piątek, 25 kwietnia 2025

Gdzie nas wywialo i co z Wielkanoca? ;)

Bedzie tasiemiec i multum zdjec. ;)

Sobota, 12 kwietnia zaczela sie bardzo wczesnie, bo budziki nastawilismy na 2:30. Niestety, Matka Natura postanowila sprawic nam psikusa i jak snieg nie padal od lutego, to teraz akurat sypal az milo. Praktycznie w polowie kwietnia i to w dzien, kiedy wyjezdzalismy w podroz! :O I choc mozna by machnac reka, ze taki tam kwietniowy snieg to zadna sniezyca, ale jednak zrobil pod gorke. Po pierwsze, temperatury spadly do okolo zera i to wystarczylo zeby zamarzl kontakt w aucie, do ktorego podlacza sie przyczepe. To podlaczenie jest wazne, bo dzieki niemu na zewnatrz przyczepy pala sie swiatla (a wiec jest widoczna w ciemnosci) oraz dziala kamera pokazujaca co jest za nia. Malzonek kombinowal jak mogl zeby odmrozic kontakt, podgrzewajac nawet wejscie zapalniczka. Duzo to nie dawalo, bo wialo i nadal sypal mokry snieg, wiec co pare sekund gasla.

Na zdjeciu moze byc slabo widac, ale na trawie oraz dachu w dolnej czesci foty, mozna dojrzec osiadly snieg

Wreszcie jakos na sile udalo mu sie wsadzic wtyczke. To juz jednak zaowocowalo tym, ze wyjechalismy ze sporym poslizgiem. Chcielismy wyruszyc okolo 3:30, tymczasem wyjechalismy praktycznie godzine pozniej. Po drugie, na autostradzie okazalo sie, ze drogowcy zlekcewazyli zapowiadany snieg (jak zreszta i my) i warunki byly... srednie. Normalnie biala jezdnia. :O Jechalismy noga za noga, choc i tak bylismy odwazni, bo minelismy kilka aut, ktore zjechaly na pobocze i czekaly nie wiem na co. Wiadomo, ze pozniej temperatura miala sie podniesc, a snieg przejsc w deszcz, tyle ze wschod slonca mamy okolo 6:30. Planowali tak stac na poboczu dwie godziny? ;) Niestety, ten poczatek byl niezlym prognostykiem tej podrozy. Jak pisalam ostatnio, Potworki mialy tydzien ferii wiosennych i juz kilka miesiecy wczesniej postanowilismy zarezerwowac wyjazd gdzies na poludnie, zeby wygrzac dupki po zimie. Wtedy jeszcze nie pracowalam, wiec nawet sie bardzo nie zastanawialismy. A pozniej, pierwszego dnia w nowej robocie, musialam ze wstydem pytac czy moge wyjechac na tydzien ledwie 3 tygodnie po rozpoczeciu pracy. ;) Na szczescie sie zgodzili. Jechalismy do Karoliny Poludniowej, a konkretnie do znanej wypoczynkowej miejscowosci nad oceanem - Myrtle Beach. To od nas okolo 13 godzin jazdy bez zadnych przystankow, a wiadomo ze trzeba przynajmniej dwa razy zrobic postoj zeby zatankowac, rozprostowac nogi, zalatwic sie i wypuscic Maye. Juz samo to przedluza cala podroz, a dodatkowo nie przewidzielismy ze ferie wiosenne ma tez kilka okolicznych Stanow. Okazuje sie tez, ze cala polnoc, spragniona po zimie slonca oraz ciepla, ciagnie na poludnie. Jechalismy osaczeni wrecz przez auta ze Stanow Nowy Jork oraz New Jersey. Korki byly niemozliwe, a na domiar zlego, pod samiutkim nowym Jorkiem zdarzyl sie wypadek i autostrade... zamkneli. Na godzine. :O Przed wyjazdem zakladalismy, ze z przystankami powinnismy dojechac na miejsce okolo 17. Taaa... Przez poranne opoznienie, zamknieta autostrade i ciagle zatory na autostradzie, doczolgalismy sie tam niemal o 20. Zanim sie zarejstrowalismy, naszej miejscowki szukalismy juz praktycznie po zmroku. Pobladzilismy na kempingu i dojechalismy na nia kompletnie od drugiej strony. :D No ale najwazniejsze, ze w koncu dojechalismy...

Po takiej podrozy bylismy oczywiscie padnieci, wiec kolejnego dnia spalismy do oporu. Jak na nasze wymarzone "poludnie", dzien okazal sie chlodnawy - 21 stopni. ;) Skupilismy sie wiec na poznawaniu kempingu. Ten byl naprawde ogromny, bo skladal sie tak naprawde z dwoch osobnych pol kempingowych, ktore jednak nie byly od siebie niczym oddzielone i mialy wspolny wjazd. Gdzie konczyl sie jeden a zaczynal drugi, mozna bylo poznac tylko po plakietkach na samochodach, a w sklepikach po logo na pamiatkach. Strasznie dziwny uklad. Dodatkowo, oba pola kempingowe mialy cale alejki domkow letniskowych, ktore tworzyly praktycznie male miasteczko. Calosc byla wielgachna i nic dziwnego, ze niemal wszyscy mieli pojazdy golfowe. W domkach mozna bylo miec swoje prywatne, na miejscach kempingowych wynajete. Nik oczywiscie pobiegl w podskokach do wypozyczalni, twierdzac ze zaplaci chocby z wlasnej kasy (mimo ze i tak trzeba miec 16 lat i prawko :D), ale nawet jemu mina zrzedla kiedy pan zawolal $75 za jeden dzien. :O Ostatecznie sam Mlodszy stwierdzil ze to zdzierstwo i golfcart'a nie wypozyczylismy, choc wiekszosc biwakowiczow takich oporow nie miala. ;) Nawet bez pojazdu, na kempingu atrakcji nie brakowalo. Nasza miejscowka okazala sie byc w naprawde swietnym miejscu. Naprzeciwko mielismy kanal laczacy sie z plaza w czasie przyplywu. Po jego drugiej stronie znajdowal sie jakis inny kemping, ale i tak mielismy sporo przestrzeni bez innych przyczep.

Widok, troche na ukos, z naszej miejscowki (od frontu, bo z tylu stala juz oczywiscie inna przyczepa). Zdjecie robilam w sumie palmom, ale miedzy nimi a widocznymi krzakami, plynal sobie wlasnie ten kanal

Doslownie minute na nogach szlo sie nad ocean z piekna, szeroka plaza.

Wejscie na plaze 

Wyrzucalo na nia cala mase (wielkich) meduz i Potworki usilowaly je ratowac. Bi z entuzjazmem, Nik z... mniejszym. :D

Chec pomocy jednak zwyciezyla i nie upuscil meduzy na piasek :D

Dodatkowo, na kempingu znajdowalo sie pole do mini golfa oraz kompleks wodny. Ten ostatni dopiero co otworzyli na sezon, wiec woda byla w nim lodowata, pomimo letnich temperatur. Mieli wielki brodzik z armatkami i spryskiwaczami oraz ogromny basen, ktory jednak okazal sie dosc plytki. Nie mialo to jednak znaczenia, bo woda byla w nim tak zimna, ze tylko Bi wlazla do niego pierwszego dnia, po czym po minucie wyszla szczekajac zebami i pozniej juz zadne z Potoworkow tam nie weszlo. :D

Wielki i... pusty, a winna temu temperatura wody

Najwiekszym hitem okazala sie lazy river, na ktorej mozna bylo sie unosic w pontonach. Tam tez woda byla zimna (delikatnie mowiac), wiec kiedy tylek przez dziure wpadal w lodowata ciecz, az zatykalo dech, ale po chwili dalo sie przyzwyczaic. ;)

Nik poczatkowo probowal tak siadac na ponton, zeby nie zamoczyc chocby paluszka ;)

Musze przyznac, ze myslalam, ze wiecej skorzystamy z atrakcji okolicy. Myrtle Beach to typowa miejscowosc wakacyjna, a wiec pelna atrakcji. Oczywiscie kwiecien to dopiero poczatek sezonu i nie wszystko bylo czynne, ale wiele miejsc juz korzystalo z ludzi jak my, czyli przyjezdzajacych sie wygrzac w czasie ferii wiosennych. ;)

Chociaz jedno wspolne zdjecie

Najbardziej bylam w szoku jak tam juz bylo zielono. Oczywiscie naokolo roslo pelno palm, ale nawet "zwykle" drzewa oraz krzewy pokryte byly w pelni rozwinietymi liscmi. Mam wrazenie, ze u nas w tym roku w ogole wszystko jest jakies opoznione, mimo ze zima nie byla specjalnie ostra, ale drobne listki maja dopiero krzewy, a wiekszosc drzew nadal jest wlasciwie lysa (stan z 20 kwietnia, bo zanim skoncze posta pewnie sie to zmieni ;P). W kazdym razie delektowalismy sie ta zielenia oraz cieplem i chyba najbardziej brakowalo nam takiego wygrzania kosci, bo nawet Potworki nie jojczaly zeby gdzies pojechac i cos zobaczyc. W pelni wystarczal im relaks na kempingu. Nawet o baseny czy plaze nie prosili. Bi spacerowala z Maya lub urzadzala przejazdzki rowerowe, a w przerwach czytala ksiazki, zas Nik oczywiscie praktycznie nie zsiadal z roweru.

 

Uparcie cwiczyl jazde na jednym kole, uczac sie na szczescie na kawalku trawy przy kanale, gdzie ladowanie na tylku bylo nieco lagodniejsze :D

Przekonali sie tez niestety na wlasnej skorze (i to doslownie), ze slonce na poludniu jednak jest mocniejsze niz u nas. Kiedy byli mali, smarowalam ich solidnie kremem ochronnym, pomimo protestow i awantur. Teraz przestrzeglam, ze maja sie smarowac, ale Nik mnie zignorowal, a Bi zachnela sie, ze ona chce sie opalic. Tlumaczylam, ze "opalic" to nie to samo co "spalic", ale gadaj z uparta nastolatka... W rezultacie Starsza strzaskala sobie solidnie uda, a Mlodszy nos, ramiona i... uszy. Skora schodzila im przez tydzien. :D Musze jednak przyznac, ze sama sie smarowalam, a i tak jakims cudem lekko spalilam sobie czolo oraz dlonie (!). ;) Ale nauka nie poszla w las i od tego czasu grzecznie smarowali sie przed wyjsciem na powietrze, choc Nik pare razy obruszyl sie, ze woli siedziec w przyczepie, bo nie znosi tych kremow ochronnych. ;) W kazdym razie, chcialabym Wam pokazac mnostwo zjec z roznorakich atrakcji, ale niestety tych nie zaliczylismy. Strasznie leniwy byl ten kemping, ale najwyrazniej wszystkim nam bylo potrzeba wlasnie wypoczynku. Dzieciaki, wiadomo, zmeczone szkola, bo poza jednym przedluzonym weekendem w styczniu oraz jednym w lutym, dluzszej przerwy nie mieli od Bozego Narodzenia. Ja z kolei dopiero co zaczelam nowa prace, po drodze ostatnio mialam multum rozmow kwalifikacyjnych, nie mowiac juz ze pobudki o 4 tez wykanczaja. No a M. zwykle na kempingach lubi wlasnie robic nic. :D Jednego dnia pojechalismy tylko zobaczyc slynny bulwar nadmorski w centrum miasteczka. Ogolnie to troche nas rozczarowal, bo nie bylo to nic wyjatkowego w stosunku do innych podobnych miejsc, ot, deptak z plaza oraz oceanem z jednej strony oraz knajpkami z drugiej.

Latem wszystko musi tam sie topic z goraca...
Mnie zachwycaly oczywiscie palmy rosnace wzdluz, bo wiadomo ze to moje ulubione drzewa, ale poza tym to byl to po prostu przyjemny spacer i tyle. Reszte czasu spedzalismy glownie jezdzac na rowerach po kempingu. Nawet do knajpek nie ciagnelo, bo na polu kempingowym codziennie byly dwa wozy z roznorakim zarciem, wiec moglismy probowac do wyboru, do koloru. O dziwo nawet dzieciaki poprobowaly nowych rzeczy. Bardzo posmakowal nam przysmak z poludnia, czyli gotowane... orzeszki ziemne. ;) W wersji na ostro. Zaluje, ze na naszej polnocy chyba nigdzie sie ich nie dostanie...

Rodzice raczyli sie czasem mini drineczkami ;)

Calkiem niedaleko kempingu byl niewielki park, a w nim odrestaurowane samoloty wojskowe. Oczywiscie trzeba sie bylo tam zatrzymac i dokladnie je obejrzec.

Nawet ja i M. obejrzelismy je z zainteresowaniem

Czasem zabieralam Potworki na basen, choc dwa dni mielismy niby cieple, ale z zimnym polnocnym wiatrem i nikt nie mial ochoty sie zamoczyc. Na plaze tez nie dalo sie tego dnia wyjsc, bo tak wialo, ze piasek swistal po nogach niczym biczem. Na szczescie po tych dwoch dniach wiatr zelzal i znow odczuwalne temperatury ocieraly sie o upal.

I mozna bylo polenic sie na plazy. Bi strasznie dorosle wyglada tak siedzac na lezaku...

Kupilismy troche pamiatek, dla siebie, dziadka, chrzestnego Potworkow oraz sasiadki, ktora przez tydzien opiekowala sie naszym kotem. ;) Teraz przynajmniej mamy kamery, wiec widzielismy ze faktycznie przychodzila, choc jak to nastolatka, bywaly dni, ze przychodzila dopiero przed 10 rano, albo zamykala kota w domu juz o 18. W rezultacie, troche bylo narobione w kuwete, ktora stala nieuzywana od kilku miesiecy. Najwazniejsze jednak, ze Oreo byla nakarmiona, a w nocy siedziala bezpiecznie w cieplym domu. Z kupowania pamiatek najbardziej ucieszyl sie Nik, kemping bowiem posiadal dwa dobrze zaopatrzone sklepiki, ktore poza turystycznymi duperelami, mial akcesoria kempingowo - plazowe, a jeden nawet jedzenie. Mlodszy, cieszac sie zwyczajowa swoboda na wyjazdach (choc nasluchalismy sie od tesciow o pilnowaniu dzieciakow, oj nasluchalismy...) jezdzil do jednego lub drugiego i przywozil sobie tony slodyczy. Z racji "wakacji" postanowilismy przymknac na to oko. :D

Jeden ze sklepikow mial taka ciekawa dekoracje

Wieczorami siedzielismy przy ogniu i dopiero piszac to, uswiadomilam sobie, ze nie zrobilam ani jednego zdjecia przy ognisku. Ups... ;) Niespodziewana atrakcja na kempingu, okazal sie... zwierzyniec. Zadnego aligatora nie dojrzelismy, co nas nieco rozczarowalo ;) Po kanale naprzeciwko naszej miejscowki, plywaly stadka na wpol oswojonych kaczek, ktore przylazily na kemping i jadly z reki chleb, lub bezczelnie wyjadaly reszte karmy z miski naszego psiura. Maya, jak to ona, nawet nie nie mrugnela okiem. :D

 

Kwaczuchy

Dodatkowo, po kempingu paletalo sie mnostwo bezdomnych kotow. Strasznie zal bylo mi siersciuchow, bo niektore mialy blizny lub swieze zadrapania (a w nocy slychac bylo odglosy walk kocurow), chodzily od przyczepy do przyczepy miauczac wnieboglosy, ale jednoczesnie nie dawaly sie dotknac i odskakiwaly od wyciagnietej dloni. Jeden pojawial sie u nas co i rusz, a kiedy dalam mu kawalek wedliny, szedl potem za mna przez kawal kempingu. ;) Zreszta, kotow bylo tam tyle i wiekszosc letnikow pewnie sie nad nimi litowala, ze w jednym ze sklepikow sprzedawali... kocie zarcie. Psiego nie bylo, mimo ze wiekszosc biwakowiczow posiadala psiaki, ale kocie - prosze bardzo. ;) 

Tak naprawde, dopiero kiedy nadszedl przedostatni dzien kempingu, Potworki uswiadomily sobie, ze do konca sie nim nie nacieszyly. Nagle chcieli jeszcze koniecznie pojechac na basen, a Nik uprosil zeby kupic mu skim board. To taka deska specjalnie wyprofilowana, ktora puszcza sie po plytkiej wodzie, a potem na nia wskakuje, slizgajac sie po plyciznie. Szybko okazalo sie, ze z jego rewelacyjnym poczuciem rownowagi, Nik slizgal sie na desce jakby sie z nia urodzil. ;)

Wodny slizgacz ;)

Ostatniego dnia w koncu Potworki przypomnialy sobie, ze jeszcze nie zagralismy w mini golfa. I szkoda w sumie, ze dopiero wtedy, bo pole bylo pieknie utrzymane, zas cena o polowe tansza niz w domu. Podjechalismy wiec zeby zagrac. Placilo sie od rundy, ale w sklepiku po drugiej stronie kempingu.

Oni sa juz prawie rowni!

Zastanawialam sie czy ludzie nie oszukuja, wykupuja jedna runde, a potem graja przez kilka godzin. Okazalo sie jednak, ze w ostatniej "dziurze", pileczki wpadaly do tunelu, ktorym zapewne wracaly do sklepiku. :) W kazdym razie, runda mini golfa okazala sie sukcesem, a po poludniu poszlismy "pozegnac" baseny. Duzy byl nadal tak samo lodowaty, ale wlazlam z Potworkami do lazy river, choc w towarzystwie Kokusia nie bylo to zbyt "lazy".

"Rzeczka" (w niej Nik), a w tle basen

Mlodszy ciagnal mnie ciagle za nogi zeby unosic sie szybciej, albo obijal o scianki dla zabawy. Przynajmniej jednak przeciagal mnie daleko od plujacej zimna woda orki. ;) Pod wieczor zas pomaszerowalismy nad ocean, bo Nik chcial znow "pojezdzic" na desce.

Wyglada to dosc statycznie, wiec musicie uwirzyc mi na slowo, ze Mlodszy "jedzie" ;)

Przy okazji oczywiscie kompletnie sie zmoczyl i w rezultacie wykapal w oceanie. Bi zalowala ze nie zalozyla stroju, bo nagle sama zapragnela sie pochlapac.

Bylismy tam caly tydzien, ale dopiero ostatniego dnia stwierdzili, ze woda w oceanie w sumie nie jest taka zla...

Pozniej niestety wrocilismy na kemping i trzeba bylo zaczac pakowac wszystko, co nie bylo nam potrzebne kolejnego ranka. Kemping zakonczylismy wiec w kolejna sobote i chcielismy wyruszyc jak najszybciej. Poczatkowo planowalismy wyjechac podobnie jak z domu, ale ze musielismy zostawic podlaczenia do wody oraz pradu, a dodatkowo spuscic scieki, wiec M. nie chcial sie tluc sasiadom po nocy. Ostatecznie wstalismy o 5, a z kempingu wyjechalismy o 6:30. Podroz niestety minela nam tak samo jak tydzien wczesniej - w potwornych korkach. Moglismy sie w sumie domyslic, ze tak jak cala polnoc wyruszala z nami na ferie, tak teraz z nich wracala. ;) Do domu dojechalismy tuz przed 22 w sobote. :O

Jesli czytacie uwaznie, od razu zauwazyliscie zapewne, ze wrocilismy poznym wieczorem... dzien przed Wielkanoca. ;) Juz kiedy M. robil rezerwacje, mowilam mu ze bedziemy wracac na same Swieta, ale wtedy tylko wzruszyl ramionami. Dopiero dwa tygodnie przed wyjazdem nagle go olsnilo, ze jak to? Jak pojdziemy ze swieconka? Jak cos przygotujemy? Przypomnialam mu ze sama go o to pytalam i zupelnie sie tym nie przejal, czyli najwyrazniej nie potrzebujemy ani swieconki, ani jakichs specjalnych obchodow. Jak dla mnie oczywiste bylo, ze odpuszczamy swietowanie. Malzonek jednak zadzwonil do chrzestnego Potworkow, ze wyjezdzamy, wiec nie damy rady nic przygotowac, ale czy mogliby przywiezc symbolicznie swieconke i wpasc tradycyjnie na sniadanie. Jak mozna bylo przewidziec, on od razu powiedzial zebysmy sie nie przejmowali i ze oni przywioza i swieconke i cale jedzenie. Dlatego wlasnie bylam przeciwna proszeniu o swieconke (chcialam tylko zadzwonic i przeprosic, ze w tym roku nie urzadzamy Swiat), bo wiedzialam ze A. zaraz wyskoczy z propozycja, ze oni wszystko zrobia. No ale M. takich skrupulow nie mial... :/ W kazdym razie, po przyjezdzie do domu, szybko rozpakowalismy to, co musielismy. Dla mnie oznaczalo to jedzenie, zeby sie nie zepsulo, oraz kosmetyki. Te ostatnie normalnie bym zostawila, ale kolejnego ranka trzeba sie bylo jakos ogarnac. I tak, zanim przenieslismy te najpilniejsze rzeczy i przywitalismy dom (i kota), polozylismy sie do lozka po polnocy. Okazuje sie, ze Oreo chyba troche za nami tesknila (a w kazdym razie za panciem), bo spala cala noc obok M. i wpychala mu sie pod ramie. ;)

Widok po przebudzeniu

Rano, mimo ze nadal bylismy troche polamani i zdezorientowani po urlopie oraz podrozy, nie dane bylo nam sie porzadnie wyspac i zaliczyc dzien na luzie. Trzeba sie bylo zerwac do kosciola, ktory oczywiscie pekal w szwach. Udalo nam sie chwycic doslownie ostatnie 4 miejsca obok siebie. Zaraz po kosciele popedzilismy do chalupy, bo goscie mieli sie zjawic doslownie za 20 minut. Dobrze, ze rano zdazylam chociaz nakryc do stolu. Chociaz trudno bylo powiedziec kto tu byl gosciem, bo chrzestny oraz jego dziewczyna spisali sie na medal i przywiezli jedzenia jak dla 20 osob, a nie piatki doroslych oraz dwojga nastolatkow, ktorzy na wszystko kreca nosem. ;)

Najbardziej bezstresowa Wielkanoc w moim doroslym zyciu ;)

I tylko moj tata nieco rozczarowal, bo wiedzial ze A. i W. wszystko beda szykowac dla nas, wiec wypadaloby tez cos przywiezc. Wiem, ze tata nie ugotuje, ale przeciez mogl kupic w Polakowie kawalek ciasta, albo butelke wina. A tak, przyjechal, jak sam to okreslil "na krzywy ryj". Samoswiadomosc godna podziwu, ale jakby troche pomyslal, nie musialby sie glupio czuc... W kazdym razie, goscie dosc szybko sie zwineli, za co bylam im niezmiernie wdzieczna, bo przeciez nas dopiero czekalo glowne rozpakowywanie. Pisze to w czwartek, kiedy nadal odkopuje sie z kempingowego prania, bo przeciez caly czas produkujemy brudy na biezaco. Szacuje, ze jeszcze ze dwa ladunki i powinnam skonczyc. ;) A wieczorem, ze zgroza w oczach, wyciagalam sniadaniowki oraz plecaki Potworkow, bo kolejnego dnia nastepowal powrot do kieratu. Ja zas czulam, ze potrzebuje urlopu po urlopie. :D

Chcialabym w koncu tego posta skonczyc, wiec miniony tydzien opisze tylko w wielkim skrocie. Zreszta, nie dzialo sie tez nic bardzo szczegolnego.

Poniedzialek przywital mnie brutalna pobudka i niezbyt mila niespodzianka w robocie. Okazalo sie, ze w piatek zmieniali podlogi w naszym biuro - laboratorium i wszystkie biurka oraz sprzety staly na hali. Niestety, nikt nie wiedzial czy mozemy zaczac cos wnosic, a ze byla 5:30 rano, wiec na kogos, kto mogl podjac decyzje, musielismy poczekac dobrych pare godzin. Oczywiscie mozna bylo siasc na krzesle na hali, tyle ze bez dostepu do komputera i w potwornym przeciagu. ;)

Moje poniedzialkowe "biuro". :D Tak, obok stoi kuchenka, bo jedna sciana biura przeznaczona jest na kuchnie dla dzialu produkujacego i testujacego nowe smaki ;)

Na szczescie, poznym rankiem zaczeli wszystko pomalu przenosic. Oczywiscie wiekszych oraz ciezszych sprzetow nie wolno nam bylo tknac, wiec do konca dnia wiekszosc naszych pierdol i tak stala poza biurem. Potworki przezyly jakos pierwszy dzien szkoly po powrocie i pojechaly na basen bez wiekszych protestow. O dziwo, M. zawiozl ich i potem odebral, ale nie pojechal tak jak ja, sporo wczesniej (choc mu to doradzalam), wiec zaraz po jego wyjezdzie zaczelam dostawac sms'y od dzieciakow, gdzie jestem, bo skonczyli (jak zwykle) wczesniej i czekaja. :D

We wtorek nie dzialo sie nic porywajacego. Nie bylo basenu, wiec siedzielismy w chalupie, a ja nadal wstawialam, suszylam oraz skladalam kolejne prania... Zaraz za wyjazdem z pracy, mamy przejazd kolejowy. Pracuje tam od miesiaca, a dopiero teraz pierwszy raz widzialam tam pociag. Pechowo, to pierwsze doswiadczenie nie nalezalo do wesolych, bo stanal sobie centralnie na przecieciu torow z droga. Gdyby jeszcze jechal, ale gdzie... Stoi.

Stoi na stacji drodze lokomotywa...

Nie bylam pewna jak dlugo potrwa ten postoj, wiec pojechalam w druga strone. Niestety, moja nawigacja uparcie probowala zawrocic mnie spowrotem na ta droge, wiec 15 minut krazylam po tamtej miejscowosci, zanim w koncu odnalazlam objazd. :/

W srode Nik zaczynal znow klub rowerow gorskich. Poniewaz pogoda byla iscie letnia, zawiezlismy kawalera i urzadzilismy sobie rodzinna wycieczke. Co prawda teraz tyle chodze w robocie, ze nie mialam kompletnie ochoty na spacery, ale dzieki temu zabrala sie z nami Bi, ktora chciala usiasc na krzeselku i czytac ksiazke.

To tylko mala czesc grupy. Tym razem maja sporo dzieciakow

Zapaleni rowerzysci pojezdzili godzinke, a potem mozna bylo wracac. Tak jak podejrzewalam, Nik narzekal ze troche bola go nogi i nie chcial juz jechac na basen, wiec zostalismy w domu.

W czwartek powtorka z rozrywki, czyli praca oraz szkola. Potworki pojechaly na basen (tu juz Bi mocniej protestowala), ale tradycyjnie M. ich zawiozl, a ja odebralam. Udalo mi sie nawet chwile na nich popatrzec.

Bi przy sciance, Nik poprawia gogle

W robocie, jak w robocie. Caly tydzien co chwila jakies testy nie przechodzily i trzeba bylo powtarzac, ale za to jedna z maszyn co chwila miala awarie. I to taka, ze od poniedzialku do srody stala po kilka godzin. Dla mnie to bylo na reke, bo odpadalo mi cogodzinne wazenie granoli. ;) Za to w piatek, zamiast juz konczyc pakowanie i sprzatac, prawie do 11 nadal piekli. A ze po pieczeniu wszystko trzeba bylo zapakowac, wiec podejrzewam, ze linie pakujace pracowaly jeszcze przez druga, albo i trzecia zmiane... Zreszta, jedna z maszyn znow co jakis czas stawala, co jeszcze wszystko opoznialo. Dzieki temu jednak nudzic zaczelam sie dopiero w poludnie, a to tylko dwie godziny do konca, wiec dalam rade. :D

A teraz juz weekend i mozna bedzie odespac wstawanie o 4! :)

piątek, 11 kwietnia 2025

Granolowy zawrot glowy, a po drodze rozmowy o prace :D

Sobota, 5 kwietnia to odsypianie tygodnia, ale tym razem tylko dla Potworkow oraz dla mnie. Malzonek pracowal, choc krocej - do 11. Mnie obudzila o 5 Oreo domagajaca sie wypuszczenia. Na szczescie to weekend, wiec zwloklam sie na dol, otworzylam marudzie drzwi, po czym poczlapalam spowrotem do lozka. Nauczona doswiadczeniem z poprzedniego weekendu, nastawilam budzik na 8:30. Niestety, po wylaczeniu go zasnelam spowrotem i obudzilam sie godzine pozniej. ;) Kiedy jeszcze lezalam, przylazl kiciul (wpuszczony wczesniej przez Bi) i ulozyl mi sie na brzuchu, choc w tym momencie zaczal sie wiercic Nik, wiec kot pobiegl zaciekawiony. Uparlam sie zeby nie zmarnowac tego dnia jak poprzedniej soboty, a na szczescie mialam wiecej energii, wiec jak tylko zjadlam sniadanie i jako tako sie ogarnelam, mialam chwycic za odkurzacz i doprowadzic do porzadku parter. W tym momencie jednak zadzwonil moj tata i rozgadal sie na dobre. Co bylo robic. Gadajac z nim, w miedzyczasie zaparzylam sobie kawy i zanim skonczylismy rozmowe, praktycznie ja wypilam. Sprzatanie odbylo sie wiec pol godziny pozniej. Polatalam na odkurzaczu, pozniej na mopie, a w miedzyczasie wrocil M. i zaczal pichcic. Oczywiscie nie dalo sie poczekac az skoncze... Trzeba jednak przyznac, ze grzecznie nastawil co mogl, po czym wyszedl z kuchni zebym mogla zrobic co trzeba. Jak juz zaczelam, latwiej bylo kontynuowac, wiec wyszorowalam zlewy we wszystkich lazienkach, ogarnelam zmywarke a pozniej naczynia w zlewie, poskladalam pranie zalegajace w suszarce i wstawilam kolejne. Jak zwykle na 16 pojechalismy do kosciola, a po powrocie nastapil juz calkowity relaks. Pogoda byla paskudna. Po dwoch cieplych dniach przyszlo ochlodzenie, a na dodatek bylo pochmurno i padalo. Zaczelo sie od okazjonalnej mzawki rano, a pod wieczor, kiedy wrocilismy z kosciola, rozpadalo sie juz na dobre. Wszyscy z rozkosza zaszylismy sie w przytulnej chalupie. Malzonek mial pracowac rowniez w niedziele, wiec poszedl wczesniej spac, ale Nik gral na kompie, a Bi jak zwykle rozsiadla sie w salonie. Siedzialysmy sobie spokojnie, kazda na wlasnym laptopie, kiedy uslyszalysmy za oknem... miauczenie! Przyszedl znow ten rudy kocurek. Biedak, przez ostatnie dwa tygodnie uchwycily go kilka razy kamery, ale bylo to albo w srodku nocy, albo kiedy bylam w pracy. Teraz wreszcie trafil na czas gdy wszyscy byli w domu i nie spali.

Wyszedl niczym kot ze Shrek'a :D

Starsza pobiegla go wyglaskac, a ja poszlam po jedzenie. Okazalo sie jednak, ze nie byl bardzo glodny. Cos tam skubnal, pomizial sie, po czym pobiegl dalej. Nawet deszcz mu chyba bardzo nie przeszkadzal, choc futerko mial przemoczone.

W niedziele powtorka z rozrywki, czyli pobudka o 5 dzieki kotu. Wypuscilam ja, wrocilam do lozka, po czym zasnelam jak kamien. Budzik zadzwonil o 8:30, ale wylaczylam go i spalam dalej. Obudzilam sie o... 9:38! :O Czyli znow spanie niemal do 10... Dzien minal jednak dosc spokojnie.

Nie ma jak puchata owcza skora...

Bylo troche cieplej, bo 13 stopni, ale rano padalo, wiec nie planowalismy zadnych wiekszych "akcji". Cos tam trzeba bylo posprzatac, wiadomo. Umyc kuchenke, przetrzec blaty, wstawic zmywarke, poskladac pranie, itd. Wiekszosc dnia jednak przechodzilismy z foteli na kanape i odwrotnie.

Relaks na calego

Malzonek przyjechal z pracy i drzemal na kanapie. Dopiero pod wieczor zaczelo sie troche przejasniac i M. stwierdzil ze zrobi cos pozytecznego i wyplucze wszystkie rury w przyczepce po plynie przeciw zamarzaniu. Nik przegral wiekszosc dnia na kompie, a Bi na laptoku urzadzila sobie maraton jakiegos serialu. Pod wieczor niestety trzeba bylo znow wyciagac plecaki, bidony oraz sniadaniowki i szykowac sie na powrot do kieratu. Dzieciaki juz radosnie odliczaly, bo w przyszlym tygodniu maja ferie wiosenne. :) 

Poniedzialek zaczal sie brutalnie wczesnie, ale jak to po weekendzie, wstawalo sie niezle. Wyjezdzalam oczywiscie na ostatnia chwile, ale to juz norma. :D Niestety mialam pecha, bo zaraz po wjezdzie na autostrade, utknelam w korku! O 5 rano!!!

Zdecydowanie NIE to co tygryski lubia najbardziej...

Okazalo sie, ze zdarzyl sie wypadek - przewrocila ciezarowka i to tuz przed 3 nad ranem. Ponad dwie godziny pozniej, a burdel nadal byl nie uprzatniety i dwa (z trzech) pasy zamkniete. :/ Do pracy dojechalam o 5:52, choc i tak moglo byc gorzej... Na szczescie poniedzialki maja tendencje do powolnego rozkrecania sie . Piec dopiero sie rozgrzewal, jedna maszyna pakujaca okazala sie brudna i musieli ja czyscic, na drugiej zas dwa razy zmieniali produkt, co za kazdym wiazalo sie z niemal godzinna przerwa. Dla mnie bylo to na reke, bo mialam mniej zapiep**u od razu po weekendzie, gdzie w dodatku musialam zalatwic sprawe w kadrach. Kiedy bowiem dokladniej przyjrzalam sie mojej wyplacie, okazalo sie, ze nie odciagaja mi podatkow federalnych! :O Poniewaz nie mam ochoty placic wyrownania na koniec roku, szybko poszlam do pani kadrowej zeby sprawdzic co sie dzieje. Na szczescie poprawa byla szybka i mam nadzieje, ze teraz juz wszystko bedzie ok. Poza tym jednak, musialam wyjsc juz o 10:30 rano, wiec kiedy wszystkie maszyny pomalu sie rozkrecaly, ja wybieglam stamtad z piesnia na ustach. :D Tak zartuje, bo oczywiscie fajnie sie urwac wczesniej, tyle ze to dopiero moj trzeci pelny tydzien, wiec troche wstyd. Tym bardziej, ze musialam nakrecic, bo poczatkowo mialam wyjsc w piatek, a potem zmuszona bylam przeniesc na poniedzialek. Szefa mam sympatycznego, ale tym bardziej nie lubie naduzywac czyjejs dobroci. A dlaczego musialam kombinowac, zapytacie? Ano... mialam rozmowe o prace! :D Ostatnio przy kazdej mowilam ze moge dopiero okolo 15, teraz jednak kolejny raz chcieli ze mna rozmawiac z tej firmy, ktora szuka kogos na nocna zmiane. Mimo ze widzialam ogloszenie wystawione ponownie... Poniewaz, pomijajac ta tragiczna zmiane, praca idealnie wpisuje sie w moje doswiadczenie, no i placi bardzo dobrze, wiec stwierdzilam, ze gra jest warta swieczki i moge dostosowac sie do nich. Oni zas nie pytali kiedy ja moge, tylko od razu pisali czy pasuje mi taki a taki dzien i godzina. Najpierw mialo byc na 10:30 w piatek, a pozniej okazalo sie ze chlopu cos wypadlo i przeniesli na 11:30 w poniedzialek. :/ Wkurzona bylam, bo dla mnie wiazalo sie to z proszeniem swiezo upieczonego szefa o wczesniejsze wyjscie, po czm przepraszanie, ze jednak musze wyjsc innego dnia. Mozecie sie domyslac jak bylo mi glupio... I caly czas obawialam sie, ze w poniedzialek znow cos wyskoczy i beda przekladac kolejny raz. Na szczescie tym razem rozmowa odbyla sie bez przeszkod, choc rowniez bez sensu. Malzonek mial optymistyczne wizje ze chca mi zlozyc oferte pracy, ale nie ma tak dobrze. ;) Rozmawialam ponownie z pierwszym panem, z ktorym rozmowe mialam na samym poczatku. I pytania w wiekszosci pokrywaly sie z tymi, ktore juz zadal wtedy. Po prostu szczeka mi opadla, bo nie wiem jaki byl w ogole cel tej dodatkowej rozmowy?! Pan chcial jeszcze raz spojrzec na mnie przez komputer zeby sie upewnic, ze ja to ja? Cuda, panie dziejku. Najgorzej, ze przez te "cuda" ja sie urywam z roboty i podpadam nowemu szefowi. :/ Za to przyznaje, ze fajnie bylo znow posiedziec w chalupie kilka godzin w ciszy zanim zjedzie sie reszta. :) Po rozmowie pojechalam szybko do taty, bo nie bylam u niego od czwartku. Tego dnia wracal z Polski i nie chcialam zeby zastal pelnej skrzynki listow. Tymczasem... znalazlam w niej jeden list. To wszystko. Moglam sie nie fatygowac. ;) Wracajac zajechalam jeszcze do biblioteki oddac ksiazke i film oraz na stacje benzynowa, bo auto wolalo jesc, a przede mna kolejne 4 dni jazdy do roboty. Wrocilam do domu, ugotowalam ziemniaki do obiadu i w koncu moglam klapnac na kanape. Wrocily Potworki, po nich M. i po obiedzie spedzalismy popoludnie spokojnie, a przyszla pora zawiezc mlodziez na basen. Bi cos tam stekala, ale ostatecznie pojechali bez wiekszych protestow. Malzonek ich zawiozl, po czym od razu pomaszerowal spac. Pojechalam po nich i o dziwo trening skonczyl sie "tylko" 15 minut wczesniej, wiec chwile na nich popatrzylam. ogolnie to nie bylo na co, bo nie mam pojecia co robili za cwiczenie.

Banda wesolkow

Wszystkie linie wygladaly jak jeden wielki chaos. ;) W domu kolacja, prysznic i zaraz do spania, bo juz po 21 oczy same mi sie zamykaly.

Wtorek to kolejna wczesna pobudka i na szczescie tego dnia obylo sie bez korkow na drodze. Dzien jednak okazal sie bardzo zabiegany. Ciagle mierzenie, sprawdzanie, oczywiscie nie wychodzace testy, wiec powtarzanie... Mialam problem zeby znalezc moment na wziecie przerwy na lunch! :O Wrocilam do chalupy chwilke przed Potworkami, oni zdazyli wejsc a wrocil M. Okazalo sie, ze pracowal przez lunch, wiec wyszedl pol godziny wczesniej. Dobrze sie zlozylo, bo o 15 mialam telefoniczna... rozmowe o prace! :D Co ciekawe, do tej samej firmy, w ktorej bylam troche ponad tydzien wczesniej. Na tamta pozycje wzieli kogos innego, ale okazalo sie, ze kobieta, z ktora rozmawialam, polecila mnie na inna. Taka troche bardziej biurowa, ale zawsze. ;) W kazdym razie pogadalm sobie przez 10 minut z sympatyczna dziewczyna z kadr i maja sie ze mna skontaktowac w celu wyznaczenia "prawdziwej" rozmowy. ;) Potem w koncu moglam zjesc obiad, a nastepnie klaplam na kanape i nie chcialo mi sie juz nic robic. Niestety nie bylo tak dobrze. W czasie ferii wiosennych mamy bowiem zaplanowany kemping. Zjezdzamy troche bardziej na poludnie, liczac na cieplejsza pogode. Wiaze sie to jednak z duzo wczesniejszym niz zwykle szykowaniem przyczepy. Jak na zlosc, tego dnia bylo ledwie 6 stopni przy lodowatym wietrze. Kiedy jechalam z pracy, przez moment proszyl nawet snieg, a na noc zapowiadali lekki mroz! :O Niestety, jesli nie chcialam tego robic na ostatnia chwile, musialam pomalu wyciagac wszystkie kempingowe pierdoly. Poki co nawloklam przescieradla oraz poszewki na poduszki oraz sprawdzilam czy mamy papier toaletowy, mydlo i inne "podstawy". Na tym moj wklad tego dnia sie skonczyl, bowiem wiatr urywal glowe i sprawial ze bylo naprawde zimno, wiec nie chcialo mi sie dalej biegac miedzy przyczepa a domem. We wtorki na szczescie nie zabieramy dzieciakow na basen, zreszta Nikowi (znowu!) cieklo z nosa, wiec treningi w kolejne dni i tak sa pod znakiem zapytania... Przy takiej pogodzie, milo bylo sie zaszyc w cieplym domku.

W srode ponownie trzeba bylo sie zwlec wczesniej, a latwo nie bylo. Od kilku dni Oreo budzi nas o 1-2 nad ranem. Czasem zwlekam sie ja, czasem M., ale zawsze budzi nas oboje. Nie wiem co w nia wstepuje. Jak wstawalam po 6, to budzila mnie o 4-5, jak wstaje o 4, przestawila sie na 1-2. Im dalej w tydzien, tym bardziej jestem zmeczona i tym bardzie mnie te pobudki wkurzaja. Juz zapowiedzialam, ze jesli bedzie to trwalo, to idac spac bede ja po prostu wyrzucac na dwor. Nie zniose takiego ciaglego wyrywania ze snu, szczegolnie ze teraz w tygodniu spie naprawde malo. Tak czy siak, dotarlam do pracy bez przeszkod i zaczela sie bieganina. Mialam odrobine szczescia, bo caly dzien piekli jeden rodzaj granoli, bez zadnych owocow i na szczescie przechodzila wszystkie testy. Na obu maszynach pakujacych zmienili produkt, ale tylko raz, wiec tez nie bylo wiekszego zamieszania. Problem zaczal sie dopiero po zmianie, bo jedna z maszyn nie zaklejala torebek jak trzeba i uchodzilo z nich powietrze. Niestety, dziewczyna obslugujaca maszyne zaparla sie, ze nie bedzie jej zatrzymywac zeby to poprawic. Dopiero interwencja wyzszych ranga managerow zaowocowala interwencja. W tym momencie jednak mieli juz ogromny pojemnik pelen nieszczelnych torebek, bo babki pakujace tez zauwazyly przeciek i odrzucaly te zle. Dla dziewczyn obslugujacych maszyne skonczylo sie tym, ze musialy wszystkie te torebki rozrywac, przesypywac granole do pojemnika z ktorego pobiera ja maszyna i pakowac od nowa. Czyli, jesli chcialy jak najszybciej skonczyc, to same sobie przedluzyly robote... ;) W koncu przyszedl koniec zmiany i mozna bylo ruszyc do domu. Tam mialam niestety pranie za praniem, bo chcialam jak najwiecej poprac zanim bede musiala myslec o pakowaniu przyczepy. Za to Potworki byly szczesliwe, bo Nik, choc bylo mu wyraznie lepiej, nos mial nadal slyszalnie przytkany, wiec stwierdzilismy zeby lepiej sie podkurowal. Nie chcialabym zeby rozlozylo go na przerwe wiosenna...

Czwartek ponownie "rozpoczal" sie od pobudki przez kota o 2 nad ranem. Zanim zaczne wywalac Oreo na dwor lub do garazu, stwierdzilam, ze najpierw sprobuje zamykac drzwi do naszej sypialni. Szczerze, to jednak mysle ze to nic nie da. Kot i tak bedzie miauczal, dobijal sie do pokoju i tak czy siak nas obudzi... W kazdym razie, M. wstal i wypuscil kiciula, a potem juz pojechal po prostu do roboty. Ja wstalam o mojej normalnej (obecnie) porze, wyszykowalam sie (po drodze wpuscilam Oreo, a potem ponownie wypuscilam) i popedzilam do pracy. Tam poczatkowo robota szla pelna para, ale juz o 11 skonczyli piec i najwyrazniej nie mieli zadnej krotszej partii, bo zaczeli czyscic caly sprzet. Wspolczulam im w sumie, bo przed ponad dwa dni piekli granole z czekolada. W wielu miejscach ta czekolada sie osadzila i zastygla na kamien... W kazdym razie, kiedy odpadlo testowanie piekacego sie produktu, dzien lecial juz luzno, bo tylko pakowali. Jak to jednak przy pakowaniu, tu jakas przerwa na sprzatanie (maszyna wyrzuca cale mnostwo pustych torebek i czasem trzeba je wymiesc), tam cos sie zawiesi, poza tym zmiana produktu (a wiec i torebek) i choc sie nachodzilam zeby sprawdzic co jakis czas czy cos ruszylo, to takiej prawdziwej pracy zaliczylam niewiele. Po robocie przebilam sie przez korki zeby pojechac na zakupy spozywcze, a potem juz z ulga do domu. Dzien byl ponury, pochmurny i zimny. Na noc zapowiadali opady najprawdziwszego sniegu, choc mialam nadzieje, ze jednak prognozy jak zwykle sie pomyla. ;) Niestety, jako ksiazkowy meteopata, czulam jak oczy same mi sie zamykaja, a mozg zamula. Pobudki o 4 tez moga miec z tym cos wspolnego. ;) Niestety, w domu nie dane bylo mi pasc na kanape i sie relaksowac. Po pierwsze, mialam... rozmowe o prace! :D To juz przestaje byc smieszne... To od tej babki, z ktora rozmawialam telefonicznie we wtorek. Teraz mialam rozmowe z inna kobieta z tej firmy, potencjalna szefowa, ale przez internet. Tyle, ze troche niesprawiedliwie, bo ja musialam sie pokazac, a ona sama nie wlaczyla kamerki. :/ W kazdym razie, kiedy we wtorek powiedzialam tamtej dziewczynie, ze moge rozmawiac dopiero po 15 godzinie, umowili mnie na... 17. :O Pogadalam z kobieta, ktora wydawala sie calkiem sympatyczna i zdecydowanie zainteresowana moja kandydatura, choc wiadomo ze moga to byc tylko pozory. Wspomniala ponownie, ze tamta babka z poprzedniej rozmowy podala moje CV dalej, ze niby takie "fajne" i ze wlasciwie na jakakolwiek pozycje by mnie przyjeli, bedzie to z korzyscia dla firmy. Na koniec jednak napomknela cos, ze ma do przejrzenia CV dwoch innych osob i do konca przyszlego tygodnia podejmie decyzje. No to zobaczymy... Kiedy zaliczylam juz stresa, musialam sie zabrac za przyczepe. Jak wspomnialam wczesniej, przygotowywalam ja na wyjazd, wiec choc zrobilo sie pozno, trzeba bylo znalezc motywacje... Cos tam poprzenosilam, ale szybko mialam dosc. Tylko, ze przez to bieganie, przestalam patrzec na zegarek i nagle zorientowalam sie, ze wlasnie zaczyna sie trening Potworkow! :D No coz, znow nie pojechali i oczywiscie zadne nie bylo z tego powodu zrozpaczone. ;) Wieczor zlecial juz spokojniej, choc niestety za szybko i trzeba sie bylo szykowac na ostatni dzien kieratu.

Piatek to standardowa pobudka, ale wiadomo ze tego dnia jakos tak wszystko idzie lzej bo czlowiek wie, ze pare godzin i w koncu odsapnie. :D Dzien wczesniej przyszedl w koncu moj uniform, wiec wszyscy smiali sie, ze w koncu jestem "oficjalnie" pracownikiem. Pstryknelam Wam fote zeby pokazac jaki to tragiczny stroj. ;)

Wyglada to w sumie jak pizama, a ta siatka na wlosach (choc konieczna przy pracy z zywnoscia) zalamuje... ;)

To znaczy, portki sa akurat calkiem fajne, bo maja sznurek w pasie, wiec mozna je regulowac, a do tego jest w nich mnostwo kieszeni, wiec mozna pomiescic dlugopisy, markery, itd. Z kieszeni we wlasnych bluzach, wszystko mi wypadalo. Gora jest jednak beznadziejna. Krotki rekawek, ale teraz jest wszedzie lodowato, a latem ponoc maja klime, wiec tez czlowiek marznie. W dodatku to taki sztuczny poliester, wiec mimo chlodu kark i plecy mialam spocone. :/ No ale jest i przynajmniej granolowy kurz pokrywa ubrania "robocze", a nie moje wlasne. Tym razem dzien okazal sie tak leniwy jak moje pierwsze dwa piatki w tej robocie. Wiekszosc czasu przesiedzialam zerkajac na zegarek i odliczajac do pelnej godziny zeby pojsc zrobic pomiary. Okolo poludnia zrobilo sie jeszcze leniwiej, bo jedna z pakujacych maszyn skonczyla. I wiem, ze trzeba sie cieszyc, bo w inne dni nieraz jest taki zapie*rz, ze nie ma czasu spokojnie zjesc, ale jednak 8 godzin nudow meczy bardziej niz bieganie, a czas plynie dwa razy wolniej. :D Wypadlam stamtad z radoscia, bo nie tylko zaczynal sie weekend, ale jak pisalam wyzej, Potworki zaczynaly ferie wiosenne, wiec mamy zaplanowany wyjazd. Popoludnie uplynelo na dalszym bieganiu do przyczepy oczywiscie. Przed pierwszym kempingiem czlowiek jest zupelnie niezorganizowany i sporo czasu spedzilam zagladajac w szafki w domu oraz w przyczepie, zastanawiajac sie co ja wlasciwie powinnam pakowac. ;)

Do poczytania!

piątek, 4 kwietnia 2025

Granole, wszedzie widze granole! :D

Sobota, 29 marca to oczywiscie dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Co prawda M. jak zwykle zerwal sie o swicie i pojechal na silownie, ale Potworki oraz ja, spalismy w najlepsze. Osobiscie pobilam wszelkie rekordy, bo po calym tygodniu wstawania o 4, bylam tak zmeczona, ze powiedzialam iz nie nastawiam budzika. O ktorej sie obudze, o tej wstane. Przebudzilam sie tuz po 8, ale stwierdzilam ze jeszcze doleze. Po czym... obudzilam o 10:06! :O I czulam, ze jeszcze moglabym spac! Tu juz jednak nie pozwolilam sobie na dalsze odplyniecie, podnioslam sie na lozku i po chwili zwloklam. Okazalo sie, ze wstalam ostatnia. Nawet Nik mnie wyprzedzil. ;) Niestety, nie wiem czy spalam po prostu za dlugo, czy az taka bylam wymordowana, ale caly dzien chodzilam niczym snieta ryba. Kompletnie bez energii. Przy tak poznej pobudce, niestety zanim zjadlam sniadanie, jako tako sie ogarnelam, potem jeszcze zadzwonil tata i gadal 40 minut i nagle zrobila sie godzina 13! :O Choc przyznaje, ze i tak nie mialam zbytnich szans na wieksza produktywnosc; zwyczajnie nie mialam ani sily, ani ochoty. Przebimbalam dzien az do pory wyjscia do kosciola. Potem, moze przez to ze ruszylam sie z domu, jakby sie rozruszalam. Przynajmniej ogarnelam kuchnie i poskladalam pranie. ;) Malzonek polozyl sie dosc wczesnie bo kolejnego dnia pracowal, ale ja oraz Potworki moglismy siedziec. Choc przyznaje, ze jak zwykle w weekend siedzialam do grubo po polnocy, tym razem juz o 23 ledwie patrzylam na oczy. A przypominam, ze spalam do 10! :O

W niedziele mozna bylo spac, choc mnie obudzila Oreo, ktora juz po 6 chodzila po sypialniach i domagala sie wypuszczenia. Najpierw probowalam ja zignorowac, ale nie bylo szans. Wstalam wiec i zeszlam na dol zeby otworzyc upierdliwcowi drzwi, cieszac sie, ze moge potem wrocic jeszcze do lozka. Tym razem nastawilam juz sobie budzik, bo nie chcialam zmarnowac kolejnego dzionka. Ktory okazal sie jednak pochmurny, z przelotnym deszczem i chlodny - okolo 6 stopni, wiec i tak nie ruszalismy sie z domu. Mialam jednak wyraznie wiecej energii i po sniadaniu i umyciu, zagonilam Potworki do odkurzenia i umycia podlog w swoich pokojach, a ja ogarnelam reszte gory oraz pokoj zabaw i wejscie z garazu w piwnicy. Malzonek pojechal jeszcze po pracy do Polakowa wiec wrocil troche pozniej, po czym z marszu zabral sie za gotowanie. Naszlo go bowiem na bigos, choc powiedzialam mu, ze bedzie go jadl sam. Mnie przejadl sie juz kilka lat temu i jakos nie moge sie przelamac zeby go znowu jesc. Poza tym, M. jak zwykle robil go po swojemu. Kapuste pokroil w wielkie kawaly, bo nie chcialo mu sie jej szatkowac, a poza tym byl w polskim sklepie i zapomnial kupic suszone grzyby. Bigos bez grzybow, to dla mnie nie bigos. ;) Do tego powyciagal z czelusci zamrazarnika jakies miesa pomrozone Bog wie kiedy i strach to bylo jesc w obawie o zatrucie. Poza tym dzialo sie niewiele. Potworki wyjatkowo nie mialy pracy domowej, wiec razem leniuchowaly, ja wstawilam jeszcze zmywarke, Bi pomimo deszczu wziela Maye na spacer i tak dzien zlecial. Ani sie obejrzalam, a trzeba bylo wyciagac sniadaniowki, podlaczac komputery dzieciakow do ladowania i szykowac na kolejny tydzien kieratu. Az mnie przechodzily ciarki, bo te pobudki o 4 jednak daja mi sie we znaki. Praca jest ogolnie dosc prosta i jesli wszystko idzie w miare sprawnie to jest spokojnie do ogarniecia i nie zarobienia sie (choc minimum 10 tysiecy krokow sie wyrabia :D), ale to wstawanie przed switem dobija mnie. A przeciez minal dopiero pierwszy tydzien!

Poniedzialek to wczesna pobudka, ale tak jak w zeszlym tygodniu, po weekendzie i wyspaniu sie, az tak czlowiek jeszcze tego nie odczuwa. Poniedzialki na szczescie rozkrecaja sie raczej powoli. Nie ma duzo do pakowania, a nowe partie dopiero zaczynaja piec. Nie obylo sie oczywiscie bez problemow, bo najpierw maszyna przeswietlajaca nie dzialala, a potem na opakowaniach drukowali zla date waznosci. W pierwszym przypadku okazalo sie, ze przy piatkowym sprzataniu ktos odlaczyl kabel (po co???), a w drugim maszynisci zdazyli to zauwazyc, ale czesc partii juz zostala zapakowana. Jak to z ludzmi bywa, wyklocali sie, ze te 5 pudel to juz moze tak zostac i dopiero kiedy z Kevinem oznajmilismy, ze sam dyrektor od kontroli jakosci powiedzial, ze maja byc przepakowane, odpuscili. Poza tym, jedna z maszyn co chwila przerywala, a druga stala bite 3 godziny. Zastanawia mnie, ze przeciez puszczaja na tych maszynach glownie kilkanascie powtarzajacych sie produktow, a jednak za kazdym razem kiedy zmieniaja typ granoli, sa jakies problemy. Ktos by pomyslal, ze znaja juz wszystkie optymalne ustawienia i poza faktyczna awaria, zmiana to tylko "pyk" i zrobione. ;) Piec piekl najpierw jeden typ granoli, ale po poludniu zaczal partie z moimi "ulubionymi" suszonymi truskawkami. :D Tym razem moja zmiana skonczyla sie zanim jeszcze wszystko pokryl rozowy pyl i mialam nadzieje, ze skoncza ja piec przez popoludnie oraz noc. To tyle z sensacji "granolowych". ;) O 14 popedzilam do domu, choc pojechalam najpierw do taty, wybrac mu poczte. Nie bylam w piatek ani sobote i spodziewalam sie pelnej skrzynki, a tymczasem byl tam tylko jeden marny liscik i to w dodatku jakas reklama. Pozniej pojechalam juz do siebie, a zaraz za mna dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich pizze pozostala od piatku, wiec nie trzeba sie bylo zbytnio produkowac. Obiecalismy Kokusiowi, ze tego dnia wezmiemy go do fryzjera. Niewiadomo kiedy minely 4 miesiace od jego ostatniego strzyzenia i porzadnie juz zarosl. Oczywiscie widzac go na codzien, az tak tego nie zauwazalismy , ale syn zaczal sie juz ostro domagac obciecia, burczac ze wyglada niczym bezdomny. :D Zwlekalismy w sumie ostatnie kilka tygodni, bo malzonek twierdzil ze popyta kolegow w pracy gdzie sie warto (czyt. tanio :D) wybrac, ale ciagle zapominal. A kiedy wreszcie popytal, okazalo sie ze wszedzie ceny sa podobne i pojechalismy i tak jak najblizej domu. :D Poza tym, ojciec twierdzil ciagle, ze tym razem sam zabierze syna, a ostatecznie kto jechal? Ja! ;) U fryzjera poszlo zaskakujaco szybko i podjechalismy jeszcze po zapas zarcia dla zwierzakow, bo pomalu sie kurczy, a bylismy niedaleko. Syn niestety z fryzury byl bardzo niezadowolony, choc musze przyznac, ze fryzjerka obciela go dokladnie tak, jak na zdjeciu ktore jej pokazal. Nie wiem wiec o co mu chodzi. Chyba o nic, po prostu jeszcze nie zdaje sobie sprawy, ze kazdy ma troche inne wlosy i ksztalt glowy/twarzy, wiec bedzie wygladac inaczej...

 

Przed - niezmiennie wole mojego synusia w takich przydlugich wlosach :D

Po - niby fryzura schludna, zgodna z obecnymi trendami wsrod mlodziezy, ale Nik ma po mnie podluzna twarz i nie wiem czy takie wygolone boki mu pasuja...

W domu juz pokrecilismy sie tylko bez wiekszego celu, bo choc bylo bardzo cieplo - 16 stopni, to chmurzylo sie, a na wieczor zapowiadali deszcz a nawet burze. Caly czas wygladalo jakby zaraz mialo sie rozpadac. Upieklismy jeszcze lososia na kolejny dzien, matka ogarnela zmywarke oraz pranie i dzien sobie przelecial. Kiedy kladlam sie spac, w oddali faktycznie grzmialo, a kolejnego dnia Nik opowiadal, ze pioruny tak blyskaly, ze nie mogl zasnac. Coz, ja - zmeczona pobudka o 4, zasnelam jak kamien i nic mnie nie ruszylo. ;)

Wtorek to ponownie wczesne wstanie i ogarnianie sie na wyscigi, a ostatecznie i tak wyjezdzanie na ostatnia chwile. ;) Spodziewalam sie, ze w pracy robota bedzie juz szla pelna para, a tymczasem okazalo sie, ze na noc bylo tylko 6 osob, wiec choc cos tam pakowali, to przestali piec, a pakowala tylko jedna maszyna. Druga caly ranek nie mogla ruszyc. "Polowalam" na nia bite 3 godziny, bo szla minute, po czym stawala, znow szla chwilke, po czym znowu 10 minut przerwy... W koncu mialam dosc takiej zabawy i stalam tam przytupujac niecierpliwie, az zebralam wszystkie pomiary. Niestety, to byl dzien, gdzie zadne testy nie przechodzily. Od takich bardziej skomplikowanych jak badanie wilgotnosci w swiezo pieczonej granoli, az po glupie sprawdzanie jaki jest stosunek wiekszych grudek do luznych ziaren. To ostatnie niby tylko informacyjne, ale jednak oczekuja okreslonego wyniku i kiedy wyjdzie ponizej lub powyzej, zmieniaja troche ustawienia pieca. Dobrze, ze przynajmniej nie piekli niczego z owocami, to chociaz mierzenie tego mi odpadalo. I tak mialam urwanie paly, bo nie znam sie nadal na manipulowaniu piecem, a niektore testy zalezne sa od ustawien maszyny pakujacej. Tam mowi sie osobie ja obslugujacej, ze taki czy inny test nie wyszedl. Oni maja zmienic ustawienia, ty musisz przeprowadzic test po raz kolejny. Tylko co z tego, skoro znow nie przeszlo! Taka zabawa to dla mnie zwykle marnowanie czasu... Do tego doszly testy na gluten w dostarczonych produktach i dzien mialam naprawde zalatany. Do domu popedzilam jak na skrzydlach, zajezdzajac tylko jeszcze po drodze do biblioteki. Kilka minut po mnie dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich upieczonego dzien wczesniej lososia i zeby bylo szybciej, wrzucilam frytki do air fryer'a. We wtorki nie zabieramy dzieciakow na basen, wiec mielismy spokojne popoludnie i wieczor na relaks. Zaszyli sie w swoich pokojach, nawet Bi, ktora zwykle przesiaduje z nami w salonie. Az dziwnie bylo tak siedziec samotnie, bez gumowego ucha obok. ;) Niestety, dostalam tez przykre informacje. Ta firma, z ktora w piatek mialam druga rozmowe o prace, wystawila ogloszenie ponownie. Wiem, ze takie ogloszenia "wisza" zwykle jakis czas, ale ich nie widzialam od ponad tygodnia, a teraz pojawilo sie jako "nowe". Wniosek jest jeden - nie znalezli odpowiedniego kandydata i szukaja dalej. Zastanawia mnie tylko, ze odrzucili wszystkich (nie ludze sie, ze bylam jedyna, z ktora przeprowadzili rozmowy). Zwykle jak juz sa po rozmowach kwalifikacyjnych, wybieraja najlepszego kandydata i oferuja mu prace, a jesli nie przyjmie, biora nastepna osobe z "puli", zamiast wrzucac ogloszenie ponownie. Troche mi przykro, ale tak naprawde to za ta praca przemawiala wylacznie pensja, bo oferowali naprawde sporo. Poza tym jednak ta nocna zmiana troche straszyla... Z innych miejsc zero odzewu, wiec wyglada na to ze zostaly mi granole. Oby nie do emerytury. ;)

W nocy, z jakiegos powodu, spalam fatalnie. Az podskoczylam na dzwiek budzika M., a potem nie moglam zasnac i slyszalam jak wstaje, myje zeby, krazy na dole... Pozniej jednak najwyrazniej przysnelam, bo nie slyszalam juz jak wyjezdzal (a nasze drzwi garazowe skrzypia i telepia sie po szynach). Za to, o 3 godzinie, obudzila mnie... wiadomo, Oreo. :/ Chodzila i mrauczala. Wstalam i wypuscilam zolze, potem zaszlam jeszcze do lazienki i wrocilam do lozka, myslac z rozkosza ze zostala mi jeszcze godzina snu. Taaa... Za cholere nie moglam zasnac ponownie i przewalalam sie z boku na bok... Rownie dobrze moglam po prostu wstac. Na koniec oczywiscie na chwile zasnelam, ale efekt byl taki, ze kiedy budzik zadzwonil, nie wiedzialam co sie dzieje. Tego ranka szykowanie zupelnie mi nie szlo i nie wyjechalam na ostatnia chwile, ale wrecz lekko spozniona. Nadrobilam w drodze, choc dotarlam z 3 minutami opoznienia. Ten dzien to byla powtorka z wtorkowej "rozrywki". Wiekszosc testow nie wychodzila, 99% opakowan byla za ciezka, a jedna z maszyn non stop stawala. Ponownie musialam tam uparcie sterczec, zeby zlapac ja chodzaca. Na dodatek do miejsca gdzie odchodzi tasma z pieca, a gdzie zwykle podstawia sie ogromne pojemniki na gotowa granole, tym razem dostawili przenosna linie do pakowania produktu w wieksze pudla. Ta linia to byl koszmarek, bo nie jest czescia zamknietego systemu, wiec granola rowno sypala sie na wszystkie strony. W dodatku trzeba bylo przeprowadzac normalne testy, tymczasem te zwykle mierzy sie na "wyrzuty" z wylotu pieca. Tym razem wylot byl zablokowany tasma, ktora po prostu szla jednym ciagiem. I wez tu cos zmierz. Ilosc owocow jakos zmierzyl moj szef i choc mowil mi jak to zrobil, nie do konca pojelam jego "metode". Na szczescie, zanim trzeba by bylo sprawdzic to kontrolnie jeszcze raz, zaczeli piec inny typ, bez owocow. ;) Trzeba bylo niestety wazyc, ale i to bylo utrudnione. Koncowka tasmy, gdzie granola wpadala bezposrednio do pudel, miala wmontowana wage. Problem w tym, ze waga ani na moment sie nie zatrzymywala. Wazyla wpadajaca granole az doszla mniej wiecej do 25 funtow, po czym pudlo natychmiast sie przesuwalo, na jego miejsce wskakiwalo kolejne, a waga wracala do 0. Na zarejestrowanie ostatecznej wagi mialo sie ulamek sekudy, a potem do tej cyfry trzeba bylo dodac 1.6 funta, bo tyle wynosila waga pudla. Tak wygladal moj dzien i zachwycona nie bylam, oj nie... W koncu nadeszla pora jazdy do domu i tego dnia nigdzie juz nie jechalam. Dotarlam do chalupy, wypuscilam Maye, a wpuscilam kota, ktory tym razem spedzil caly dzien na dworze, przewietrzylam sypialnie i wrocily Potworki. Na szczescie na obiad mialam gotowy rosol, wiec szybko odgrzalam im jedzenie. Wrocil malzonek, chwile wszyscy posiedzielismy, az nadeszla pora basenu. Malzonek zawiozl dzieciaki, a pozniej ja po nich pojechalam.

Bi przy sciance, usmiechnieta, choc w zyciu nie przyzna sie, ze dobrze sie bawila :D

Udalo mi sie popatrzec jak plywaja, choc doslownie dwie minutki. ;) Po powrocie normalka - kolacja, prysznic i lozeczko.

Kolejnej nocy spalam lepiej, choc to pewnie dlatego, ze po prostu bylam wykonczona. ;) Tym razem kompletnie nie slyszalam wstajacego M., za to o 3 obudzilo mnie jakies stukniecie. Swoja droga, ta godzina trzecia to jakas magiczna jest... W kazdym razie, pomyslalam ze niedzwiedz przewrocil smietnik i ta mysl niestety rozbudzila mnie na tyle, ze znow nie moglam ponownie zasnac. :D Czwartek oficjalnie zaczelam wiec mocno nieprzytomna, ale za to z mruczacym na brzuchu kotem. Tym razem bowiem Oreo przyszla grzecznie kiedy juz pollezalam i probowalam sie dobudzic. Co ciekawe, mimo ze nocke mialam troche przerywana, ogarnelam sie w miare sprawnie i do pracy dojechalam na czas. To byl niestety kolejny dzien ciagle nie wychodzacych testow. Jakby tego bylo malo, w jednej maszynie zaczelo sie przegrzewac przeswietlenie, przez co tasma co chwila stawala i, zanim ktos sie zorientowal, wyrzucala paczki z granola na podloge. Maszyna ponoc stosunkowo nowa, wiec inzynierowie glowili sie i przeszukiwali instrukcje obslugi, probujac dociec co takiego jej dolega. Wisienka na torcie bylo kiedy szef chcial mi pokazac jak sprawdzic plan produkcji, po czym okazalo sie, ze wywalilo mnie z Microsoft'a i pokazywalo ze za duzo razy probowalam sie zalogowac. Przy okazji dowiedzialam sie, ze oni nie maja u siebie speca od komputerow i trzeba dzwonic na infolinie. Suuuper... "Pocieszyli" mnie tez ze zwykle spedza sie z nimi na telefonie sporo czasu, wiec ostatecznie postanowilam zalatwic to kolejnego dnia, bo piatki sa zwykle nieco spokojniejsze. Z wielka ulga wrocilam do domu, choc po drodze musialam jeszcze zajechac do taty, bo nie bylam tam od poniedzialku. Przynajmniej tym razem faktycznie uzbieralo mu sie sporo poczty. W chalupie szybko zaczelam robic obiad, choc oczywiscie chwile mi zeszlo, wiec Potworki jadly z opoznieniem. Pozniej posiedziec i przyszla pora na basen. Tradycyjnie, M. ich zawiozl, a ja odebralam.

Nik obserwuje zamieszanie siedzac na drabince

Tego dnia przyszlo dziwne ocieplenie. Po poludniu zrobilo sie 18 stopni, ale przy wysokiej wilgotnosci, wiec bylo jakby parno. Normalnie jak latem. :) Przynajmniej nie martwilam sie, ze dzieciaki zmarzna kiedy wyjdziemy z basenu. Kiedy przyjechalam, trening jeszcze trwal, a dzieciaki zasmiewaly sie do rozpuku. Okazalo sie, ze trener urzadzil im zawody stylem... "na pieska". :D A kiedy dojechalismy do domu, to juz prysznice, kolacje i szykowanie sie na ostatni dzien kieratu.

Doczolgalam sie do piatku... ;) Kotu niestety odbilo kolejny raz i obudzila mnie oraz M. o 1 nad ranem, miauczac i domagajac sie wyjscia. Na szczescie tym razem zwlokl sie malzonek i wypuscil diablice. Pozniej, kiedy sama wstalam, kiciul juz czekal na wpuszczenie do srodka, ale gdy kilkanascie minut po tym, wypuszczalam Maye, wybiegl razem z nia. :O Jechalam do roboty pocieszajac sie, ze dwa poprzednie piatki byly spokojne, nudne wrecz. Coz... wszyscy powtarzaja, ze w piatek zazwyczaj jest luzniej, ale Kevin od poczatku ostrzegal, ze nie zawsze. Tym razem wlasnie trafil sie taki ostatni dzien tygodnia, gdzie robota wrzala niemal do konca zmiany. Dopiero tuz przed 13 przestali piec. Wczesniej jednak zmieniali receptury trzy razy, co laczylo sie z testowaniem wszystkiego od nowa. Na maszynach pakujacych to samo - gdzie czasem idzie ten sam produkt caly dzien albo i dwa, tym razem na jednej zmienili go 3 razy, a na drugiej 4! :O Tu tez trzeba za kazdym razem znalezc w wewnetrznej sieci prawidlowa wage, date waznosci, itd, a dodatkowo zabrac cztery opakowania jako "probki" do archiwum. I tak biegalam w te i we wte, bo co poszlam przeprowadzic rutynowe testy, to patrze: tu cos nowego sie piecze, tam cos innego pakuja... Mial byc spokojny piatek, a zrobilam ponad 12 tysiecy krokow. :O Litosciwie, przynajmniej wiekszosc testow wyszla prawidlowo. Jeden nie wyszedl, mialam przeprowadzic jeszcze raz, ale kiedy poszlam po kolejna probke, okazalo sie, ze zmienili juz na inny produkt. :D W dodatku dopiero poznaje ten budynek. Pisalam wczesniej, ze w jednym pomieszczeniu marzne, a w drugim mi za cieplo. Okazuje sie jednak, ze czesc zwyczajnie nie ma ustawien i zalezna jest od temperatury na zewnatrz. Poki bylo zimno, w niektorych miejscach marzlam. Tego dnia poznym rankiem znow mielismy kilkanascie stopni oraz podwyzszona wilgotnosc, wiec okazalo sie, ze wszedzie jest mi niemozliwie goraco! Przyzwyczajona, zalozylam jak zwykle bluze i potem sie w niej doslownie roztapialam. A tu jak na zlosc, jeszcze trzeba bylo biegac! Nogi wlazily mi w wiadoma czesc ciala, a po robocie trzeba bylo jeszcze jechac na tygodniowe zakupy, ech... Jakby tego bylo malo. Jechalam z nawigacja bo nie znam jeszcze najlepszej drogi do ulubionego sklepu z pracy zamiast domu. W miejscu jednak gdzie wjezdzam na autostrade, natychmiast sa dwa zjazdy, ale ze sa tak szybko, nawigacja nie zdazyla mi powiedziec ktory mam wziac, wiec pojechalam dalej. Urzadzenie pokazalo mi wiec, ze mam wziac dwa zjazdy dalej, ale kiedy je wzielam, zamiast przekierowac mnie juz bocznymi drogami do sklepu, kazalo mi zawrocic spowrotem na autostrade, po czym wziac pierwszy zjazd! Nie znam kompletnie tamtego miasta, wiec zgrzytajac zebami pojechalam z nawigacja, ale zmarnowalam mnostwo czasu, bo oczywiscie wszedzie byly korki. Zakupy jednak ostatecznie zrobilam, a sklep przynajmniej jest tylko 10 minut od domu. :) W domu juz luzy, bo i ja i Potworki cieszylismy sie na weekend. Tylko M. mial pracowac, choc na wlasne zyczenie. U niego w pracy ogloszono bowiem, ze w ta sobote i niedziele nie pracuja, bo cos tam robia z filtrami powietrza. Szkopul w tym, ze weekendowa specjalna zmiana miala normalnie pracowac. Ponoc malzonek i jego koledzy zrobili lekka awanturke i zagrozili, ze pojda do przedstawiciela zwiazku zawodowego. No i od razu okazalo sie, ze jednak kto chce, moze w weekend przyjsc. M. oczywiscie chce. :D Wykapalam sie szybko zeby zmyc z siebie tydzien z granolami (a poza tym po tym dniu bylam naprawde nieswieza ;P), a potem moglam juz delektowac sie mysla o dwoch wolnych dniach. :)

I tak zlecial kolejny tydzien. Jak byl nudny, mozecie poznac po znikomej ilosci zdjec. Nic sie nie dzieje, to nie ma co pstrykac. ;)

piątek, 28 marca 2025

Pod koniec marca...

Sobota, 22 marca to ponownie odsypianie ciezkiego tygodnia. Malzonek mial wolne, ale jak zwykle zerwal sie bladym switem zeby jechac na silownie. ;) Bi wstala kolejna, a ja jeszcze dosypialam i dolegiwalam w lozku. Nie wiem skad kot wie ze juz nie spie, ale jak tylko podparlam sie o zaglowek, przybiegla, wskoczyla i uwalila mi sie na pelnym pecherzu. :D Nie polezala jednak dlugo, bo akurat wrocil M., zazgrzytaly garazowe drzwi i zerwala sie jak oparzona. 

Tu wlasnie az podskoczyla uslyszawszy halas ;)

Kiedy wstalam, Nik spal nadal w najlepsze i dospal gdzies do 10. Jak zwykle najdluzej z rodziny. Po sniadaniu i jako takim ogarnieciu, trzeba bylo sie zabrac za sprzatanie. Niestety, wrocil ten upierdliwy czas, kiedy na wieksze porzadki bede miec mozliwosc wylacznie w weekendy i jakies dluzsze wolne. :( Oczywiscie, wracajac do domu o 14:30, bede spokojnie mogla ogarnac jakies drobniejsze sprawy, ale za odkurzanie i latanie na mopie nie mam ochoty sie brac. Zreszta, jesli bede kazdego dnia robic po 10 tysiecy krokow, mysle ze po powrocie z pracy uwale sie na kanapie z nogami w gorze, zamiast zabierac za kolejna robote. Wracajac jednak do soboty, odkurzylam i umylam podlogi na parterze, ogarnelam zmywarke i ogolnie kuchnie, bo tam zawsze wyglada to najgorzej, a potem moglam "w nagrode" obejrzec skoki narciarskie. Niespodziewanie, Polak zajal III miejsce i tym samym mielismy pierwsze w tym sezonie miejsce na podium! W miedzyczasie malzonek konczyl obiad, zjedlismy, chwila na spokojne trawienie i niedlugo trzeba bylo ruszac do kosciola. Po powrocie M. zasiadl juz na dobre przed tv, ale ja jeszcze poskladalam wysuszone pranie i dopiero moglam poleniuchowac. I tak dzien zlecial, w sumie bez wiekszych sensacji. ;)

W niedziele malzonek juz pracowal, ale ja oraz Potworki ponownie moglismy sie wyspac. Ranek jednak az tak do konca luzny nie byl, bo Bi umowila sie z kolezanka, a ja musialam zawiezc tate na busa, ktory zabieral go na lotnisko. Senior bowiem odbywal swoja doroczna wizyte w Kraju. ;) Czasowo zlozylo sie calkiem niezle, bo o 11 wyjechalismy z domu (Nik stwierdzil, ze tez pojedzie pozegnac dziadka), odstawilam Starsza u kolezanki, a potem pojechalismy z Kokusiem prosto do mojego taty. Kiedy dojechalismy, byl praktycznie gotowy, wiec tylko powylaczal ostatnie rzeczy, dal mi siatke spozywki, ktora przez 2 tygodnie by sie zepsula, zapakowalismy walizki i pojechalismy. W agencji, z ktorej dziadek wyjezdzal tez poszlo sprawnie, wiec w ciagu 15 minut wyruszylismy spowrotem. Wrocilismy do domu tuz przed M., ktory po pracy pojechal jeszcze po chinszczyzne. Szkoda, ze dlugo w domu nie posiedzialam, bo o 14:30 musialam odebrac corke. W dodatku dorwal mnie znow tata owej dziewczynki - straszliwa gadula. ;) Do domu wrocilam dopiero po 15, a jedyne o czym tego dnia marzylam, to porzadnym relaksie przed tygodniem w pracy. Pozniej juz na szczescie mialam wzgledny spokoj. Mielismy kupke drewna pozostala po ostatnim paleniu w kominku (nie pamietam nawet kiedy to bylo), a ze temperatury ostatnio spadly, a w nocy nawet mielismy przymrozek, stwierdzilismy, ze to dobra okazja, zeby je spalic.

Nik jest jednym z najwiekszych fanow paleniska

Posiedzielismy grzejac dupki przy ogniu i tylko pod wieczor trzeba bylo szykowac sniadaniowki, ladowac komputery (to akurat Potworki), itd. Jeszcze prysznice i do spania, choc dzieciakow nie moglam zagonic na gore. Do nich jeszcze nie dotarlo, ze wstaje teraz o 4, wiec musze sie klasc sporo wczesniej. ;)

Poniedzialek zaczal sie brutalnie, choc po weekendzie wstawalo sie oczywiscie wzglednie latwo. Rano mam niestety lekki problem z ogarnieciem sie i wyjezdzam z domu na ostatnia chwile. Poki co nie napotkalam korkow, chociaz ruch na autostradzie jest juz naprawde spory. Jak kiedys przydarzy sie korek, na bank sie spoznie. ;) Najbardziej nie lubie, ze kiedy jade do roboty, nadal jest ciemno jak w doopie i czekam na lato, kiedy przez krotka chwile bede jechala w dziennym swietle. Poniewaz zaczynam o tej samej porze co wiekszosc robotnikow z I zmiany, wiec w szatni dzieje sie istne szalenstwo i nie mozna sie dopchac do szafki. Okazuje sie, ze po weekendzie kiedy cala fabryka jest zamknieta, wszystko sie niemozliwie wychladza i w kazdym pomieszczeniu czlowiek szczekal zebami. Tylko w naszym malym biurze/laboratorium bylo przytulnie. Pozniej maszyny ruszyly, podobnie jak wielki piec piekacy granole i pomalu czesc pomieszczen zaczela sie nagrzewac. Niestety, caly budynek jest dziwny, bo w jednych halach jest goraco, a w innych lodowato. Niewiadomo jak sie ubrac, bo jako osoba z kontroli jakosci, nie siedzie w jednym pomieszczeniu, tylko laze z miejsca na miejsce. Z moim kolega, ktory na imie ma Kevin choc jest Kubanczykiem, pomalu zaczynamy rozdzielac sie zadaniami, a wlasciwie to po prostu wraca uklad, ktory ponoc panowal tam zanim odeszla osoba, na ktorej miejsce zostalam zatrudniona. Okazuje sie jednak, ze jego czesc jest duzo prostsza! :D Tam sa dwie tasmy gdzie pakuje sie tylko gotowe produkty i jedyne co musi robic, to sprawdzac opakowania, wazyc oraz testowac czy wykrywacze metalu dzialaja. Ja mam to samo, ale dodatkowo moja czesc wypieka granole, a to wiaze sie ze sprawdzaniem ustawien pieca. Trzeba wiec co dwie godziny zebrac probke i poddac ja testowi na poziom wilgoci, a dodatkowo, w poniedzialek wypiekali granole, ktora potem mieszalo sie z owocami. Oficjalnie znienawidzilam suszone truskawki. :D Dziadostwo rozciera sie w rozowy kurz (wspolczuje robotnikom, bo beda chyba tydzien sprzatac po tym hale), ktory pokrywa doslownie wszystko, w tym moje okulary oraz fartuch. Dodatkowo, przy granoli z owocami, trzeba sprawdzac czy zgadza sie % owocow. Laczy sie to z wazeniem wyrzucanych przez maszyne kawalkow truskawek oraz jagody (akurat w tym przypadku), a potem wypuszczanej gotowej mieszanki. Okazuje sie jednak, ze maszyny sa ustawiane na czas, czyli np. na 3 sekundy "wyrzutu", a nie na wage. Pobierajac wiec probke, czasem mialam 66 gram owocow, a czasem 156. Bardzo to dokladne. :O Zreszta, z gotowa granola tez jest ten feler, ze rozstrzal liczyl kilkaset gram. I wez tu potem policz %. W ktoryms momencie, jak zaczelam wazyc, to mialam piec roznych wynikow, z ktorych zaden nie mieszczacy sie w "widelkach" i w dodatku jedne za wysokie, drugie za niskie. :O Tu juz mialam ochote pierdzielnac cholerna granola. ;) Kolejnym "testem" (w cudzyslowiu, bo to smiech na sali) jest sprawdzanie czy w granoli jest wystarczajaco zlepionych grudek. Polega na zwyczajnym przesianiu probki przez sitko z otworami odpowiedniej wielkosci, ale znowu, przesiewam raz - mam 130g. Przesiewam kolejny (ta sama wage granoli) - mam 460g. A prawidlowo jest pomiedzy 200 a 400g. No szlag! Jedyna zaleta to taka, ze sporo tej granoli rozsypuje sie po stole, wiec sobie pojadlam, bo byla naprawde smaczna. ;) Po dniowce, w czasie ktorej zrobilam ponownie ponad 11 tysiecy krokow, ucieklam wiec gdzie pieprz rosnie od granoli oraz suszonych truskawek. Niestety, dzien byl ponury i deszczowy, a jazda na autostradzie w taka pogode byla powolna i upierdliwa. Dojechalam jednak do domu jeszcze przed Potworkami. Przyjechali i akurat odgrzewalam im obiad, jak zadzwonil moj tata. Dzien wczesniej dzwonil i mowil ze samolot ma jakas usterke, wiec maja opoznienie. Pisalam potem do niego, ale nie odpowiadal wiec zalozylam ze juz wylecial. Okazalo sie jednak, ze opoznienie potrwalo 3 godziny, przez co spoznil sie na samolot do Gdanska i zamiast wyleciec o 8 rano, utknal w Kopenhadze do 15. Wspolczuje, ale sam jest sobie winien, bo wybral lot, gdzie na przesiadke mial 55 minut. Nawet bez opoznien mialby bieg. Wieczor mijal standardowo, az przyszla poraz zeby zabrac dzieciaki na basen. O dziwo nie bylo wiekszych protestow. ;) Malzonek ich zawiozl, a ja potem po nich pojechalam. Udalo mi sie nawet chwile popatrzec jak plywali.

Bi (w pierwszej linii) plynie stylem grzbietowym

Po powrocie do domu czasu oczywiscie zostalo tylko na prysznic oraz kolacje i musialam zagonic dzieciarnie na gore, bo chcialam sie polozyc o w miare rozsadnej porze.

Wtorek to ponownie wczesna pobudka i tym razem niestety wstawalo mi sie ciezko. Nie pomoglo, ze przyszla Oreo i uwalila mi sie na klacie, mruczac i chlastajac ogonem po twarzy. :D Zebralam sie oczywiscie w biegu i na ostatnia chwile, ale zdazylam na czas. :D Wiekszosc ranka walczylam dalej z truskawkowym pylem, ale po przerwie na lunch - niespodzianka. Skonczyli piec ten rodzaj granoli i przedmuchiwali system przed pieczeniem kolejnej. Jedna z pakujacych maszyn chodzila, ale druga przygotowywali do pakowania tego samego produktu co tamta. Mieli jednak jakies problemy, wiec opoznialo sie az w koncu nie ruszyli juz do konca mojej zmiany. Dzieki temu zyskalam troche spokoju, choc pozniej niestety ruszylo znow pieczenie. Tym razem granola miala pokruszone jagody, ale na szczescie nie rozpadaly sie one na pyl. Za to byla ich w partii taka odrobinka (0.6%), ze wyrzucajac je maszyna czasem wypuszczala garsc, a czasem doslownie pare okruszkow. Jak mozecie sie domyslic, ponownie wazenie tego to bylo rwanie wlosow z glowy. :D O 14 wybieglam do domu jak na skrzydlach, choc niestety musialam jeszcze zajechac do taty. Nie po drodze, bo trzeba ominac moj zjazd i jechac dwa dalej. ;) Wyjelam mu listy ze skrzynki i zajrzalam czy wszystko gra w chalupie, po czym wyruszylam juz do swojej. Na szczescie mieszkam tak blisko, ze zdazylam kilka minut przed Potworkami i zaczelam robic obiad, choc troche musieli na niego poczekac. We wtorki dzieciaki nie jezdza na basen, wiec wszyscy cieszylismy sie spokojem. Mnie ponownie w pracy stuknelo 10 i pol tysiaca krokow, wiec z ulga rozprostowalam nogi na kanapie. Nik umowil sie na rower z kolega, a ze bylo 16 stopni, wiec nawet dobrze sie zlozylo.

Kamera uchwycila kiedy chwalil sie sie koledze zlapanym "zwierzem" :D

Poza tym popoludnie zlecialo leniwie i ani sie obejrzalam, a ponownie trzeba sie bylo zakopac pod koldre, bo kolejnego dnia budzik mial ponownie zatrabic zbyt wczesnie. ;)

W srode wiec znow wstac o tej samej, zbyt wczesnej porze, wyszykowac sie i do roboty. Tego dnia ewidentnie mi nie szlo i wypadlam z chalupy naprawde na ostatnia chwile, a do pracy dotarlam na styk. Dzien okazal sie troche luzniejszy, bo skonczyli piec jeden typ granoli, zaczeli kolejny ale jakas krotka partie, wiec pozniej zmieniali na jeszcze kolejna. Wszystkie takie zmiany lacza sie z przedmuchiwaniem pieca oraz maszyn i dluzsza przerwa, w czasie ktorej odpada testowanie piekacego sie produktu. Tak przy okazji, mimo ze nie jestem jakims wielkim smakoszem granoli, to musze Wam powiedziec, ze taka swiezo upieczona, miekka, ciepla, z lekko chrupiacymi nasionami i roztopiona czekolada, doslownie rozplywa sie w ustach! :D Jednym z przeprowadzanych testow jest bardzo proste porownanie standardu do pieczonej wlasnie partii. Oprocz tego ze trzeba sprawdzic czy zgadzaja sie wszystkie skladniki, zwyczajnie tez sie granole smakuje. I to jest chyba najlepsza czesc mojego dnia. Najchetniej stalabym tam w miejscu gdzie granola wypada z pieca i wpierdzielala grudke za grudka. :D Wracajac jednak do srody, na tasmach pakujacych tez zmieniali produkty, co zawsze owocuje jakimis bledami i przerwami. Dla mnie to lepiej, bo nie musialam scigac sie z torebkami zeby sprawdzic wykrywacze metali (tasmy nie wolno zatrzymywac, a naprawde zapierdziela), a dodatkowo pare razy odpadlo co godzinne wazenie torebek (zeby dac znac maszynistom czy nie musza czegos pozmieniac w ustawieniach), bo maszyna zwyczajnie stala. A i tak udalo mi sie zrobic 10 tysiecy krokow, pewnie dzieki temu, ze co chwila maszerowalam na hale zeby sprawdzic czy cos nie ruszylo. W koncu wybila upragniona 14 i popedzilam... nie, nie do domu, ani nawet nie do taty. Pojechalam na... rozmowe kwalifikacyjna! :D Tak, kolejna. Bylam umowiona na 14:30, w sasiednim miescie. Niby blisko, ale solidnie pobladzilam, bo na autostradzie byly roboty, a za to zjazdy obok siebie i wzielam zly. ;) Pozniej, juz na ulicy gdzie byla firma, przejechalam w jedna strone, potem w druga i jej nie widze! Okazalo sie, ze wykupila ja inna, ale nie zmienila nadal nazwy na budynku, numer zaslonily jakies krzaki i wez ich znajdz probujac jednoczesnie prowadzic samochod! :O Dopiero za trzecim razem dojrzalam numery na sasiednich budynkach i droga dedukcji wywnioskowalam, ze to musi byc tu. Ogolnie rozmowa troche mnie zalamala, a troche rozsmieszyla. Trafilam do kolejnej firmy spozywczej, nie pytajcie mnie jak. Tym razem przerabiaja miecho. :D A konkretnie to grilluja, wedza, a do tego robia wlasne kielbasy. Pozniej to wszystko pakuja i rozwoza po okolicznych sklepach. Testy kontroli jakosci robia mikrobiologiczne, bo wiadomo ze praca z surowym miesem niesie za soba ryzyko skazenia bakteriami. Takie testy bardziej mi pasuja niz mierzenie poziomu wilgoci w granoli, ale... Jest wlasnie kilka "ale". Po pierwsze, firma jest malutka, hale sa malutkie, budynek jest wiekowy i niestety to po nim widac. Poza hala gdzie wedza oraz grilluja, wszedzie panuje przenikliwy ziab. Praca w kurtce jakos mnie nie ciagnie. Najgorsze jednak, ze budynek stary, pomieszczenia stare i zniszczone, co mozna jeszcze zrozumiec, ale panowal w nich taki burdel jakby cos tam wybuchlo! Kiedy weszlam, sekretarka kazala mi sie wpisac jako wizytor, ale zeby podac mi formularz, musiala najpierw przelozyc stos innych papierow. :O Glowne biuro zagracone niewiadomo czym, z biurkami pokrytymi stosem papierzyskow. Sala "konferencyjna" z krzeslami kazde z innej parafii oraz wielkim stolem zawalonym... papierami, folderami, kubkami i mnostwem niepotrzebnych rzeczy wygladajacych na zwykle smieci. W kazdym kacie jakies przypadkowe szafki, a na nich wiecej balaganu. Patrzac na to wszystko bylam po prostu przerazona, bo mialam wizje, ze najpierw trzeba by tam po prostu posprzatac i posegregowac to wszystko. Nie jestem pedantka, ale sam widok takiego chaosu wywolal u mnie uczucie niepokoju i mialam ochote odwrocic sie na piecie i uciec. :D W dodatku okazalo sie, ze jedyna osoba od kontroli jakosci byl jeden z moich rozmowcow. Ja bylabym druga. Czyli faktycznie do mnie nalezaloby ogarniecie tego burdelu. Wisienka na torcie bylo to, ze pracuja tylko na jedna zmiane, ale za to po 9-10 godzin. Mysla jednak o otworzeniu drugiej zmiany i pytali czy bylabym na to gotowa. :O Rozmowa przebiegla ok, przynajmniej tak mi sie wydaje. Nie wiem czy poszlo mi jakos super, ale raczej znosnie. Zreszta, jak tylko weszlam, marzylam zeby stamtad zwiac, wiec jak nie zaproponuja mi posady, to raczej odczuje ulge niz rozczarowanie. Wole jednak granole. :D Dotarlam w koncu do do domu, gdzie jednak dlugo nie posiedzialam, bo Potworki mialy trening.

Nik bierze oddech w kraulu

Tradycyjnie, malzonek ich zawiozl, a ja odebralam. Udalo mi sie nawet chwilke na nich popatrzec, choc skonczyli oczywiscie nieco wczesniej. Po powrocie juz tylko prysznic i zaraz lozko. :)

Czwartek oznaczal kolejna bardzo wczesna pobudke. W dodatku mialam caly czas przykre wrazenie, ze byl piatek. :D O dziwo jednak, wstalam bez wiekszego problemu, choc z wyrobieniem sie na czas to juz zupelnie inna historia. ;) Dojechalam i z marszu ruszylam spojrzec co sie dzieje. Piec nie piekl, wiec choc to odpadalo. A przynajmniej tak mi sie wydawalo, bo dwie godziny pozniej, kiedy walczylam z wazeniem torebek, szef znienacka mnie zaczepil, czy zmierzylam poziom wilgoci. Poziom wilgoci czego? Patrze, piec idzie! :O Okazalo sie jednak, ze piekli zawrotne pol godziny, upiekli jedna partie i koniec. Ledwie zdazylismy wykonac pojedyncze testy (zwykle powtarza sie je kilkukrotnie), a zaczeli czyscic maszyne. Z tym czyszczeniem znow byla "zabawa", bo okazuje sie, ze kiedy planuja zmienic produkt z orzechami na taki bez nich, przeprowadza sie test na obecnosc alergenow. Robilismy wiec wymazy z roznych czesci maszyny ladujacej produkty do pieca, ktore w odczynniku juz po 15 minutach dawaly wynik. Pozytywny. Przekazujemy ludziom od czyszczenia, ze nie przeszlo, oni doczyszczaja (a na hali capi chlorem az oczy szczypia :D), bierzemy wymaz ponownie i... znow wynik pozytywny! Ostatecznie skonczyla sie moja zmiana i nie wiedzialam za ktorym razem udalo im sie to doszorowac. ;) Pomimo ze pozniej piec juz nie chodzil, pakowanie szlo jednak pelna para, dwa razy zmienili produkty, a to laczylo sie z dokladnym sprawdzaniem numeru partii oraz dat waznosci. W dodatku zmarnowalam mnostwo czasu bo w jednym z produktow waga wychodzila mi o dobre 100g nizsza. Czasem zdarzaja sie pojedyncze "odchyly", ale tym razem, konsekwentnie, kazda torebka byla za lekka. Mowie kobiecie obslugujacej maszyne, a ona sie ze mna kloci, ze takie ma ustawienia i nic nie da rady zmienic. I pokazuje mi, ze jak podwyzszyla wage, to czujnik zaczal odrzucac kazda torebke po kolei. W koncu wezwalam na pomoc Kevina, ktory kiedys byl operatorem maszyny i udalo mu sie przestawic jakos czujniki. ;) Przekonalam sie wiec, ze nawet jesli dzien zapowiadal sie spokojniejszy, to jednak nadal bylo w cholere bieganiny. W dodatku sciagneli mnie na meeting, niestety w porze mojego lunch'u, ale okazalo sie ze odbywa sie on raz w miesiacu, wiec da sie przezyc. Tego dnia z pracy znow musialam uciekac "biegiem", bo mialam... kolejna rozmowe o prace! :D Tym razem w firmie farmaceutycznej , choc nie laboratorium, tylko producenta czesci do kroplowek. Praca bylaby podobna do tego co robie teraz, tylko w innej branzy. ;) Jechalam "na stare smieci", bo miejsce doslownie za rogiem od firmy z ktorej odeszlam 8 lat temu. Przynajmniej nie pobladzilam. ;) Nie jestem jednak zbytnio zadowolona z mojego "wystepu". Zaczynajac od tego, ze musialam przelozyc rozmowe z piatku na czwartek, o czym pozniej. Mam tez wrazenie, ze jakos slabo szly mi odpowiedzi na pytania, ale moze to ten problem, ze czwarty dzien pod rzad wstalam o 4 nad ranem, wiec mozgownica juz wysiadala. ;) Gdzie nie pojde, zwykle oprowadzana jestem po budynku, a tym razem nic. Pani zaprosila mnie do sali, pieronem zadala kilkanascie pytan, podziekowala, pozegnala sie i tyle. Nie wygladalo to zachecajaco, choc moze byc tez spowodowane tym, ze wcisnela mnie w ten czwartek na sile i mozliwe ze byla zwyczajnie zabiegana. Wrocilam do domu, troche odpoczelam i trzeba bylo gonic Potworki zeby szykowali sie na trening. Malzonek ich zawiozl i nie wiem dlaczego to zawsze ja musze za nimi ganiac zeby sie przebierali, a ojciec pyta sie tylko mnie z niemal pretensja: "Oni jeszcze nie gotowi?". Bo kurcze, to male dzidzie sa, ze mamusia musi im porty zmienic! :/

Trener urzadzal im zawody, walka o zwyciestwo byla zaciekla, ale jak widac humory dopisywaly

W kazdym razie, w koncu pojechali, M. wrocil i zaraz poszedl spac, a ja pojechalam ich pozniej odebrac. A po powrocie wiadomo - prysznic, kolacja i zaraz lozeczko. ;)

Piatek to ponowna brutalna pobudka, jeszcze gorsza niz przez caly tydzien. Kot sie bowiem zbiesil totalnie i zaczal lazic po sypialniach i miauczec o... 3:37! Od razu chwycil mnie wku*w, bo moglam pospac jeszcze 20 minut, to nie! Wypadlam z pokoju, chwycilam kiciula ktory juz szykowal sie zeby zbiec po schodach, po czym zamknelam upierdliwca w lazience, a siebie w sypialni, majac nadzieje ze stlumie potencjalne wrzaski. Niestety, cisnienie podnioslo mi sie na tyle, ze juz nie moglam zasnac. Szlag! :/ Uparcie dolezalam do budzika i niesiona irytacja wstalam w sumie bez problemu. Dzien w robocie okazal sie raczej nudny. Nic juz nie piekli, a wszystkie nieuzywane maszyny zdazyli wyszorowac w poprzednie popoludnie oraz w nocy. Ludzie z II oraz III zmiany zrobili wiec wymazy i nam to odpadlo. Nadal trwalo pakowanie upieczonych przez caly tydzien produktow, ale raz pakowala jedna maszyna, raz druga, wiec sprawdzanie bylo minimalne. Musialam przyznac, ze zwyczajnie sie nudzilam, choc pewnie zostane za to ukarana w poniedzialek. :D Za to dziewczyny, ktore odpowiedzialne sa za dopracowywanie przepisow na nowe smaki (czasem sugerowane przez klienta, czasem ich wlasne pomysly) urzadzily nam male testowanie. Dostalismy probki 4 smakow oraz ankiete do wypelnienia i kazdy mial oceniac wyglad, teksture oraz smak.

Matcha, czekoladowa, z kawalkami czekolady oraz truskawkowa

Wygrala matcha, ktorej normalnie nie lubie, ale tym razem okazala sie pyszna. Do domu wzielam tez cala paczke probki "zdrowej" granoli z samych nasion oraz orzechow z dodatkiem suszonych malin. Tak mi posmakowala, ze caly dzien podjadalam ja przy biurku. ;) O 14 czym predzej wypadlam z roboty i... wpakowalam sie w korki. Caly tydzien przejezdzalam bez wielkich problemow, ale wiadomo - piatek. :/ A tym razem mnie pililo, bo o 15 mialam... rozmowe o prace. Tak, kolejna! :D Wysyp normalnie. Dlatego wlasnie musialam przelozyc tamto spotkanie na czwartek. Na piatek bowiem wyznaczyli mi rozmowe ponownie z ta firma gdzie rozmawialam z panem w poprzedni wtorek. W ogole to wkurzona jestem, bo rekrutantka pisala mi wtedy, ze to miala byc jedyna rozmowa, a tu dostaje zaproszenie na kolejna! Oczywiscie to dobrze, bo oznacza zainteresowanie moja kandydatura. Tyle ze myslalam iz bede gadac z osobami, z ktorymi mialabym pracowac, ale nie. Jedna osoba byla babka, ktora pracuje w kadrach i "obsluguje" osoby ze wschodniego wybrzeza. Drugim manager... apteki. Tylko z nazwy, bo produkt ktory robia w tej firmie jest przekazywany dalej wlasnie do takiej "apteki", ktora pobiera probki i wysyla je do szpitali. Nie bardzo rozumiem w jaki sposob mialabym z owym panem wspolpracowac, poza przekazaniem mu ze wszystkie testy przeszly pomyslnie. Nie widzialam wiec sensu tej rozmowy, ale zaprosili, to rozmawialam. ;) Niestety tu znow nie jestem zbyt zadowolona z przebiegu. Mialam wrazenie, ze pytania byly bardzo schematyczne, takie "suche" i chyba chcieli mnie sobie po prostu obejrzec i zobaczyc czy podpasuje im osobowoscia? Wszystko moze sie wiec rozbic o to, czy im sie spodobalam, a ze ja bylam zdenerwowana i spieta, wiec wiadomo ze zbyt dobrze nie wypadlam. No coz... Po tej rozmowie prawie moglam juz zaczac weekend. "Prawie", bo jeszcze musialam jechac na tygodniowe zakupy. Chcialam pojechac po robocie, ale ze wypadla mi rozmowa o prace (najpierw jedna, potem druga :D), wiec trzeba bylo jechac pozniej. To wiazalo sie niestety z tym, ze doczepil sie do mnie ogonek w postaci Bi i w rezultacie kupilam mnostwo nadprogramowych produktow. ;) Po powrocie mielismy juz relaks na calego, do kompletu z ogladaniem skokow narciarskich, bo wyjatkowo jedne zawody odbyly sie w piatek. 

A! Dostalam pierwsza wyplate w nowej pracy! Oczywiscie kasa sporo mniejsza niz w starej, ale i tak milo jest ponownie zarabiac. ;)

Do poczytania!