piątek, 19 grudnia 2025

Nowy rozdzial w ksiazce zwanej "Zyciem"

A w sobote, 13 grudnia, niespodzianka! Mialam wolne! O tym dlaczego, kawalek nizej. Poki co, zostanmy przy sobocie, ktora zaczela sie spaniem do budzika, czyli do 8:30. Nie moglam za bardzo sie powylegiwac dluzej bo grafik mielismy napiety, wiec szybko wstalam, zjadlam sniadanie i umylam sie. Pozniej zabralam sie za odkurzanie i mycie podlogi na gorze i przykazalam Potworkom zrobienie tego u siebie. Bi poskrobala sie po glowie, bo kilka dni temu wyciagnela i zaczela ukladac puzzle z 1000 czesci. Lezaly zapomniane na polce, bo dostala je kilka lat temu i wowczas pokonaly ja juz na starcie. Na obrazku sa wilki na sniegu. Wszystko bialo-szare z tylko malymi elementami w innym kolorze. Tym razem idzie jej lepiej, ale jednak troche to zajmie, a ona zawalila puzzlami najwiekszy otwarty obszar paneli. Teraz odkurzyla i umyla podloge naokolo, ale tam gdzie puzzle, bedzie sie zbieral kurz i kocie klaki az skonczy. :/ Pozniej zostal mi czas tylko na szybciutka kawe, po czym na 12:15 pedzilam z Kokusiem na kolejny mecz koszykowki. Smiac mi sie chcialo, bo Nik ciagle powtarza, ze ma taka super druzyne i ze sa najlepsi. I co? Drugi mecz, a juz trafila kosa na kamien. Przeciwnicy byli z sasiedniej miejscowosci i tez okazali sie mocni. Gra byla baaardzo wyrownana, ale nasze chlopaki ostatecznie przegraly 20:21. :O

Kokusiowi udalo sie dorwac do pilki ;) 

Mlodszy wyszedl z nosem na kwinte i narzekal ze przegrali przez chlopaka (jedynego, ktorego nie lubi ze swojej druzyny), ktory ciagle zapominal kryc przydzielonego mu przeciwnika i tamci to wykorzystywali. Mnie sie wydaje, ze po prostu grali na tak podobnym poziomie, ze zadzialalo tu zwyczajne szczescie, bo zespol Kokusia mial mnostwo okazji do strzalow, ktore konczyly sie pudlem. Po meczu musialam zajechac do UPS'u nadac dwie przesylki z nieudanymi zakupami z Amazona, po czym pojechalismy do domu. Dlugo w nim nie posiedzielismy, bo chcielismy juz tego dnia zaliczyc przedswiateczna spowiedz, w nadziei unikniecia tlumow. Taaa... Spowiedz byla w Polakowie, wiec kawalek trzeba bylo przejechac, a zaczynala sie o 15, wiec juz od 14:40 powtarzalam zeby sie zbierac, bo 1.5 tygodnia przed Swietami na pewno bedzie juz wiecej ludzi. Nikt mnie nie sluchal, nawet M. i wszyscy sie snuli. Wyjechalismy tuz przed 15 i co? Tak jak myslalam, kolejki byly juz na kilkanascie osob. Normalnie nie byloby tak zle, ale na 16 chcielismy zdazyc ma msze w kosciele nieopodal naszego domu, zeby potem skrocic sobie powrot. No coz, kazdy po kilka minut spowiedzi i nie zdazylismy. :/ Przejechalismy do innego kosciola, rowniez w Polakowie, gdzie tez msza jest w soboty o 16, tyle ze potem czekalo nas 20 minut jazdy do domu... Po powrocie szybko chcialam zabrac sie za kremy do tortu bo pamietalam ze one musza potem stezec w lodowce, inaczej sie leja. Niestety, tym razem sama dalam plamy, bo wczesniej zapomnialam... wyjac maslo! :O Suuuper... Musialam wiec kombinowac jak tu jak najszybciej je zmiekczyc. Akurat M. rozpalil w kominku, wiec w koncu pokroilam je na kawaleczki i przekladalam  przed ogniem to na jedna strone, to na druga. ;) Kiedy w koncu zmieklo, ukrecilam kremy, ale tak jak sie obawialam, wyszla z nich zupa. :/ Wladowalam je do lodowki, a w miedzyczasie stwierdzilam, ze przygotuje sobie juz wszystko inne, czyli ubilam bita smietane z serkiem mascarpone, przygotowalam herbate z cytryna do nasaczania biszkoptu, no i pokruszylam ciasteczka Oreo, bo tym razem dekoracje wymyslilam sobie wlasnie z nimi. Tutaj sama troche zrobilam sie w bambuko, ale o tym za momencik. Kiedy juz wszystko co moglam, przygotowalam, pozostalo czekac na masy. W koncu zrobilo sie jednak po 20 i stwierdzilam, ze moze nie bedzie zle. Coz, bylo... :/ Nie wiem kiedy ja sie naucze, zeby te masy robic dzien wczesniej. Za kazdym razem ten sam blad. Czasu malo, a krem sobie wyplywa bokami, ech. Jakby malo bylo zbierania lyzka wyplywajacej masy, po tylku dala mi tez dekoracja. Tak jak pisalam, uzylam skruszonych ciasteczek Oreo, ktore dodalam do bitej smietany. Pomysl niezly, ale dopiero po fakcie stwierdzilam, ze do tego celu potrzebne sa chyba same ciasteczka, bez nadzienia. Pokruszone ciastka byly bowiem nadal dosc wilgotne, a bita smietana jeszcze dodala wilgoci i w rezultacie okruchy zbijaly sie w grudki, ktore zatykaly mi koncowki do rekawa cukierniczego! Musialam wydlubywac je wykalaczka i mamrotalam pod nosem przeklenstwa. Skonczylam po 23 i juz nie chcialo mi sie nawet siadac na kompa, tylko padlam do lozka. Efekt koncowy byl jednak calkiem zadowalajacy.

Nieskromnie przyznam, ze wyglada bardzo profesjonalnie, choc tylko ja wiem, ile mnie ten tort kosztowal nerwow :D

Niedziela ponownie byla dla mnie wolna, ha! :) Malzonek niestety juz takiego szczescia nie mial, a jeszcze jak na zlosc, Matka Natura zeslala opady sniegu. Naprawde cieszylam sie, ze nie musze w taka pogode jechac, a przede wszystkim wracac (bo warunki musialy byc coraz gorsze zanim drogowcy sie sprezyli) z pracy. 

Taki widok po wstaniu z lozka

Tym razem prognozy kompletnie sie pomylily, bo nie mialo wlasciwie nic napadac, jakas tam warstewka i tyle. Mialo tez skonczyc juz o 8 rano, tymczasem padalo do poludnia i w rezultacie moze nie spadlo niewiadomo ile, ale kilka cm bylo, a ze kiedy zaczynalo padac, bylo okolo 0 stopni, zas pozniej scisnal mroz, to zrobilo sie slisko.

Samiec kardynala (na balustradzie) pysznie prezentuje sie na tle sniegu

Samiczka (w karmniku) ma duzo skromniejsze upierzenie 

Nastawilam budzik na 8 bo mialam napiety plan na poranek, wstalam, ogarnelam sie i zabralam za sprzatanie. Na popoludnie mielismy zaproszonego mojego tate oraz chrzestnego Kokusia, wiec szybko zabralam sie za odgruzowywanie dolu. Jakby malo bylo sprzatania domowego, to jeszcze musielismy z M. odsniezyc podjazd oraz kostke. Bi byla mocno zasmarkana, a Nik po kapieli, wiec tym razem zostalismy sami na polu bitwy. Pozniej M. pojechal po zamowiona pizze, a ja konczylam szykowanie. Wkurzyl mnie nieco moj tata, bo wiedzialam ze chce przyjechac wczesniej zebym zrobila mu bezrobocie, tylko ze dla mnie wczesniej oznaczalo 10-15 minut. Tymczasem umowieni bylismy ze wszystkimi na 14, zrobila sie 13:22, akurat poszlam na gore zeby umalowac oko i sie przebrac w cos bardziej "dla gosci", a tu podjezdza dziadek! Nosz kurna chata, nic czlowiek na spokojnie nie zrobi! Zawolalam do Bi zeby otworzyla dziadkowi drzwi i przekazala ze zaraz zejde i jak najszybciej sie wyszykowalam. Zrobilismy co trzeba i chwile trzeba bylo poczekac na chrzestnego ze swoja pania. Potem moglismy juz zaczac "impreze". Nik od dziadka dostal kase, a od wujka miniaturowa, ale bardzo mocna latarke, ktorej pudelko zluzy jednoczesnie za ladowarke i ma elektorniczny wyswietlacz, ktory pokazuje ile zostalo jeszcze baterii. Mlodszy mial chwile radochy, bo kiedy rozpakowal prezent, wyswietlacz pokazal 67, wiec syn zakrzyknal radosnie "six seeeveeen!!!" (kto wie, ten wie :D). Zjedlismy pizze i po krotkim odpoczynku zaspiewalismy Kokusiowi Sto Lat i popchnelismy jeszcze tortem.

Swieczki zdmuchniete drugi raz w jednym tygodniu 

Nie jadlam juz potem nic do wieczora. :D Goscie zwineli sie juz po 2 godzinach i mielismy jeszcze troche spokojnego wieczora, choc M. pokonalo poranne (a bardziej nocne) wstawanie i padl zaraz po 18. Ja oraz Potworki "balowalismy" znacznie dluzej.

No dobrze. Teraz pora wyjasnic Wam skad moje nagle weekendowe wolne oraz tytul posta. ;) Nic nie pisalam, zeby nie zapeszyc, ale ostatni miesiac mialam podwojnie stresujacy i na wariackich papierach. Poza normalna robota bowiem, proba odespania kretynskich godzin pracy oraz weekendow, zalatwialam przejscie do... nowej pracy! :D To znaczy "troche" nowej. Pod koniec pazdziernika odezwala sie do mnie tamta agencja rzadowa, w ktorej praca przeszla mi w styczniu kolo nosa z powodu zamrozenia federalnych zatrudnien. Zostawili mi wiadomosc na telefonie, czy nadal jestem zainteresowana. Nieee, no gdzie! :D Od tego czasu ciagle mialam cos do wypelnienia, jakies telefony do odebrania, itd. Dzwonili tez po ludziach z bylej oraz obecnej pracy i zadawali mnie oraz im takie interesujace pytania jak to, czy nie mialabym powodow do obalenia rzadu Stanow Zjednoczonych! :D Cale szczescie, ze sporo komunikacji dostawalam w poniedzialki i wtorki, kiedy mialam czesto wolne. Gdy mnie na poczatku spytali kiedy chcialabym zaczac (!), odpowiedzialam ze moge zaraz 1 grudnia, ale odpowiedzieli ze ze swojej strony potrzebuja wiecej czasu i przesuneli rozpoczecie na 15 grudnia. Zmartwilam sie, bo to oznaczalo, ze zaczne prace tydzien przed wylotem do Polski i balam sie jak zareaguja. A przeplyw informacji byl tak slaby, ze dopiero tydzien przed rozpoczeciem dowiedzialam sie na 100% kto bedzie moim bezposrednim przelozonym. Poza tym wkurzona bylam, bo w obecnej (teraz juz bylej) pracy strasznie mnie cisneli ze szkoleniami, a wiedzac ze odchodze, kompletnie nie mialam ochoty sie na nich skupiac. No ale zacisnelam zeby i wytrzymalam zeby dac standardowe 2 tygodnie wypowiedzenia. Wszyscy byli mocno zaskoczeni, bo niewiele osob odchodzi po kilku miesiacach. Choc zdarzyly im sie ponoc jednostki znikajace po kilku dniach, ale to juz troche ewenement. ;) Ogolnie to lekko sie rozczarowalam, bo moj szef nawet bardzo nie probowal mnie zatrzymac. Wspomnial tylko, ze jego szef powiedzial zeby sprobowal mnie przekonac do zostania, ale spytal tylko czy dostalam wiecej pieniedzy, a kiedy potwierdzilam, wzruszyl ramionami, ze wobec tego nie ma karty przetargowej. I ze wie, ze praca u nich to nocki, weekendy i czasem swieta, wiec ludzie odchodza w poszukiwaniu lepszego grafiku. Mimo wszystko, od przypadkowych osob, takze z apteki (a z nimi mialam niewiele do czynienia) uslyszalam mnostwo milych slow, ze szkoda, ze w koncu przyszla sympatyczna i kompetentna osoba to zaraz odchodzi, ze fajnie sie razem pracowalo, a od mojego szefa...nic. Ani slowka ze zal mu tracic dobrego pracownika. Zastanawiam sie czy on w ogole mnie tak naprawde lubil, uwazal za cenna osobe w firmie i docenial to, ze bez szemrania pracowalam wszystkie te nocki oraz weekendy. Trudno, walic dziada... :D Dopiero na koniec podziekowal za pomoc w trakcie czasu wypowiedzenia. Kto wie, moze mieli ludzi, ktorzy odchodzili z dnia na dzien i mieli wszystko w tylku, a tu jednak dalam im tyci czasu na ustalenie co dalej. W kazdym razie, te ostatnie dwa tygodnie, pomimo nocek, byly chyba najlepszymi w ciagu tych 7 miesiecy. Nikt nie mordowal mnie szkoleniami i moglam spokojnie wypuszczac sobie 3 partie, a potem ogarniac dokumenty i inwentaryzacje. Roboty mialam po uszy, ale dzieki temu nocki mijaly mi ekspresowo. Oczywiscie ostatni dzien wpisalam sobie w poprzedni piatek, bo stwierdzilam, ze nie ma mowy zebym pracowala w ostatni weekend przed przejsciem w nowe miejsce. Dzieki temu wlasnie zyskalam spokojne (choc cholernie zabiegne) dwa dni. W poniedzialek rano mielismy -11, wiec rozwiozlam Potworki po szkolach, po czym moglam wrocic do domu. Mialam niesamowite szczescie, ze w pierwszy dzien nowej pracy mialam tylko prezentacje organizacyjna, co prawda trwajaca prawie 3 godziny, ale za to wirtualna, wiec laczylam sie spokojnie z chalupy. Okazalo sie bowiem, ze moje stanowisko pracy w biurze nie jest jeszcze gotowe. Coz, nie powiem zebym narzekala. ;) Poniewaz to praca w agencji federalnej, musielismy zlozyc przysiege ze bedziemy godnie sluzyc krajowi, a po niej, na ekranie wyskoczylo cos takiego:

:D

Po tym spotkaniu mialam pol godziny przerwy, po czym laczylam sie ponownie na rozmowe z nowym szefem. Musze przyznac, ze mialam przed nia niezla treme, bo po pierwsze, wiadomo, nowy boss to zawsze niewiadoma. Poza tym, jak tylko mialam jakies informacje, ze to on jest faktycznie moim przelozonym oraz odnosnie rozpoczecia pracy, napisalam do niego w sprawie mojego wylotu do Polski. Z wymiany mailowej potem, wydawalo mi sie, ze nie byl zbyt zadowolony, ale ze przez maile ciezko kogos wyczuc, to wiedzialam, ze musze poruszyc owy temat na rozmowie. Okazalo sie, ze niepotrzebnie sie martwilam, bo facet wydal sie przemily i powiedzial ze nie tylko nie ma problemu, ale tez nawet dobrze sie zlozylo, bo w moim biurze maja zaczac kolejne 2-3 osoby, doslownie kilka dni po moim powrocie. Poniekad zaczniemy wiec razem. W kazdym razie, rozmowa przebiegla w bardzo sympatycznej atmosferze, a pozniej mialam juz wolne. Dostalam co prawda materialy do poczytania, ale bylam tak nabuzowana adrenalina, ze zupelnie nie moglam sie skupic. Krecilam sie po domu az wrocil ze szkoly Nik. Bi zostala oczywiscie dluzej, ale o dziwo, chciala zeby po nia przyjechac juz o 15. Wrocil z pracy M., wypytal o wrazenia, przygotowalismy czesc obiadu na kolejny dzien i pozniej mozna juz bylo klapnac na tylkach. Bi nadal miala wyraznie przytkany nos i choc twierdzila, ze czuje ze juz jej przechodzi, to nie ryzykowalismy brania jej na basen. A ze na noc znow szedl siarczysty mroz i juz bylo -5 stopni, to M. stwierdzil ze jemu tez nie chce sie jechac na silownie. Zostalismy wiec w domu i Nik przypomnial sobie o ciescie na pierniki, ktore nadal lezakowalo w lodowce. Bi tez chciala pobawic sie w wycinanie ksztaltow, wiec we dwoje uporali sie z tym raz-dwa. Nie ma jak para nastolatkow. Ja tylko wyjmowalam blache z piekarnika, reszte wykonali sami. :)

Bi stanowczo odmowila spojrzenia w obiektyw 

Mimo ogrzewania w domu, przez mroz, na dole tak nieprzyjemnie ciagnelo (pewnie przez nieogrzewany garaz pod jadalnia oraz polowa kuchni), ze zapalilismy w kominku, a potem jeszcze piekarnik rozgrzal druga czesc dolu i zrobilo sie naprawde milutko i przytulnie.

We wtorek musialam zerwac sie juz o 6, choc w porownaniu z godzinami pracy w ostatnich miesiacach, wydawalo sie to prawie luksusem. Na dobry poczatek dnia, kiedy zdjelam nogi z lozka, nadepnelam na... Oreo, ktora ulozyla sie do snu zaraz przy moich kapciach. :D Nowy szef zasugerowal zebym pojechala do biura, zorientowac sie jak wyglada i poznac ludzi. Babka tam na miejscu napisala, ze bedzie okolo 7 rano, wiec odpisalam ze przyjade o 8. Niestety, nigdzie nie moze byc za dobrze, wiec okazalo sie, ze budynek z federalnymi biurami znajduje sie w samym centrum stolicy naszego Stanu i... nie maja parkingu! :O Mozna albo lapac miejsca na ulicy (gdzie sa parkometry), albo parkowac na kilku okolicznych parkingach (rowniez platnych). Za parking nie oddaja kasy, a miesiecznie (zalezy oczywiscie ile dni spedzi sie w biurze) to wychodzi prawie $200. :/ Zaparkowalam w garazu pietrowym, ktory jest chyba najwygodniejsza opcja, szczegolnie ze znajduje sie doslownie po drugiej stronie ulicy. Tyle, ze potem ludzie z pracy mnie oswiecili, ze czesto robi sie w nim zator i nie mozna wyjechac. Super. Parking fatalnie oznaczony i na dzien dobry, pojechalam pod prad. :D Na szczescie zorientowalam sie niemal od razu, szybko zawrocilam i pojechalam zgodnie z ruchem. Z miejscem nie bylo zbyt latwo i dopiero na 5 (przedostatnim) pietrze znalazlam wolna przestrzen. Nie pomagalo, ze ludzie parkuja jak swiete krowy, na liniach i czesto zostawalo puste miejsce miedzy autami, bo zaden samochod juz sie tam nie mogl wcisnac. Weszlam do budynku pracy, a tam, poniewaz nie mialam jeszcze federalnego indentyfikatora, musialam przelezc przez wykrywacz metali, a moje rzeczy przejechac przez rentgen, jak na lotnisku. :D Biuro znalazlam juz bez przeszkod, jedna z wyzej postawionych pracownic mnie oprowadzila, ale poznalam tylko czworo ludzi. Reszta byla na inspekcjach, ktos zaczal razem ze mna ale jeszcze go nie bylo, dwie inne osoby wlasnie wrocily do pracy zdalnej, itd. Okazuje sie wiec, ze to takie troche pustawe, ciche i nieco straszne miejsce. :D Trzy wieksze biura, sala konferencyjna, a poza tym to slynne, biurowe "cubicles", czyli przestrzenie biurowe wydzielone sciankami dzialowymi. Na szczescie sa one niestandardowe i maja wielkosc niewielkich biur, tyle ze bez drzwi i scian do sufitu. :D Dowiedzialam sie tez, ze pracujac w federalnej agencji, cofamy sie troche do innej epoki i tak np., budynek nie ma wi-fi. Z internetem laczymy sie nadal kablami. :D

Dostalam tez "pamietniczek", ktory wyglada jak zwykly notatnik, ale jesli wierzyc napisowi w czarnym kolku, produkuje sie je (lub produkowalo) specjalnie dla pracownikow federalnych ;)

Ogolnie nie mialam tam narazie co robic, wiec po pol godzinie sie pozegnalam i ruszylam do domu. Przy wyjezdzie z garazu tez mialam przygody, bo nawigacja pokazala mi, ze mam jechac w lewo, wiec nie kwestionujac zaczelam skrecac i dopiero wtedy zauwazylam, ze to ulica jednokierunkowa i musze jechac w prawo! Nie ma jak GPS. :/ Do domu dojechalam 45 minut przed kolejna sesja spotkania organizacyjnego, wiec moglam spokojnie przewietrzyc sypialnie, wypic kawe i nieco dychnac, zanim znow utknelam przed ekranem na 2.5 godziny. Na koniec spotkania powiedziano nam, ze mamy do podpisania (elektronicznie) cztery formularze z listy, ktora dostalismy zaraz po propozycji pracy i ze musimy to zrobic w ciagu 2 dni, zeby oficjalnie zaklepac nas jako pracownikow federalnych. Po rozlaczeniu sie, polecialam do toalety, zaparzylam sobie kawe, a tu nagle telefon: dzwoni pani z glownej siedziby, zeby mi przypomniec, ze mam formularze do podpisania! :O Nie ma, ze jakies dwa dni, teraz masz czlowieku to zrobic, bo panie z kadr czekaja! :D W kazdym razie, podpisalam co musialam, a potem wzielam sie za konczenie obiadu i usiadlam na moment, zeby dychnac zanim zjedzie sie reszta. Nik dojechal o normalnej porze, ale Bi napisala zeby ja odebrac okolo 16. Podalam wiec Kokusiowi obiad, a potem pojechalam na poczte, bo jak zwykle wysylam kartki swiateczne na ostatnia chwile i okazalo sie, ze nie mam znaczkow. :O Pozniej zajechalam do biblioteki, ktora mam po drodze i w koncu dotarlam pod szkole corki. Akurat zrobila sie 15:55, wiec idealnie. Panna nadal pokaslywala i miala przytkany nos, wiec wiadomo ze o basenie nie bylo mowy. Malzonek tez oswiadczyl, ze nie chce mu sie isc na silownie, a Nik sie wahal i zastanawial, az w koncu zapomnial. Co gorsza, zapomnialam tez ja, bo zajelam sie domowymi porzadkami i nie mialam glowy do niczego innego. Ostatecznie wiec nikt nigdzie nie pojechal, ale za to napalilismy ponownie w kominku. :)

Sroda to byl potwornie meczacy dzien... Niestety, nie rozumiem dlaczego po przejsciu miliona rozmow i bycia sprawdzanym (az po... historie kredytowa), po karte identyfikacyjna i laptopa musialam jechac osobiscie do glownej, regionalnej siedziby. Czyli pod Boston, oddalony od nas, bagatela, 2.5 godziny jazdy. :O W dodatku, zeby odebrac karte identyfikacyjna, musialam pokazac dwa dokumenty potwierdzajace moja tozsamosc. Niewazne ze i paszport i prawo jazdy pokazywalam juz chyba 10 razy przy tyluz okazjach... Oczywiscie, kiedy M. uslyszal ze musze jechac do Bostonu, stwierdzil, ze bede zestresowana poznaniem osobiscie nowego szefa i zalatwianiem wszystkiego, wiec pojedzie ze mna. Dzieciaki oczywiscie tez podchwycily pomysl i w ten sposob urzadzilismy sobie rodzinna wycieczke. Nawet pomimo ze ostrzeglam, ze moze mi tym razem dlugo zejsc i nie starczy czasu zeby pojechac cos zwiedzic. Wiadomo, pokusa opuszczenia lekcji byla za silna. ;) Trzeba oddac sprawiedliwosc Bi, ktora zastanawiala sie do ostatniej chwili czy jechac, czy jednak isc normalnie do szkoly, ale ostatecznie pojechala. Wziela ze soba wszystkie notatki i w drodze sie uczyla i odrabiala co mogla. Zaraz po wyjezdzie z domu, okazalo sie, ze dobrze sie stalo iz M. postanowil jechac, bo odjechalismy przecznice od domu i spytal mnie zdawkowo czy wzielam wszystko co potrzeba. I wtedy mnie olsnilo, ze... zapomnialam paszportu!!! :D Musielismy wrocic i dobrze, ze bylismy doslownie minute od chalupy. Gdybym pojechala sama, na bank bym zapomniala! Pozniej juz wszystko poszlo gladko i nawet nie bylo wielkich korkow po drodze. Poznalam osobiscie nowego przelozonego i facet wydaje sie calkiem mily, choc lekko mnie zirytowal, bo wspomnial ze myslal, ze przyjade nieco wczesniej przed godzina, na ktora mnie umowili! Nie dosc bowiem, ze musialam przyjechac taki kawal osobiscie, to jeszcze bylam umowiona na konkretna godzine. Tyle, ze nikt nie powiedzial mi, ze moge lub powinnam przyjechac wczesniej! :O Gdybym wiedziala, sama chetnie bym to zrobila, tym bardziej ze dojechalismy pol godziny przed czasem i zajechalismy jeszcze po kawe! Zanim weszlam do budynku, umowilam sie z M. ze jak pojdzie mi szybciej, to dam mu znac, ale jak nie, to zeby wrocil o 14. Dostali z Potworkami liste zakupow, a poza tym mieli sami sobie znalezc zajecie. Mnie niestety zeszlo strasznie dlugo, bo najpierw w koncu odebralam identyfikator, gdzie babka od nowa wbijala moje dane, numery dokumentow, itd. Musialam tez wymyslic sobie PIN i wbijac go trzy razy w roznych miejscach. Pozniej godzine rozmawialam z szefem, a nastepnie zostalam zgarnieta na meeting, na ktory nie mialam ochoty, bo zaden z tematow nic mi nie mowil. Spotkanie przeszlo z oficjalnej czesci w swiateczna (choc wirtualna, wiec bez sensu) i na szczescie szef wiedzial ze mam spora trase do pokonania, wiec zawolal inna babke, ktora z kolei poprowdzila mnie do panow od IT. Jeden z nich zabral mnie do pustego biura i zaczal ustawiac mojego laptoka, przenosna drukarke, itd. Wspomnialam niesmialo, ze sama raczej dam rade, ale powiedzial, ze musialabym miec uprawnienia administratora. A i tak paru rzeczy nie udalo mu sie ustawic, jak np. dostepu do Adobe, ktory jest chyba najbardziej podstawowa postawa oprogramowania. :D Niestety, zeszlo mi do 14:45 i az wzdrygalam sie na mysl ile bedziemy wracac. Niestety, nie pomylilam sie i do domu dojechalismy dopiero o 17:50. :O A Nik musial o 19 byc w szkole, bo mial koncert! Co prawda twierdzil, ze maja taka zasade, ze jak kogos nie ma w szkole, to nie wolno mu potem przyjezdzac na koncert. Mnie wydawalo sie, ze to tylko w razie choroby, zeby nie rozsiewac zarazkow. Mlodszy upieral sie, ze nie i konsultowal z kolegami, ktorzy potwierdzali, ze nie wpuszcza go na koncert. Jednoczesnie, gdyby nie wzial w nim udzialu, musialby zaliczac utwory sam, bo udzial w koncercie stanowi spora czesc semestralnej oceny z orkiestry. Mlodszy bardzo chcial chociaz sprobowac "dostac" sie na koncert, wiec powiedzialam mu ze gdyby nauczycielka sie czepiala, to ma zwalic to na mnie, ze mama myslala, ze skoro nie byl chory tylko mielismy rodzinna wycieczke, to moze wziac w koncercie udzial. A w razie czego po prostu wrocimy do domu i zaliczy gre sam, trudno. No i co? Pani spytala czy jest chory, a kiedy powiedzial, ze nie i ze nie bylo go w szkole z "powodow rodzinnych", bez problemu pozwolila mu zagrac ze wszystkimi. Czyli jak zwykle matka miala racje. :D Koncert oczywiscie byl bardzo fajny, choc tu duzo zalezy od melodii, bo to orkiestra deta i perkusyjna, wiec jest bardzo glosna i daje po uszach. 

Pan trabalski zaznaczony strzalka ;)

Pierwszy utwor byl dla mnie beznadziejny. Wydawalo sie jakby chodzilo o zrobienie jak najwiekszego halasu i tyle. Drugi byl chyba najlepszy, bo najbardziej znany - "Rolling in the deep" Adele. Trzeci mial tytul "Wielka lokomotywa" i faktycznie brzmial troche jak ciuchcia, czyli bylo rytmicznie i potwornie glosno. :D W koncertach Kokusia najlepsze jest to, ze ich orkiestra gra pierwsza i na sali gimnastycznej, zas reszta koncertu odbywa sie w audytorium. Oznacza to, ze po czesci Mlodszego, mozna pojsc prosto do domu i nie trzeba zostawac na chor oraz orkiestre smyczkowa. Juz o 20 bylismy wiec w domu i cale szczescie, bo kolejnego dnia czekala mnie jazda pierwszy raz na caly dzien do nowego biura. :)

W czwartek rano wiec zebralam sie, pozegnalam Potworki, ktore wychodzily pierwsze i pojechalam. Wybralam tym razem inny parking, ktory mial byc tanszy, ale okazalo sie, ze to zwykle oszustwo. ;) Tablica przy wjezdzie informowala, ze kosztuje $7 za dzien, ale potem dodali sobie oplate "technologiczna", a do tego podatek i wyszlo $10.1. Tymczasem w garazu pietrowym to $9.90. Roznica 20 centow, ale jednak. ;) Tym razem mialam juz identyfikator, wiec tylko zamachalam panom straznikom przy wejsciu i moglam bez przeszkod ruszac do biura. Pierwsze co, to musialam zgarnac wozek i dowiezc do budynku, a potem biura caly stos pudel, ktore dostalam dzien wczesniej w Bostonie.

Dopiero jak to juz zaladowalam na wozek pod autem, naszly mnie watpliwosci jak ja to dowioze w calosci ;)

Chodniki oraz ulica strasznie nierowne, wiec klawiatura ze trzy razy mi spadla. :D W budynku juz bylo latwiej, bo posadzke maja gladziutka i cale szczescie jest winda. Pozniej musialam wszystko rozpakowac i urzadzic sie w nowym "biurze". Po ostatniej pracy, gdzie biurka mielismy wspolne i mimo ze teoretycznie jedno nalezalo do mnie i kolezanki, wszyscy inni rzucali na nie przypadkowe przybory, papiery, a nawet zmietoszone fartuchy laboratoryjne. Bez pytania podlaczali sie tez do kabla od mojego laptopa, albo po prostu siadali sobie przy tym biurku zeby z kims pogadac. Tutaj mam przestrzen cala dla siebie i choc scianki sa dzialowe i nie ma drzwi, to jednak jest ona wielkosci malego biura. Nawet wiekszego niz byloby mi potrzebne.

Widok od wejscia na lewo

I na prawo. Czego mi wiecej trzeba? 

Udalo mi sie wszystko podlaczyc (a kabli mialam w cholere i tylko po koncowkach poznawalam co jest do czego :D) i poustawiac, monitor przykrecilam do stojaka i od razu przestrzen zrobila sie bardzej "moja". 

Prosze jak swojsko ;) Tylko nie wiem co z tym stosem kartonow...

I jedyne, na co moge narzekac, to to, ze akurat moje "biuro" nie ma okna. Wiekszosc wydzielonych przestrzeni znajduje sie po przeciwnej stronie i maja okna. Moje jest jednym z zaledwie czterech bez dostepu do naturalnego swiatla. :/ Poza tym, niestety cale biuro nie ma wydzielonego administratora. Panuje w nim balagan, wiele sprzetow jest sprzed 10-15 lat, a niektore, juz nie dzialajace, walaja sie po katach w pudlach. Nie ma tez wody do picia, poza kranowa, ktorej oczywiscie nie rusze. ;) Zeby sie napic, przepuszczalam ja przez ekspres do kawy. ;) Kiedy juz sie zadomowilam, zaczelam przegladac maile, ktorych mialam 118. :O Zajelo mi to wiekszosc dnia, ale pod koniec udalo sie tez zaliczyc szkolenie. No i dostalam w koncu dostep do Adobe, czyli kolejnego dnia moglam wypisac pierdylion formularzy, ktore przyszly "pilnie", a nie moglam ich otworzyc. Okazalo sie tez, ze kazdy u nas jest odpowiedzialny za troche inne kontrole i ma innego szefa, wiec ma tez swoj wlasny grafik. W biurze, przez caly dzien, napotkalam 4 osoby; jedna przemknela sie cichcem kolo mojego stanowiska pracy. Byla dziewczyna, ktora tez zaczela w tym tygodniu i okazalo sie, ze jej szef powiedzial ze moze pracowac w biurze czy zdalnie, jemu wszystko jedno. Z moim nie mam tak dobrze, bo powiedzial dzien wczesniej, ze mamy pozwolenie na prace zdalna dwa dni w tygodniu. Planuje to skrupulatnie wykorzystac zeby zaoszczedzic na parkingu. ;) Przy okazji okazalo sie, ze w piatki wlasciwie nikt sie w biurze nie pojawia, wiec szybko napisalam do szefa czy ja tez moge pracowac zdalnie. Na szczescie sie zgodzil. :) Jazda do domu zajela mi wieki, bo wracalam wraz ze wszystkimi pracujacymi w stolycy. ;) Dotarlam o 17:12, a na 19 trzeba bylo zawiezc Kokusia na trening koszykowki. Malzonek zawolal ze moze go zawiezc w momencie, kiedy wlasnie otwieralam drzwi, czyli rychlo w czas. :/ Nie siedzialam jednak w czasie treningu, tylko wrocilam do domu. Na pol godziny, ale coz... Po powrocie Nik polecial sie wykapac, a ja cieszylam na perspektywe pracy z domu, tym bardziej, ze pogoda miala byc paskudna.

Piateczek zaczal sie wiec blogim, dluzszym spankiem, bo odpadala mi jazda do biura. Poniewaz potwornie lalo i do tego wialo, rozwiozlam Potworki do szkol, a potem wpadlam do domu i pedem zaczelam logowac sie do sluzbowego kompa. W srode facet dal mi instrukcje jak to po kolei robic, bo podobno jesli zrobi sie zle, moze cie wywalic w wlasnego laptopa i dopiero sa jaja. ;) U mnie na szczescie obylo sie bez takich potkniec. Dzien minal mi glownie na wypisywaniu formularzy, a takze na godzinnej rozmowie z nowym szefem oraz telefonie na infolinie, bo jedna z aplikacji nie miala zamiaru zaczac dzialac. Problem w tym, ze jako nowy pracownik, do wielu rzeczy nie mam po prostu jeszcze dostepu i niewiadomo czy cos jest nie tak, czy trzeba po prostu poczekac... W kazdym razie, dzien zlecial iscie ekspresowo i ani sie obejrzalam, a ze szkoly dojechal Nik, zas chwile pozniej Bi spytala kiedy moge po nia przyjechac. Odpowiedzialam ze moge w kazdej chwili, ale ze musi wyjsc natychmiast kiedy podjade, bo teoretycznie nadal jestem w pracy. Panna obiecala, ze od razu wyjdzie, wiec po nia podjechalam i na szczescie dotrzymala slowa. Na szczescie high school mamy tak blisko, ze obrocenie w obie strony zajelo mi tylko 10 minut. Komp nawet nie zdazyl mnie wylogowac. ;) Chwile pozniej dojechal z roboty M. wraz z sushi na obiad, ale ja grzecznie konczylam wypisywac formularze i odpowiadac na maile prawie do 17. ;) Mielismy rozpalic w kominku, ale caly czas lalo i potwornie wialo, wiec nikomu nie chcialo sie lazic po drzewo. I tak zlecial mi pierwszy tydzien nowej roboty. Sama jestem ciekawa ile w tej wytrzymam. :D

Milego weekendu!

1 komentarz:

  1. Nono, skladam wielkie gratulacje pani federalna inspektorko-oficerko! Zycze duzo powodzenia i kolejnych sukcesow zawodowych!

    OdpowiedzUsuń