Bedzie tasiemiec i multum zdjec. ;)
Sobota, 12 kwietnia zaczela sie bardzo wczesnie, bo budziki nastawilismy na 2:30. Niestety, Matka Natura postanowila sprawic nam psikusa i jak snieg nie padal od lutego, to teraz akurat sypal az milo. Praktycznie w polowie kwietnia i to w dzien, kiedy wyjezdzalismy w podroz! :O I choc mozna by machnac reka, ze taki tam kwietniowy snieg to zadna sniezyca, ale jednak zrobil pod gorke. Po pierwsze, temperatury spadly do okolo zera i to wystarczylo zeby zamarzl kontakt w aucie, do ktorego podlacza sie przyczepe. To podlaczenie jest wazne, bo dzieki niemu na zewnatrz przyczepy pala sie swiatla (a wiec jest widoczna w ciemnosci) oraz dziala kamera pokazujaca co jest za nia. Malzonek kombinowal jak mogl zeby odmrozic kontakt, podgrzewajac nawet wejscie zapalniczka. Duzo to nie dawalo, bo wialo i nadal sypal mokry snieg, wiec co pare sekund gasla.
Wreszcie jakos na sile udalo mu sie wsadzic wtyczke. To juz jednak zaowocowalo tym, ze wyjechalismy ze sporym poslizgiem. Chcielismy wyruszyc okolo 3:30, tymczasem wyjechalismy praktycznie godzine pozniej. Po drugie, na autostradzie okazalo sie, ze drogowcy zlekcewazyli zapowiadany snieg (jak zreszta i my) i warunki byly... srednie. Normalnie biala jezdnia. :O Jechalismy noga za noga, choc i tak bylismy odwazni, bo minelismy kilka aut, ktore zjechaly na pobocze i czekaly nie wiem na co. Wiadomo, ze pozniej temperatura miala sie podniesc, a snieg przejsc w deszcz, tyle ze wschod slonca mamy okolo 6:30. Planowali tak stac na poboczu dwie godziny? ;) Niestety, ten poczatek byl niezlym prognostykiem tej podrozy. Jak pisalam ostatnio, Potworki mialy tydzien ferii wiosennych i juz kilka miesiecy wczesniej postanowilismy zarezerwowac wyjazd gdzies na poludnie, zeby wygrzac dupki po zimie. Wtedy jeszcze nie pracowalam, wiec nawet sie bardzo nie zastanawialismy. A pozniej, pierwszego dnia w nowej robocie, musialam ze wstydem pytac czy moge wyjechac na tydzien ledwie 3 tygodnie po rozpoczeciu pracy. ;) Na szczescie sie zgodzili. Jechalismy do Karoliny Poludniowej, a konkretnie do znanej wypoczynkowej miejscowosci nad oceanem - Myrtle Beach. To od nas okolo 13 godzin jazdy bez zadnych przystankow, a wiadomo ze trzeba przynajmniej dwa razy zrobic postoj zeby zatankowac, rozprostowac nogi, zalatwic sie i wypuscic Maye. Juz samo to przedluza cala podroz, a dodatkowo nie przewidzielismy ze ferie wiosenne ma tez kilka okolicznych Stanow. Okazuje sie tez, ze cala polnoc, spragniona po zimie slonca oraz ciepla, ciagnie na poludnie. Jechalismy osaczeni wrecz przez auta ze Stanow Nowy Jork oraz New Jersey. Korki byly niemozliwe, a na domiar zlego, pod samiutkim nowym Jorkiem zdarzyl sie wypadek i autostrade... zamkneli. Na godzine. :O Przed wyjazdem zakladalismy, ze z przystankami powinnismy dojechac na miejsce okolo 17. Taaa... Przez poranne opoznienie, zamknieta autostrade i ciagle zatory na autostradzie, doczolgalismy sie tam niemal o 20. Zanim sie zarejstrowalismy, naszej miejscowki szukalismy juz praktycznie po zmroku. Pobladzilismy na kempingu i dojechalismy na nia kompletnie od drugiej strony. :D No ale najwazniejsze, ze w koncu dojechalismy...
Po takiej podrozy bylismy oczywiscie padnieci, wiec kolejnego dnia spalismy do oporu. Jak na nasze wymarzone "poludnie", dzien okazal sie chlodnawy - 21 stopni. ;) Skupilismy sie wiec na poznawaniu kempingu. Ten byl naprawde ogromny, bo skladal sie tak naprawde z dwoch osobnych pol kempingowych, ktore jednak nie byly od siebie niczym oddzielone i mialy wspolny wjazd. Gdzie konczyl sie jeden a zaczynal drugi, mozna bylo poznac tylko po plakietkach na samochodach, a w sklepikach po logo na pamiatkach. Strasznie dziwny uklad. Dodatkowo, oba pola kempingowe mialy cale alejki domkow letniskowych, ktore tworzyly praktycznie male miasteczko. Calosc byla wielgachna i nic dziwnego, ze niemal wszyscy mieli pojazdy golfowe. W domkach mozna bylo miec swoje prywatne, na miejscach kempingowych wynajete. Nik oczywiscie pobiegl w podskokach do wypozyczalni, twierdzac ze zaplaci chocby z wlasnej kasy (mimo ze i tak trzeba miec 16 lat i prawko :D), ale nawet jemu mina zrzedla kiedy pan zawolal $75 za jeden dzien. :O Ostatecznie sam Mlodszy stwierdzil ze to zdzierstwo i golfcart'a nie wypozyczylismy, choc wiekszosc biwakowiczow takich oporow nie miala. ;) Nawet bez pojazdu, na kempingu atrakcji nie brakowalo. Nasza miejscowka okazala sie byc w naprawde swietnym miejscu. Naprzeciwko mielismy kanal laczacy sie z plaza w czasie przyplywu. Po jego drugiej stronie znajdowal sie jakis inny kemping, ale i tak mielismy sporo przestrzeni bez innych przyczep.
Doslownie minute na nogach szlo sie nad ocean z piekna, szeroka plaza.
Wyrzucalo na nia cala mase (wielkich) meduz i Potworki usilowaly je ratowac. Bi z entuzjazmem, Nik z... mniejszym. :D
Dodatkowo, na kempingu znajdowalo sie pole do mini golfa oraz kompleks wodny. Ten ostatni dopiero co otworzyli na sezon, wiec woda byla w nim lodowata, pomimo letnich temperatur. Mieli wielki brodzik z armatkami i spryskiwaczami oraz ogromny basen, ktory jednak okazal sie dosc plytki. Nie mialo to jednak znaczenia, bo woda byla w nim tak zimna, ze tylko Bi wlazla do niego pierwszego dnia, po czym po minucie wyszla szczekajac zebami i pozniej juz zadne z Potoworkow tam nie weszlo. :D
Najwiekszym hitem okazala sie lazy river, na ktorej mozna bylo sie unosic w pontonach. Tam tez woda byla zimna (delikatnie mowiac), wiec kiedy tylek przez dziure wpadal w lodowata ciecz, az zatykalo dech, ale po chwili dalo sie przyzwyczaic. ;)
Musze przyznac, ze myslalam, ze wiecej skorzystamy z atrakcji okolicy. Myrtle Beach to typowa miejscowosc wakacyjna, a wiec pelna atrakcji. Oczywiscie kwiecien to dopiero poczatek sezonu i nie wszystko bylo czynne, ale wiele miejsc juz korzystalo z ludzi jak my, czyli przyjezdzajacych sie wygrzac w czasie ferii wiosennych. ;)
Najbardziej bylam w szoku jak tam juz bylo zielono. Oczywiscie naokolo roslo pelno palm, ale nawet "zwykle" drzewa oraz krzewy pokryte byly w pelni rozwinietymi liscmi. Mam wrazenie, ze u nas w tym roku w ogole wszystko jest jakies opoznione, mimo ze zima nie byla specjalnie ostra, ale drobne listki maja dopiero krzewy, a wiekszosc drzew nadal jest wlasciwie lysa (stan z 20 kwietnia, bo zanim skoncze posta pewnie sie to zmieni ;P). W kazdym razie delektowalismy sie ta zielenia oraz cieplem i chyba najbardziej brakowalo nam takiego wygrzania kosci, bo nawet Potworki nie jojczaly zeby gdzies pojechac i cos zobaczyc. W pelni wystarczal im relaks na kempingu. Nawet o baseny czy plaze nie prosili. Bi spacerowala z Maya lub urzadzala przejazdzki rowerowe, a w przerwach czytala ksiazki, zas Nik oczywiscie praktycznie nie zsiadal z roweru.
Przekonali sie tez niestety na wlasnej skorze (i to doslownie), ze slonce na poludniu jednak jest mocniejsze niz u nas. Kiedy byli mali, smarowalam ich solidnie kremem ochronnym, pomimo protestow i awantur. Teraz przestrzeglam, ze maja sie smarowac, ale Nik mnie zignorowal, a Bi zachnela sie, ze ona chce sie opalic. Tlumaczylam, ze "opalic" to nie to samo co "spalic", ale gadaj z uparta nastolatka... W rezultacie Starsza strzaskala sobie solidnie uda, a Mlodszy nos, ramiona i... uszy. Skora schodzila im przez tydzien. :D Musze jednak przyznac, ze sama sie smarowalam, a i tak jakims cudem lekko spalilam sobie czolo oraz dlonie (!). ;) Ale nauka nie poszla w las i od tego czasu grzecznie smarowali sie przed wyjsciem na powietrze, choc Nik pare razy obruszyl sie, ze woli siedziec w przyczepie, bo nie znosi tych kremow ochronnych. ;) W kazdym razie, chcialabym Wam pokazac mnostwo zjec z roznorakich atrakcji, ale niestety tych nie zaliczylismy. Strasznie leniwy byl ten kemping, ale najwyrazniej wszystkim nam bylo potrzeba wlasnie wypoczynku. Dzieciaki, wiadomo, zmeczone szkola, bo poza jednym przedluzonym weekendem w styczniu oraz jednym w lutym, dluzszej przerwy nie mieli od Bozego Narodzenia. Ja z kolei dopiero co zaczelam nowa prace, po drodze ostatnio mialam multum rozmow kwalifikacyjnych, nie mowiac juz ze pobudki o 4 tez wykanczaja. No a M. zwykle na kempingach lubi wlasnie robic nic. :D Jednego dnia pojechalismy tylko zobaczyc slynny bulwar nadmorski w centrum miasteczka. Ogolnie to troche nas rozczarowal, bo nie bylo to nic wyjatkowego w stosunku do innych podobnych miejsc, ot, deptak z plaza oraz oceanem z jednej strony oraz knajpkami z drugiej.
Calkiem niedaleko kempingu byl niewielki park, a w nim odrestaurowane samoloty wojskowe. Oczywiscie trzeba sie bylo tam zatrzymac i dokladnie je obejrzec.
Czasem zabieralam Potworki na basen, choc dwa dni mielismy niby cieple, ale z zimnym polnocnym wiatrem i nikt nie mial ochoty sie zamoczyc. Na plaze tez nie dalo sie tego dnia wyjsc, bo tak wialo, ze piasek swistal po nogach niczym biczem. Na szczescie po tych dwoch dniach wiatr zelzal i znow odczuwalne temperatury ocieraly sie o upal.
Kupilismy troche pamiatek, dla siebie, dziadka, chrzestnego Potworkow oraz sasiadki, ktora przez tydzien opiekowala sie naszym kotem. ;) Teraz przynajmniej mamy kamery, wiec widzielismy ze faktycznie przychodzila, choc jak to nastolatka, bywaly dni, ze przychodzila dopiero przed 10 rano, albo zamykala kota w domu juz o 18. W rezultacie, troche bylo narobione w kuwete, ktora stala nieuzywana od kilku miesiecy. Najwazniejsze jednak, ze Oreo byla nakarmiona, a w nocy siedziala bezpiecznie w cieplym domu. Z kupowania pamiatek najbardziej ucieszyl sie Nik, kemping bowiem posiadal dwa dobrze zaopatrzone sklepiki, ktore poza turystycznymi duperelami, mial akcesoria kempingowo - plazowe, a jeden nawet jedzenie. Mlodszy, cieszac sie zwyczajowa swoboda na wyjazdach (choc nasluchalismy sie od tesciow o pilnowaniu dzieciakow, oj nasluchalismy...) jezdzil do jednego lub drugiego i przywozil sobie tony slodyczy. Z racji "wakacji" postanowilismy przymknac na to oko. :D
Wieczorami siedzielismy przy ogniu i dopiero piszac to, uswiadomilam sobie, ze nie zrobilam ani jednego zdjecia przy ognisku. Ups... ;) Niespodziewana atrakcja na kempingu, okazal sie... zwierzyniec. Zadnego aligatora nie dojrzelismy, co nas nieco rozczarowalo ;) Po kanale naprzeciwko naszej miejscowki, plywaly stadka na wpol oswojonych kaczek, ktore przylazily na kemping i jadly z reki chleb, lub bezczelnie wyjadaly reszte karmy z miski naszego psiura. Maya, jak to ona, nawet nie nie mrugnela okiem. :D
Dodatkowo, po kempingu paletalo sie mnostwo bezdomnych kotow. Strasznie zal bylo mi siersciuchow, bo niektore mialy blizny lub swieze zadrapania (a w nocy slychac bylo odglosy walk kocurow), chodzily od przyczepy do przyczepy miauczac wnieboglosy, ale jednoczesnie nie dawaly sie dotknac i odskakiwaly od wyciagnietej dloni. Jeden pojawial sie u nas co i rusz, a kiedy dalam mu kawalek wedliny, szedl potem za mna przez kawal kempingu. ;) Zreszta, kotow bylo tam tyle i wiekszosc letnikow pewnie sie nad nimi litowala, ze w jednym ze sklepikow sprzedawali... kocie zarcie. Psiego nie bylo, mimo ze wiekszosc biwakowiczow posiadala psiaki, ale kocie - prosze bardzo. ;)
Tak naprawde, dopiero kiedy nadszedl przedostatni dzien kempingu, Potworki uswiadomily sobie, ze do konca sie nim nie nacieszyly. Nagle chcieli jeszcze koniecznie pojechac na basen, a Nik uprosil zeby kupic mu skim board. To taka deska specjalnie wyprofilowana, ktora puszcza sie po plytkiej wodzie, a potem na nia wskakuje, slizgajac sie po plyciznie. Szybko okazalo sie, ze z jego rewelacyjnym poczuciem rownowagi, Nik slizgal sie na desce jakby sie z nia urodzil. ;)
Zastanawialam sie czy ludzie nie oszukuja, wykupuja jedna runde, a potem graja przez kilka godzin. Okazalo sie jednak, ze w ostatniej "dziurze", pileczki wpadaly do tunelu, ktorym zapewne wracaly do sklepiku. :) W kazdym razie, runda mini golfa okazala sie sukcesem, a po poludniu poszlismy "pozegnac" baseny. Duzy byl nadal tak samo lodowaty, ale wlazlam z Potworkami do lazy river, choc w towarzystwie Kokusia nie bylo to zbyt "lazy".
Przy okazji oczywiscie kompletnie sie zmoczyl i w rezultacie wykapal w oceanie. Bi zalowala ze nie zalozyla stroju, bo nagle sama zapragnela sie pochlapac.
Pozniej niestety wrocilismy na kemping i trzeba bylo zaczac pakowac wszystko, co nie bylo nam potrzebne kolejnego ranka. Kemping zakonczylismy wiec w kolejna sobote i chcielismy wyruszyc jak najszybciej. Poczatkowo planowalismy wyjechac podobnie jak z domu, ale ze musielismy zostawic podlaczenia do wody oraz pradu, a dodatkowo spuscic scieki, wiec M. nie chcial sie tluc sasiadom po nocy. Ostatecznie wstalismy o 5, a z kempingu wyjechalismy o 6:30. Podroz niestety minela nam tak samo jak tydzien wczesniej - w potwornych korkach. Moglismy sie w sumie domyslic, ze tak jak cala polnoc wyruszala z nami na ferie, tak teraz z nich wracala. ;) Do domu dojechalismy tuz przed 22 w sobote. :O
Jesli czytacie uwaznie, od razu zauwazyliscie zapewne, ze wrocilismy poznym wieczorem... dzien przed Wielkanoca. ;) Juz kiedy M. robil rezerwacje, mowilam mu ze bedziemy wracac na same Swieta, ale wtedy tylko wzruszyl ramionami. Dopiero dwa tygodnie przed wyjazdem nagle go olsnilo, ze jak to? Jak pojdziemy ze swieconka? Jak cos przygotujemy? Przypomnialam mu ze sama go o to pytalam i zupelnie sie tym nie przejal, czyli najwyrazniej nie potrzebujemy ani swieconki, ani jakichs specjalnych obchodow. Jak dla mnie oczywiste bylo, ze odpuszczamy swietowanie. Malzonek jednak zadzwonil do chrzestnego Potworkow, ze wyjezdzamy, wiec nie damy rady nic przygotowac, ale czy mogliby przywiezc symbolicznie swieconke i wpasc tradycyjnie na sniadanie. Jak mozna bylo przewidziec, on od razu powiedzial zebysmy sie nie przejmowali i ze oni przywioza i swieconke i cale jedzenie. Dlatego wlasnie bylam przeciwna proszeniu o swieconke (chcialam tylko zadzwonic i przeprosic, ze w tym roku nie urzadzamy Swiat), bo wiedzialam ze A. zaraz wyskoczy z propozycja, ze oni wszystko zrobia. No ale M. takich skrupulow nie mial... :/ W kazdym razie, po przyjezdzie do domu, szybko rozpakowalismy to, co musielismy. Dla mnie oznaczalo to jedzenie, zeby sie nie zepsulo, oraz kosmetyki. Te ostatnie normalnie bym zostawila, ale kolejnego ranka trzeba sie bylo jakos ogarnac. I tak, zanim przenieslismy te najpilniejsze rzeczy i przywitalismy dom (i kota), polozylismy sie do lozka po polnocy. Okazuje sie, ze Oreo chyba troche za nami tesknila (a w kazdym razie za panciem), bo spala cala noc obok M. i wpychala mu sie pod ramie. ;)
I tylko moj tata nieco rozczarowal, bo wiedzial ze A. i W. wszystko beda szykowac dla nas, wiec wypadaloby tez cos przywiezc. Wiem, ze tata nie ugotuje, ale przeciez mogl kupic w Polakowie kawalek ciasta, albo butelke wina. A tak, przyjechal, jak sam to okreslil "na krzywy ryj". Samoswiadomosc godna podziwu, ale jakby troche pomyslal, nie musialby sie glupio czuc... W kazdym razie, goscie dosc szybko sie zwineli, za co bylam im niezmiernie wdzieczna, bo przeciez nas dopiero czekalo glowne rozpakowywanie. Pisze to w czwartek, kiedy nadal odkopuje sie z kempingowego prania, bo przeciez caly czas produkujemy brudy na biezaco. Szacuje, ze jeszcze ze dwa ladunki i powinnam skonczyc. ;) A wieczorem, ze zgroza w oczach, wyciagalam sniadaniowki oraz plecaki Potworkow, bo kolejnego dnia nastepowal powrot do kieratu. Ja zas czulam, ze potrzebuje urlopu po urlopie. :D
Chcialabym w koncu tego posta skonczyc, wiec miniony tydzien opisze tylko w wielkim skrocie. Zreszta, nie dzialo sie tez nic bardzo szczegolnego.
Poniedzialek przywital mnie brutalna pobudka i niezbyt mila niespodzianka w robocie. Okazalo sie, ze w piatek zmieniali podlogi w naszym biuro - laboratorium i wszystkie biurka oraz sprzety staly na hali. Niestety, nikt nie wiedzial czy mozemy zaczac cos wnosic, a ze byla 5:30 rano, wiec na kogos, kto mogl podjac decyzje, musielismy poczekac dobrych pare godzin. Oczywiscie mozna bylo siasc na krzesle na hali, tyle ze bez dostepu do komputera i w potwornym przeciagu. ;)
Na szczescie, poznym rankiem zaczeli wszystko pomalu przenosic. Oczywiscie wiekszych oraz ciezszych sprzetow nie wolno nam bylo tknac, wiec do konca dnia wiekszosc naszych pierdol i tak stala poza biurem. Potworki przezyly jakos pierwszy dzien szkoly po powrocie i pojechaly na basen bez wiekszych protestow. O dziwo, M. zawiozl ich i potem odebral, ale nie pojechal tak jak ja, sporo wczesniej (choc mu to doradzalam), wiec zaraz po jego wyjezdzie zaczelam dostawac sms'y od dzieciakow, gdzie jestem, bo skonczyli (jak zwykle) wczesniej i czekaja. :D
We wtorek nie dzialo sie nic porywajacego. Nie bylo basenu, wiec siedzielismy w chalupie, a ja nadal wstawialam, suszylam oraz skladalam kolejne prania... Zaraz za wyjazdem z pracy, mamy przejazd kolejowy. Pracuje tam od miesiaca, a dopiero teraz pierwszy raz widzialam tam pociag. Pechowo, to pierwsze doswiadczenie nie nalezalo do wesolych, bo stanal sobie centralnie na przecieciu torow z droga. Gdyby jeszcze jechal, ale gdzie... Stoi.
W srode Nik zaczynal znow klub rowerow gorskich. Poniewaz pogoda byla iscie letnia, zawiezlismy kawalera i urzadzilismy sobie rodzinna wycieczke. Co prawda teraz tyle chodze w robocie, ze nie mialam kompletnie ochoty na spacery, ale dzieki temu zabrala sie z nami Bi, ktora chciala usiasc na krzeselku i czytac ksiazke.
Zapaleni rowerzysci pojezdzili godzinke, a potem mozna bylo wracac. Tak jak podejrzewalam, Nik narzekal ze troche bola go nogi i nie chcial juz jechac na basen, wiec zostalismy w domu.
W czwartek powtorka z rozrywki, czyli praca oraz szkola. Potworki pojechaly na basen (tu juz Bi mocniej protestowala), ale tradycyjnie M. ich zawiozl, a ja odebralam. Udalo mi sie nawet chwile na nich popatrzec.
W robocie, jak w robocie. Caly tydzien co chwila jakies testy nie przechodzily i trzeba bylo powtarzac, ale za to jedna z maszyn co chwila miala awarie. I to taka, ze od poniedzialku do srody stala po kilka godzin. Dla mnie to bylo na reke, bo odpadalo mi cogodzinne wazenie granoli. ;) Za to w piatek, zamiast juz konczyc pakowanie i sprzatac, prawie do 11 nadal piekli. A ze po pieczeniu wszystko trzeba bylo zapakowac, wiec podejrzewam, ze linie pakujace pracowaly jeszcze przez druga, albo i trzecia zmiane... Zreszta, jedna z maszyn znow co jakis czas stawala, co jeszcze wszystko opoznialo. Dzieki temu jednak nudzic zaczelam sie dopiero w poludnie, a to tylko dwie godziny do konca, wiec dalam rade. :D
A teraz juz weekend i mozna bedzie odespac wstawanie o 4! :)