piątek, 9 maja 2025

Niby juz po sezonie grypowym, ale u nas chorobowo

Malo ekscytujacy tydzien, co szybko wywnioskujecie po znikomej liczbie zdjec. ;)

Kiedy kladlam sie spac w piatkowy wieczor, zastalam Kokusia tak:

Spi jak susel

Pogasilam swiatla, wyjelam mu telefon z rak, a on ani drgnal. Dopiero jak zdjelam mu sluchawki, cos tam zamamrotal, po czym obsunal sie nizej na poduszce i spal dalej. Rano twierdzil, ze nic nie pamieta. :D

Sobota, 3 maja zaczela sie niestety kiepsko. Malzonek mial wolne, ale zerwal sie oczywiscie skoro swit i pojechal na silownie, a potem poszedl przejsc sie po osiedlu. Ja probowalam jeszcze dospac, ale nie dosc, ze co chwila budzilo mnie bzykniecie telefonu kiedy lazenie malzonka aktywowalo kamery, to jeszcze odglos otwieranych oraz zamykanych drzwi mojej sypialni. Nie wiedzialam czy to M. cos bierze z pokoju, czy kot probuje sie do niego dostac, ale w koncu skapitulowalam i podnioslam sie o zaglowek probujac dobudzic. Wtedy do sypialni wparowal Nik. Z placzem. :O Okazalo sie, ze nie spi od 6 rano, bowiem... boli go ucho! No szlag! I skad?! Fakt, ze pare dni byl przeziebiony, ale wydawalo sie, ze juz mu przechodzi. A tu nie dosc, ze ucho, to faktycznie wydawalo sie, ze katar mu sie wzmogl. Na szczescie nasz pediatra ma sobotni dyzur, wiec zadzwonilam tam jak tylko otworzyli i udalo sie wcisnac Mlodszego na 11:45. Zeby jednak nie tracic calego ranka, zabralam sie za sprzatanie gory i zagonilam Potworki do odkurzenia oraz umycia podlog w swoich pokojach. Zaoferowam Kokusiowi, ze jesli zle sie czuje, to moge to zrobic za niego, ale odpowiedzial, ze da rade. Wczesniej dalam mu tabletke przeciwbolowa i po niej na szczescie ucho troche mu popuscilo. Ledwie skonczylismy ze sprzataniem, a musialam zapakowac Nika i pojechalismy do lekarza. Tam spotkala nas niespodzianka, bo oczywiscie w prawym uchu zapalenie jak malowane, ale dodatkowo pani doktor spytala czy Mlodszy ma... astme! :O Kiedy odpowiedzialam, ze o niczym takim mi nie wiadomo, odparla ze Kokus moze miec poczatki zapalenia pluc, bo slyszy jakies szmery. No tylko tego nam brakowalo! A przeciez jemu to przeziebienie juz przechodzilo i skad takie nagle pogorszenie?! Jedyne co mi przychodzi do glowy to, ze jego organizm juz walczyl z jakims wirusem, a w czwartek dostal szczepionke. Ta dodatkowo oslabila uklad immunologiczny i masz. Oczywiscie to tylko teoria, bo na bilansie lekarz nie zagladal Nikowi w uszy, a moze juz zaczynalo sie tam robic zapalenie... Pozniej zmarnowalismy mnostwo czasu, bo pojechalismy prosto do apteki, gdzie okazalo sie recepty nie dostali. Wrocilam do auta i zadzwonilam do lekarza, a tam zapewnili, ze wyslali. Upewnilam sie, ze poszla do poprawnej apteki, odczekalam 10 minut, po czym pomaszerowalam kolejny raz. Teraz recepte juz mieli, ale powiedzieli, ze zrealizowanie zajmie im okolo 10 minut. Na szczescie tutejsze apteki to takie male supermarkety, wiec krazylismy z Kokusiem miedzy regalami, ogladajac asortyment. Wreszcie dostalismy upragniona buteleczke tabletek i mozna bylo wrocic do domu. Malzonek mial tego dnia jakies niespozyte poklady energii, bo zabral sie za sprzatanie w swoim, a pozniej w moim aucie. Oczywiscie o czyszczenie mojego nawet go nie prosilam, wrecz odradzalam, bo wiedzialam jak sie to skonczy. I mialam racje. Wpadl w ktoryms momencie i zaczal sie wydzierac na dzieciaki, bo znalazl jakies przyklejone gumy oraz lupinki od orzeszkow. Nie powiem, mnie tez wkurza syf zostawiany przez Potworki, ale dla mnie auto to sprzet uzytkowy i nie bede sobie rwala wlosow z glowy, ze jest w nim brudno. Dla M. (ktory wlasny samochod ma zawsze wypucowany na blysk) to jest nie do przezycia, ale kto mu kazal zabierac sie za jego sprzatanie? Nikt; sam chcial. ;) Ja w tym czasie ogarnialam kuchnie, skladalam pranie, wstawialam kolejne, itd. Mielismy naprawde goracy i wilgotny dzien i czlowiek mial wrazenie, ze to lipiec, a nie poczatek maja. Stwierdzilam, ze trzeba skorzystac z pogody i zaczac ogarniac ogrod. W szczegolnosci mialam na oku rzad rododendronow z tylu domu, ktore po zimie wygladaly dosc mizernie. Dziwie sie, bo nie byla jakosc szczegolnie ostra, ale jednak krzewy mialy mnostwo uschnietych galezi, a dwa uschly praktycznie w calosci, podobnie jak rosnacy obok mountain laurel (nie wiem jak ta roslina nazywa sie po polsku).

Pejzaz pozimowy

Sasiedzi maja jednak rowniez rododendron i ich tez jest na wpol uschniety, wiec albo jednak to wina zimy, albo atakuje je jakas choroba. W kazdym razie, ruszylam tam z sekatorem i udalo mi sie poucinac wszystkie uschniete galezie, do ktorych udalo mi sie dosiegnac. Niektore jednak rosna nieco glebiej, a mialam na nogach klapki, nie wchodzilam wiec w dywan lisci, w obawie przed kleszczami.

Po przycieciu - wyglada bardziej zielono, ale niestety zmienilo sie tez swiatlo, bo nadeszly ciemne chmury

Mialam przebrac obuwie, ale zanim to zrobilam, zerwal sie wiatr, nadeszly ciemne chmury i zaczelo grzmiec. Na wieczor w prognozach byluy burze, wiec odpuscilam reszte roboty. Okazalo sie, ze mialam dobre wyczucie czasu, bo wrocilam do domu na 10 minut i sie rozpadalo, zaczelo blyskac i grzmiec... I tak juz zostalo w zasadzie do konca dnia, utknelismy wiec w domu. Mialam kisc bananow nie nadajacych sie juz do jedzenia, ale strasznie nie chcialo mi sie piec, wiec spytalam Bi czy nie ma ochoty. Na szczescie panna na to jak na lato. :) Niestety, niewiadomo jak, ale tym razem wyszedl jej lekki zakalec...

W niedziele moglismy pospac troche dluzej, choc nie tyle, ile by sie chcialo. Malzonek mial wyjatkowo wolne, wiec pojechalismy rano do kosciola. Rano Bi narzekala na bol glowy, ale stwierdzilam, ze moze to troche przez pogode. Bylo nadal duszno i pochmurno, a na popoludnie zapowiadano deszcz oraz burze, wiec sama tez czulam sie lekko zamulona. Po powrocie z kosciola napisalam do taty, ktory po pol godzinie zjawil sie na tradycyjna kawe. Posiedzial jak zwykle ze 3 godzinki, dostal obiad oraz ciacho i pojechal. Juz jakis czas temu obiecalam Bi ze zabiore ja na zakupy ciuchowe, bo niemal wszystkie spodenki ma nagle niemal odslaniajace posladki. :O Po porannym narzekaniu na bol glowy spodziewalam sie, ze tego dnia raczej odpuscimy, ale panna uparla sie, ze jej lepiej i na sama mysl o zakupach czuje sie swietnie. Typowa kobieta! :D Obeszlysmy dzial damski wzdluz i wszerz i Bi znalazla caly stos ciuchow, ktore jej odpowiadaly. Nauczona doswiadczeniem, powiedzialam jednak ze wszystko musi przymierzyc. Juz ze 2 lata temu kupilysmy spodenki "na oko" i dwie pary trafily potem do mnie, bo na nia okazaly sie za duze. Teraz spedzilysmy wiec przynajmniej pol godziny w przymierzalni. Ostatecznie Starsza wyszla z trzema parami spodenek oraz trzema (nieplanowanymi) bluzeczkami. Zaskoczyla mnie jednak tez, bo znalazla sobie spodniczke oraz sukienke. Ona, ktora od przynajmnie trzech lat (jak nie wiecej) nosila wylacznie spodnie. :O Klania sie wplyw kolezanek, bo obecnie koleguje sie z takimi bardziej "dziewczecymi".

Bi w kiecce - ktos mi corke podmienil! :D

Zaraz obok byl sklep obuwniczy i weszlysmy sprawdzic jakie maja crocs'y. To jest niezbedne letnie obuwie tutejszych dzieciakow (oraz wielu doroslych), a Bi swoje ma juz dwa lata, bo przestala jej rosnac stopa. Podeszwy mialy juz jednak starte na gladko, trzeba wiec bylo kupic jej nowe. Ku mojej rozpaczy uparla sie na biale, bo podobno wszyscy w szkole nosza teraz wlasnie takie. Na szczescie oznajmila, ze na kempingi oraz do ogrodu bedzie zakladala stare, zeby nie brudzic tych bialych. Wrocilysmy do domu i wieczor mijal jak zwykle, az Bi zaczela narzekac ze znow boli ja glowa i jej zimno. Bylo to o tyle dziwne, ze w domu panowala duchota i nawet mnie bylo goraco. Panna zmierzyla temperature i niestety - 37.7. A bylo dopiero popoludnie, nawet nie wieczor. Suuuper; najpierw Nik, teraz ona... W dodatku, poza bolem glowy i lekkim niesmakiem w gardle, Starszej nic nie dolegalo, obawialam sie wiec, ze to jakas grypa... :/ Szkola w poniedzialek stanela pod znakiem zapytania, ale panna zaczela niemal plakac, ze kolejnego dnia maja dalsza czesc tych egzaminow stanowych, ktore mieli w poprzednim tygodniu. Powiedzialam, ze bedzie musiala zobaczyc rano, jak sie bedzie czula. Jesli uzna, ze wezmie tabletke i da rade wytrzymac caly dzien w szkole, to niech jedzie. Ale jesli rano bedzie miala goraczke, musi zostac w domu.

W nocy spalam kiepsko, bo po weekendzie bylam wyspana, a w dodatku pogode melismy dziwna - niby niezbyt ciepla, ale z taka wilgocia, ktora sprawiala, ze panowala okropna duchota. Mimo uchylonego okna, bylo mi za cieplo i meczylam sie, przewracajac z boku na bok. A o 4 nad ranem Oreo zaczela swoje zwykle wrzaski. Na szczescie byl w domu M., wiec wyrzucil upierdliwego kotka na dwor, zreszta wedlug jego zyczenia. ;) Rano pogoda przywitala mnie bez zmian, wiec wstac bylo dosc trudno. W dodatku nawet malzonek dosypial. Dzien wczesniej bowiem odbylo sie glosowanie na kontrakt, ktory zwiazki zawodowe podpisuja z firma, w ktorej M. pracuje. Wiekszosc zaglosowala za jego odrzuceniem i ogloszono... strajk. :O Ostatni mieli w 2001 roku, pozniej przez wiele lat sie jakos dogadywali, a tu masz... Malzonek o dziwo calkiem zadowolony, bo stwierdzil ze moze wynegocjuja jakies cuda. Ciekawe czy taki zadowolony bedzie jak posiedzi tydzien albo dluzej bez wyplaty... :/ W kazdym razie, M. lezal w lozku, ale to mnie zawracal doope czy przygotowalam Kokusiowi antybiotyk. Bo "zaangazowany" tatus nie potrafi podac synowi tabletki, ech... Na szczescie oba Potworki wstaly zanim wyszlam. Dalam Mlodszemu antybiotyk i wypytalam Bi jak sie czuje. Twierdzila, ze ok, poza lekkim bolem glowy. Dalam jej tabletke na wszelki wypadek i pojechalam. Tego dnia przynajmniej mialam konkretny plan w robocie, bowiem odbywalo sie wirtualne wprowadzenie do firmy nowych pracownikow. Zwykle odbywa sie ono w pierwsze dwa dni pracy, ale pechowo, w zeszlym tygodniu go nie bylo, musialam sie wiec polaczyc w ten. Trwalo to calutki dzien, od 8:30 do 15, z przerwa na lunch. Podczas porannej polowy, przynajmniej babka robila krotkie przerwy co 20-30 minut, ale po poludniu, na niemal 3 godziny, panowie zrobili tylko raz 10-minutowa przerwe. :O Nie powiem, wprowadzenie bylo calkiem ciekawe, dowiedzialam sie sporo o poczatkach firmy oraz o dzialaniu jej czesci, ktorej na codzien raczej nie bede ogladac, ale jednak to calodzienne siedzenie z nosem w kompie. W dodatku prowadzacy co jakis czas urzadzali odpytywanie, wiec trzeba bylo sie skupic i nie dalo wlaczyc prezentacji i siedziec w telefonie. ;)

Dobrze sie zlozylo, ze akurat rozdawali napoje energetyzujace

W miare jak mijal dzien, niestety coraz wyrazniej czulam, ze Bi "podzielila" sie ze mna wirusem. :/ Czulam lekkie drapanie w gardle oraz krecenie w nosie. I ogolnie mialam takie uczucie "rozbicia". Super po prostu... Oczywiscie pogoda tez nie pomagala, bo nadal padal deszcz i bylo duszno jak przed burza. Glowa mi wiec ciazyla i ciezko bylo normalnie funkcjonowac. Na szczescie, przez niedystpozycje Potworkow, nie bralismy ich na basen, wiec wieczor moglismy spokojnie spedzic na relaksie. Znaczy, dla wszystkich poza matka, choc przyznaje ze tez sie nie przemeczalam i tylko wstawilam zmywarke, a pozniej pranie. Poniewaz M. jest poki co w domu, wiec odpadlo mi zupelnie martwienie sie o gotowanie lub konczenie obiadu. Chociaz tyle dobrego z tego strajku. ;)

Wtorek to taka sama pobudka i przy takiej samej pogodzie. Duchota i od rana deszcz. W pracy mialam druga czesc wprowadzenia do firmy, ale tego dnia zaczynalo sie ono dopiero o 12, wiec musialam jakos przebimbac caly ranek. Powiedzialam szefowi, ze jestem wolna do poludnia jakby chcial mi cos pokazac, powiedzial ze powinien cos znalezc i... tyle go widzialam. Wynudzilam sie niczym mops, ale jakos dotrwalam do poczatku szkolenia. Kolejne niemal 3 godziny zlecialy migusiem, bo panowie ponownie pedzili i zrobili tylko krotka przerwe. Kiedy skonczylismy, z ulga popedzilam do domu, tym bardziej, zetego dnia juz zaczynalo mi przytykac nos. We wtorki na szczescie nie zabieramy Potworkow na basen, zreszta, nawet gdybysmy brali, zadne nie za bardzo sie na niego nadawalo. Bi wciaz byla lekko "przytkana", a Nik na antybiotyku i twierdzil ze ucho mu sie dalej nie do konca odetkalo. Zostalismy wiec w chalupie i zajelam sie domowymi porzadkami, choc troche z irytacja zastanawialam sie dlaczego wszystko jest nadal na mojej glowie, skoro M. siedzi w domu. Zmienilam dzieciakom posciel, wstawilam do prania, rozladowalam zmywarke, po czym wsadzilam do niej brudne naczynia. Na wieczor zapodalam sobie lekarstwo na przeziebienie, ale szykowalam sie na ciezka noc...

Okazalo sie, ze spalam niezle, choc dwa razy malzonek mnie szturchal, bo ponoc chrapalam. Nie dziwie sie, skoro nie moglam oddychac nosem... Tradycyjnie tez Oreo urzadzila halas o 4 nad ranem, ale M. wstal i wypuscil zolze na dwor. Wstalam czujac sie juz po prostu chora. Gdybym nadal byla w ktorejs z dawnych prac, pewnie zostalabym w domu, bo z nosa cieklo mi ciurkiem, oczy piekly i lzawily, a na dodatek glowa zupelnie nie pracowala. Mialam wrazenie, ze mozg utknal mi za mgla. Cale szczescie (choc gdybym juz byla wyszkolona, to pewnie rwalabym wlosy z glowy) w robocie awarie mialy obydwie glowne maszyny, a kiedy jedna udalo sie uruchomic, wypuscila probki nie przechodzace zadnych testow. Atmosfera byla wiec ciezka, bo najpierw wszystko sie przedluzalo, a pozniej trzeba bylo zawiadomic wszystkich klientow (a to sa szpitale oraz kliniki), ze musza odwolywac pacjentow, albo przesuwac ich na pozniejsza godzine, mimo ze nie bylo gwarancji ze pozniej jakies probki uda sie wyprodukowac... Jakie w tym szczescie, spytacie? Mianowicie takie, ze szef mial sie nad czym glowic, wiec moglam z czystym sumieniem nie zawracac mu gitary moja osoba. Jedyne czym mu zawrocilam glowe z samego rana, byl mail od oddzialu komputerowego. Tydzien wczesniej szef wyslal zamowienie na mojego laptopa, plecak oraz myszke. Teraz dostalam potwierdzenie, ze myszka jest gotowa do odebrania "w klinice" i bedzie tam czekac przez dwa tygodnie. Domyslilam sie, ze klinika to gdzies w glownej siedzibie, ale spytalam dla pewnosci. Szef potwierdzil, ale zapewnil ze wysla ja tutaj, ze to taki standard. Nie bylam tego taka pewna, bo z maila wynikalo raczej ze mam te myszke odebrac, a nie ze bedzie wyslana. W dodatku pal licho myszke, ale co z laptopem, bo na nim mi bardziej zalezalo?! Nie bez trudu odszukalam maila osoby odpowiedzialnej za sprzet i okazalo sie ze mialam nosa, bo chlopak odpisal mi, ze w zamowieniu nie bylo adresu gdzie sprzet ma byc wyslany, a dla nich to automatycznie oznacza glowna siedzibe. Problem w tym, ze ta glowna siedziba jest kilka Stanow ode mnie. Cos okolo 10 godzin jazdy. Troche ciezko byloby sobie podjechac i odebrac laptoka. ;) Na szczescie chlopak juz sam skontaktowal sie z moim szefem zeby poprawic zamowienie. Problem w tym, ze spodziewalam sie laptopa w tym tygodniu, a teraz dostalam potwierdzenie, ze czas dostarczenia jest do 21 maja... Ech... Poza tym, stworzylam sobie profesjonalny podpis w Outlook'u, gdzie tez nameczylam sie, bo logo firmy jest oczywiscie chronione i ciezko bylo znalezc dokument, z ktorego moglabym je przekopiowac. :D A poza tym niestety juz siedzialam tepo gapiac sie w komputer i bez konca przegladajac nasza wewnetrzna strone. Jak na taki dzien z problemami, moj szef pojechal juz przed 13 i w dodatku oznajmil, ze bedzie pracowal z domu i wroci dopiero w poniedzialek. Kiedy spytalam czy mam w tym czasie robic cos konkretnego, oznajmil zebym kontynuowala z wirtualnymi szkoleniami. Problem w tym, ze zostaly mi juz tylko dwa... Po 14 sama pojechalam do domu, a ze byla sroda, to Nik mial znow klub rowerow gorskich. Udalo im sie, bo dwa dni lalo jak z cebra i w srode mialo kontynuowac, a tymczasem nie tylko ze nie padalo, ale nawet od czasu do czasu wychodzilo slonce.

Mlodziez gotowa na przejazdzke

Zastanawialam sie tylko ile blota bedzie w lesie i w jakim stanie dzieciaki wroca z przejazdzki... Okazalo sie, ze niepotrzebnie sie niepokoilam, bo mimo ze sciezki w lesie wydaly sie mokre i ja oraz M. nie zapuszczalismy sie glebiej, to dzieciaki wrocily czyste i mowily, ze nie bylo tak zle. My z malzonkiem polazilismy, choc wybitnie nie czulam sie w formie i wolalabym posiedziec. Zmusilam sie jednak, bo w obecnej pracy tylko siedze na tylku, wiec potrzebuje sie poruszac. Po powrocie do domu zmienilam nasza posciel, a pozniej juz sie zwyczajnie obijalam, co chwila wycierajac nos i wkurzajac sie, ze nie moge oddychac.

W czwartek jak zwykle poranna pobudka do pracy oraz szkoly, poza M., ktorego firma nadal strajkowala. Zebralam sie i pojechalam, potem na przystanek pomaszerowaly Potworki, a niedlugo po ich wyjsciu malzonek pojechal do sklepu budowlanego. Skoro siedzi teraz w domu i ma czas, zaczelo go oczywiscie troche nosic, wiec znow wrocil do pomyslu zabudowania przestrzeni pod tarasem i zrobienia tam skladziku. Mnie dzien w pracy uplywal ciezko. Moje przeziebienie osiagnelo apogeum. Doslownie co 10 minut musialam wstawac od biurka i isc do lazienki wydmuchac nos. Dobrze, ze poza wirtualnymi szkoleniami nie mialam co robic, bo nie wyobrazam sobie co kilka minut wychodzic z laboratorium, albo w fartuchu miec po kieszeniach poupychanych kilkanascie chusteczek... A tak jakos sie przemeczylam, ale wyszlam juz o 13, bo mialam dosc. Myslalam, ze zobacze sie chociaz przelotnie z M., ale utknelam w korkach i dojechalam do domu po jego wyjsciu. On zas pojechal na... strajk. ;) Wszyscy zwiazkowi pracownicy dostali juz tydzien wczesniej (zanim jeszcze zapadla decyzja o strajku) rozpiske o tym kto, gdzie, ktorego dnia i o ktorej godzinie ma sie stawic na "dyzur". Akurat wypadla kolej malzonka, wiec pojechal postac z transparentem. Mial szczescie, ze akurat pogoda sie poprawila, bo pierwsze kilka dni ludzie stali w deszczu. ;) Mowil pozniej, ze pracownicy traktuja ten strajk niczym dobra zabawe i spotkanie towarzyskie. Smieja sie, nawoluja do przejezdzajacych aut, a ze stoja na skrzyzowaniu, co chwila naciskaja guzik zeby wlaczyc zielone swiatlo na przejsciu dla pieszych, czyli czerwone dla kierowcow, tworzac w ten sposob niebotyczne korki... ;) Ja dotarlam do chalupy, gdzie juz urzedowaly Potworki, ktore tego dnia mialy skrocone lekcje. Nauczyciele sie szkolili. ;) Mialam chwile na odsapniecie (czyli ogarnialam kuchnie po gotowaniu M.), az na 16 musialam zawiezc Bi do kolezanki. Spotykaly sie we 4, bo mialy przecwiczyc jakis utwor na skrzypce, ktory maja zagrac na zaliczenie. Odebrac musialam panne juz o 17:30, co z jednej strony bylo do bani bo mialam wrazenie, ze ledwie wrocilam do domu a juz musialam jechac spowrotem, ale z drugiej przynajmniej mialam pozniej wiecej wieczoru na relaks. Dodatkowo, udalo mi sie przejechac na sucho, tymczasem raptem kilkanascie minut po naszym powrocie, nadeszla burza i zaczelo lac jak z cebra. Na szczescie malzonek zdazyl wrocic ze strajku i nie zmokl. ;) Zastanawialismy sie oczywiscie nad basenem, ale po pierwsze grzmialo i blyskalo, po drugie Nik nadal na antybiotyku, a po trzecie Bi nadal smarczala, a poprzedniego wieczora miala stan podgoraczkowy. Musze przyznac, ze jestem w szoku, bo do niedwana przy kazdej dolegliwosci panna od razu dopraszala sie o dzien wolny od szkoly. Teraz sama bylabym sklonna zostawic ja w domu, to ona z kolei upiera sie, ze musi isc. Na ostatnie kilka tygodni nauczyciele wyznaczyli cala liste zaliczen oraz specjalnych projektow. W dodatku wiekszosc jest do przygotowania w parach lub grupach, wiec wylamujac sie, zostawia sie na lodzie kolezanki... Bi to jednostka tylez ambitna, co kolezenska, wiec pierwszy raz w zyciu nie przeszkadza jej cieknacy nos ani bol glowy i dzielnie maszeruje do szkoly. :)

Piatek to oczywiscie poranna pobudka, po kiepskiej nocy niestety. Dopiero nad ranem, ale jednak obudzil mnie cieknacy kinol. Wydmuchiwalam go, ale co przysnelam, znow zaczynalo kapac i sie przebudzalam. Nie ma jak chorowac... :/ W koncu trzeba bylo wstac, wyszykowac sie i pojechac do roboty, na kolejny dzien nudow. Potworki zas jechaly na drugi dzien skroconych lekcji. W robocie ponownie mialam oczyszczanie nosa co kilkanascie minut. Podejrzewam, ze czesciowo winne jest to, ze w tym budynku jest strasznie zimno, bo w domu az tak czesto nie musze siegac po chusteczke. Poniewaz to byl juz drugi dzien tej meczarni, wiec i moja cierpliwosc byla na wyczerpaniu i stwierdzilam, ze skoro i tak siedze (zaliczylam tylko ostatnie wirtualne szkolenie), to rownie dobrze moge wyjsc juz wczesnym popoludniem. Wyszlam mniej wiecej o tej samej porze, co Potworki ze szkoly i dostalam sms'a od "przerazonego" Kokusia, zebym wrocila jak najszybciej. Tego dnia Bi zaprosila do nas 4 kolezanki, zamiast przyjecia urodzinowego. Przez te moje zmiany pracy nie mialam glowy do jakichkolwiek imprez, a w dodatku Nik tez nie mial urodzin, bo bylam bez pracy i bez kasy. Mlodszy wlasciwie o przyjecie spytal raz, obiecalam ze wezme jego oraz kolege czy dwoch na go karty, po czym sam zapomnial. ;) Bi chciala jednak chociaz spotkac sie w wiekszej grupie w okolicach urodzin, a ze akurat konczyli wczesniej lekcje, to uznalam ze to idealna okazja. Niestety, akurat nie bylo w domu M., wiec Nik nie chcial siedziec sam z piecioma dziewczynami, stad jego sms do mnie. ;) Mial jednak pecha, bo musialam jeszcze pojechac na zakupy. W dodatku caly dzien mielismy ulewny deszcz, wiec ruch na drogach byl baaardzo spowolniony. Kiedy dotarlam do domu, pannice urzedowaly w mojej kuchni, piekac... brownies. Takie bez jajek, bo jedna z nich miala uczulenie. Przepychaly sie przy tym i wyrywaly sobie trzepaczke. ;)

Jakos ciasno sie zrobilo w mojej kuchni :D

Ja w tym czasie szybko wrzucilam do piekarnika mrozona pizze, zeby dzieciarnia mialy co zjesc, wiedzialam bowiem ze po szkole beda glodni. Zgodnie z moimi przewidywaniamy, praktycznie cala pizza zniknela z mgnieniu oka i dobrze ze szybko chwycilam plaster i zanioslam go na gore Kokusiowi. Panny zjadly wiec pizze i popchnely brownies, wiec pozywily sie calkiem niezle. Tym razem trafili sie bardzo punktualni rodzice i rowno o 16 podjechali po trzy z dziewczyn. Ostatnia to nasza sasiadka, ktora chciala isc do domu piechota, ale lalo jak z cebra, wiec ja podwiozlam. Kiedy w koncu odzyskalam spokoj w chalupie, wypilam kawke, wzielam prysznic, a na wieczor musialam zabrac sie za biszkopt do tortu. Na niedziele zaprosilismy chrzestnego ze swoja "pania", wiec czeka mnie sobota ze sprzataniem oraz konczeniem torcika... Nik wzial ostatnia dawke antybiotyku. Niby twierdzi, ze ucho mu sie odetkalo, wiec mam nadzieje, ze zadnego nawrotu nie bedzie...

Milego weekendosa! :)

sobota, 3 maja 2025

Jak zakonczyc kwiecien oraz zaczac maj intensywnie oraz w stresie ;)

Post z poprzedniego tygodnia mial byc glownie opisem naszych wakacji, wiec nie chcialam dodawac jedynego dluzszego watku. ;)

A mianowicie, jedynym waznym "wydarzeniem" tamtego tygodnia, bylo to, ze piatek byl moim ostatnim dniem z granolami. Tak, moi drodzy, niestety albo i "stety" w poniedzialek zlozylam wypowiedzenie. Mam mieszane uczucia, bo choc od poczatku myslalam o tej pracy jako przejsciowej i wiedzialam ze bede szukac dalej, to jednak glupio mi troche bylo ze odchodze juz po miesiacu... O tym, ze dostalam nowa prace dowiedzialam sie w sumie tuz przed wyjazdem do Myrtle Beach, ale dogadywalam jeszcze ostatnie sprawy i nie bylam pewna czy nie bede musiala przesunac pierwszego dnia o tydzien. Nic wiec nie mowilam, a pozniej wyjechalam i dopiero w srodku wakacji dostalam ostateczne potwierdzenie. Powstalo pytanie czy dac wypowiedzenie 1.5-tygodniowe przez maila, czy tylko tygodniowe, ale osobiscie. W koncu wybralam druga opcje jako bardziej "profesjonalna". Przygotowalam sobie list, ktory mialam rano wydrukowac (bo drukarka w domu jak zwykle bez tuszu), wzielam koperte, itd. A pozniej okazalo sie ze wyposazenie biura stoi na hali, calutki dzien nie mialam dostepu do kompa i tyle wydrukowalam! :D Zeby jednak nie przedluzac, po prostu zaczepilam szefa i powiedzialam mu ze dostalam propozycje lepszego stanowiska oraz pensji i piatek bedzie moim ostatnim dniem. Przeprosilam tez ze nie dalam standardowych dwoch tygodni, ale ze chcialam powiedziec mu osobiscie. Szef skrzywil sie, mruknal ze to "rozczarowujace", po czym... odwrocil sie na piecie i poszedl w druga strone! Nie jestem pewna jakiej reakcji sie spodziewalam, ale na pewno nie takiej! :O Od tego momentu zwyczajnie traktowal mnie jak powietrze. Caly tydzien wykonywalam swoje obowiazki jak zwykle, ale czulam ze atmosfera jest napieta. Moj kolega Kevin zachowal sie zupelnie inaczej. Pokiwal glowa, po czym pogratulowal i oznajmil, ze wiadomo ze kazdy musi patrzec na dobro swojej rodziny, a tutaj placa raczej slabo. I taka reakcje wykazali wlasciwie wszyscy, z ktorymi pozniej rozmawialam. Tylko szef wydawal sie urazony. Zwykle zagadywal z usmiechem jak idzie, albo przypominal ze jeszcze trzeba sprawdzic to czy tamto. Teraz kilka razy testy przeprowadzil sam i zobaczylam to tylko kiedy poszlam je wykonac, albo zdawkowo pytal czy jakis wyszedl czy nie. Wczesniej tez czesto przesiadywal w naszym biurze choc ma wlasne, co zreszta mnie wkurzalo. Wiecie bowiem, ze cale dnie chodzilam, wiec kiedy mialam chwilke przerwy miedzy pomiarami, marzylam zeby usiasc i dac nogom odpoczac. Przychodze, a szef rozlozony z papierami przy moim biurku. Przypominam, ze ma wlasne, prywatne biuro. I co, nie powiem przeciez szefowi zeby zlazil z mojego krzesla... ;) Grzecznie przysiadalam na jakims wolnym stolku. Pamietam zreszta, ze juz w czasie rozmowy o prace cos tam wspomnial, ze cieszy sie ze w biurze ma ludzi do pogadania. No i super, ale nie zajmuje sie miejsca pracownikowi, o ktorym wie sie przeciez, ze musi czasem odpoczac. Wracajac jednak do mojego ostatniego tygodnia, szefuncio ani razu nie przyszedl z papierami do wspolnego biura/laboratorium. Wlasciwie malo co go widywalam. Piatek to byla juz kompletna porazka, bo rano nawet nie odpowiedzial mi na "dzien dobry". :O Pozniej cos tam robil w laboratorium odwrocony tylem. Po poludniu zaczelam sie ze wszystkimi pomalu zegnac, szukam go, a on ma... meeting. Nikt nie wie jak dlugi. Poczekalam do konca mojej zmiany (choc planowalam wyjsc po ostatnich pomiarach, czyli niemal godzine wczesniej), ale spotkanie nadal trwalo. I tak sobie mysle, ze wiedzial iz nie znam jego grafiku i nie moglam miec pojecia o tym meetingu. On za to dobrze wiedzial ze go ma i ze raczej nie skonczy do 14, kiedy wychodze. Mogl wiec sam powiedziec do widzenia, ale wolal pokazac ze jest zly. A ja, glupia, wzielam urlop bezplatny! Pytali mnie wczesniej czy chce wykorzystac platne wolne, czy wziac je bezplatne, ale najpierw nie wiedzialam czy nowa posada wypali, wiec wolalam urlop zostawic na inna okazje. A pozniej dowiedzialam sie ze odchodze w ostatniej chwili przed wyjazdem i nie chcialam byc perfidna, wiec odpuscilam. Gdybym wiedziala, ze moj szef zachowa sie jak naburmuszony trzylatek bez krztyny klasy, poprosilabym oficjalnie o zaplate bez zadnych skrupulow! ;) Tak czy siak, w piatkowe popoludnie oddalam magnetyczny klucz do drzwi oraz karte do odbijania sie, zabralam swoje rzeczy i pozegnalam granole, choc nie docieralo do mnie, ze w poniedzialek juz tam nie wroce...

Dobrze, to teraz juz normalny, tygodniowy raport. ;)

Sobota, 26 kwietnia, oznaczala dluzsze spanie. Nie bez przerw niestety, bo o 3:48 Oreo jak zwykle zbudzila mnie lazeniem po pokojach i pomrukiwaniem. Kiedy wstalam i wyszlam z sypialni, natychmiast pobiegla oczywiscie na dol. Chce ja oduczyc tego budzenia w srodku nocy, wiec stwierdzilam, ze nie bede jej wypuszczac na dwor, bo to tylko ja utwierdzi, ze jak narobi halasu, to ktos otworzy jej drzwi na zewnatrz. Pozamykalam wiec nasze sypialnie i wrocilam do lozka. Slyszalam pozniej jakies szalenstwa (okazalo sie, ze kiciul gonil swoja myszke) oraz miauczenie, ale bylo wystarczajaco przytlumione, zebym dala rade dalej spac. Malzonek pracowal, ale kiedy Potworki oraz ja wstalismy, zabralam sie za sprzatanie. Nie bylo nas tydzien w domu, a w kolejny nie mialam za bardzo czasu sprzatac, wiec chalupa juz blagala o chwile uwagi. Nasz kot linieje tej wiosny w wersji ekstremalnej. Nie znajduje na podlodze wlosow, tylko cale klaczki! W dodatku lekkie to jak puch i fruwa sobie w powietrzu. Odkurzylam wiec i umylam podlogi na dole, a poza tym zabralam sie za inne, drobniejsze czyszczenie. Wstawilam tez ostatnie po-kempingowe pranie - posciel, wiec gotowi jestesmy na kolejny wypad. :D W miedzyczasie wrocil M., dokonczylismy obiad, a pozniej trzeba sie bylo zbierac do kosciola. Tym razem czekal nas maraton, bo najpierw chcielismy podjechac do jednego do spowiedzi, a potem do innego na msze. Przez ten wyjazd mielismy wszystko tak zdezorganizowane, ze nie bylismy nawet u spowiedzi przed Wielkanoca. Teraz za to cieszylismy sie, ze przynajmniej nie powinno byc ludzi, bo wszyscy poszli przed Swietami. Akurat! Kolejka byla jak zwykle; nie wiem co z tymi ludzmi! :O Spowiedz jednak zalatwilismy, a potem pojechalismy do kosciola blizej naszego domu, na msze. Tam tez niezbyt fajna niespodzianka, bo akurat dzieci komunijne mialy jakies zajecia i potem wszystkie przyszly z rodzinami na msze, kosciol pekal wiec w szwach. Pozniej mozna juz bylo na szczescie wracac do domu i cieszyc sie reszta soboty.

Niedziela to znow poranna praca dla M. i dluzsze spanie dla mnie oraz Potworkow. Tym razem nawet kot odpuscil wczesnoporanne wrzaski. Wstalismy, ogarnelismy sie i niedlugo zjawil sie dziadek na tradycyjna kawe. Posiedzial pare godzin, ale tuz po 14 musial sie zbierac, bo zabieralam Potworki do kina. Dzien wczesniej Nik spytal kiedy pojedziemy zobaczyc "Minecraft'a". Najpierw powiedzialam, ze moze za tydzien, ale potem pomyslalam, ze nie wiem co bedzie w nastepny weekend. Mialam zaczac nowa prace, a to ta gdzie powinnam pracowac na nocki i w dodatku czasem od poniedzialku do piatku, a czasem od niedzieli do czwartku. Nie bylam wiec pewna czy w kolejny weekend bede w stanie normalnie funkcjonowac i czy jego czesci nie przespie i stwierdzilam ze lepiej zabrac Potworki zaraz kolejnego dnia. Jak postanowilam, tak zrobilismy i po poludniu wyladowalismy w kinie.

Wybieraja sobie napoje, bo czyms trzeba przepic wielkie wiadra popcorn'u ;)

Wrazenia? Kokusiowi film sie bardzo podobal (moze dlatego ze kiedys godzinami gral w Minecraft'a), ale mnie oraz Bi juz nie. Jak dla mnie akcja byla zbyt pospieszna i bez ladu i skladu, logiki oraz sensu. ;) Poza tym, film byl bardzo dziecinny, ale mial kilka wstawek ze zdecydowanie "doroslym" humorem, wiec ciezko bylo stwierdzic dla jakiej grupy wiekowej byl w sumie dedykowany. Na szczescie byl krotki, wiec juz o 17 bylismy w domu i mozna bylo sie jeszcze zrelaksowac przed kolejnym, stresujacym dniem.

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, choc nie tak wczesnie jak w "granolach". Wstawalam o 5, a o tej porze roku juz sie wtedy u nas wyraznie przejasnia. Zupelnie inny komfort pobudki. :) W nowej robocie mialam byc o 7 i udalo mi sie nawet dojechac troche przed czasem, mimo ze o tej porze korki na autostradzie byly juz solidne. Nowy szef czekal na mnie przed wejsciem. A potem szczeka mi opadla i zaczelam sie zastanawiac po co ja tam wlasciwie jestem. ;) Oddzial w ktorym zostalam zatrudniona jest akurat niewielki, ale to czesc ogromnej firmy, a jak to w ogromnej firmie, biurokracja kroluje i nic nie dziala sprawnie. Okazalo sie, ze obydwie osoby z kontroli jakosci niedawno odeszly, wiec narazie jestem sama, a kolejna osobe dopiero maja zwerbowac. Pomyslalby ktos, ze w takim razie jak najszybciej beda chcieli mnie wyszkolic. No... nie. ;) Ostatnia osoba odeszla miesiac temu, a jej biurko (ktore ma byc moje) nadal zawalone jest papierami, ktore zostawila. Nie dostalam wlasnego laptopa i musialam siedziec przy stanowisku jakiegos biednego technika, ktorego moj szef "wyprosil" z jego miejsca. Szef w ogole biadolil ze nie wie jak sie zabrac za moje szkolenie i ze nie ma na to czasu i planuja zgarnac grupe nowych osob z naszego oddzialu oraz kilku innych i wyslac nas razem na szkolenie. Do... Las Vegas :D To jednak dopiero gdzies w przyszlym miesiacu, jak dogadaja szczegoly. Poza tym jednak siedzialam i probowalam polapac sie w stronie internetowej firmy. Do jej "waznych" czesci, czyli tam gdzie moglabym wbic dane mojego banku zeby mogli mi placic przelewem, nadal nie mialam dostepu. Podobnie, na prywatnego maila (ale nie firmowego) dostawalam jakies zadania do wykonania, tyle ze kiedy klikalam na link zeby je wykonac, okazywalo sie ze wyskakiwal blad. Strona do czytania przepisow to totalny misz-masz, bo firma miedzynarodowa, wiec niewiadomo ktore dotycza akurat naszego oddzialu. Podsumowujac, burdel totalny. Zamiast szkolenia nowego pracownika, dla nowej firmy najwazniejsze bylo zeby sprawdzic czy mam uprawnienia do pracy w Stanach. W zeszlym tygodniu zalaczylam na specjalnej stronie zdjecia paszportu, ale w poniedzialek rano mialam jeszcze umowione spotkanie (wirtualne) z jakas kobitka, w celu potwierdzenia, ze ja to ja, a to faktycznie moj paszport. Polegalo to na to, ze musialam pokazac jej strone paszportu ze zdjeciem, obok mojej twarzy. Wszystko zajelo 30 sekund. Dluzej zeszlo mi zeby sie na to glupie spotkanie polaczyc. :D Duzo wiec nie moglam zrobic, ale dzielnie siedzialam, az gdzies po 14 nowy szef powiedzial ze wlasciwie moge jechac. Wypadlam stamtad szczesliwa i popedzilam do domu, w koszmarnych korkach oczywiscie... Popoludnie minelo sobie juz klasycznie. Z pracy wrocil M., a ze szkoly dzieciaki, gdzie Nik mial pierwszy dzien egzaminow stanowych. Na poczatek angielski. Podobno bylo latwo i 14 pytan zostawil sobie na kolejny dzien zwyczajnie zeby sie nie nudzic. Coz, zobaczymy po wynikach czy bylo tak "latwo", bo wiem ze Mlodszy ma alergie na czytanie oraz pisanie i angielskiego nie lubi. ;)  Pod wieczor Potworki jechaly na basen.

Bi pierwsza w pierwszej linii, Nik pierwszy w trzeciej

Bi oczywiscie ciezko wzdychala, ale ze byla spora szansa iz poniedzialkowy trening bedzie jedynym w tym tygodniu, to nie bylo mowy o opuszczeniu. Jak zwykle M. ich zawiozl, a ja odebralam, a po powrocie szybka kolacja, prysznic i do spania.

Wtorek to ponownie wczesna pobudka i malo brakowalo, a spoznilabym sie do nowej pracy juz drugiego dnia. ;) Na autostradzie zdarzyl sie wypadek i zamkneli ja, ale na szczescie tylko na kilka minut. Wyjechalam z 15-minutowym zapasem, wiec dotarlam tam 5 minut wczesniej. Tego dnia w robocie maly postep, bo w koncu dostalam dostep do niektorych aplikacji. Miedzy innymi moglam zaczac odhaczac obowiazkowe wirtualne szkolenia. Niby krociutkie, bo po kilka do kilkunastu minut, ale za to mialam ich ponad 20. Ostatecznie do konca dnia zostaly mi 2 lub 3 krotsze, ale dodatkowo dwa tasiemce, jeden trwajacy pol godziny, drugi godzine. Moj szef wyszedl juz w poludnie bo chcial dojechac na mecz syna, wiec ja zmylam sie (za jego pozwoleniem) po 13. W domu musialam na szybko dokonczyc obiad, a po chwili wrocila reszta. Nik twierdzil ze angielski dokonczyl na calkowitym luzie, ale ponownie, zobaczymy jak przyjda wyniki, czyli gdzies we wrzesniu. ;) Chwile posiedzielismy, ale potem musialam sie zbierac. Bi miala o 18 koncert w szkole, co oznaczalo, ze musiala tam byc juz o 17:30. Jak zwykle bez sensu, bo pierwszy tradycyjnie gral zespol instrumentow detych i perkusji, a czesc choru oraz orkiestry zaczynala sie okolo 18:20. Coz, przynajmniej pogadalam sobie z sasiadka, ale i tak myslalam, ze jajo tam zniose. Organizatorzy jednak w koncu poszli po rozum do glowy. Siedzielismy w auli, ale zespol gral na sali gimnastycznej. Na poprzednich koncertach siedzialo sie tam nudzac i tylko z daleka slychac bylo jakies walenie. Tym razem wywiesili wielki ekran i wyswietlali koncert zespolu na zywo. Pozniej przyszly dzieciaki z choru i zaspiewaly trzy piosenki, a nastepnie weszla orkiestra i zagrala rowniez trzy utwory.

Produkuje sie chorek

Niestety, nic mi nie podpasowalo, poza ostatnia melodia - sciezka dzwiekowa Piratow z Karaibow. Okazuje sie, ze to jakas wiosenna tradycja w tej szkole. ;) Stwierdzam, ze w poprzedniej repertuar mieli duzo lepszy. Orkiestra gra oczywiscie niesamowicie, ale co z tego jak melodie sa... bez polotu.

Zaznaczylam Bi "szczala" :D

W dodatku Bi znow siedziala z tylu i tylko w czasie drugiej melodii troche bylo ja widac, choc niestety wygladala dosc karykaturalnie, bo zapomniala wziac podporki na podbrodek i caly policzek miala zmietoszony o skrzypce. :D Dobrze, ze chociaz koncert skonczyl sie o 19, wiec wieczor uplynal juz jak zawsze.

W srode znow poranna pobudka, choc bylam kompletnie nieprzytomna. Nie wiem zreszta dlaczego, bo wstaje o godzine pozniej niz do "granoli", a klade sie o tej samej porze, wiec spie dluzej. A tego dnia po prostu nie moglam otworzyc oczu. Nie wiem czy schodzil ze mnie stres, bo pierwsze dwa dni w nowej robocie pewnie jechalam na adrenalinie, czy lapie mnie jakis wirus, bo Nik smarczal i kaszlal. W kazdym razie, do pracy sie doslownie powloklam i mialam wrazenie ze mozg mam gdzies za mgla. Jakos ten dzien przetrwalam, glownie kontynuujac wirtualne szkolenia korporacyjne. Udalo mi sie tez wbic dane naszego banku oraz konta, zeby przelewali mi wyplate. Mam nadzieje, ze nigdzie sie nie pomylilam i kasa wplynie jak powinna. Zarzadca budynku zrobil mi fote i wyslal zamowienie na karte do wejscia, wiec mam nadzieje ze niedlugo nie bede juz musiala stukac w szybe zeby ktos mnie wpuscil. Szef za to zamowil mi w koncu laptoka, myszke oraz torbe na owy sprzet, wiec jeszcze troche i bede sie mogla przeniesc sie na wlasne biurko. Poki co okupuje cudze i strasznie mi glupio. Niestety, zaczynaja mnie troche przerazac godziny, w jakich tutaj ludzie pracuja. Jedna z laborantek powiedziala, ze poprzedniego dnia wyszla o 16. Nie jestem pewna o ktorej zaczela, ale chlopak, ktory przylecial na zastepstwo (dopoki mnie nie wyszkola) do kontroli jakosci, ponoc wyszedl o podobnej porze, ale zaczal prace o 1 nad ranem! :O Mam nadzieje, ze to tylko jakies wyjatki, bo nie wyobrazam sobie pracowac po 15 godzin. Szczegolnie, ze mam placone pensja, wiec za nadgodziny nikt mi nie zaplaci... Szef mial mnie wziac do laboratorium zeby pokazac to i owo, ale ostatecznie utknal na meetingach. Przeprosil pozniej i o 13 wspomnial, ze moge w sumie jechac do domu. No to pojechalam, bo i tak glowa pekala mi od patrzenia w ekran. Przyjechalam na tyle wczesnie, ze szybko ogarnelam kuchnie i zabralam sie za gotowanie obiadu. Wrocily dzieciaki, ale choc mogly od razu zjesc rosol, wolaly czekac na gulasz, a mieso wolowe wiadomo jak dlugo sie dusi... Przez to, Nik musial jesc na wyscigi, bo w srody ma teraz klub rowerow gorskich. Jakims cudem zdazyl i pojechalismy. Nadal mial solidnie zapchany (i obtarty) nos, ale uparl sie, ze na rower chce jechac.

Nik na wprost, w czarnej bluzie

Poniewaz w nowej pracy siedze, wiec tym razem chcialam w tym czasie pomaszerowac, wobec czego Bi stwierdzila ze woli zostac w domu i poczytac ksiazke. Pojechalam wiec sama z M. i rzeczywiscie urzadzilismy sobie marsz po lesie. Przy okazji spotkala nas "przygoda". Szlismy po kladce prowadzacej przez staw, a potem podmokly teren, pstrykalam zdjecia zolwiom wygrzewajacym sie na sloncu...

Slabo troche widac, ale na platformie (ktora zdaje sie jest miejscem na gniazdo dla wodnego ptactwa) siedza sobie dwa zolwiki

Zaglebiamy sie ponownie w las, maszerujemy, gadamy, a tu moze 20 m od nas, pod drzewem, spi sobie... niedzwiedz! :O Na oko jeszcze mlody, ale juz bez matki. My stanelismy jak slupy soli i sie gapimy, niedzwiedz podniosl glowe i tez patrzy... W koncu zaczelismy sie cofac, a potem jak najszybciej odeszlismy z tamtad, co chwila obracajac sie i patrzac czy za nami nie poszedl. Pozniej wyrazilam zal, ze nie zrobilam zdjecia, ale M. popukal sie w czolo, pytajac ironicznie czy faktycznie zostalabym tam zeby pstrykac foty? :D W kazdym razie, wrocilismy na bardziej zaludnione sciezki i przynajmniej mamy co opowiadac. ;) W domu juz typowy wieczor z prysznicami, kolacja, itp.

Czwartek to pobudka jak przez caly tydzien; wyszykowac sie i do roboty. Tego dnia egzaminy stanowe z angielskiego zaczela Bi. Na szczescie panna wstaje jakies 15 minut przed moim wyjsciem, wiec moglam osobiscie zyczyc jej powodzenia. Stwierdzila, ze angielski jest latwy i sie nie denerwuje. Miejmy nadzieje, ze ta pewnosc siebie, to nie troche na wyrost. ;) Tego dnia w pracy przyszla moja karta identyfikacyjna, choc musialam poczekac kilka godzin zeby zaczela dzialac i odblokowywac drzwi. No ale choc jedna rzecz odhaczona. Dzien zlecial szybko i w koncu moglam popedzic do domu. Wrocilam, zabralam sie za obiad, ale ledwie skonczylam, a wrocily Potworki. Na jedzenie czas miala tylko Bi, bo ja z Kokusiem jechalismy na jego bilans. Poniewaz dzieciaki od jakiegos czasu jeczaly, ze nie chca jezdzic na kontrole do lekarza czy dentysty rano, bo omijaja ich lekcje, wiec tym razem umowilam sie na popoludnie. Oczywiscie Nik przewrocil oczami, ze po poludniu tez nie chce, bo wolalby odpoczac. :O Pojechalismy jednak i niestetety popoludniowa wizyta ma jedna wade - przez przychodnie przewijaly sie tlumy. Czekalismy w poczekalni, pozniej w gabinecie, a na koniec okazalo sie ze Mlodszy ma jakies zalegle szczepienie i znow musielismy czekac, tym razem na pielegniarke. :/ Co do kontroli, to bez niespodzianek. Nik wystrzelil w minionym roku ostro w gore i lekarz potwierdzil, ze wszedl on w okres dojrzewania. Urosl w rok zawrotne 9 cm! :O Przybral jednak rowniez 9 kg, wiec fizycznie rozwija sie bardzo harmonijnie. Obecne dane techniczne prezentuja sie tak:

Wzrost - 160 cm (63 in - 86 centyl)

Waga - 47.7 kg (105 lbs 2 oz - 71 centyl)

Mlodszy nadal utrzymuje, ze wiekszosc jego kolegow jest wyzsza od niego i lekarz smial sie, ze przyjazni sie z wysokimi chlopakami. Oczywiscie trzeba pamietac, ze Nik jest z grudnia, wiec wielu chlopcow w szkole z jego rocznika jest o niemal rok starsza, a dodatkowo sporo rodzicow puszcza dzieciaki do szkoly rok pozniej, co sprawia, ze niektorzy koledzy Kokusia moga byc starsi nawet prawie o 2 lata. A i tak Nik nie nalezy do grupy najnizszych. ;)

Bilans nie byl jedyna "ekscytacja" tego dnia. Pod wieczor bowiem, przyszla kolej na koncert Mlodszego. Ten byl niestety dopiero o 19, a wiec do szkoly trzeba bylo dojechac o 18:30. Dalo nam to chwile oddechu po wizycie lekarskiej, ale z drugiej strony, o tej porze nie chcialo sie juz nigdzie ruszac. Co bylo jednak robic. Dzieciaki za udzial w koncercie dostaja zaliczenia, wiec lepiej zeby tam byly, niz potem musialy odhaczac jakies specjalne projekty. Zreszta, poza ogolnym niechcemisiem i zmeczeniem, tak naprawde koncerty lubie, bo to okazja podpatrzec jak pieknie potrafi zagrac grupa malolatow. Na szczescie Nik gra w zespole, a ten wystepuje pierwszy, zas po nim mozna isc do domu, wiec choc koncert zaczal sie pozno, to dla nas dosc szybko skonczyl. ;)

Muzykanci

Zagrali trzy melodie, z ktorych pierwsza byla raczej srednia. Niby miala to byc folkowa irlandzka melodia, ale jakos zabraklo jej takiej "skocznosci". Dwie kolejne okazaly sie jednak swietne - jedna byla popularna melodia ze starych westernow, zas druga charakterystyczna melodia z Mission: Impossible.

A tu rechoczaca gromada opuszcza sale koncertowa gimnastyczna

Z przyjemnoscia wysluchalam obu, przytupujac do rytmu. ;) A po powrocie juz wiadomo - prysznic i zaraz lozko. 

W nocy obudzila mnie burza, pozniej budzik M., a na koniec kot, ktory o godzinie 4 uparl sie, ze chce byc koniecznie wypuszczony (alepozamykalam sypialnie, a kiciula zostawilam w chalupie). Jak na taki przerywany sen, rano bylam zaskakujaco przytomna. ;) Bi miala w szkole drugi dzien egzaminu z angielskiego, ale mowila ze zostalo jej malo, wiec chce jak najszybciej skonczyc i moc w spokoju poczytac. W robocie mialam niespodziewane urozmaicenie, bo nowy szef zabral mnie do laboratorium, zeby pokazac wypuszczanie partii na biezaco. Tym razem byly dwie i niespodziewanie spedzilismy tam niemal 3 godziny. :O Po tym powiedzial ze wlasciwie moge juz jechac, bo nie ma w zwyczaju trzymac ludzi dla samego siedzenia. Glupio mi jednak troche bylo, a ze i tak mialam nadal kilka wirtualnych szkolen do odbebnienia, wiec posiedzialam jeszcze z godzinke. Pozniej wyruszylam na cotygodniowe zakupy, po drodze zajezdzajac po bubble tea dla siebie oraz Bi. Byl 2 maja, a wiec urodziny panny, postanowilam wiec zrobic jej niespodzianke. ;) Po powrocie do domu trzeba bylo rozpakowac torby, a potem wiadomo - troche poogarniac kuchnie i nie tylko. Koniecznie jednak ukroilam kawalek ciasta i zaspiewalismy Starszej Sto Lat, a ona zdmuchnela swieczki.

Solenizantka

Serio nie wiem kiedy przelecialo to 14 lat. Pamietam jak dzis jak zjawilam sie w szpitalu z wielkim brzuchem na wywolanie porodu... :O Panna dostala od nas nowy pokrowiec na telefon oraz stos ksiazek. Trafione, bo sama dala mi liste zyczen. ;) Reszta wieczora to juz przewalanie sie po kanapach, bo wszyscy byli zmeczeni po tygodniu, a dodatkowo jeszcze co chwila padalo, wiec wyjsc i tak sie nie dalo. 

Do poczytania!

piątek, 2 maja 2025

14 lat Bi

Kolejny rok przelecial. Jeszcze nie przyzwyczailam sie, ze Bi ma lat 13, a tu juz konczy czternascie. Czy ten czas bedzie juz tak zapierdzielal coraz szybciej? :O

W kazdym razie, przyszla pora na podsumowanie, choc roznice jak zwykle beda minimalne lub zadne... To nic, bede sie posilkowac zeszlorocznym postem i moze cos mi przyjdzie w miedzyczasie do glowy.

  • Fizycznie Bi juz sie tak bardzo nie zmienia. Jesli urosla w ciagu poprzedniego roku, to nieznacznie i dopiero bilans pokaze czy jest jakas roznica. Niestety, panna sie wyraznie zaokragla (i to nie tylko po kobiecemu). Mimo ze plywa i wydaje sie w miare aktywna, to jednak tu i owdzie pojawiaja sie "waleczki". ;) Za to jakby poprawila jej sie cera. Bi myje twarz regularnie i chyba dzieki temu, czolo w koncu jej sie wygladzilo. Oczywiscie, to nastolatka, wiec ogniska pryszczy od czasu do czasu wracaja na czolo lub pojawiaja sie na brodzie, ale ogolnie jest duzo lepiej.
  • Obciela wlosy tuz za ramiona i narazie nie chce slyszec o zapuszczaniu. A pamietam jak po Komunii sciela je na "probe" i mowila, ze nigdy wiecej... :D
  • Nauka nadal idzie jej swietnie. Jedzie na samych "A" i poprawiac chce nawet "A-". ;) Na kolejny rok dostala sie na poziom honors (o podwyzszonym poziomie) w szkole sredniej.
  • No wlasnie. Konczymy ere gimnazjum i od wrzesnia panna rusza do high school.
  • Od czasu do czasu ma nadal zrywy do szydelkowania, ale ostatnio porzucila wszystko inne na rzecz czytania. Caly czas siedzi z nosem w ksiazkach.
  • Milosc do zwierzakow nadal trwa, a Bi utrzymuje, ze wybiera sie w przyszlosci na weterynarie. Zobaczymy. Ma jeszcze 4 lata zeby zmienic zdanie, a potem trzeba sie bedzie jeszcze dostac. O wyniki w nauce jestem w sumie spokojna, tylko ze w tutejszych szkolach wyzszych patrza tez na inne aspekty. Chca studentow, ktorzy chca sie udzielac, angazowac w dodatkowe projekty, zdobywac nadprogramowe doswiadczenia oraz punkty, itd. A Bi coz... poza nauka, to taki troche "leniuszek", ktory to co musi zrobi oczywiscie na 100%, ale jesli nie jest to scisle wymagane, to raczej jej sie nie chce...
  • Od jakiegos czasu sama dopytuje kiedy bedzie nosic aparat. Teraz jak wrocilam do pracy, chyba rzeczywiscie pora to zalatwic. Oczywiscie tlumacze pannie, ze aparat to wcale nie taka przyjemna rzecz (nosilam, wiec wiem), bo po kazdej kontroli i podkrecaniu, przez 2-3 dni ciezko jesc, ale ze polowa szkoly aparaty nosi, to panna wie lepiej. Przyznaje jednak, ze zeby ma poprzekrecane i dobrze by bylo je wyprostowac.
  • Mimo ze charakterek ma... wiadomo, to jednak posiada calkiem spora gromadke kolezanek, z ktorymi sie bardzo lubi. Z okazji urodzin przyniosla stosik prezentow od psiapsiolek, co jest wzruszajace choc jednoczesnie az sie wzdrygam, bo teraz bedzie sie chciala zrewanzowac. ;)
I jakos nic wiecej mi sie nie kojarzy... Rozmiary oczywiscie dopiero po bilansie. ;)


Sto Lat, Sto Lat, Niech Zyje Nam!!! :)