W piatek po pracy zajechalam tylko do domu po Bi, po czym popedzilysmy na zakupy. Po powrocie rozpakowac torby i musialam pedem brac sie za pakowanie. Przez to ze pogoda w czwartek byla taka a nie inna, wszystko zostalo mi wlasciwie na piatek. Troche sie nabiegalam, ale ostatecznie udalo mi sie spakowac wszystko, nawet czesc rzeczy z lodowki, bo ta zdazyla sie juz schlodzic. Wieczor to oczywiscie wszyscy po kolei pod prysznic, a ja jeszcze na szybko robilam malosolne zeby zuzyc ten stos ogorkow, ktory uzbieralam w ciagu kilku dni.
Obawialam sie, ze po powrocie bylyby z nich "kapcie". Wyszly 3 sloiki i liczylam ze po powrocie akurat beda gotowe do zjedzenia.
W sobote rano M. pracowal, a ja oraz Potworki odsypialismy. Ja prace, oni ciezki, wakacyjny czas. ;) Dlugo spac nie moglam, bo trzeba bylo skonczyc pakowanie i ogarnac chalupe przed wyjazdem. Nienawidze zostawiac burdelu, wiec na szybko szorowalam jeszcze kuchenke i zlew w kuchni, wstawialam ostatnia zmywarke, itd. Trzeba tez bylo zostawic kotu zapas jedzenia oraz wody. Poniewaz mialo nas nie byc tylko dwa pelne dni, a ostatnio zostawienie jej z uchylonymi drzwiami swietnie zdalo egzamin, postanowilismy to powtorzyc. Wrocil z pracy M., dokonczylismy co trzeba, wpakowalismy dzieciaki oraz psiura do auta i wyruszylismy. Jechalismy tylko niecale 2 godziny i na szczescie obylo sie bez wiekszych korkow, wiec jakos przed 15 bylismy na miejscu. Tym razem trafilismy na prywatny kemping z basenami, kortami tenisowymi (z ktorych nie skorzystalismy), budynkiem klubowymi i innymi atrakcjami. Swietne miejsce, ale cena niestety odpowiednia, czyli prawie jak za hotel. :D Mlodziezy sie jednak bardzo podobalo, bo jakze inaczej. Rezerwacje robilismy w ostatniej chwili, niecale 2 tygodnie wczesniej i na wybrane przez nas dni zostala juz tylko jedna (!) miejscowka. Okazala sie wiec taka sobie, bo wygladala niczym drozka przejazdowa, z minimum prywatnosci i zaraz po drugiej stronie ulicy od basenu oraz klubu. Cale dnie towarzyszyly nam wiec piski oraz krzyki dzieciarni, a w dodatku glosna muzyka ktora przez wiekszosc dnia puszczano przy basenie. W klubie zas odbywalo sie bingo oraz inne zabawy/konkursy i tez basy az dudnily. Zaleta bylo, ze stalismy pod rozlozystym debem, wiec pomimo upalu nie musielismy rozkladac zadaszenia. Wada bylo, ze drzewo przyciagalo ptaszyska, ktore s*aly nam po krzeslach i rozlozonych tam czasem (do suszenia) recznikach czy strojach kapielowych. :D
Pierwsze popoludnie spedzilismy na poznawaniu kempingu, wiec lazilismy i jezdzilismy w kolko na rowerach. Kemping jest otwarty do polowy listopada i ma nawet jeden basen oraz jacuzzi wewnatrz, wiec miejsce jest super nawet na jesien. Teraz - latem, bylo tam jednak za duszno i smierdzialo chlorem, wiec tylko zajrzelismy i szybko ucieklismy. Na zewnatrz (przy kolejnym basenie) byl plac wodny i choc Potworki sa na to stanowczo za "stare", Nik nie mogl sie oprzec pokusie. ;)
Kemping ma tez farme, wiec poszlismy obejrzec zwierzaki. Wszedzie rozwieszone byly tabliczki, zeby ich nie glaskac, ale one wrecz sie nadstawialy, wiec wiadomo, ze Potworki nie mogly sie powstrzymac.
Zreszta, jesli faktycznie chca zeby ludzie ich nie dotykali, powinni postawic podwojne ploty, jak w zoo. ;) Pod wieczor poszlismy jeszcze wyprobowac basen najblizej naszej miejscowki. Coooz... Woda okazala sie ziiiimna... :D Dla mnie za zimna zeby sie zamoczyc, choc Potworki oczywiscie stwierdzily ze cieplejsza niz na basenie gdzie trenuja.
Oni wiec wlezli bez problemu, choc Nik szalal na calego, a Bi troche tylko pochodzila, twierdzac ze nie chce moczyc wlosow, po czym wyszla i usiadla na lezaku zeby poczytac. Wieczor spedzilismy jak to na kempingach - przy ognisku. Noc niestety byla bardzo chlodna, a ja okazalam sie totalna gapa. Dalam dzieciakom liste ciuchow do spakowania, a sama dla siebie zapomnialam... dlugich spodni. :O Ostatecznie przykrylam sie kocem i nie tylko bylo mi cieplo, ale tez ograniczylam dostep komarom, ktore ciely az milo.
W niedziele M. wstal jak zwykle wczesnie, Bi gdzies po 8, a ja z Kokusiem dogorywalismy do 9:30. :D Ranek byl leniwy, bo w przyczepie ogolnie ciezko sie ogarnac. W dodatku malzonkowi znow chwile zeszlo zeby wlaczyc ogrzewanie wody, wiec przyszlo mi poczekac zanim moglam sie spokojnie umyc. Potem relaksujaca kawa, a w miedzyczasie Nik odkrywal zakamarki kempingu. W sumie, dopoki pod wieczor nie pojechalam na przejazdzke rowerem, nie zdawalam sobie nawet sprawy jak ogromne bylo to miejsce. Nasz maly kacik niedaleko wjazdu, to byla moze 1/10, ale za to dzieki temu mielismy blisko do wszystkich atrakcji. Wczesnym popoludniem Nik stwierdzil ze idzie na ryby. Pole kempingowe mialo bowiem staw, wokol ktorego ustawiali sie wedkarze.
I faktycznie co chwila bylo slychac podniecone krzyki mlodziakow, ktorym udalo sie wyciagnac zdobycz. Oni mieli jednak wedki ze splawikami. Splawiki mozna bylo kupic w sklepiku, ale Mlodszy oznajmil ze to nudno tak zarzucic wedke i czekac. Nadal wiec lowil wlasnym sposobem, choc oczywiscie nic sie nie zlapalo, poza wodorostami. ;) Za to podplywal do niego straszny zolw sepi i przygladal sie poczynaniom. Wokol bajorka pelno bylo tabliczek ostrzegajacych ze byl tam zakaz plywania, bo zolwie te sa agresywne i gryza. No ba! :O Po lunchu posiedzielismy, Nik szalal na rowerze, a Bi czytala ksiazke. Nie mozna bylo oczywiscie nie skorzystac z basenow. Najpierw poszlismy na troche dalszy, ale ze jest glebszy i zacieniony, woda byla w nim lodowata. Zaraz obok bylo jacuzzi, wiec z ulga wygrzalam w nim dupke, ale Potworki (zwlaszcza Nik) bardzo byly rozczarowane, bo nie wpuszczano do niego osob ponizej 18 roku zycia, a pracownicy bardzo tego przestrzegali. Wracajac na nasza miejscowke, stwierdzilismy ze skoro jestesmy mokrzy, mozemy rownie dobrze od razu przejsc na drugi basen. ;)
Ten jest wiekszy, ale plytszy i caly dzien w sloncu, wiec woda byla w nim wyraznie cieplejsza. Niestety, z racji placu wodnego na tym samym terenie, pelny byl zawsze szalejacych i wrzeszczacych dzieciakow. Juz wczesniej Potworki obczaily ze w budynku klubowym maja stoly do ping ponga oraz bilarda. O ile te pierwsze byly z reguly wolne i mozna bylo zagrac kiedy sie chcialo, o tyle do bilarda trzeba bylo wypozyczyc kije oraz kule i podac nazwisko, numer miejsca, itd. No i trzeba bylo "polowac" zeby akurat byl wolny. W niedziele po poludniu w koncu sie udalo, pewnie dlatego ze byla piekna pogoda i ludzie woleli siedziec na basenach. ;) Gralam w bilarda moze ze 3 razy w zyciu i zupelnie nie kojarzylam zasad, ale okazalo sie, ze M. grywal w mlodosci godzinami, wiec szybko wytlumaczyl dzieciakom co i jak i zagrali.
Oczywiscie ogral i jedno i drugie w kilka minut. :D Wieczor spedzilismy oczywiscie przy ognisku. Tego dnia na szczescie bylo juz cieplej i dalo sie wysiedziec w krotkich spodenkach. Tyle ze trzeba sie bylo popsikac srodkiem na komary, inaczej nie dawaly spokoju.
W tzw. miedzyczasie zaczely splywac maile ze szkolnej druzyny plywackiej i wszystko mi opadlo. Pomijam fakt, ze na plywanie potrzeba wykupic cala liste "sprzetu". Ktos by pomyslal, ze wymagane beda tylko gogle oraz czepek. ;) Poza tym, trzeba zaplacic $130 za sama druzyne, ale oprocz tego dodatkowe $125 za branie udzial w szkolnych sportach. Nie wiem gdzie tu logika. :O Poza zakupami szkolnymi (gdzie u Bi nadal nie dostalam konkretnej listy), czekaja wiec mnie osobne zakupy w sklepie sportowym... Nie mowiac juz o tym, ze musze zalatwic formularz od pediatry zeby panna mogla uprawiac sport w szkole...
Poniedzialek to standard na kempingu, czyli poranna pobudka M. i Bi oraz moje i Kokusia dluzsze spanie. Ten ostatni "gnil" w lozku az do 10. ;)
Rano dostalismy niezbyt mila niespodzianke, kiedy kamera wychwycila Oreo wnoszaca do chalupy jakiegos zdechlaka. Najprawdopodobniej ptaszka i pozostalo tylko miec nadzieje, ze byl ukatrupiony na smierc. ;)
Tego dnia pogoda byla dosc dziwna. Goraco i duszno, ale slonce caly dzien jakby za mgla. Dopiero pozniej doczytalam, ze znow w atmosferze nadszedl dym z pozarow gdzies w Kanadzie. Tak czy siak, po leniwym poczatku dnia, po poludniu wyruszylismy na basen. Ponownie ten mniejszy i zimny, choc przy goracej temperaturze zamoczyc bylo sie oczywiscie latwiej.
No i moglam sie zagrzac w jacuzzi, czego nie mogl mi darowac Nik, marudzac ze lat prawie 13 to praktycznie 18 i dlaczego mu nie wolno. :D Po powrocie M. odpalil grilla, zjedlismy, po czym troche bylo relaksu, Nik pojechal na ryby, a pozniej poszlismy sprawdzic czy w klubie mozna w cos zagrac. W upalny dzien fajnie bylo posiedziec troche w klimatyzowanym budynku. Najpierw pogralismy w ping ponga, gdzie wszyscy bylismy tak samo kiepscy wiec niewiadomo kto wygral. ;)
Pozniej wypozyczylismy kijki oraz kule i poszlismy na bilard. Tu zdecydowanym zwyciezca byl Nik, ktory rowno ogral Bi oraz mnie. Za to my - dwie dziewczyny, jestesmy na bardzo podobnym poziomie, wiec do konca nie bylo pewne ktora wygra. Ostatecznie poszczescilo sie Starszej. ;)
Poniewaz Potworkom ciagle nie bylo malo, zostawilam ich przy grze i wrocilam na nasza miejscowke, dotrzymac towarzystwa mezowi. :) Kiedy mlodziez wreszcie znudzil sie bilard, poszlismy jeszcze raz odwiedzic zwierzaki. Kozy nadstawialy sie do drapania i przewracaly oczami z "rozkoszy", ale jednoczesnie jedna zaczela mnie lizac po rece, po czym... ugryzla! Nie jakos mocno, ale jakby padlo na jakies dziecko, pewnie bylby wrzask. :D
A pod wieczor poszlismy jeszcze na chwile na basen i nalezy to zapisac ku potomnosci, ze M. zabral sie z nami! :O Co prawda chcial pojsc glownie na saune, ale po niej szybko oplukal sie pod prysznicem i wskoczyl dla ochlody do basenu. Potworki byly oczywiscie przeszczesliwe, bo wszedzie zawsze maja do towarzystwa matke, ale ojciec to naprawde rzadkosc. ;)
Wieczor to oczywiscie siedzenie przy ognisku, przy czym tym razem przywiezlismy ze soba kielbaske do upieczenia. Ja z M. zjedlismy ze smakiem i nawet Nik sie skusil, tylko Bi krecila nosem.
Wtorek zaczelam wczesniej i wstalam jeszcze przed Potworkami, zeby wyszykowac sie nim wstana, na wypadek gdyby chcieli jeszcze skorzystac z basenu czy innych atrakcji. Co prawda poranek okazal sie niespodziewanie rzeski, a do tego zerwal sie mocny wiatr, wiec sama kapac sie nie zamierzalam, ale dzieciaki to insza innosc. ;) Okazalo sie jednak, ze zadne nie wykazalo wiekszego entuzjazmu. Bi wolala spedzic ranek z ksiazka, a Nik chwycil wedke i ruszyl znow nad staw. Pojechalam tylko z Mlodszym do sklepiku, gdzie kupilismy magnesik, jemu koszulke, a dla siebie wzielam bluze. Przyda mi sie akurat pod kurtke narcirska. Niestety, przy odpinaniu przyczepy, odkrylismy przeciek i teraz pytanie co jest uszkodzone i dlaczego. :( To jednak bedzie zagadka dla M. na inny dzien. Do 12 mielismy opuscic kemping i choc raz udalo sie niemal idealnie. Dzieki temu, ze byl srodek tygodnia, nie napotkalismy tez zbytnich korkow (choc male zageszczenie bylo w jednym miejscu przez roboty drogowe) i dojechalismy do domu okolo 14. Pozostalo rozpakowac caly ten majdan, pozniej wszyscy po kolei pedzili pod prysznic, a potem zaczelam caly cykl pokempingowego prania. ;) Na sam wieczor zas, trzeba sie bylo szykowac do pracy i klasc w miare wczesnie oczywiscie. Pocieszalo tylko, ze kolejnego dnia byla juz sroda, wiec reszta tygodnia miala szybko zleciec.
Srode zaczelam brutalna pobudka o 2:30 nad ranem. Pojechalam do roboty, gdzie na dzien dobry czekalo na mnie kilkadziesiat maili, w tym jeden "krzyczacy", ze nie wyslalam raportu wydatkow po wyprawie do Las Vegas. Kurcze, przyznaje, ze zaraz po przyjezdzie o tym pamietalam, ale kiedy spytalam szefa czy pomoze mi to wypelnic (bo nigdy wczesniej nie mialam z czyms takim do czynienia), ten odparl jak zwykle, ze "tak, tylko daj mi chwilke" i to by bylo na tyle. Pozniej wpadlam w wir szkolen oraz egzaminow i wydatki zupelnie wylecialy mi z glowy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, ze do teraz nie dostalam zadnego przypomnienia czy ponaglenia, az nagle w poniedzialek, niemal 2 miesiace po wyjezdzie, (choc odczytalam dopiero w srode) przyslali grozbe ze za nie wyslanie raportu grozi zablokowanie korpo karty. :O W kazdym razie, stwierdzilam, ze poczekam na szefa zeby nie narobic balaganu. W miedzyczasie przegladalam reszte maili i probowalam sobie przypomniec w ktorym miejscu skonczylam sprawdzac moj egzamin. Az w ktoryms momencie slysze strzepki rozmow, cos o drugim parkingu, niebieskiej toyocie, kolach... Az mi sie goraco zrobilo! Pobieglam do rozmawiajacych facetow, potwierdzilam miejsce parkingowe, auto - moje!!! Wybieglam za nimi z budynku klnac niczym szewc! Pozniej jeden chlopak sie smial, ze ja nigdy nie przeklinam, a tu puscilam taka wiazanke. Ale w takiej sytuacji, kto by nie puscil?! :D Okazalo sie, ze jeden z kurierow chcial cos wziac ze swojego auta przed wyruszeniem w trase. Wyszedl i uslyszal odglos wiercenia. Spojrzal w strone dodatkowego parkingu i dostrzegl ludzi krecacych sie przy moim samochodzie. Krzyknal ze dzwoni na policje i banda wskoczyla w auto i odjechala. Zdazyli odkrecic sruby w trzech z moich czterech kol. :/ Na szczescie chlopaki szybko je przykrecili spowrotem, a ja przeparkowalam na nasz parking, blokujac dwa samochody, ale co zrobic skoro u nas nigdy nie ma miejsc. Zreszta, dlatego wlasnie czesc osob parkuje na tamtym parkingu, a nasza firma jeszcze za to placi. Mialam niesamowitego farta. Ta szajka najwyrazniej upatrzyla sobie tamten ciemnawy parking (nic dziwnego, skoro ludzie parkuja tam nad ranem, a nie ma kamer), bo potem sie dowiedzialam, ze poza ukradzionymi kolami tamtej dziewczyny dwa tygodnie temu, ukradziono tez kola jakiemus chlopakowi z apteki. Musialam oczywiscie zadzwonic na policje, a potem porozmawiac z panem policjantem. Facet udawal zdziwionego, bo "oni tutaj ciagle przejezdzaja". Taaa, na pewno, skoro to trzecia kradziez/ proba kradziezy w ciagu kilku tygodni. :/ W kazdym razie, wiesci w pracy szybko sie rozeszly i kazdy przechodzacy zaczepial mnie, ze "to twoje auto probowali okrasc?!". ;) Jeden z managerow powiedzial ze bedzie probowal zalatwic ochrone, ktora bedzie monitorowac tamten parking. W miedzyczasie probowali zwerbowac kierowcow, zeby parkowali tam po pol godziny kazdy, ale faceci sie zbuntowali. Wiadomo, to nie nalezy do ich obowiazkow, a poza tym mieli obawy ze w razie klopotow ktos ich postrzeli. Tak czy owak, musialam wrocic do normalnych obowiazkow w pracy. Szef sie zjawil, ale na pytanie o pomoc w raporcie wydatkow, tylko ciezko westchnal, ze nie wie kiedy bedzie mial chwile, wiec wrocilam do laptoka i probowalam sama dojsc co i jak. Zajelo mi to dobre dwie godziny, ale w koncu doszukalam sie poprawnej zakladki na naszej stronie. Zeby utrudnic ludziom zycie, jest instrukcja, ale ta pokazuje zupelnie inne miejsce. Najwyrazniej jest przedawniona, tylko nie wiem dlaczego jej nie zdjeli ze strony. Tak czy siak, jakos do wszystkiego doszlam. Okazalo sie, ze oczywiscie za prawie wszystko zadaja rachunkow, ale choc cala rezerwacje robilam przez ich strone, automatycznie zalaczyli tylko te za przeloty. Zarowno rachunek za hotel, jak i za wynajem auta musialam odszukac w mailach. Ten za dlugoterminowy parking mojego samochodu przy lotnisku, wydobylam z czelusci torebki. Dobrze, ze nie zgubilam! ;) A kiedy, po dlugich bolach, w koncu wszystko popodczepialam i pozbylam sie kilku oplat na 0.00, ktore niewiadomo skad sie pojawily i blokowaly raport, chcialam go wyslac i... zonk. Bo musze w systemie podac konto bankowe, na ktore musialyby wplynac ewentualne zwroty. Niewazne, ze za wszystko placilam karta korporacyjna i zadnych zwrotow nie oczekuje. Taki wymog i juz. Oczywiscie nie mialam przy sobie numeru konta, wiec na tym skonczylam walke z raportem na tamten dzien. Za to oddalam szefowi egzamin, bo stwierdzilam, ze juz nie moge na niego patrzec i zaczelo mi byc wszystko jedno czy znalazlam kazda pierdole. Po powrocie do domu popoludnie mialam juz nieco przyjemniejsze, choc zirytowal mnie malzonek. Wiadomo, ze zadzwonilam do niego zeby opowiedziec mu historie z kolami. Myslicie, ze uslyszalam, ze o kurcze, mialas szczescie, dobrze ze nic sie nie stalo, itd. A gdzie! Najpierw dostalam przestroge, zebym jechala w miare wolno i jakby sciagalo mi kierownice lub gdybym uslyszala jakies podejrzane dzwieki, to zebym zjechala na pobocze i nie jechala dalej. To moge jednak zrozumiec, bo nie byl pewien czy koledzy dobrze dokrecili sruby. Pozniej jednak musial sobie pogadac, ze takie zorganizowane gangi maja upatrzone kola i juz na nie kupcow, wiec skoro chcieli moje, to znaczy ze takie maja zamowione i predzej czy pozniej je ukradna. No po prostu nie ma jak komus poprawic samopoczucia!!! :O Musialam poskladac jedno pranie i wstawic kolejne, bo bede sie teraz pare dni odkopywac z pokempingowych brudow.
Wieczorem Potworki mialy trening i jakos pojechaly bez wiekszych oporow. Malzonek ich zawiozl, ja odebralam i popatrzylam jak plywaja. Trener z jakiegos powodu urzadza im teraz sporo zawodow, ale przynajmniej sobie kibicuja i sie nie nudza.
Zreszta, dla Bi zostaly juz tylko 2 tygodnie w tej druzynie, po czym na jesien przechodzi do szkolnej. Po powrocie oczywiscie kolacja i dla matki zaraz lozko. Malzonek juz chrapal w najlepsze. ;)
W czwartek okazalo sie, ze nikt nie zaparkowal na tamtym drugim parkingu. Wszyscy ustawili sie w drugim rzedzie pod naszym budynkiem. Ciekawe dlaczego? :D Sama rowniez postawilam auto pod oknami i potem co chwila wychodzilam, czesciowo zeby sprawdzic czy nie zwolnilo sie jakies "normalne" miejsce, a czesciowo zeby sie upewnic, ze nadal mam kola. ;) Wzielam z domu informacje o moim banku, wiec dodalam je do swojego profilu i... znow nie moglam go wyslac. Tym razem wyskoczyla wiadomosc, ze musze poczekac az ich strona zatwierdzi konto bankowe. Oszalec z nimi mozna! :/ Za to moj szef sie spial i usiadl ze mna juz o 5 rano zeby omowic wynik egzaminu, bo stwierdzil ze to jedyna pora kiedy nikt nic od niego nie chce. Tym razem bylam z siebie niesamowicie dumna, bo znalazlam niemal wszystko i to w naprawde grubym pliku dokumentow na rozne tematy. Calosc miala okolo 100 stron i na tych stronach upchniete blisko 50 bledow. Niektore dotyczyly kilku stron i ciezko bylo zdecydowac w ktorym miejscu je zaznaczyc. Jak skomplikowane to jest, niech poswiadczy fakt, ze szef zaznaczyl, iz nie znalazlam 6 bledow, ale kiedy zaczelismy patrzec po jego tabeli, okazalo sie, ze z nich 3 znalazlam, tylko on nie zauwazyl, ze je zaznaczylam! :O Akurat ten egzamin uwazam ze powinni rozbic na dwa, bo jest tego po prostu za duzo. Tak czy siak jednak, cieszylam sie ze mam to z glowy, nawet jesli czekaja mnie przynajmniej 4 kolejne egzaminy, w tym dwa w najblizszym czasie. Po powrocie do domu, stwierdzilam ze podjade na rowerze do urzedu miasta, przypomnialo mi sie bowiem ze w czerwcu mija termin rejestrowania psow na kolejny rok. Przez Vegas kompletnie wylecialo mi z glowy. Na szczescie kara to zawrotny $1 na miesiac. Zabraly sie ze mna Potworki, zeby zajechac do biblioteki, ktora znajduje sie zaraz po drugiej stronie ulicy. Przejechalismy, a po powrocie zabralam sie za obiad. Akurat skonczylam na przyjazd malzonka. Potworki wlaczyly sobie wypozyczona trzecia czesc Venom'a, a ja zabralam sie za skladanie kolejnego prania oraz wstawienie nastepnego. Tego dnia Bi dostala juz grafik na nadchodzacy rok szkolny i na szczescie zalapala sie na wybrana przez siebie zoologie. ;) Oczywiscie w ruch poszedl telefon i wymiana informacji z kolezankami. Niektore przedmioty bedzie miala z kumpelami, ale niektore niestety sama. Nik grafiku jeszcze nie dostal, ale informacje w ktorym jest zespole klas. W tym roku ma szczescie i bedzie z najlepszym kolega. Co prawda teoretycznie w innej klasie, ale dzieciaki z kazdego zespolu sa mieszane na lekcje, wiec jest szansa ze beda mieli jakies przedmioty razem. Mielismy fajna pogode, bo cieplo ale nie upalnie i bez wysokiej wilgotnosci, wiec idealnie na roboty okolodomowe. Malzonek w koncu zaczal sie przymierzac do budowy tego skladziku pod tarasem, ale robi to zupelnie bez entuzjazmu, wiec nie wiem czy i kiedy ukonczy. ;) Ja z kolei zabralam sie za zamiecenie werandy z przodu. Nie dosc, ze z wiszacego kwiatka poopadaly listki oraz kwiatki i zasmiecily podloge, to pod sufitem oraz w katach mnostwo bylo pajeczyn i zdechlych owadow. Ten kacik az blagal o posprzatanie. Wieczorem Potworki mialy trening i choc Bi przeciagala ile sie da, pojechali. Tym razem M. walczyl z tarasem, wiec musialam ich i zawiesc i odebrac.
A wieczorem mielismy niespodzianke, bo Oreo podlazla nam pod okno w sypialni, miauczac wnieboglosy. Jesli nie kojarzycie, nasza sypialnia znajduje sie wysoko, nad garazem i nad jadalnia. Kot wspial sie na dach garazu, z niego na zadaszenie nad oknem jadalni i najwyrazniej myslal, ze go wpuscimy przez okno. Wybieglismy z domu, zastanawiajac sie na glos jak teraz sciagnac kiciula na dol, ale na szczescie zolza sama zlazla. Niepotrzebnie bieglam na pomoc i to w pizamie. ;)
Piatek, kolejna wczesna pobudka i kolejny dzien gdzie nikt w pracy nie zaparkowal na drugim parkingu. No, prawie, bo jedna z dziewczyn, pracujaca w weekendy poczatkowo postawila tam auto i dziwila sie, ze jest sama jedna. Nic nie wiedziala o moich przebojach, ale jak tylko ja uswiadomilismy, szybko przeparkowala pod nasz budynek. ;) W pracy dzien zlecial migiem i w koncu udalo mi sie wyslac raport dla szefa, ktory od razu go zatwierdzil. Oby teraz firma grzecznie zaplacila... Do domu wpadlam tylko na kilka minut, zgarnelam Bi i pojechalysmy po spozywke. Po powrocie mielismy w miare spokojne popoludnie. Pogoda nadal rozpieszczala, wiec porobilam troche porzadku na rabacie z przodu, gdzie w niektorych miejscach kwiatki przygielo do ziemi i plozyly sie po kostce. Przy okazji spojrzalam do warzywnika i niestety cukinia pada. Wyglada, ze znow ja zjada jakies dziadostwo. :( Ogorki narazie sobie radza, ale tez zaczynaja wygladac nie do konca zdrowo... Pozniej wykapac sie i mozna bylo posiedziec troche dluzej, bo nie czekala perspektywa pobudki w srodku nocy. ;)
Do poczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz