maja plac zabaw, wiec podczas czekania dzieciaki sie nie nudza. Nasza gromada radosnie pobiegla na trampoline. Mielismy mlodziez w wieku 3.5, 9.5, 11.5, 13 oraz prawie 15 i wszystkie sie swietnie bawily. ;)


Brakuje tylko najmlodszego
 
Po obiedzie wrocilismy do mamy, ktora zaczela nas namawiac zeby pojechac... nad jezioro. W szoku bylam, bo dzialka jest okolo 4 km od morza i matka zawsze ciagnela na plaze, a tu nagle... jezioro? Ale ze dzieciaki w sumie wola jeziora, wiec pojechalismy. Woda okazala sie lodowata i na poczatku tylko mlodsza siostrzenica sie zamoczyla. Pomalu wlazly jednak wszystkie dzieciaki, a najdluzej zeszlo starszej siostrzenicy oraz Nikowi, czyli najwiekszym chudzielcom. :D

Kuzynki
 
Na szczescie szwagier tez sie zamoczyl, bo ktos musial pilnowac dzieciarni. Ja, siostra i mama patrzylysmy na wariactwa z pomostu, a M. pilnowal... pieskow siostry. Mamuska bowiem kategorycznie nie zgodzila sie zeby zostaly na dzialce, twierdzac ze nie chce zeby cos zniszczyly lub nasikaly, choc to nie sa juz szczeniaki, tylko dobrze wychowane psy...

Juz nawet nie pamietam czy trafil w materac, czy nie :D

Kiedy w koncu dzieciarnia sie wyszalala, wrocilismy do mamy, choc po drodze musielismy zajechac na zakupy. Bo wiecie, co typowe dla mojej matki, najbardziej nalegala zeby przyjechac do niej na dzialke, a potem, spodziewajac sie 9 osob, nie tylko nie miala dla nich obiadu, ale w ogole z zakupow przywiozla... 6 buleczek. I nic do nich, nawet masla. Musielismy wiec wszyscy ruszyc do supermarketu i kupic na tyle zarelka, zeby starczylo na kolacje oraz sniadanie. Wieczor uplynal wesolo, bo bylo cieplutko i po polozeniu najmlodszego J. do lozka, cala nasza ferajna (poza babcia) zasiadla na tarasie, grajac w Mafie. :D Tylko mamuska kilka razy wyszla, twierdzac ze jestesmy za glosno i sasiedzi beda sie skarzyc, mimo ze gra to glownie gadanie i troche smiechu, za to z okolicznych dzialek dochodzily gromkie okrzyki. 

Przyznaje, ze przydzielone mi oraz M. lozko u mamy, wygralo nagrode na najwygodniejsze spanie w Polsce. Zalowalam, ze to byla tylko jedna noc. :D Z drugiej strony, mimo ze troche cywilizacji dotarlo do domku mamuski, to nadal skapi kasy (a przyslana przez tate gdzies chomikuje) na urzadzenie tam naprawde wygodnego miejsca. Jest biezaca woda, ale ta byla juz 30 lat temu. Teraz w koncu mozna ja podgrzac i umyc sie normalnie, bez grzania w garnkach. Na wiosne tata dopilnowal budowy szamba, ale okazalo sie, ze matka zgodzila sie je polaczyc tylko z lazienka. W kuchni nadal mycie odbywa sie w miskach, bo "szambo za szybko sie napelni, a wywoz jest drogi". Taaa... Tata mowil, ze powinno spokojnie starczyc na caly sezon albo dluzej, a wywoz to 300 zl. Ktos by pomyslal, ze mamuska bidna jak mysz koscielna, tyle ze wyjezdzajac od siostry, radosnie oznajmila, ze jedzie "na ciuchy". Bo na to kasy nie szkoda... :/ W kazdym razie, wstalismy, po sniadaniu kawa i jakas runda kopania pilki ze wszystkimi "starszakami" i zaczelismy sie zastanawiac co jeszcze zrobic z tym dniem.

Patrzac na to zdjecie stwierdzam, ze tego dnia wszyscy byli jacys niemrawi

Wiedzielismy, ze musimy wrocic wieczorem do siostry, bo w niedziele miala przyjechac moja druga kuzynka. Pozniej okazalo sie, ze dojechala dopiero po poludniu, wiec na dobra sprawe moglismy zostac jeszcze kolejna noc, no ale musztarda po obiedzie. W sobote, na poczatek stwierdzilismy, ze pojedziemy do pobliskiego palacyku w Ciekocinku na kawe. I tam zbiesil sie moj maz. usiedlismy, zamowilismy kawe i lody dla dzieciakow, mlodziez rozbiegla sie po przepieknym parku, M. odszedl bo rodzice zadzwonili na Skypa i... znikl. Przyniesli zamowienie, malolaty przybiegly zjesc lody, wypilismy swoje kawy, a on wrocil, burknal tylko ze moge wypic i jego i znow sobie poszedl. I caly dzien byl taki nie w sosie, praktycznie sie nie odzywal, wydawalo sie, ze jest obrazony na caly swiat, az bylo mi glupio, bo wszyscy po kolei pytali czy wszystko w porzadku i co sie dzieje. Ale kiedy ja czy ktos go pytal, oczywiscie slyszelismy burkniete, ze przeciez wszystko ok. Dopiero kolejnego dnia przyznal, ze cos mu stanelo na zoladku i kiepsko sie czul. A przeciez jest to cos zupelnie zrozumialego i mogl od razu powiedziec. To nie, wieczorem nawet w lozku slyszalam zrzedzenie, ze ma dosc Polski i bycia od wszystkich zaleznym z samochodem, z rozrywkami, itd. Wracajac do palacyku. Poza pieknie odnowionymi wnetrzami i cudownym parkiem, ma tez stajnie z konmi. I okazuje sie, ze ta jest zwykle otwarta i mozna wejsc poglaskac koniki.


Cudownie, ze wiekszosc byla taka przyjacielska
 
Niektore mialy nas w zadzie, ale wiele chetnie podchodzilo po glaski, a dzieciakow oczywiscie nie mozna bylo stamtad wyciagnac. Potem obsiedi hamaki, ktore jednak okazaly sie wilgotne, mimo ze od dluzszego czasu nie padalo.

Swietne miejsce na relaks
 
W koncu wrocilismy na dzialke mamy i trzeba bylo pomyslec o obiedzie. Jednoglosnie stwierdzilismy, ze wybierzemy sie tam gdzie dnia poprzedniego, ale pojdziemy piechota. Fajnie tak pomaszerowac, szczegolnie, ze otoczenie to nadal takie zadupia, ze droga jest albo brukowana albo zwykla piaszczysta i polna. Dopiero tuz przed sama restauracja wychodzilo sie na asfaltowa ulice. I tylko najmlodszy w grupie wlazl w pokrzywy i bylo sporo krzyku. ;) Niestety, M. nadal sie nie odzywal, odmowil zamowienia dla siebie czegokolwiek, a po jedzenie musialam biegac ze szwagrem. Ktory pytal po cichu czy na pewno wszystko jest dobrze. Co za obciach... :/ Wisienka na torcie bylo jak Nik bujal sie na hustawce (tej jak rownowaznia) z mlodsza siostrzenica, nie zauwazyl ze za nia usiadl najmlodszy J. i... zeskoczyl. Hustawka rabnela o ziemie, a maly zaczal wrzeszczec jakby go obdzierali ze skory. Az mi sie goraco zrobilo, bo myslalam, ze moze podwinal nozke i hustawka spadla mu prosto na stope. Opierdzielilam syna, ktory sam sie poplakal, bo wystraszyl ze zrobil krzywde kuzynowi. Na szczescie okazalo sie, ze hustawka po prostu go uderzyla w lydke, co zaowocowalo solidnym siniakiem. Moj malzonek przesiedzial cale zamieszanie na lawce, nawet nie fatygujac sie zeby wstac i sprawdzic czy nie trzeba jakos pomoc. :/ Wrocilismy na dzialke mamy, posiedzielismy przy kawie, az trzeba bylo sie zbierac. W czasie drogi M. pomalu odzyl i nawet zatrzymal sie zeby kupic dzieciakom lody, a potem zajechalismy do supermarketu zeby dokupic pieczywo i wedliny/ser. Nie chcielismy zeby szwagry ciagle wszystko dla nas kupowali, tylko miec swoj wklad. Dojechalismy, wszyscy po kolei sie wykapalismy, jakis drink ze szwagrem i do spania. 

W niedziele wstalismy rano do kosciola i o dziwo Potworki pojechaly bez szemrania. Pojechal z nami szwagier, ktory probowal namowic starsza corke, ale sie nie dala. :D Po powrocie pozne sniadanie i czekalismy na kuzynke z rodzina. Dojechali dopiero grubo po poludniu, ale i tak fajnie bylo ich zobaczyc, bo ostatnio widzielismy sie z nimi na naszym slubie, 12 lat temu. A Nik zyskal kuzyna (dalszego) do towarzystwa, bo kuzynka ma prawie 10-letniego syna. Chlopaki, jak to chlopaki, szwagier ma Playstation 5, wiec wlaczyl im jakas gre i zgodnie grali na zmiane wiekszosc dnia.

Czego innego mozna sie bylo spodziewac? ;)

Siostra ze szwagrem zamowili zarelko, goscie posiedzieli do wieczora i znow zostalismy "tylko" w dziewiatke. Na szczescie M. przeszlo cokolwiek go uwieralo (bol gardla pozostal niestety), wiec sobie ze szwagrem lekko podrinkowali, my z siostra posiedzialysmy przy kawce i kolejny dzien zlecial.

W poniedzialek szwagier znow musial jechac do pracy, ale przyjechal przed poludniem, bo dziewczyny siostry koniecznie chcialy zaliczyc z kuzynami jakies atrakcje. W sobote strasznie chcialy jechac do Sea Park'u niedaleko Leby, bo to niedaleko dzialki mamy. Potem jednak dzien jakos uciekl, M. byl bez humoru i twardo mowil ze nie jedzie, wiec odpuscilismy. Po powrocie dziewczynom przypomniala sie inna atrakcja, niedawno otwarta w Gdansku - Majaland. A ze oni mieszkaja niecale 10 minut autem, wiec w koncu padlo, ze wszyscy pojedziemy.

Ekipa w komplecie
 

Miejsce okazalo sie nowiutkie i czysciutkie, ale dla Potworkow nieco rozczarowujace. Wiadomo, nawet nasz lokalny park rozrywki (ktory na hamerykanckie warunki jest niewielki) jest duzo wiekszy, a atrakcje z wieksza adrenalina. Tu mnostwo bylo przejazdzek dla maluchow, wiec najmlodszy mial frajde. Mlodsza siostrzenica tez, choc powiedzialabym, ze poza moze dwiema przejazdzakami, wiekszosc byla dla dzieci ponizej 7 lat. Nik w sumie tez nie narzekal, najstarsza siostrzenica ma charakter gdzie wszystko jej sie podoba i tylko Bi krecila nosem. Grzecznie nic nie mowila, ale widzialam po jej minach na przejazdzkach, ze sie nudzi. :D Przejechali sie na karuzeli z krzeselkami, a pozniej pobiegli na kolejke gorska, taka naprawde miniaturke, ktora nawet mnie nie przerazila, a zwykle ich nie lubie. ;)

W drugim wagoniku Bi z kuzynka
 

Dziewczyny siostry poszly kolejny raz, ale Bi wzruszyla ramionami i wolala spadajaca wieze.

Nie widac, ale panna byla powazna jak na spotkaniu biznesowym :D
 

Nik w tym czasie przeplywal tratwa przez bajoro. :D

To bylo bez calkiem fajne, bo tratwa sie chybotala, wiec adrenalina byla choc w stopniu umiarkowanym
 

Wyprobowali tez wirujaca klode, ale tam jedynie moglo sie zakrecic w glowie.

Potworki miny mialy iscie grobowe :D
  

Pozniej zjechali na gigantycznych zjezdzalniach, po czym poszlismy sprawdzic co jest na zewnatrz i tam w koncu cala czworka przepadla na jedynej atrakcji (jak dla mnie) dla starszego towarzystwa.

To sie nie tylko bujalo, ale krzeselka chybotaly w przod i tyl
 

Tutaj zostalismy na prawie godzine, bo mlodziez jezdzila raz po raz. Byla tez czesc wodna, ale jak na zlosc tego dnia bylo chlodniej, tylko 23 stopnie, Nik smarczacy, a Bi nadal z bolem gardla... Mnie za to zbily z nog ceny, bo ponad 100zl za wejscie za osobe, w stosunku do polskich zarobkow, to chyba sporo, a jak dla mnie nie bylo to warte takiej ceny. Ogolnie stwierdzilismy, ze dorosli powinni wchodzic za darmo, bo dla nich nie ma zadnej frajdy poza pilnowaniem progenitury. :D Jedyna zaleta bylo, ze przy takich cenach, mimo ze pozornie bylo sporo ludzi, kolejki nie byly strasznie dlugie, wiec starszaki zaliczyly te kilka "mocniejszych" przejazdzek po kilka razy. Zjedli tez po gofrze lub lodzie, dorosli wypili kawe, a potem chcielismy z M. kupic po zapiekance. Szwagier jednak przekonal nas, ze w takim miejscu to bedzie cos z Biedry odgrzewane w mikrofali. ;) W ten sposob powstal plan zeby jechac pozniej do centrum na "prawdziwe" zapiekanki, a przy okazji przejsc sie po starowce. Jak zaplanowalismy, tak zrobilismy, mimo ze wpakowalismy sie w korki, bo zrobila sie godzina szczytu. Tutaj perelka dla moich hamerykanckich czytelnikow, bo knajpka nazywala sie "Rednek", miala na scianach plakaty z piosenkarzami muzyki country i takaz muza leciala w tle. Bardzo fajny klimat, a zapiekanki faktycznie okazaly sie przepyszne. 

Tu jeszcze cisnelismy sie razem; potem dzieciaki poszly do osobnego stolika

Poza klasyczna byly tez takie na bogato i np. dla doroslych zamowilismy jeszcze z boczkiem i czyms jeszcze. Zjadlam polowe i ledwie ja wcisnelam. Mieli tez apetycznie wygladajace burgery, ale tych nie probowalismy. Pozniej trzeba bylo to strawic, wiec poszlismy na obowiazkowa przebiezke po pieknej gdanskiej starowce.

Nad rzeka Motlawa i nie wiem dlaczego mine mam jak ostania zolza :D
 

Mimo ze moje serce nalezy do Gdyni (do ktorej tym razem nawet nie pojechalismy, chlip!), to musze przyznac, ze stary Gdansk urzeka i przywoluje wspomnienia, kiedy przechodzilam tamtedy idac z uczelni na SKM'ke. :)

Wszystkie chlopaki poza Kokusiem sie wylamaly; nawet najmlodszy sie odwrocil :D
 

Zrobilismy koleczko, ruszylismy do auta ulica Mariacka... i Bi przepadla przy stoiskach z bizuteria, bo umyslila sobie, ze chce kupic pierscionek z bursztynem. Tych oczywiscie bylo zatrzesienie, ale nie wszystkie mialy jej rozmiar, a panna w dodatku wybredna.

Ojciec i syn
 

Po pol godzinie, kiedy Nik oraz mlodsze kuzynowstwo kota dostawali i biegali gora-dol po kamiennych schodkach (najstarsza solidarnie pomagala kuzynce w wyborze), w koncu powiedzialam basta! Albo wybiera, albo nie kupuje nic i jedziemy, bo wszyscy na nia czekaja. I cud, bo natychmiast podjela decyzje! :D Po takim dniu najmlodszy padl w aucie i tylko go przeniesli, a i reszta poszla na gore bez szemrania. Dorosli za to posiedzieli dluzej przy drineczkach, bo to byl ostatni wieczor kiedy moglismy posiedziec do oporu. 

Ostatni dzien chcielismy juz spedzic spokojnie. Przyjechala moja mama i zameczala wnuki swoja miloscia. :D Bi szybko powiedziala jasno, ze nie lubi przytulania i glaskania po glowie, ale Nikowi az tak nie przeszkadzalo. ;)

Przy nastepnej wizycie moze juz przerosnie babcie ;)

Musze przyznac, ze moja siostra w koncu nieco "wychowala" moja mamuske. Niestety, zeby cos osiagnac musiala skonczyc na terapii z zalamaniem nerwowym, ale widze ze teraz matka sie nieco hamuje i gryzie w jezyk. Swoja droga to straszne, ze toksyczny rodzic doprowadzi niemal 40-letnie dziecko do takiego stanu, ze potrzebuje psychologa. Nie wiem co by bylo ze mna gdybym nie wyjechala... Choc ostatniego dnia prawie skonczylo sie na sprzeczce, bo zaczela brac siostrze z lodowki maslo, szynke, jakies pieczywo... Bo ona nie bedzie kupowac bo nie ma gdzie przechowywac. Mamuska nadal nie kupila lodowki. To juz kilka lat jak pozbyla sie starej "bo ciagnie za duzo pradu", a nowej nie kupila, bo oznajmila ze dla jednej osoby nie oplaca sie kupowac zapasow, a poza tym zima moze trzymac jedzenie na balkonie. :O Stwierdzilam, ze to lekkie dziwactwo, to oburzyla sie, ze wyzywam ja od dziwaczek. ;) Udalo sie przekonac, ze nie nazywam tak jej, tylko zachowanie, bo inaczej pewnie pojechalaby do domu trzaskajac drzwiami, jak to bylo dwa lata temu. Po poludniu wybralismy sie na pozegnalne lody i przy okazji spacer, gdzie okazalo sie, ze wszystkie dzieciaki, male i duze, maja frajde z karmienia przez plot stada kur. :D 

Na dobre zakonczenie, zdjecie z drobiem :D

Niestety, tego dnia M. dostal gruzliczego kaszlu i wydawalo sie, ze wykaszle oskrzela. :/ Wieczorem wszyscy po kolei pod prysznic, a potem ostatnie pakowanie i dociskanie walizek. Nie bylo juz nocnych posiadowek, bo czekala nas bardzo wczesna pobudka.

Wracalismy w srode 21 sierpnia, a lot mielismy juz o 6:25 rano! Oznaczalo to, ze na lotnisku musielismy byc juz okolo 4:30. Pobudka o 3, a najbardziej szkoda mi bylo szwagra, ktory zaoferowal, ze nas zawiezie, mimo ze chetnie wzielibysmy taksowke. Zeby nas pozegnac wstala tez moja siostra oraz obie siostrzenice. W szoku bylam, bo na lotnisku byly doslownie tlumy! Ostatnio wylatywalismy gdzies o 8 i bylo pustawo, a tu taka nieludzka godzina, a tam ludzi jak mrowkow! Niespodzianka bylo, ze tym razem za bagaz kazali nam zaplacic! Probowalam sie wyklocic, ze jakim cudem w poprzednia strone byl wliczony, a teraz nie, ale pani tylko wzruszyla ramionami, ze w systemie ma, ze nie mamy ich wykupionych. Spodziewalismy sie tego, wiec z ciezkim westchnieniem, ale zaplacilismy i tyle. ;) Loty minely w miare spokojnie, choc w czasie tego dluzszego przez jakis czas dosc mocno trzeslo i zapalila sie lampka zeby zapiac pasy. Mielismy tez jakichs kierowcow  pilotow z bombowca, bo po wyladowaniu, maly samolot tak ostro hamowal, ze az wbijaly sie pasy. Duzy na poczatku hamowal stabilnie, ale nagle pilot tak gwaltownie nacisnal hamulec, ze o malo nosem nie zarylam w siedzenie przede mna! :O Potem juz przejsc odprawy, odebrac bagaze (niczego nie skonfiskowali, juhuu!) i po samochod. Przejechalismy pociagiem, w wypozyczalni mieli jakis balagan i musielismy 15 minut czekac na jakis kod do wyjazdu (przeciez u nas nic nie idzie gladko :D), a potem juz kierunek: chalupa. W niemozliwych korkach, ale wreszcie dotelepalismy sie do domu i czas byl wrocic do brutalnej rzeczywistosci. :)

czwartek, 22 sierpnia 2024

Meldunek pourlopowy

Odzywam sie tylko zeby napisac, ze wrocilismy szczesliwie. Poki co walczymy z jet-lag'iem, a ja odkopuje sie z brudnego prania. W Polsce czas minal fajnie, zdecydowanie mielismy szczescie z pogoda, ale plany nieco pokrzyzowaly nam... choroby. Z ktorych niestety widze jeszcze troche reszta bedzie wychodzic. Bo ja, jakims cudem, pozostalam zdrowa. :D

A po urlopie prosto w wir. Do domu dotarlismy wczoraj pod wieczor, wiec szybko odstawic wypozyczone na lotnisku auto, pojechac po (nie)stesknionego psiura, a juz dzis na 8 (!!!) rano, Nik mial spotkanie zapoznawcze w middle school. Dobrze, ze nadal funkcjonujemy na polskim czasie, wiec wstawalo sie znosnie. ;)

Mam nadzieje, ze spisywanie wspominek z Polski zajmie mi krocej niz dwa lata temu, ale zobaczymy. ;)

Cieszcie sie ostatnimi dniami wakacji! Potworki ruszaja edukowac sie juz we wtorek! :D

piątek, 2 sierpnia 2024

Miesiac sie konczy, kolejny zaczyna

Ostatni weekend lipca zaczal sie od kiepskiej nocy. Sasiedzi znow mieli imprezke i gadali oraz zasmiewali sie w glos do... 2 nad ranem. Co chwila sie przebudzalam przy glosniejszych wybuchach smiechu. Potem zbudzil mnie M., wychodzacy o 3 do pracy. A na koniec, o 5 rano, urzadzil pobudke kot. :/ Budzik nastawilam na 9, ale kiedy go wylaczylam, zamknelam oczy "na chwile", po czym zbudzilam sie o... 9:42. :O 
Sobota, 27 lipca, zaczela sie wiec pozniej niz przewidywalam. Ja to jednak ja, ale Nik spal do... 11. W koncu go obudzilam, z czego byl oczywiscie bardzo niezadowolony, ale kurcze, nie wiem o ktorej sam by sie obudzil... Nawet M. zdazyl z pracy wrocic, a syn nadal chrapal.

(Prawie) nastoletni spiacy krolewicz
 
Na ranek w sumie duzo planow nie mielismy. Malzonek poszedl sie zdrzemnac bo rowniez kiepsko spal i bolala go glowa, ja pieklam chlebek bananowy i jak najciszej sprzatalam, a Potworki sie w sumie snuly bez celu. Popoludnie to juz byla jednak inna para kaloszy. O 15 sie zebralismy i pojechalismy do pobliskiego miasta do spowiedzi, bo chcielismy zrobic to przed wylotem do Polski. Potem od razu przejechalismy do innego kosciola na msze. Poniewaz wyladowalismy w Polakowie, Nik zobaczyl polski sklep i chcial kupic sobie (za nasza kase, haha) chrupki Reksie. :D Poszlismy wiec wszyscy i niestety nabralismy caly koszyczek slodyczy i chipsow. Wrocilismy pozniej do chalupy na chwile relaksu, ale calego spokojnego wieczoru nie dane nam bylo zaliczyc. Na 19 zaprosili nas rodzice kolezanki Bi. Tak naprawde usilowali nas zaprosic juz od czerwca i wykrecalam sie jak moglam, wiedzac ze M. nie chce, a i sama nie bardzo mialam ochote. To bardzo sympatyczni ludzie, ale chyba na starosc robi sie ze mnie coraz wiekszy samotnik i jakos nie mam ochoty nawiazywac blizszych znajomosci. Tutaj zupelnie nie przeszkadzaloby mi zeby byli takimi rodzicami do wymiany kilku zdan przy odbieraniu dzieciakow. :D No ale zapraszali "moze tego dnia", "a moze tego", wiec w koncu powiedzialam malzonkowi, ze ja moge jechac dla swietego spokoju, ale zapraszaja nas, a nie ze tamta mama zaprasza tylko mnie. Jesli wiec kategorycznie nie chce, to niech mi powie jaka wymowke mam im napisac. I stal sie cud, bo M. stwierdzil, ze skoro az tak nalegaja, to dobra, pojedziemy. Szok! :O Poniewaz poza kolezanka Bi, tamci ludzie maja jeszcze corke w wieku Kokusia, z ktora ten byl rok temu w klasie i nie bardzo sie lubili, wiec Nik oznajmil kategorycznie, ze nie jedzie. Pojechalismy tylko z Bi i strasznie dziwnie bylo miec ze soba jedno dziecko. ;) Dziewczyny oczywiscie bawily sie znakomicie i poza kolacja wlasciwie ich nie widzielismy. Jedzenia za to zrobili tak duzo, ze az glupio mi bylo, iz tyle tego wszystkiego przygotowali tylko dla nas. Oni pochodza z Jordanii, wiec jedzenie bylo takie troche swojskie, jak mieso z grilla, a troche egzotyczne, bo do tego np. pikantne sosy z podplomykami. Ogolnie przepyszne. Rozmawialo sie tez calkiem sympatycznie, choc az scierplam kiedy temat zszedl na polityke, a pozniej na sprawy religijno - duchowe. Ci ludzie nie sa praktykujacymi muzulmanami, ale wiadomo, ze w takiej kulturze sie wychowali. Natomiast M. to zagorzaly katolik i w dodatku swoje zdanie zaznacza stanowczo i bez skrepowania. Na szczescie dosc szybko udawalo sie puscic rozmowe na inne tory. :D Ogolnie bylo niezle i zamiast planowanej godzinki, zostalismy ponad trzy. Do domu wrocilismy tylko po to zeby nakarmic syna oraz zwierzyniec i M. poszedl od razu spac, a ja oraz dzieciaki wkrotce po nim. Niestety, u sasiadow byl kolejny imprezowy wieczor... :/

Niedziela zleciala niesamowicie szybko, mimo ze w sumie nic takiego nie robilismy. W nocy ponownie, najpierw sasiedzi nie dawali zasnac, a potem Oreo obudzila mnie o 5:30. Budzik zadzwonil o 9, ale zanim sprawdzilam godzine, nagle zrobila sie 9:32. Kiedy wstalam, mocno sie zdziwilam, ze Nik juz nie spi. Zasiadlam zeby zrobic (ostatni raz, poki co) bezrobocie. Przy okazji otworzylam skrzynke mailowa, gdzie znalazlam wiadomosc, ze nie przeszlam do kolejnego etapu rozmow o prace po tej czwartkowej. Coz, troche mi przykro, choc spodziewalam sie ze tak moze sie to skonczyc... Zjedlismy sniadanie, przelozylam naczynia do zmywarki, ogarnelismy sie i przyjechal dziadek. Posiedzielismy ogladajac igrzyska, choc mocno skakalismy z konkurencji na konkurencje. Z wiadomego powodu, dzieciaki najbardziej zainteresowalo plywanie, choc Bi obejrzala tez z fascynacja siatkowke kobiet, a Nikowi spodobalo sie kajakarstwo. Po odjezdzie dziadka chwile jeszcze popatrzylismy na olimpiade, ale potem trzeba bylo zrobic cos pozytecznego. Poskladalam jedno pranie, wstawilam nastepne, po czym przypomnialo mi sie, ze kilka dni temu zmienilam Potworkom posciel, ale naszej juz nie. Trzeba sie wiec bylo za to zabrac. Potem z rozpedu wyszorowalam zlewy w gornych lazienkach i zagonilam Kokusia pod prysznic. Jakas kolacja, wlaczyc zmywarke i niewiadomo kiedy dzien sie skonczyl. Tego dnia rano bylo jeszcze slonce, ale wczesnym popoludniem zrobilo sie pochmurno, za to wyraznie wzrosla wilgotnosc. Duchota niestety ma sie utrzymac przez reszte tygodnia, a z nia przelotne deszcze oraz burze. A ja liczylam na ladny ostatni tydzien przed Polska zeby jeszcze nacieszyc sie jeziorem, ech... Zobaczymy jak to wyjdzie w praniu, bo deszcz mial zaczac padac juz w niedziele wieczorem, ale wiadomo, ze jak nie podlalam ogrodka, to nie padal. :D

Dwa z czterech mieczykow zdecydowaly sie zakwitnac, ale ciesze sie, ze w ogole wyrosly, bo mialy byc jednoroczne, a wykielkowaly trzeci rok pod rzad ;)


O 5:17 zostalam obudzona oczywiscie przez kota, ktory stwierdzil, ze pora wyjsc zapolowac. Potem jeszcze przysnelam, ale co chwila budzil mnie szum, nadszedl w koncu bowiem deszcz i to w postaci prawdziwych oberwan chmury. Poniedzialek powinien sie zaczac od biegania, ale kiedy sie obudzilam, nadal w najlepsze padalo, wiec odpuscilam. Kiedy zjadlysmy z Bi sniadanie, pomaszerowalam sobie za to przez 10 minut po domu. Jak dobrze miec na dole otwarty uklad i moc chodzic w kolko. :D Tylko Maya nie wiedziala co sie dzieje i co chwila do mnie przybiegala, myslac najwyrazniej, ze szykuje sie do wyjscia. Wyjsc zreszta naprawde planowalam, ale musialam poczekac na Kokusia. W koncu kawaler sie obudzil, ale zanim zjadl sniadanie, ubral sie i przygotowal do wybycia z domu, bylo po 11:30. Pojechalismy do supermarketu, bo trzeba bylo zrobic zakupy szkolne. Dwa lata temu popelnilam blad nie robiac ich przed wylotem do Polski (w sumie to listy dostalam dwa dni wczesniej) i potem zalowalam, bo nie dosc ze po przyjezdzie bylam kompletnie wybita z rytmu, to w sklepach wszystko bylo juz przebrane. W obecnej szkole Potworkow na szczescie liste przyborow zalaczyli zaraz po zakonczeniu roku szkolnego, moglam wiec odhaczyc to przed wyjazdem. A ze trafil sie ponury, deszczowy dzien, wiec idealnie nadawal sie do zalatwiania spraw. Oprocz zwyklych drobiazgow, jak zeszyty, foldery, dlugopisy czy katomierze, obydwa Potworki musialy wybrac plecaki. Kokus mial juz swoj dwa lata i choc trzymal sie nadal super, to byl gdzieniegdzie odbarwiony, no i, jesli mozna sie sugerowac iloscia szpargalow targanych codziennie przez Bi, za maly do gimbazy. Natomiast Starszej kupilam plecak rok temu i myslalam, ze posluzy przez cale middle school, ale zamek z jednej strony nie wytrzymal nawet pierwszego semestru. :O Jakims cudem nadal mogla go zapinac od drugiej strony, az do... maja, kiedy popsul sie kompletnie. Na sam koniec roku szkolnego nie oplacalo sie szukac plecaka, wiec chodzila z otwarta klapa i zastanawialam sie czy nie pogubi polowy rzeczy. Udalo sie dotrwac do konca, ale nie bylo opcji; do VIII klasy trzeba jej bylo sprawic nowy. Jak zwykle z Potworkami, Nik zdecydowal sie na plecak blyskawicznie, a Bi patrzyla i przekladala i dumala...

Wyprawka Kokusia; sam stwierdzil, ze jest "nudny", bo wybral caly czarny plecak oraz caly czarny piornik ;)

 
W koncu wyslala zdjecia kolezance zeby sie poradzic, ale nawet kiedy ta wyrazila swoje zdanie, panna dopytywala o moje. Wreszcie niemal zdecydowalam za nia... ;) Poza plecakami, w sklepie udalo nam sie dostac praktycznie wszystko, choc troche irytowala mnie Bi. Wiadomo, ze ona bedzie w middle school drugi rok, wiec sporo przyborow juz ma. Najwyrazniej jednak zazdrosna byla, ze dla Kokusia kupuje wiecej (bo nie mam wyjscia) i zaczela sie wyklocac, ze potrzebuje np. wiecej folderow, bo ma wszystkie w tym samym kolorze (a kto jej rok temu kazal brac same zielone?), w jednym segregatorze odkleja sie plastik, a czystego zeszytu, ktory jej zostal nie chce, bo ma czerwona okladke. :O

Wyprawka Bi, ktora powinna byc mniejsza, a tymczasem stos wyglada identycznie jak Kokusiowy...


Ogolnie Potworki probowaly mnie naciagnac na tuzin rzeczy, ktorych nie bylo na liscie, lub ktore wiem, ze maja, wiec wyszlam stamtad z bolem glowy. Zrobila sie juz pora pozno-lunchowa, wiec trzeba bylo albo wracac szybko do domu, albo "zjesc na miescie". Od jakiegos czasu dzieciaki prosza zeby pojechac do takiego czy innego przybytku. Wiadomo, koledzy opowiadaja i sie chwala, a my raczej nie jadamy poza domem. Tu akurat wiedzialam, ze nieopodal jest Taco Bell, ktore bylo jednym z "marzen" Potworkow. Dla nieswiadomych to taki pseudo-meksykanski fast food. Zabralam wiec mlodziez i wyszli zachwyceni, ze taaakie dobre. :D Pozniej musielismy jeszcze zajechac do UPS, odeslac zamowione dla Nika crocs'y. Wiedzialam, ze stopy niesamowicie mu urosly, ale nie wiedzialam, ze az tak. Zamowilam mu wieksze o rozmiar od obecnych, a okazaly sie na styk. Moglabym przysiac, ze jeszcze kilka miesiecy temu mial stope mniejsza troche od Bi, potem rowna, a teraz nagle zrobila sie wieksza! Zmierzylam z moja i ma praktycznie taka sama, a ja nosze rozmiar buta 38-39, w zaleznosci od rozmiarowki. :O W kazdym razie, chcialam zeby ponosil je przez reszte lata i moze jeszcze na wiosne, wiec musialam zamowic o kolejny rozmiar wieksze, a tamte odeslac. Nastepnie zajechalismy jeszcze do biblioteki, bo musialam oddac ksiazke, a Nik chcial sobie wypozyczyc film. A jakie filmy ogladaja teraz moje dzieciaki? Mlodszy uparl sie, zeby zobaczyc Venom, ktory nie wiem czy nie jest troche za straszny dla niespelna 12-latka. Skoro juz tam bylismy, to Bi chwycila Dune, ktora jak dla mnie zupelnie nie jest pozycja dla niej, ale glownie przez spora doze polityki i niezbyt warta akcje. Mysle, ze Starsza sie zwyczajnie znudzi, ale skoro chciala zobaczyc Zendaye, to niech ma. ;) Tak swoja droga, zastanawia mnie polskie tlumaczenie tego filmu: Diuna. To spolszczenie angielskiego tytulu oczywiscie, tyle ze slowo "dune" w angielskim oznacza zwyczajnie "wydme". Nie lepiej bylo zatytulowac film "Wydma"? Pewnie nie brzmialo wystarczajaco wyrafinowanie. :D W kazdym razie, zaopatrzeni w plyty wrocilismy do chalupy, gdzie niedlugo dojechal z pracy M. Wieczor uplynal ekspresowo, na skladaniu prania, wstawianiu nastepnego, a takze ogladaniu kolejnego odcinka Rodu Smoka. Potem to juz prysznice i malzonek ewakuowal sie do spania, poczytalam Nikowi i dzieciaki zaszyly sie w swoich pokojach.

Wtorek zaczelam o 4:57. Jak sie pewnie domyslacie, Oreo darla sie w korytarzu, domagajac wypuszczenia. Wrocilam potem do lozka, ale dlugo sie przewracalam z boku na bok, nie mogac zasnac. Kiedy o 8 zadzwonil budzik, wylaczylam go, po czym... nie wiem kiedy zrobila sie 8:22. ;) Nadal nie moglam sie dobudzic, wiec zanim sie zwloklam, bylo po 9. Bi juz myslala, ze nie planuje biegac i faktycznie przeszlo mi to przez glowe, ale jednak sie przymusilam. Bylo mgliscie i ponuro. Termometry pokazywaly "tylko" 22 stopnie, ale ze wilgotnosc przekraczala 80%, po wyjsciu przekonalam sie, ze powietrze kleilo sie jak zupa. Nie byl to przyjemny marszo-bieg, ale dalam rade, szczegolnie ze nie wiem ile razy jeszcze pobiegam w tym tygodniu. Kolejnego dnia zapowiadali ponownie deszcz, a w czwartek mialam rano umowionego fryzjera. Wrocilam do chalupy, mycie, sniadanie, itd. Potem posprawdzalam prognozy pogody, bo tego dnia mialo byc ladnie, ale poki co wygladalo jakby w kazdej chwili mialo padac. Nie mowiac juz, ze wszystko bylo nadal mokre po deszczu poprzedniego dnia i w nocy. Planowalam tego dnia zabrac Potworki nad jezioro, ale poniewaz ranek nie wygladal zbyt zachecajaco, stwierdzilam ze zamiast wyjechac jak zwykle okolo 11:30, pojedziemy gdzies o 14. I faktycznie, okolo poludnia zaczelo sie przejasniac, tyle ze dodajac do tego wilgotnosc, zrobila sie taka parowa, ze szybko wlaczylam klimatyzacje. Musialam napisac o nowych planach do znajomej, ktora miala dolaczyc do nas z corka, a takze do sasiadki, bo mialam wziac jej dziewczyny. Na szczescie zmiana godziny nie pokrzyzowala nikomu szykow. Za to zyskalam wolny ranek i wczesne popoludnie, wiec mialam czas poskladac pranie, wstawic a potem przelozyc do suszarki nastepne, posprzatac kuchnie, itd. Podalam tez Potworkom lunch przed wyjsciem, choc spodziewalam sie, ze potem i tak moga chciec kupic cos w budce z zarciem. Nika musialam przekonywac zeby z nami pojechal, bo jego kumpel byl na polkoloniach. W koncu wytoczylam najciezszy argument - ze tata wraca za godzine z pracy i jak zobaczy, ze nie pojechal z nami, na bank kaze mu wylaczyc cala elektronike i zajac sie czyms innym. Czy nie lepiej wiec pojechac jednak nad wode? Taki argument byl nie do przebicia i Mlodszy zabral sie z nami. :D Na miejscu rozbilismy plazowy oboz i dzieciarnia ruszyla do wody, czekajac az dojedzie kolejna kolezanka. Okazalo sie przy okazji, ze starsza sasiadka i tamta dziewczynka nie widzialy sie poza szkola (a nawet tam bylo to przelotnie) od okolo dwoch lat i nie byla pewna, czy nadal ja lubi. Super, bo mi sa przeciez potrzebne kolejne nastoletnie towarzyskie "dramaty". Znajoma w koncu dojechala z corka i na szczescie, zgodnie z moja nadzieja, sasiadka jest tak otwarta i ogolnie przyjacielska, ze po kilku minutach szalaly juz we trzy jakby widzialy sie codziennie. Na szczescie Kokusiowi zostala do towarzystwa mlodsza sasiadka. Bawili sie zreszta przez chwile wszyscy razem, skaczac z pomostu.

Skacze Bi
 
Po jakims czasie niestety mlodsza sasiadka wlaczyla sie w szalenstwa dziewczyn, wiec Nik zaczal sie nudzic i marudzic ze zaluje ze przyjechal. Dlugo to na szczescie nie trwalo, bo sasiadki oznajmily ze sa glodne, wiec wszyscy ruszylismy do budy z zarciem.

Przerwa na doladowanie baterii
 
A po zjedzeniu, najmlodsza panna zaczela prosic siostre zeby poszla z nia na plac zabaw. One pobiegly, Bi oraz corka znajomej stwierdzily, ze co im szkodzi, a za nimi polecial Nik. I tak, cala piatka "starych koni" szalala na placu. ;)
 
Wyglada jakby byli sami - pewnie wystraszyli wszystkie maluchy :D

Jak tam pobiegali, to ponownie sie zgrzali, wiec ruszyli znow do wody i na pomost. Ciesze sie, ze Nik w koncu sie przemogl i plynie do niego bez marudzenia, ze nie widzi dna i ze kraza tam ryby. ;)

Skacze Nik
 
Planowalam wyjsc o 17, bo sasiadka napisala ze dziewczyny maja taekwondo o 18, pozniej dostalam jednak wiadomosc, ze do nas dolaczy. Wyrwala sie wczesniej z pracy, a zajecia jej corki maja tak naprawde o 18:50. Ostatecznie wyszlismy stamtad tuz po 18 i musze przyznac, ze bylam dosc zmeczona, bo to 3.5 godziny...

Takie ujecia to kwintesencja wakacji :)
 
Wrocilismy do domu, gdzie urzedowal juz oczywiscie M. i trzeba bylo sie przebrac i porozwieszac wszystkie mokre rzeczy. Na szczescie nie musialam podlewac, bo ziemia byla nadal wilgotna, a na kolejny dzien i tak znow zapowiadali deszcz. Poszlam za to zerwac kilka zaczerwienionych pomidorow. Ogorki znalazlam tylko dwa i to jeszcze malawe. Poza tym przeprowadzilam znow oprysk. Wiedzialam, ze kolejnego dnia deszcz znow zmyje ten srodek, ale jak w miedzyczasie mial zamordowac czesc zyjatek, to i tak sie oplacalo. ;) Pozniej juz kolacja, jakies lody na deser i malzonek szybko uciekl do spania.

W nocy z wtorku na srode jakos kiepsko spalam. Chyba dlatego, ze choc nadal mielismy wlaczona klimatyzacje, przy nizszej temperaturze na zewnatrz, rzadziej sie wlaczala i bylo mi duszno. Zbudzilam sie kiedy M. wstawal do pracy i nie moglam za cholere zasnac ponownie. Przewalalam sie z boku na bok i zupelnie nie dawalam rady znalezc wygodnej pozycji. Po dlugich meczarniach zasnelam, tylko po to zeby o 5:17 zbudzil mnie kiciul. Wypuscilam nieboskie stworzenie i na szczescie tym razem udalo mi sie dosc szybko ponownie zasnac. Niestety, o 8 rano bylam srednio przytomna. Wczesniej kilka razy przebudzalam sie, slyszac deszcz i cicho liczylam, ze bedzie padalo, a ja zyskam wymowke zeby nie biegac. ;) Niestety, okazalo sie, ze choc wszedzie sa kaluze, jest pochmurno, a powietrze tak wilgotne, ze mozna je krajac nozem, nie padalo. Niechetnie wiec, ale dalam sobie mentalnego kopa i zmusilam do wyjscia. Nie bylo latwo, bo i niewyspana bylam i naprawde nie bylo czym oddychac, ale dalam rade i bylam z siebie dumna, ze lenistwo nie wygralo. Po powrocie oczywiscie mycie i sniadanie i na szczescie Nik sam z siebie wstal o przyzwoitej porze. Mial zreszta szczescie, bo planowalam go obudzic jakby cos. Korzystajac z pogody nie zachecajacej do wyjscia, chcialam bowiem odkurzyc i pomyc podlogi. Oczywiscie potem okazalo sie, ze przez caly dzien co chwila wychodzilo slonce, a rozpadalo sie dopiero okolo 17. ;) Tak czy siak odkurzylam, a potem dzieciaki chcialy obejrzec druga czesc filmu Venom. Ja w miedzyczasie latalam na mopie, wstawialam pranie, itd. Musialam tez podjechac oddac nietrafiony Amazonowy zakup i zajechac do banku. Po powrocie zajelam sie przygotowaniem letniego klasyka, czyli placuszkow z cukinii. Wydrazanie nasion, a potem tarkowanie i zostawienie do puszczenia wody jednak troche zajelo, wiec cieszylam sie, ze juz wczesniej M. postanowil po pracy podjechac po chinczyka.

Pyszota!
 
Akurat stalam przy patelni smazac placki, kiedy przyszly corki sasiadki, twierdzac ze chca sie nauczyc jak opiekowac sie Oreo. Zdziwilam sie, bo dzien wczesniej sasiadka mowila, ze planuje podjechac po pracy i samej wszystko obejrzec, ale co tam. Pokazalam dziewczynom co i jak i przekonalam, zeby sie nie martwily bo zostawie jeszcze kartke z instrukcjami, jakby cos. Posiedzialy chwile, pograly z Bi w gre, a potem namawialy ja zeby poszla do nich, ale mialy tylko pol godziny, bo potem musialy sie zbierac na zajecia. Ku mojemu zdumieniu, Starsza stwierdzila, ze na 30 minut nie oplaca sie jej tam isc. :O Dobrze sie jednak stalo, bo juz zaczynaly nadciagac ciemne chmury, a po chwili w oddali zaczely rozlegac sie grzmoty. Przez godzine grzmialo gdzies daleko i juz myslalam, ze przejdzie bokiem, ale nagle burze nadciagnely bezposrednio na nas i juz do wieczora grzmialo, blyskalo i lalo jak z cebra. Tymczasem sasiadka jednak wpadla, bo stwierdzila, ze nie ufa iz jej dziewczyny wszystko zapamietaja. :D Przy okazji poprosila, czy moglibysmy zajrzec do ich krolikow, bo wyjezdzaja na 3 dni. Wczesniej napisala sasiadka obok, zeby poprosic o opieke nad ich kotami, wiec dzieciaki bada mialy zwierzyniec do ogarniecia. ;) Wieczor szybko przelecial, kolejne prysznice i malzonek poszedl spac, wiec w calym domu nastala cisza nocna. :D A! Dostalam od sasiadki autentyczny hinduski stroj! Smiala sie, ze bede miala wlasny na ich swieto Diwali, na ktore nas co roku zapraszaja. Straznie mily gest, choc po przymierzeniu okazalo sie, ze musze uwazac zeby wiecej nie przytyc, bo ledwie zmiescil mi sie biust. ;)
Niestety, ujecie i swiatlo kiepskie. Sukienka ma ladny, metaliczny haft, a do niej mam blyszczace getry, ktore tu sa praktycznie niewidoczne. Calosc wyglada na tym zdjeciu po prostu niczym koszula nocna :D


Tymczasem wplynela dla mnie pierwsza pensja od dluzszego czasu. Za to nie przyszlo bezrobocie, mimo ze wypelnilam je w niedziele. Podejrzewam, ze moj szef musial zawiadomic urzad pracy, ze wznawia pensje, a dla nich to rownoznaczne z powrotem do pracy.

W nocy spalam w koncu lepiej i cale szczescie, bo Oreo zbudzila mnie znow o 5:28, a potem musialam wstac o 7. Tego dnia bylam rano umowiona do fryzjera, wiec nie poszlam biegac, tylko zjadlam sniadanie, zebralam sie i popedzilam.

Dobrze, ze kawusie dostalam, bo w domu nie zdazylam wypic
 
Fryzjerka tym razem uwinela sie calkiem sprawnie i juz o 11 bylam w domu. I bardzo sie zdziwilam, bo Nik nadal spal (!), a Bi (ktora juz wstala kiedy wyjezdzalam) nie zrobila sobie nawet sniadania. :O Obudzilam syna, przyszykowalam dzieciakom jedzenie i moglam zajac sie domem. Bi chciala obejrzec wypozyczone Dune, a do ogladania przylaczyl sie Nik. Niespodzianka bylo, ze jemu chyba film bardziej sie spodobal niz siostrze, choc wiekszosc seansu czekal na slynne, wielkie czerwie, a tych w pierwszej czesci az tak duzo nie bylo. ;) Poniewaz sniadanie zjedli w poludnie, mialam lekki problemik zeby przymusic ich do zjedzenia obiadu. Dopiero o 15 w koncu (z przewrotem oczami) sie zdecydowali, bo mielismy jechac nad jezioro, ale powiedzialam ze bez obiadu nigdzie nie jada. Jechalismy zas tak pozno, zeby moc wziac ze soba kolege Nika, ktory mogl pojechac dopiero po polkoloniach. Umowilam sie przy okazji ze znajoma, ktora przyjechala ze swoja corka. Czyli kazde z Potworkow i ja, mielismy wlasne towarzystwo. ;) Dziewczyny spedzily caly czas w wodzie. Od czasu do czasu plynely do pomostu i z niego skakaly, ale wyszly na brzeg dopiero po dwoch godzinach, zeby odpoczac i zjesc reszte frytek, kupionych wczesniej przez kolezanke. Chlopaki wzieli pilke do kosza, wiec chodzili w te i we w te, troche grajac, troche plywajac. Kolega Kokusia w koncu odwazyl sie tez poplynac do pomostu i z niego skoczyc.

Bi skacze, a chlopaki obok graja w kamien - nozyczki - papier, zeby zobaczyc kto pierwszy "wpadnie" do wody
 
Patrzylam na niego z niepokojem, bo okazuje sie, ze pomimo basenu w domu, chlopak nie jest zbyt wprawnym plywakiem. Ale w sumie nie ma co sie dziwic, bo jednak przeplynac te kilka metrow przez basen to co innego niz tu, gdzie do pomostu jest kawalek. Dal jednak rade i ratownicy nie musieli pedzic z pomoca. :D Chlopaki tez w ktoryms momencie zazyczyli sobie SUP'a. Ponownie poplyneli na jednej desce, choc podobno planowali wymieniac sie wioslowaniem.

A wioslo gdzie? :O
 
Spytalam dziewczyn czy tez chca, ale jakos nie. Bylo niemozliwie goraco i duszno - 32 stopnie i wysoka wilgotnosc, a powietrze stalo. Siedzialysmy ze znajoma i gadalysmy, ale czulam jak pot splywa mi doslownie kropelkami spod pach, wiec stwierdzilam ze trzeba wlezc do wody i sie schlodzic. Woda byla orzezwiajaca i jako klasyczny zmarzluch, po pol godzinie zaczelam miec gesia skorke i stwierdzilam, ze wystarczy tego chlodzenia. ;) Dochodzila 19 kiedy chlopcy oznajmili, ze sa glodni, poszlam wiec z nimi do budy z zarciem. Oczekiwanie zawsze trwa tam wieki (nie pomoglo, ze przed nami zamawialy dwie spore grupy), wiec kawalerowie urzadzili sobie meczyk w kosza, ale ze rozrabiali coraz smielej, w koncu odeslalam ich na boisko.

Jakis pokaz "talentu"
 
W koncu odebralam zamowienie, zgarnelam ich po drodze i oni poszli zjesc, a ja wrocilam na plaze. Minelo kilka minut i... oglosili przez glosniki, ze za 15 minut zamykaja plaze. Na to przybiegl Nik z ledwie ruszonym jedzeniem, bo chcial jeszcze poplywac. Jego kolega oznajmil za to ze ma dosc wody i ostentacyjnie zalozyl koszulke. ;)

Ostatnie chlapanko przed przymusowym opuszczeniem zbiornika
 
Kiedy wiec po kwadransie ogloszono, ze plaza jest oficjalnie zamknieta, zaczelismy sie zbierac, ale zanim wszystko pozbieralam, zanim dostalysmy sie pod prysznice zeby splukac stopy, zapakowalismy do auta, a potem odwiezlismy jeszcze kolege Kokusia, do chalupy dotarlismy o 20. Tak naprawde wiec zamienilam tylko pare slow z malzonkiem i ten musial sie klasc...

W piatek rano wstalam juz normalnie, czyli o 8, zebralam sie i poszlam pobiegac. Mozliwe ze ostatni raz na ten czas, bo przed wylotem chce troche odpoczac i zrobic przerwe kostce, ktora nadal pobolewa przy chodzeniu, a wieczorami lekko puchnie. Serio, nie wiem co sobie tam uszkodzilam... A po powrocie z Polski zaraz zacznie sie rok szkolny i jak znam zycie, zabraknie mi motywacji do dalszego "sportu". Nie mowiac juz o tym, ze nadejdzie jesien i zrobi sie za zimno dla takiego zmarzlucha jak ja. Musze przyznac, ze juz w piatek bieglo mi sie slabo, bo bylo 26 stopni i duchota. I to o 9 rano. Oddychalo sie niemozliwie ciezko i ostatecznie skrocilam nieco ta torture. :D Po powrocie umyc sie, zrobic sniadanie sobie i dzieciakom, a potem... niespodziewanie zaczelam dostawac telefony z Polski. Najpierw mamuska, potem siostra... Przynajmniej jednak wiem wreszcie mniej wiecej jakie maja plany na nasz przyjazd. To znaczy, wlasciwie "planow" nie ma zadnych, ale jak ostatnio, czesc czasu spedzimy u siostry, czesc na dzialce rodzicow, maja wpasc z odwiedzinami moje dwie kuzynki... No, bedzie bardzo rodzinnie. Poniewaz musimy przed wyjazdem podojadac jak najwiecej zapasow, wiec nie jechalam na zakupy. Bi wyrazila jednak zal, ze ominie nas nasze tradycyjne bubble tea, wiec stwierdzilam, ze mozemy po prostu pojechac na "herbatke". ;) Poniewaz nie jechalysmy do sklepu, zabral sie z nami Nik, zeby osobiscie wybrac sobie napoj, choc tradycyjnie z sieci Dunkin' Donuts.

Kokusia zlapalam wpol mrugniecia, ale wyglada jak gdyby rzucil mi spojrzenie pelne pogardy... :D

Udalo sie wrocic do chalupy zanim zrobilo sie naprawde goraco, a mialy byc 32 stopnie i 65% wilgotnosci. Uff... Zaszylismy sie w chalupie, gdzie klimatyzacja milo chlodzila i dzieciaki ogladaly film. Tym razem ktoras z czesci Transformers, wiec cos bardziej dla Kokusia. ;) Bi zalowala, ze nie moze obejrzec do konca, bowiem miala plany, a wczesniej sasiadka dolozyla nam kolejne. Wszystkie prognozy, calkiem zgodnie pokazywaly, ze burze maja nadejsc po 16. Dochodzila 14, a tu nagle zaczelo pogrzmiewac w oddali i padac. I w tym momencie sasiadka (ktora prosila o zajrzenie do krolikow) napisala ze dostala paczki, a ma padac, wiec czy moglabym je wsadzic do srodka. Poniewaz juz lalo, wiec stwierdzilam, ze podjade szybko autem, a Bi zabrala sie ze mna zeby szybko spojrzec na krolice. Pojechalysmy, a po paczkach ani sladu. Napisalam do sasiadki, ale czekajac na jej odpowiedz weszlysmy do chalupy zajrzec jak sie miewaja zwierzaki. Sasiadka zadzwonila, zdziwiona, bo maja kamery i widzieli wyraznie, ze ktos szedl do drzwi z pakunkami. Wydedukowala w koncu, ze musialo to byc cos, czego odbior trzeba podpisac, wiec kurier zabral je spowrotem. Super, a ja specjalnie sie fatygowalam. Nie mialysmy z Bi czasu, wiec tylko zerknelysmy, ze kroliki zyja i maja sie dobrze i wrocilysmy do domu. Niestety tylko na okolo 10 minut, bo Starsza byla umowiona z kolezankami. Tym razem plany mialy zacne, bo zamiast umowic sie u ktorejs w domu, postanowily pochodzic po... galerii handlowej. :O Nastolatki sie znalazly. ;) To byl pomysl jednej z dziewczynek i na szczecie na miejscu okazalo sie, ze jej mama tez bedzie sie po tej galerii krecic, wiec to nie tak, ze dziewczyny zostana samopas. Przyznaje, ze poczulam ulge, bo nie wiedzialam co panny wymysla i co moze sie potencjalnie zdarzyc.

Galerianki :D
 
Wrocilam do Kokusia, ktory zostal sam w domu i za chwile dojechal M. Malzonek tradycyjnie grzebal przy przyczepie, co zajelo mu wiekszosc popoludnia. Bi miala zostac w galerii do 17:30, a potem mama kolezanki miala ja odwiezc. Wczesniej jednak panna napisala czy moga zostac do 18, bo tak swietnie sie bawia. I pomyslec, ze w drodze tam, przezywala ze sie denerwuje, bo nie wie czego sie spodziewac, czy ktos jej nie porwie, nie okradnie, itd. :D Chyba jednak nasze gadanie o niebezpieczenstwach tego swiata, gdzies dociera. Do domu dotarla dopiero tuz przed 19 i zachwycona pokazywala swoje "lupy". ;) Wziela troche swojej kasy, a ja wspanialomyslnie dolozylam jej $20 na cos do picia i jedzenia. Okazalo sie, ze dziewczyny byly mistrzyniami szukania okazji i panna wrocila z nowym perfumikiem, zestawem pozlacanych kolczykow oraz nowa bluzeczka; wszystko kupione z przecen. :D

Kolejny wynalazek z glebokim dekoltem i nie dosiegajacy pepka
 
Kiedy pochwalila sie zakupami, szybko poszlysmy do sasiadow, tym razem juz uwazniej spojrzec na ich kroliki. Stworzenia ciekawskie, ale wyraznie liczyly na wypuszczenie z klatki, tyle ze sasiadka przestrzegla zeby tego nie robic, bo nie zagonilybysmy ich spowrotem. Po chwili, pomimo glaskania i przysmaczkow, zaczely nas wiec ignorowac. :D Wrocilysmy do domu i Potworki pobiegly z kolei nakarmic kotki sasiadow, zanim zrobilo sie ciemno. Wybrali dobra pore, bo zaraz po ich powrocie znow zaczelo grzmiec, wiec troche pozniej i biegliby w deszczu.

Na koniec, zgodnie z obietnica, pokazuje ukonczony przez Bi prezent dla cioci:

To jest smok, choc bez rogow i skrzydel (taki projekt) wyglada na jaszczurke :D


Do naszego wylotu zostalo jeszcze kilka dni, ale nie zdaze juz raczej nic napisac, wiec do poczytania po moim powrocie! :)