Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 3 stycznia 2025

Przelom roku

Do Siego Roku!!!

Sobota, 28 grudnia, zaczela sie oczywiscie pozniej. Malzonek oraz Bi wstali pierwsi, a ja nastawilam budzik na 8:30, ale z lozka zwloklam sie po 9. Nik jeszcze spal. Wstawal potem trzy razy, za kazdym razem wracajac jednak do wyrka. Tego dnia planowalismy jechac do znanego, szwedzkiego sklepu z meblami. :D Biurko oraz krzeslo Kokusia kupowalismy dla malego, 5-letniego chlopczyka i poki Mlodszy siadal do niego tylko okazjonalnie, nie wydawaly sie zle. Teraz jednak, kiedy caly blat zajely ekran oraz klawiatura, a na krzeselku siedzi 12-letni dryblas, wyglada to niemal karykaturalnie. ;) Pogoda byla paskudna. Od rana padalo; w dodatku nie byl to deszczyk, lecz jego "marznaca" odmiana i M. mowil, ze rano Maya ledwie zeszla po schodkach, bo rozjezdzaly jej sie lapy. Pozniej Bi poszla do krolikow i po powrocie zdala raport, ze miejscami nadal jest bardzo slisko. Stwierdzilismy wiec, ze odpuscimy sobie wyprawe. Moglismy jechac pozniej, bo temperatura miala wzrosnac, ale to oznaczaloby ominiecie kosciola po poludniu. Malzonek zas mial znow pracowac w niedziele, wiec musielibysmy jechac osobno. Uznalismy, ze biurko nie zajac, nie ucieknie i bedzie jakas inna wolna sobota. Mielismy wiec bardzo spokojny ranek oraz wieksza czesc popoludnia. Wiadomo bylo, ze zmywarka i jakies pranie czekaly na wstawienie, ale glownie snulismy sie z miejsca na miejsce. Tylko Bi zaczela kolejne przemeblowanie w pokoju. Malzonek stwierdzil, ze wdala sie w jego mame, bo ona ponoc tez wiecznie przestawiala meble i jego tata wsciekal sie, ze idac w nocy do lazienki wiecznie na cos wpada, bo nie pamieta biezacej konfiguracji! :D Panna tym razem przestawila lozko zaglowkiem pod wieksze okno, bo uznala ze sciana z mniejszym jest zbyt zawalona... Juz wczesniej mowilam jej o takim ustawieniu. To duze okno jest idealne zeby postawic pod nie lozko, bo jest polozone wysoko, wiec zaglowek wchodzi idealnie pod nie. No, ale panna twierdzila ze lubi spac po drugiej stronie, zeby po przebudzeniu moc patrzec na drzewa za oknem. Teraz jednak oznajmila, ze wlasciwie to nie ma czasu podziwiac widokow. Najwyrazniej sama musiala dojrzec do tego ustawienia, choc pytanie ile miesiecy z nim wytrzyma... :D Nie proznowal tez nasz kot. Z samego ranka dorwala kolejnego ptaka; M. mowi ze wyszla na doslownie 10 minut i wrocila ze zdobycza. Serio, myslalam ze ptaki sa nieco madrzejsze i nie dadza sie tak latwo zlowic. Na wieczor zas, kiciul najwyrazniej chcial pokazac ze potrafi zlapac tez cos innego, bo przyniosl mysz. Co do gryzoni to jestem akurat zdania, ze im wiecej wylapie, tym lepiej. ;)

Tylko dlaczego zawsze musi sie bawic truchelkiem... :/

W niedziele M. pojechal nad ranem do roboty, a ja i Potworki wylegiwalismy sie w lozkach do oporu. ;) Po kilku dniach kiepskiego samopoczucia, w gardle przestalo mnie drapac i obylo sie nawet bez kaszlu, jedynie z delikatna chrypka, ale za to zaczelo mi irytujaco kapac z nosa. Wkurzajaco, bo ciagle zbieralo mnie na kichanie, a w nosie niby gralo, ale przy dmuchaniu w chusteczke praktycznie nic nie lecialo. W dodatku w poniedzialek mialam znow pracowac, a podejrzewam, ze to ta cholerna robota sprawia, ze wlasciwie cos lamie mnie od miesiaca i nie chce przejsc. Naprzemian bowiem sie tam poce i marzne, bo kiedy czesc dnia spedzasz w budynku, czesc w aucie, a w miedzyczasie wychodzisz na powietrze, to wiecznie na zewnatrz wylaniasz sie lekko zgrzanym, a potem cie owiewa. :/ W kazdym razie, cieszylam sie ze na niedziele nie mamy zadnych planow i moge spokojnie wygrzac sie w domu. Pogoda byla okropna, bo choc zrobilo sie cieplo - 10 stopni, to rano padal deszcz, a potem pojawila sie gesta mgla. Tylko Bi poszla do krolikow sasiadow, nakarmila je i wypuscila na wybieg, a kilka godzin pozniej wrocila zamknac je spowrotem.

Gdyby ktos mial watpliwosci, ze mam juz strasznie duza corke - oto Bi robiaca sobie rano makijaz :O

Przyjechal oczywiscie moj tata, obejrzelismy razem skoki narciarskie, zjadl obiad, nadal swiateczne ciasta i pojechal. Ja zajelam sie skladaniem prania i wstawianiem kolejnej porcji zmywania. Mam wrazenie, ze kiedy jestesmy wszyscy w domu, kubki oraz talerze mnoza sie przez paczkowanie. Nie mowiac juz o tym, ze dojadamy ostatki ze swiatecznego gotowania. Po prostu co oproznie zmywarke, ta znow jest pelna... Wieczorem niestety musielismy sie przygotowywac z M. na kolejny dzien. Malzonek mial szczescie, bo nadal swiateczne godziny, wiec wychodzil o 11, ale ja wiedzialam, ze nie dosc, ze byl to poniedzialek, nie dosc ze nadal tuz po Bozym Narodzeniu, ale w dodatku na poczcie nie ma czegos takiego jak wczesniejsze wyjscie z pracy. Nie mowiac juz o tym, ze nie bylam nawet pewna ktora trasa bede jezdzic! :O Kiedy ojciec poszedl spac, Potworki zazyczyly sobie film - najnowsza czesc o gigantycznym rekinie, ktora widzieli juz chyba dwa razy, ale zgodnie stwierdzili ze to taki fajny film... :O

Poniedzialek zmuszona bylam zaczac wczesniej niz bym sobie tego zyczyla. Malzonek byl juz oczywiscie w pracy, ale dzieciaki smacznie spaly, a ja im zazdroscilam. ;) Co bylo jednak robic; zebralam sie i pojechalam do roboty. Na dzien dobry otrzymalam pozytywne wiesci, ze pojade w trase, ktora juz niezle znam. No i wtedy - wiadomo, nowszym autem. :) Kolejna dobra wiescia bylo, ze wreszcie konczy sie chyba swiateczna goraczka. Pomimo poniedzialku, nie mialam nawet listow pod kazdy adres, a stos paczek byl zdecydowanie mniejszy. Pamietacie jak ostatnio pisalam, ze malych paczuszek, mieszczacych sie w skrzynkach, mialam 4 takie dlugie tace? Tym razem wszystkie wcisnelam na jedna, wiec macie skale roznicy. To sprawilo oczywiscie, ze i sortowanie poszlo znacznie szybciej i udalo mi sie tak zapakowac auto, zeby o zadnym pudle nie zapomniec na trasie. Nie mowiac juz o tym, ze wyjechalam wczesniej z poczty, co juz dalo mi dodatkowy czas. Ktory sie przydal, bo oczywiscie czesc z tych mniejszych paczuszek nie wlazla do skrzynek, wiec po usilnych probach wygiecia lub scisniecia, zmuszona bylam jednak zaparkowac i ruszyc pod drzwi. ;) Jedna paczka tez przyszla pod adres, o ktorym pamietalam, ze oni chca dostawac awizo i odbierac je z poczty. Wypisywanie swistka w Hameryce to kolejne schody, bo trzeba zeskanowac kod z paczki, wcisnac na skanerze ze byla proba dostarczenia, podac przyczyne dlaczego nie dostarczona, po czym wypisac swistek i zeskanowac kod z kolei z niego. Dopiero wtedy mozna go wsadzic do skrzynki. :D A na koniec mialam dwie (ciezkie cholera!) paki do jednej z firm, ktora jednak okazala sie zamknieta. Taszczylam pudla z auta po schodach, a potem pocalowalam klamke, ech... Firma miala jakby przedsionek za zewnetrznymi drzwiami i myslalam, ze moze uda mi sie tam zostawic te pudla, bo naprawde nie mialam ochoty targac ich ponownie do pojazdu. Niestety, potrzebowaly podpisu osoby odbierajacej, ech... :( Dostarczylam jednak niemal wszystkie pakunki, wiec jestem z siebie calkiem zadowolona. No i udalo mi sie skonczyc o naprawde przyzwoitej godzinie, bo na poczte wrocilam juz o 15:30. Dzien okazal sie jednak luzny dla wszystkich, bo oprocz jednego listonosza, wszyscy pozostali juz powracali. Pogoda zrobila sie cudowna, niemal wiosenna - slonce i 14 stopni. Moj katar, dla odmiany, sie pogorszyl. Caly dzien ciagle pociagalam nosem, a wydmuchanie pomagalo na doslownie kilka minut. Szlag... :/ Szybko posegregowalam to, co przywiozlam spowrotem i ruszylam do domu. Dojechalam tuz po 16, wiec mialam przed soba kawal wieczoru. Malzonek zastanawial sie czy chce mu sie jechac na silownie, bo odkryl ze znow przytyl. Nie ma sie co dziwic, skoro ostatnio przestal cwiczyc i tylko zawozi dzieciaki i wraca do domu. ;) Kokusiowi bylo w zasadzie wsio ryba, ale Bi blagala zeby odpuscic, a ze mi po calym dniu jezdzenia sie nie chcialo, M. zas stwierdzil ze chyba jednak cwiczyc nie bedzie, bo tez cos go bierze, wiec tak zrobilismy. Wieczor minal na prysznicach i relaksie. 

Urzadzilismy sobie partyjke Uno ;)

W koncu tez przypomnialo mi sie zeby sprawdzic kask narciarski Starszej. W piatek mieli jechac na pierwszy wypad ze szkola, a Bi nie jezdzila na nartach dwa lata i niewiadomo czy lepetyna jej nie urosla. Okazalo sie, ze pasuje, choc na styk i gdzies ja tam troche uciskal. Mielismy jednak inny, ktory kiedys kupilismy wlasnie dla panny ale byl za duzy, potem jezdzilam w nim ja, ale zupelnie nie pasowal do ksztaltu mojej glowy i tak lezal sobie na polce kilka sezonow. Teraz jednak okazalo sie, ze pasuje na Bi idealnie, choc w jednym miejscu cos ja leciutko uciskalo. Tu jednak przewrocilam tylko oczami, bo Starsza ma juz tak, ze zawsze cos jej gdzies przeszkadza. Tak samo jest z lyzwami na nogach - czy figurowe, czy hokejowe, czy wypozyczone, czy wlasne, panne wiecznie but obciera. :D Tak czy siak, obudzilam sie jak zwykle na ostatnia chwile, bo musze sprawdzic jeszcze spodnie, rekawice, balaklawy (choc ostatnie zimy sa tak cieple, ze sie nie przydaja), ale jesli cos nie pasuje, to nie wiem gdzie bede szukac zeby do piatku dokupic. Nawet, zwykle niezawodny, Amazon moze nie dac rady. :D A! Jeszcze, nie dosc ze meczyl mnie katar, a przede mna byla wizja piatkowych nart, to do kompletu dostalam okres! Zyc nie umierac po prostu...

Wtorek, czyli Sylwestra, zaczelam pozniej, choc wczesniej niz planowalam, a to za sprawa kota oczywiscie. Oreo chodzila od 7 rano po pokojach na gorze i miauczala. Poczatkowo zaparlam sie, ze nie wstaje, ale kiedy obudzila mnie ktorys raz z kolei, wkurzylam sie nie na zarty. Wstalam i poszlam do kiciula, ktory przewracal sie rozkosznie po dywanie w korytarzu. Nie zwazajac na mruczenie, chwycilam upierdliwe stworzenie pod pache i znioslam pod drzwi. Kot ma glupi zwyczaj podchodzenia do nich, ale kiedy sie je otworzy, odskakiwac na kilka krokow i zastanawiac sie, wyciagajac glowe jak zyrafa, zanim wyjdzie. Tym razem bylam jednak naprawde wsciekla, wiec kiedy uchylilam drzwi, a ona odskoczyla, chwycilam ja i praktycznie "wyrzucilam" za drzwi. :D Wrocilam potem do lozka, ale juz oczywiscie nie zasnelam, bo za bardzo sie rozbudzilam. Wstalysmy z Bi wlasciwie jednoczesnie, ale Nik spal do 10:30. Malzonek oczywiscie byl w pracy, choc ponownie wychodzil o 11. Kiedy Mlodszy w koncu zdecydowal sie wstac, zaczal dzien od dylematu. Juz kilka dni temu pytal czy w czasie przerwy mozemy pojechac na go-karty. Powiedzialam ze oczywiscie, tyle ze przez Swieta, prace i rozkrecajace sie przeziebienie, nagle zostaly 2 ostatnie dni. Nadal solidnie lecialo mi z nosa, ale ze poza tym czulam sie ok, wiec stwierdzilam, ze mozemy uczcic go-kartami ostatni dzien roku. Tego ranka Nik dostal jednak sms'a od swojego najlepszego kumpla, czy ma ochote do niego wpasc. Mlodszy mial naprawde zagroske, bo kolega wyjechal na caly pierwszy tydzien przerwy, wiec sie nie widzieli od ostatniego dnia szkoly. Ostatecznie sprawe zalatwil M., bo Bi, ku naszemu zaskoczeniu, nie chciala jechac, wiec spytal syna czy nie nudno bedzie mu tak jezdzic samemu. Troche opornie, ale Nik przyznal mu racje. ;) Pojechal wiec (na rowerze) do kolegi, a jakis czas pozniej przyjechali do nas, bo Mlodszy musial sie oczywiscie pochwalic komputerem. Musze nadmienic, ze po cudownym pogodowo poniedzialku, wtorek byl juz bardziej pochmurny i temperatura doszla ledwie do 10 stopni. Co nie przeszkodzilo Kokusiowi w wyklocaniu sie, ze bluza mu niepotrzebna. :O Poniewaz jeszcze w Swieta lekko smarkal, wiec oczywiscie powiedzielismy z M. ze wlasciwie to powinien zalozyc i bluze i czapke na glowe, przy czym tego ostatniego oczywiscie nie zrobil. Za to, kiedy wrocili, triumfalnie pokazal mi, ze kolega ma na sobie... sama koszulke. :O Naprawde czasem zastanawiam sie nad stanem psychicznym hamerykanckich rodzicow... Wiekszosc popoludnia chlopcy spedzili juz u nas, ku irytacji Bi, ktora jednak nie chciala pisac do zadnej kolezanki z zaproszeniem... A chlopaki w sumie nie zwracali na nia wiekszej uwagi. Ucieszylam sie, ze nie grali caly czas na kompie, ale wylezli tez na podworko zagrac w kosza.

Podejrzani na kamerze ;)

Przy czym oczywiscie zglodnieli i Mlodszy przyszedl spytac czy moga zrobic pizze... Niestety, ale nie wyjelam wczesniej ciasta, poniewaz mielismy jednak rosol spytalam czy kolega mialby ochote. Na szczescie to taka podstawowa zupa, ze praktycznie kazde dziecko ja zje. ;) Ja zajelam sie wstawieniem prania, a po wysuszeniu poskladaniem go oraz zmywarka i ogarnieciem chalupy zeby wkroczyc w kolejny rok z jako takim porzadkiem. Kiedy zaczelo sie sciemniac, H. pojechal, a my zaczelismy wlasciwego, kanapowego Sylwestra. Najpierw przeszukalismy kanaly w tv probujac znalezc transmisje z Zakopanego, nieswiadomi, ze w tym roku dwojka przeniosla sie do innego miasta... W miedzyczasie naszlo mnie zeby zuzyc reszte twarogu pozostalego po sernikach i upiec mini cytrynowe serniczki. Mimo ze schowalam sie cichcem w kuchni, Bi szybko wyczula ze cos sie swieci i zjwila sie zeby mi "pomoc". Ostatecznie wiekszosc zrobila ona, pod moje dyktando. Ja przelalam tylko mase serowa do papilotek, bo wyszla bardzo ciekla i panna bala sie, ze narozlewa naokolo. A kiedy one sie piekly (prawie godzine, zamiast 25 minut z przepisu :O) panna otrzymala lekcje smazenia jajek. ;) Malzonek nie bardzo ufa dzieciakom z kuchenka, ale stwierdzilam ze kiedy jestesmy w chalupie, Bi moze cos tam czasem przyszykowac. W ten sposob powinna sie wprawic i jak kiedys beda sami w domu, nie bedziemy sie bali ze spali chalupe. :D A Starsza chce troche urozmaicic swoje sniadania. Miala pomysl na jajka sadzone i z moim nadzorem poradzila sobie z nimi bez problemu (w koncu to zadna filozofia...), ale stwierdzila jednak ze za dlugo sie robia, wiec raczej stanie na jajecznicy. ;) Poniewaz w Polsce polnoc jest o 6 godzin wczesniej, wiec pozniej probowalismy znalezc cos ciekawego w TV, czekajac na nasz Nowy Rok. Malzonek, ktory wstal po 2 nad ranem, niestety polegl i poszedl spac o 21:30. Nik wlasciwie spedzil wieczor grajac, ale ja oraz Bi wlaczylysmy transmisje Sylwestra z Time Square w Nowym Jorku. Kilka minut przed polnoca zawolalam Kokusia zeby zobaczyl odliczanie i opuszczanie kuli. :) 

I tak zaczal sie kolejny rok...

Potem dzieciaki chcialy zapalic zimne ognie przed domem, ale w miedzyczasie zaczal padac deszcz. Frontowy ganek mamy zadaszony, wiec wyszlismy chociaz tam, ale okazalo sie, ze mocno wialo i zawiewalo akurat pod same drzwi. Zimny ogien Kokusia udalo mi sie jeszcze odpalic, ale proba odpalenia Bi nie powiodla sie - wiatr ciagle gasil plomien w zapalniczce. W koncu zrezygnowalismy i przenieslismy sie do srodka. ;)

Rok 2025 przywitany!
 
A jeszcze myslalam, ze z pobliskiego miasta - Polakowa, dochodza odglosy fajerwerkow. Amerykanie nie maja zwyczaju strzelania przy domach na Nowy Rok, ale Polacy zawsze cos tam postrzelaja. Tym razem jednak przeszlo mi przez mysl, ze musi byc tam specjalny pokaz fajerwerkow, bo huczalo az milo. Pies skulil sie na poslaniu, a kot uciekl na gore i wlazl pod lozko Bi. Dopiero po przyjsciu do domu, kiedy zaczelo blyskac raz za razem, dotarlo do nas, ze to nie fajerwerki, ale burza! I to taka naprawde solidna, bo kilkakrotnie walnelo nad samym naszym domem, az sie doslownie zatrzasl! :O Obudzil sie az M. i wstal zobaczyc co sie dzieje. Nowy Rok zaczal sie wiec z przytupem i mamy nadzieje, ze to nie jakas zla wrozba... :O Kiedy grzmoty zaczely sie solidnie oddalac, zagonilam Potworki do lozek, powtarzajac ze im pozniej sie poloza, tym dluzej beda rano spac, a kolejnego wieczora bedzie im ciezko zasnac. Tymczasem nastepny dzien mial byc ostatnim z przerwy swiatecznej, wiec wazne bylo zeby wieczorem polozyli sie o rozsadnej porze, inaczej czwartkowy poranek bedzie podwojnie brutalny...

W pierwszy dzien Nowego Roku pospalismy dluzej wszyscy, bo i M. mial oczywiscie wolne. Co prawda, dla niego "dluzej" oznacza pobudke okolo 6 rano. :D Dla siebie nastawilam budzik na 9, ale obudzilam sie dokladnie minute wczesniej. Bi wstala kiedy jeszcze dobudzalam sie, pollezac w lozku. Tradycyjnie, najdluzej spal Nik. Dzien spedzilismy bardzo leniwie. Mialam pomysl zeby zabrac Potworki na lyzwy, ale w czasie swiatecznym mieli publiczna jazde o dwie godziny wczesniej, a Nik spal tak dlugo, ze musielibysmy sie naprawde spieszyc zeby zdazyc. Stwierdzilam wiec, ze nie ma co leciec na wariata i odpuscilam. Za to obejrzalam sobie skoki narciarskie, co dla mnie tez jest noworoczna tradycja. Zawsze wspolczuje skoczkom, bo podejrzewam, ze sporo z nich jest na ostrym kacu, ale samej fajnie mi sie oglada z wygodnej kanapy... :D

Fajnie podziwiac zmagania w dresie i cieplym domku :)

Myslalam, ze moze wpadnie moj tata, ale okazalo sie, ze on tez jest w leniwym nastroju i nie chcialo mu sie ruszac z domu. Pogoda nie zachecala zreszta, bo choc ponownie calkiem cieplo - 9 stopni, to bylo ponuro i pochmurno, a po poludniu zaczely sie przelotne deszcze. Chalupe mialam w miare ogarnieta, wiec na szczescie moglam naprawde poleniuchowac, choc nie obylo sie bez koniecznosci wlaczenia zmywarki i dogotowania ziemniakow do obiadu. Poza tym jednak snulismy sie po domu bez celu. Dzieciaki tez bez humorow, bo kolejnego dnia wracali juz do szkoly, wiec ogarnela ich czarna rozpacz, szczegolnie Bi, ktorej dwie kolezanki wyjechaly i wroca dopiero w przyszlym tygodniu i panna uwaza to za dziejowa niesprawiedliwosc. :D Musze przyznac, ze wieczorem oba Potworki grzecznie polozyly sie do lozek sporo wczesniej niz w czasie przerwy swiatecznej, choc zasnac bylo im oczywiscie ciezko. Bi ambitnie postanowila wstawac o 5:30, bo wymyslila, ze chce co rano przed szkola brac prysznic. Ciekawa bylam jak jej z tym pojdzie. Osobiscie z rana jest mi zawsze niemozliwie zimno i na mysl o prysznicu az przechodza mnie ciarki. Myje sie, owszem, ale tak, zeby zostawiac na sobie mozliwie jak najwiecej odziezy. ;) Poza tym smialismy sie z M., ze jeszcze ze dwa - trzy lata temu, kiedy Starsza byla na poczatku przygody zwanej dojrzewaniem, mielismy z nia ciagla walke o higiene osobista. Ba! Jeszcze kilka miesiecy temu nie mozna bylo jej zagonic do kapieli wiecej niz dwa razy w tygodniu! Teraz zreszta zaczynamy ta sama batalie z Kokusiem. ;) Jak to zwykle bywa z nastolatkami, panna sama z siebie zaczela sie kapac czesciej. Nie dlatego, ze czuje sie nieswieza, ale poniewaz zaczela zwracac uwage na wlasny wyglad, a... przetluszczaja jej sie wlosy. :D W kazdym razie, zastanawialam sie jak szybko opadnie Bi zapal.

Czwartek oznaczal powrot do kieratu, zarowno dla M., ktoremu skonczylo sie wychodzenie o 11, jak i Potworkom, ktore wracaly w szkolne mury. Wszyscy byli oczywiscie niepocieszeni. Nik najbardziej ze w tygodniu maja ograniczona elektronike, wiec twierdzil, ze nie bedzie mu sie nawet oplacalo wlaczac komputera. :D Malzonek wyjechal z domu przed switem, ale nasza pozostala trojka mogla pospac do nieco normalniejszej pory. Tak jak podejrzewalam, Bi powiedziala ze przestawila budzik na 6, potem na 10 minut pozniej i dopiero wstala, wiec prysznic sobie odpuscila. :D Nik zapomnial budzika wlaczyc w ogole, wiec musialam sama go zbudzic, co zaowocowalo oczywiscie ogromnym fochem. Za ktory pozniej na szczescie przeprosil. ;) Potem jednak Mlodszy sprawnie sie wyszykowal, za to Starsza chodzila ze lzami w oczach, ze tak straaasznie nie chce wracac do szkoly. To jest wlasnie najgorsze przy wszelkich przerwach - pozniej okropnie ciezko jest wejsc ponownie w szkolny rytm. ;) Kiedy oni odjechali, wrocilam do chalupy, zjadlam sniadanie, usiadlam na chwile spokojnie przy kawie, po czym zabralam sie za sprzatanie. Przyznaje, ze choc porzadnie ogarnelam chalupe na Boze Narodzenie, to jednak podczas tego czasu miedzyswiatecznego wrzucilam na luz i odhaczalam tylko to, co najpilniejsze. Podlogi na gorze zaczely juz wiec wolac o pomste do nieba, a to oznaczalo runde na odkurzaczu oraz mopie. ;) Pozniej zmienilam tez dzieciakom posciel i wstawilam brudna do prania. Mialam to zrobic przed nowym rokiem, ale coz... Najwyzej bedzie to oznaczac, ze beda spali w brudnawej poscieli przez caly rok. :D Byla taka dziwna pogoda, gdzie niby wiekszosc czasu swiecilo slonce, jednak po niebie przeplywaly chmury, z ktorych caly czas proszyl snieg. Leciutko i nic nie osiadalo, ale jednak. Zerwal sie tez mocny i zimny wiatr i choc byly 4 stopnie na plusie, to odczuwalna byla minusowa. Na obiad mielismy reszte rosolu, wiec na szczescie musialam tylko dogotowac makaron i gotowe. Dojechaly Potworki, a niedlugo za nimi M. Kiedy zjedlismy obiad, zabralam sie za pakowanie rzeczy na narty. Niestety, dzieciaki mnie wkurzaja, bo uparli sie, ze nikt nie chodzi w szkole w kurtkach, wiec mimo klubu narciarskiego chca jechac w bluzach oraz kamizelkach, a w kurtki przebiora sie juz na stoku. To oznaczalo niestety, ze musialam je upchnac w ich plecakach. Dla Kokusia rowniez spodnie, bo choc Bi postanowila zalozyc narciarskie do szkoly, Nik stwierdzil, ze bedzie mu za cieplo. Gwoli scislosci, poniewaz zimy mamy slabe, kupilam im takie spodnie a'la dresowe, tylko ze podbite polarem i ponoc wodoodporne. Sa jednak zdecydowanie ciensze niz takie typowe portki na snieg. No, ale kawaler i tak oznajmil, ze doopka mu sie spoci. ;) Dobrze, ze i tak musialam mu kupic wiekszy plecak, bo do starego nie wlazly buty ojca. Inaczej w zyciu nie zmiescilabym tego wszystkiego, bo przeciez jeszcze rekawice, skarpety, kaski, gogle... Dostalam wiadomosc od managerki z poczty czy dam rade pracowac tez we wtorek. Na szczescie na mojej "normalnej" trasie, ale i tak pol godziny sie zastanawialam, bo serio nie mialam ochoty taszczyc paczek dwoch dni pod rzad... :/ W koncu jednak rozsadek zwyciezyl, bo kasa przeciez na drzewie nie rosnie... Ani sie obejrzelismy, a przyszedl czas jazdy na basen. Bi oczywiscie marudzila, ale w zasadzie gwaltowniejszych protestow nie bylo. Malzonek planowal jechac na silownie i pocwiczyc w czasie ich treningu, wiec stwierdzilam, ze jak pojada to wezme prysznic. Ostatecznie u M. zwyciezyl len i tylko ich zawiozl. W zasadzie wszystko jedno, tylko gdybym wiedziala, to wykapalabym sie wczesniej zeby moc dzieciaki odebrac. A tak, swiezo spod prysznica nie bylo mowy i malzonek musial ponownie zrobic koleczko na basen. Po powrocie zjedli szybko kolacje, po czym Bi popedzila wziac prysznic bo oczywiscie chciala w naszej lazience, a M. marzyl juz o lozku. ;) Dostalam tez maila od nauczycielki odpowiedzialnej za klub narciarski w szkole Potworkow, przypominajacy ze kolejnego dnia maja pierwszy wyjazd. Szczerze, to jak zwykle kiedy zapisywalam sie jako opiekun w pazdzierniku, bylam pelna entuzjazmu. A teraz, jak przyszlo co do czego, to znow jestem raczej zrezygnowana, bez formy i zapalu. Nie mowiac juz ze mam okres, a wiec dodatkowe niedogodnosci. :D

W piatek wstalismy normalnie, choc dzien wczesniej Potworki twierdzily, ze skoro ich wioze (musialam odstawic narty, wiec przy okazji bralam dzieciaki), to mozemy wyjechac pozniej. Na szczescie tego nie zrobilismy, choc Bi guzdrala sie strasznie i idac na autobus dobiegliby chyba na ostatnia chwile. Kiedy wyjechalismy spod domu, akurat na przystanek dojechala kolezanka Bi, wiec spytalam czy nie chce zabrac sie z nami. Chciala, wiec Nik przeskoczyl szybko do przodu, a dziewczyny siadly razem z tylu. Z zaskoczeniem stwierdzilam, ze Bi byla jakas bez humoru i odpowiadala kolezance polslowkami. A tyle lat byla taaaka przyjazn... :D W kazdym razie, ostatnio wiozlam Potworki do szkoly na rozpoczecie roku, wiec zapomnialam jakie o tej porze sa korki! Najpierw nie moglismy sie w ogole wydostac z naszej okolicy. Mamy tam wlasciwie jedna wieksza ulice, laczaca sie z glowna arteria biegnaca przez nasza miejscowosc. Oznacza to, ze dwa razy wlaczylo sie zielone swiatlo, a my sie nie zalapalismy. Dopiero za trzecim przejechalismy. Pozniej snulismy sie w korku przez wiekszosc miasteczka. A pod szkola kolejny koszmar - sznurek aut, bo chyba polowa rodzicow odwozila dzieciaki osobiscie. :O Zanim w koncu sie dokulalismy, bylam ostatnim autem podjezdzajacym pod sale gimnastyczna, gdzie oddawalo sie sprzet narciarski. :/ Powrot do domu na szczescie poszedl juz sprawnie. Zajechalam jeszcze do biblioteki, bo dostalam maila, ze ksiazka wypozyczona przez Bi jest juz chyba na liscie "zgubionych". Panna skonczyla ja czytac prawie 2 miesiace temu (o czym nie wiedzialam), ale ciagle zapominala mi powiedziec, ze trzeba ja oddac. W koncu dotarlam do chalupy i... wk*rw. Objazd powinien mi zajac niecale pol godziny, ale przez te korki wszedzie, objechalam w jakies 40 minut. Dluzej niz przewidywalam, ale tez nie jakos strasznie. Tymczasem... Maya zdazyla sie porzygac. Dobrze, ze na kafle w kuchni, a nie na swoje poslanie, no ale... :/ Wypuscilam ja przed wyjsciem na doslownie kilka minut, zeby zrobila poranne siusiu, to prosze, zdazyla sie nazrec trawy (widzialam zdzblo w tym co zwrocila). :O Super... Posprzatalam, zjadlam sniadanie, przewietrzylam sypialnie i musialam jechac na tygodniowe zakupy. Potem oczywiscie rozpakowac torby, poogarniac troche to czy owo (ale bez szalu, zeby sie nie zameczyc) i ani sie obejrzalam, musialam pakowac z kolei wlasne narciarskie manele i ruszac na stok. Okazalo sie, ze i ja i trojka innych rodzicow dojechala sporo przed autobusem, wiec dluzsza chwile krazylismy po parkingu, ja chuchajac w dlonie, bo rekawice mialam w plecaku i nie chcialo mi sie ich wygrzebywac. Byly 2 stopnie na plusie, ale mocny wiatr sprawial, ze odczuwalna jednak byla sporo nizsza. Wreszcie dojechali i zaleta zajec z takimi duzymi dzieciakami jest to, ze wlasciwie wszystko ogarniaja sami. W dodatku chyba wszyscy juz wczesniej byli w klubie narciarskim albo przynajmniej na tym stoku, wiec nikt nie musial im pokazywac gdzie jest wypozyczalnia ani gdzie sie udac na lekcje, ktorych zreszta chyba nikt nie mial. Bi miala szczescie bo do klubu zapisala sie jedna z jej lepszych kolezanek, wiec obie sie wyszykowaly i tyle je widzialam. Napotkalam je pozniej na szczycie stoku i przypomnialam zeby o 17 zjechaly do schroniska, bo Bi nie miala kasy na obiad.

Dziewczyny przynajmniej ladnie zapozowaly

Nik poczatkowo nie mial jakos smialosci zeby wepchac sie do ktorejs z grupek chlopcow, wiec jezdzil ze mna. Przy czym, nawet moj maly chlopczyk dorasta i zalozyl na oczy gogle choc wcale nie byly potrzebne, stwierdzajac ze wyglada bardziej incognito i moze nikt go nie rozpozna, bo to jednak troche obciach jezdzic z mama. :D Pozniej jednak chcial zaliczyc tez kilka czarnych szlakow, wiec zaczelismy sie rozdzielac.

A Nik nie dosc, ze w ruchu, to jeszcze akurat pomachal i zaslonil czesc twarzy :D

Kiedy zjechalismy na obiad akurat pojawila sie tam grupa jego kolegow, wiec usiadl z nimi, a pozniej juz razem ruszyli na stok. W ten sposob zostalam sama i tylko od czasu do czasu zjezdzalam do wyciagu w tym samym czasie, wiec zalapalam sie zeby wjechac na gore najpierw z Bi, potem z Kokusiem. Oboje bawili sie wysmienicie i niestety byli jednymi z ostatnich, ktorzy pojawili sie w schronisku. Nauczycielka przykazala, ze wszyscy maja zjechac ze stoku o 19 i wiekszosc dzieciakow zjawila sie tam kilka minut wczesniej. Niestety, nie moje. Nik ponoc widzial ze jest 18:50 i stwierdzili z kolega, ze zjada jeszcze raz. Tymczasem, poniewaz byl piatek, wiec na wieczorna jazde (kiedy jest znizka) zjawily sie tlumy, a kolejki do wyciagow rowniez sie wydluzyly. Zanim wjechali na gore i zjechali, byla 19:10. Bi dotarla jeszcze pozniej, bo na sam koniec wywalila sie tak pechowo, ze zaryla twarza w snieg, zgubila kijki, a narty jej sie wypiely i zjechaly pare metrow w dol. :O Zanim wszystko pozbierala i zdolala zjechac, zmarnowala sporo cennego czasu. Nik tez zaliczyl niezla wywrotke - kolega potem powiedzial, ze zobaczyl tylko chmure sniegu i narty Kokusia w gorze. :D Na szczescie zadnych gorszych obrazen nie odniesli. A widzialam dwoje dzieciakow zwozonych ze stoku na noszach. Niestety, na poczatku tygodnia padalo i ogolnie caly tydzien bylo cieplo, wiec snieg na stoku topnial, ale od dwoch dni w nocy znow sa przymrozki, wiec wszystko zamarza. W rezultacie miejscami jest sporo lodu, z ktorego snieg zjezdza, tworzac kopce. Ja sama tez sie potknelam i zrobilam szpagat, malo nie wywijajac orla, ale na szczescie udalo mi sie zlapac rownowage. ;) W kazdym razie, w koncu wszyscy zaladowali sie do autobusu i moglismy wrocic do szkoly. Zgarnelam bardzo zadowolone Potworki i wrocilismy do chalupy, gdzie M. juz smacznie spal. Po takim meczacym popoludniu, mimo piatku, zostalo juz wlasciwie tylko zjesc kolacje i do wyrka. ;)

Do przeczytania!

1 komentarz:

  1. Z jednej strony zazdroszczę Bi możliwości takich zmian w pokoju, bez wydawania pieniędzy, z drugiej podziwiam, jak często to robi.

    Brawo!!! Chociaż wiem, że to nie praca Twoich marzeń, to jednak cieszę się, że coraz lepiej to wszystko ogarniasz :D

    Ja wiem, że dzieci w kuchni to na tym etapie bardziej zawadzają, niż pomagają, ale przyznam, że zazdroszczę zaangażowania Bi. U nas jeśli już, to częściej sam z siebie do pomocy przyjdzie Jasiu, Oliwka pojawi się raczej zawołana niż z własnej inicjatywy, a nie raz, jak już przyjdzie, to robi wszystko jak za karę. Mnie mama do kuchni nie wpuszczała, bo uważała, że naszym obowiązkiem jest nauka, a kuchnia jest jej królestwem – później śmiała się ze mnie, gdy po ślubie dzwoniłam z najprostszymi pytaniami, jak coś zrobić – bo jak można nie wiedzieć takich podstawowych rzeczy. Kiedyś tata jej wytknął, że skąd mam wiedzieć, skoro nigdy mi nie pokazała... Chciałabym więc, żeby dzieciaki umiały sobie przygotować, choć kilka najprostszych dań, bo nie wiadomo, gdzie ich rzuci na studia, ale na razie nie wykazują zbyt dużych chęci... Chociaż patrząc, że między Oliwką a Bi jest ponad pół roku różnicy, to jest dla niej jeszcze nadzieja.

    Jak ja Wam zazdroszczę tych nart. Mam nadzieję, że może chociaż dzieciaki kiedyś się nauczą, bo ja czuję, że moje kości są już na to za stare :D

    OdpowiedzUsuń