Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 8 listopada 2024

Czesciowo pocztowo

Sobota, 2 listopada, rozpoczela sie od solidnego wyspania. Oczywiscie tylko dla mnie i Potworkow, bo M. pracowal. Oreo jakby miala wbudowany budzik, bo ponownie obudzila mnie o 7, domagajac sie wypuszczenia. Wrocilam potem do lozka, ale tylko przysypialam po kilka minut. Z jakiegos powodu nie moglam glebiej zasnac. W koncu uslyszalam, ze wstaje Bi, wiec tez sie zwloklam.

Poznym rankiem wrocil kiciul i zostal przymuszony do miziania ;)

Nik, jak to w dzien wolny, spal prawie do 11. W koncu wszyscy powstawali, ojciec wrocil z roboty, ale wieksza czesc dnia spedzilismy raczej leniwie. Dla mnie oznaczalo to takie drobiazgi jak wstawianie prania, rozladowanie zmywarki, itd. Poza tym, Potworki i ja zbieralismy sily na wieczor. ;) Bi byla tego dnia zaproszona na urodziny do swojej przyjaciolki - sasiadki. Rodzice postanowili zabrac bande 9 panien (w tym swoje dwie corki) do kina i poprosili zeby je tam odstawic na 17, a po filmie mieli przywiezc dziewczyny do swojego domu na pizze i tort. Dla nas powstal dylemat co zrobic z kosciolem. Zwykle, jesli M. pracuje w niedziele, jezdzimy na msze w sobote na 16. Teraz jednak wiedzialam, ze wtedy w zyciu nie zdazymy zeby odwiezc Bi do kina na czas. Poczatkowo stwierdzilam, ze chlopaki moga pojechac w sobote, a ja z Bi najwyzej pojedziemy w niedziele rano. Niestety, malzonek robi cos ze swoim autem i planowal od piatku do poniedzialku jezdzic do pracy moim. Moglam wziac jego, bo to naprawde krotki dystans, no ale... nie lubie. ;) Ostatecznie stwierdzilam, ze msza zwykle konczy sie okolo 16:50, wiec najwyzej spoznimy sie te 5-10 minut. Film i tak zaczyna sie od 20-30 minut reklam. Ustalilismy wiec, ze pojedziemy do kosciola razem, a potem od razu popedzimy ze Starsza do kina. Napisalam do sasiadki zeby tylko dala mi znac w ktorej beda sali i ktore miejsca zajmuja, ale odpisala ze poczekaja. Zeby jeszcze bardziej skomplikowac mi zycie, spytala za to czy nie pomoglabym jej odwiezc dziewczyn do ich domu po filmie. Zgodzilam sie oczywiscie, choc tez zdziwilam, bo z mezem maja dwa samochody, wiec nie wiedzialam po co angazuja dodatkowa osobe. Dopiero po fakcie przeliczylam, ze swoimi autami mogliby zmiescic 8 dziewczyn, a ostatecznie bylo 10-cioro dzieciakow (o tym za chwile). Poza tym, okazalo sie, ze kilkoro gosci nie moglo jechac do kina, tylko przyjechalo prosto do ich domu, wiec maz ich zabawial az dojechala reszta. Dla mnie oznaczalo to niestety jezdzenie w kolko, czego nie lubie, ale coz... Moje dziecko tez bylo w koncu zaproszone, a nawet dwoje, bo sasiadka napisala po poludniu, ze ma wolny bilet i czy Nik nie chcialby obejrzec filmu. Milo z jej strony, bo poczatkowo Mlodszy nie byl zaproszony na ta bardzo "babska" impreze. ;) Nik zerknal sobie na reklame filmu i stwierdzil, ze obejrzy, wiec niespodziewanie do kina mielismy odstawic oboje dzieciakow. A poniewaz jak sa plany i dochodza kolejne, to nie ma jak je sobie pokomplikowac dodatkowo. M. po pracy pojechal kupic znicze i oznajmil ze chce pojechac na groby, zapalic symbolicznie swiatelka. Jak pisalam w poprzednim poscie, jestem obecnie kompletnie rozkojarzona i groby oraz znicze zupelnie wylecialy mi z glowy. A malzonek oczywiscie nie mogl o tym pomyslec w piatek, kiedy nie ruszalam sie z Potworkami z domu. Nie, przypomnial sobie w sobote. Pytam kiedy on chce na te groby jechac? Wieczorem. Kiedy wieczorem, jak Bi miala wrocic z imprezki przed 21?! Zaproponowalam, ze w sumie co za roznica i skoro nie pojechalismy w piatek, to moze pojechalibysmy w niedziele, ale nie, ten pomysl sie M. nie spodobal i stwierdzil, ze moze w takim razie przed kosciolem. Ze wyjedziemy 15 minut szybciej i pojedziemy na cmentarz, ktory znajduje sie kilka minut od swiatyni. Machnelam reka, ze mi wsio ryba, wiec tak zrobilismy. Zupelnie to bylo bez sensu, bo przy okazji malzonek kupil az 8 zniczy (po cholere, skoro nie mamy tu pochowanego nikogo z rodziny?!), wiec biegalismy od grobu do grobu, M. poganial Potworki zeby szybko decydowali gdzie chca je zapalic (oni wybierali), krotka modlitwa i juz pedzilismy do nastepnego.

Tak w srodku dnia, przy slonecznej pogodzie, to zadna atmosfera ;)

Jesli chce dzieciaki nauczyc zeby przyjezdzali kiedys na nasze groby i pomodlili sie w zadumie i skupieniu, to... osiagnal cos wrecz przeciwnego. ;) Pozniej wskoczylismy w auto i pojechalismy na msze, a po niej pedem do kina. Ostatecznie spoznilismy sie tylko 6 minut, wiec calkiem przyzwoicie. Tyle to mozna przyjechac pozniej kiedy po prostu utknie sie w korkach. ;) Ustalilam z sasiadka, ze przyjade o 19:20, bo mniej wiecej o tej porze powinien sie skonczyc film, po czym wrocilismy z M. do domu. Dziwnie tak jakos bez dzieciakow. ;) Niestety, na relaks nie mielismy niewiadomo ile czasu, a dodatkowo przypomnialo mi sie, ze kolejnego dnia miala byc niedziela, a wiec obowiazkowa wizyta mojego taty. Wypadaloby wiec upiec jakies ciacho. Wiedzialam, ze po odwiezieniu dziewczyn do sasiadki bede musiala za jakas godzine odebrac Bi, a pozniej bedzie juz naprawde poznawo, wiec wolalam sie za to zabrac teraz. Padlo znow na banana bread, bo M. ponownie dokupil bananow (zawsze to robi bo lubi je jak sa jeszcze zielonkawe, a one szybko dojrzewaja, jemu juz nie smakuja i potem nie dajemy rady ich przejesc), wiec znowu mialam kilka w brazowe kropki. Udalo mi sie wszystko wymieszac i wstawic ciasto do piekarnika, ale oczywiscie zdazylo sie upiec tylko czesciowo, a juz musialam pedzic spowrotem do kina. Pojechalam i choc bylam na czas, i Nik i sasiadka zdazyli juz napisac do mnie, ze film sie skonczyl . :D
Cala kinowa ferajna

Potem okazalo sie, ze bande pannic cholernie trudno bylo zagonic do aut. Dla mnie bez sensu bylo zapraszac taka gromade, bo dziewczyny niechybnie podzielily sie na grupki, zamiast spedzac czas razem. Nik mial na szczescie do towarzystwa mlodsza sasiadke, choc zachwycony banda wariaciunci nie byl i poprosil zebym go podrzucila po drodze do domu. ;) W ogole nie wiem jak sasiadka sobie wyobrazala zabranie z kina dziewczyn, bo sama mogla zabrac tylko 4 i dobrze, ze po rozlozeniu trzeciego rzedu siedzen, moje auto jest 7-osobowe, bo dalam rade zmiescic pozostala szostke. Musieliby albo angazowac dwa dodatkowe (osobowe) samochody, albo ograniczyc nieco liste gosci, co pewnie byloby rozsadniejsze. No ale oni slyna z takich duzych imprez, nawet teraz, kiedy dziewczyny sa duzo starsze. W kazdym razie, zawiozlam przydzielona mi gromadke do ich domu, po drodze odstawiajac Kokusia, a potem wrocilam do domu. Poczatkowo sasiadka pisala, ze panny beda do odebrania o 20:45, ale po kinie wyslala wiadomosc, ze maja lekkie opoznienie i zeby przyjechac po nie o 21:30. Ech... To tyle ze spokojnego wieczora... Pojechalam o ustalonej godzinie, ale wiadomo ze Bi ledwie mozna bylo wyciagnac do domu... Mimo, ze pojechalam tylko pare domow dalej, wzielam auto, bo nasze osiedle jest slabo oswietlone, a sasiedzi maja dluuugi podjazd, otoczony szpalerem tui i bardzo mroczny. O tej porze roku boje sie niedzwiedzi, wiec nie lubie lazic nawet z latarka. Zreszta, w nocy mial byc tylko 1 stopien (temperatura spadla i w dzien bylo zaledwie 14), a Bi pojechala w samej bluzie, wiec wolalam zeby nie przemarzla. Pogratulowalam sobie decyzji pozniej, juz w lozku, kiedy gdzies blisko, zdecydowanie na naszej ulicy, strasznie glosno wyly kojoty. :O Cieszylam sie, ze nie ide przez osiedle i ze Oreo byla bezpiecznie w domu. Dla nieuswiadomionych, kojoty czesto na koty... poluja. Dla nich to zdobycz jak kazda inna.

Dzieki temu, ze jednak udalo sie zaliczyc kosciol w sobote, w niedziele moglam z Potworkami odespac intensywny wieczor. Tej nocy wreszcie zmienilismy czas, wiec kiedy Oreo zaczela poranne wrzaski, moj telefon pokazal 6:30 rano. Zieeew... Wypuscilam upierdliwca i zagrzebalam sie spowrotem w koldre. Budzik zadzwonil o 8:30 i strach sie bac ile bym spala bez niego, bo wedlug starego czasu bylaby juz 9:30. ;) Polezalam chwilke i wreszcie wstalam, bo Bi zwykle, nawet jak wstaje pierwsza, nie pomysli zeby wypuscic psiura, a po tylu godzinach siersciuchowi musi sie chciec siusiu... Nika zbudzilam o 10:30, bo starego czasu byloby juz prawie poludnie. ;) W ogole przez ta zmiane ciagle panikowalam, bo patrze na zegarek, a tam juz 11 dochodzi, wiec spiesze sie zeby ogarnac co nieco przed przyjazdem dziadka, a takze umyc sie i przebrac z pizamy. Dopiero kiedy biegiem wpadlam na gore i spojrzalam na telefon, dotarlo do mnie, ze komorki przestawily sie same, ale zapomnialam przesunac czas na kuchence i mikrofali! Dlatego zerkalam na nie i zastanawialam sie gdzie mi tak czas ucieka, tymczasem po prostu pokazywaly "stara" godzine. ;) Wreszcie przyjechal z pracy M., a niedlugo potem moj tata. Dziadek przywiozl niestety papiery zebym pomogla mu wypelnic formularz na bezrobocie. Niestety, jak ja mam nadzieje konczyc moja przygode z urzedem pracy, to moj tata ja zaczyna. :D Wypisalismy co trzeba i potem posiedzielismy przy obiedzie, deserze i kawce. Kiedy dziadek pojechal, pozostalo nam juz tylko spokojnie cieszyc sie reszta popoludnia i wieczorem.

Kiciul wrocil po poludniu do domu i odsypial wariactwa

Ku mojemu zdumieniu, Nik zabral sie za sprzatanie biurka oraz szafki nocnej. Odkad sama posprzatalam mu na polce z zabawkami oraz komodzie, przymierzal sie do tego, ale brakowalo mu mobilizacji. Teraz w koncu sie przelamal i az zbieralam szczeke z podlogi. Przy okazji mnie irytowal, bo co chwila przybiegal z jakas duperela i pytal czy wyrzucic ja, czy zostawic. W 99% mowilam zeby wyrzucil. I tak ma problem z pozbywaniem sie zabaweczek i drobiazgow, wiec powiedzialam mu, ze w razie watpliwosci, niech wyrzuca. :D Po jakims czasie po prostu do niego dolaczylam, najpierw jako wsparcie moralne, a potem zaczelam pomagac mu w czystkach. Nadal ma trzy pojemniki (w tym jeden ogromny) z roznymi przypadkowymi zabawkami, ktore tez trzeba przejrzec, ale przynajmniej biurko i stolik nie wygladaja juz jakby przeszlo po nich tornado. ;) Pozniej trzeba juz bylo przygotowac sniadaniowki, plecaki, zagonic pewnego opierajacego sie panicza pod prysznic, itd. A jesli o tym "paniczu" mowa, to mial on caly dlugi weekend na odrobienie lekcji, ale oczywiscie przypomnial sobie o matematyce o... 18. Zaczal odrabiac, ale potem poszedl po rozum do glowy i sprawdzil plan lekcji. Okazalo sie, ze matmy w poniedzialek nie mial, wiec radosnie odrabianie porzucil, mimo ze przekonywalam zeby skonczyl i mial juz z glowy. No pooo cooo?! :D

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, ale po zmianie czasu bylo juz jasno, wiec sama przebudzilam sie pol godziny przed budzikiem i potem tylko przysypialam po kilka minut. To wlasnie najbardziej lubie w zimowej zmianie czasu, ze przez jakis czas rano bedzie jasniej i latwiej bedzie sie wstawalo. Obudzilam Kokusia i poszlam na dol szykowac sniadaniowki. Na dzien dobry musialam opierdzielic Bi, bo Oreo od kilkunastu minut chodzila od drzwi do drzwi i wrzeszczala zeby ja wypuscic. Nik jeszcze spi, ja jestem u gory, a krolewna siedzi, je sniadanie i tylka nie ruszy. Dziwie sie zreszta, ze nie irytuje jej takie zawodzenie przy uchu... Kiedy Mlodszy zszedl na sniadanie, ja wspielam sie na gore zeby sie umyc i ubrac, a po chwili czas byl wychodzic. Tej nocy mielismy solidny przymrozek, -3 stopnie i kiedy wychodzilismy nadal bylo tylko -1. Kokusia udalo mi sie namowic na gruba kurtko - bluze, bo nadal odkaszluje i ma zapchane ucho. Bi stwierdzila ze wystarczy jej zwykla bluza. Miala pechuncia, bo autobus przyjechal chyba najpozniej od poczatku roku szkolnego - o 7:28. Ja stalam w lzejszej, jesiennej kurtce i bylo mi chlodno... W koncu mlodziez odjechala i moglam wrocic do chalupy. Zjadlam sniadanie, wypilam kawe na energie i zmusilam sie do odkurzania i mycia podlogi na gorze... Skonczylam, chwile ochlonelam i trzeba bylo konczyc obiad.

Odpoczywalam na kanapie z takim uroczym towarzyszem

Wrocily Potworki, zadowolone, bo po dlugim weekendzie byly jeden dzien w szkole, po czym wtorek znow mialy wolne. Taki hamerykancki zwyczaj ze wybory sa zawsze w pierwszy wtorek listopada, a ze lokale wyborcze znajduja sie w szkolach, wiec lekcje sa odwolane. Dzieciaki zjadly obiad, wrocil M. i w szoku bylam, bo Nik sam z siebie zabral sie za odrabianie lekcji. Przy swiezo posprzatanym biurku, ha! ;) Bi za to wiekszosc wieczora przemarudzila, ze nie chce isc na basen. Nie byli niemal dwa tygodnie, wiec wiadomo ze po takiej przerwie ciezko wrocic, ale mam wrazenie, ze u Starszej wlacza sie ponowna niechec do plywania wyczynowego. Tylko patrzec, a znow zrezygnuje. :/ Oczywiscie Nik nadal od czasu do czasu odkaslywal i twierdzil ze ucho ma zatkane, ale stwierdzilam, ze skoro po tak dlugim czasie nadal nie ozdrowial, to trudno. Albo sam pomalu dojdzie do siebie, albo rozlozy go konkretnie. Skoro siedzenie w domu nic nie daje, to moze dobre plukanie chlorowana woda przyniesie jakis efekt. ;) Malzonek przedrzemal na kanapie cale popoludnie i juz sie psychicznie nastawialam, ze jednakto  ja bede musiala z nimi pojechac, ale o dziwo wstal, przebral sie i pojechal. Mialam wiec chwilke dla siebie, na spokojne wypicie wieczornej kawusi, a potem staralam sie tak utrafic czasowo, zeby przygotowac kolacje mniej wiecej na ich powrot. Prawie mi sie udalo, tylko ze Bi stwierdzila, ze najpierw poleci sie wykapac, wiec potem jadla zimne, bo nie chciala zeby jej odgrzewac. ;)

We wtorek wiec M. rano pojechal do pracy, ale ja i dzieciaki moglismy pospac dluzej. Osobiscie spalam dosc kiepsko, a przez zmiane czasu, wczesniej (w stosunku do godziny) zrobilo sie jasno, wiec wstalam o 8:40 i zdziwilam sie, bo bylam pierwsza. Zwykle wyprzedza mnie Bi, ale tym razem jeszcze spala, choc zeszla na dol kilka minut pozniej. Ciekawe do ktorej siedziala dzien wczesniej, bo jak sie kladlam, jeszcze patrzyla w lozku w telefon... Nik oczywiscie wstal dopiero o 10:45, mimo ze wieczorem padl niczym mucha. ;) Kiedy zeszlam do kuchni, odkrylam Oreo spiaca na tarasie, na pojemniku z poduszkami. Wieczorem zawolalam ja, ale podeszla pod drzwi, pokrecila sie, po czym pobiegla spowrotem na ogrod. Okazalo sie, ze to samo zrobila o 3 nad ranem kiedy zawolala ja M. Coz, skoro wybrala nocne buszowanie, to jej sprawa. Wazne, ze nic jej nie zjadlo, a po ostatnim przymrozku, tej nocy mielismy 9 stopni, wiec prawie upal. ;) Oczywiscie przez reszte dnia odsypiala nocne harce na swojej wiezy.

Same zdjecia kota w tym poscie :D

Dzieciaki oraz ja tez mielismy leniwy dzionek. Kiedy juz Nik laskawie zjadl sniadanie i sie ubral, wyciagnelismy z szopki rowery i ruszylismy do biblioteki. Po kilku chlodniejszych dniach, a nawet nocnych przymrozkach, tego dnia wrocilo lato. Mielismy 22 stopnie i nawet spory wiatr nie dawal zbytniej ochlody. Pod high school oczywiscie zebraly sie tlumy, bo ludzie zjezdzali na glosowanie. A to bylo ledwie po 12; strach sie bac jak tam wygladalo pod wieczor, kiedy wszyscy przyjezdzali glosowac po pracy. :O W bibliotece Bi wziela trzy ksiazki, a Nik dwa filmy - ponownie Pottera; obsesja jakas. Wrocilismy do chalupy i oczywiscie Mlodszy od razu chcial zeby mu zapodac film. Wlaczylam i oni ogladali, a ja wstawialam pranie i krzatalam sie po domu. Na szczescie malzonek mial po pracy jechac po sushi, wiec odpadal mi obiad. Dojechal w koncu M., zjedlismy i Nik zgadal sie z najlepszym kumplem, zeby pojezdzic na rowerach. Pokrazyli po osiedlach do zmroku, ktory o tej porze roku zapadu juz niestety dosc wczesnie.

Zanim kolega odjechal, zagrali tez rundke kosza

Bi probowala sie skontaktowac z kolezanka, ale ta odpowiedziala ze jest u innej. I Starsza i ja na smierc zapomnialysmy, ze grupa jej kolezanek znow wymyslila sobie wyjscie, tym razem powiedzialam jednak corce, ze musi ominac. Mam wrazenie, ze ostatnio ciagle sie gdzies spotyka i umawia, albo ja gdzies zawoze, odwoze, przywoze... :D Za duzo tego i nawet chyba sama Bi doszla do takiego wniosku, bo nawet bardzo nie nalegala. Dopiero pozniej doczytalam, ze wyjscie mialo byc z okazji urodzin jednej kolezanki, wiec troszke mi sie glupio zrobilo, ale trudno. Dziewczyny jechaly do parku linowego mieszczacego sie w budynku, wiec miejsce ciekawe, ale oddalone od nas o 45 minut. Nie chcialo mi sie jechac taki kawal, tym bardziej ze to dzien powszedni, wiec M. w pracy, a to oznacza, ze musialabym ciagnac tez ze soba Kokusia, bo nie zostawie go samego na pol dnia. Dodatkowo, miejsce drogie, bo kosztuje $42 za dwie godziny zabawy. Mama kolezanki proponowala, ze moze niektore panny wziac swoim samochodem, ale to kobieta, ktora widzialam raptem 3-4 razy na oczy i to glownie przelotnie, wiec nie powierze jej dziecka... Wiem, nadopiekuncza jestem... W kazdym razie, dzieki temu ze odpadl ten wyjazd, mielismy naprawde spokojny dzien, a potem wieczor, bez zadnego pospiechu. Troche posiedzielismy z M. przed tv, ale malzonek poszedl dosc wczesnie do lozka, choc zszedl pozniej ponownie na dol, bo stwierdzil, ze sledzi caly czas wiadomosci wyborcze i nie moze spac. :D Jesli o polityke chodzi, idziemy w zupelnie odwrotnych kierunkach. Im jestem starsza, tym mniej mnie ona interesuje i szczerze mowiac, patrzac na kandydatow, wolalabym zeby pojawil sie ktos trzeci, bo zaden mnie nie przekonywal. Za to malzonek przezywa niczym mrowka okres, a jeszcze 8 lat temu nawet nie poszedl na wybory bo uwazal, ze Hameryka to nie jego kraj (mimo ze mial juz obywatelstwo) i nie obchodzi go kto bedzie prezydentem. :D Poza tym wieczor to tylko prysznice, wstawienie zmywarki i pakowanie sniadaniowek oraz podlaczenie Chrome book'ow do ladowania, bo nastepnego dnia Potworki mialy juz normalnie szkole. Tego dnia musialam tez zapodac psiurowi comiesieczna tabletke na robaki, a obu zwierzakom kropelki na pchly i kleszcze. Kropelki kota sa tez na robaki wewnetrzne i cale szczescie. Nie wyobrazam sobie wcisnac jej tabletki, bo nawet kropelki wymagaja pomocy drugiej osoby, ktora "unieruchomi" kiciula. Oreo wila sie jak piskorz i mrauczala ostrzegawczo, a wypuszczona wystrzelila jak z procy i schowala sie pod stol. :D Maya za to pozarla tabletke jak przysmaczka i bez oporu pozwolila polac sobie grzbiet kropelkami. Taki kontrast. :D

Sroda to juz normalna, ranna pobudka, choc po zmianie czasu wstaje sie calkiem przyjemnie. Niestety, swiatlo dzienne budzi kiciula, ktory urzadzil wrzaski o 5:58, bo najwyrazniej bylo dla niej wystarczajaco jasno zeby rozpoczac ogrodowy patrol. ;) Obudzilismy sie, majac juz nowego prezydenta, choc oficjalne zaprzysiezenie dopiero w styczniu. Bylam nieco zaskoczona, bo ostatnie wybory to byl cyrk i glosy podliczane chyba do poludnia. A tu prosze, szybko i bezbolesnie. ;) Jedni swietuja, drudzy odgrazaja sie na Fejsie, ze jak zobacza, ze ktos sie chwali, to go zablokuja. :D Kompletnie nie rozumiem az takiego fanatyzmu... Dzieciaki pojechaly do szkoly bez wiekszych oporow, choc tez bez entuzjazmu. Bi ciezko wzdychala, ze oprocz trzech dni w tym, czekaja ich dwa cieeezkie tygodnie. "Ciezkie" czyli bez zadnego dnia wolnego lub skroconego. Potem bowiem nastapi tydzien kiedy beda mieli dwa pelne dni, jeden skrocony, a pozniej 4-dniowy weekend z okazji Indyka. ;) Autobus ponownie dotarl dosc pozno - o 7:27, tego dnia jednak juz od rana mielismy 16 stopni.

Kto to widzial zeby tak sie ubierac w listopadzie? :D

Mialam narzucony sweter na krotki rekawek i zastanawialam sie czy go nie zdjac, bo z dlugimi spodniami, bylo mi niemal "za" cieplo. Potworki wreszcie odjechaly, a ja wrocilam do chalupy zjesc sniadanie i czekac na telefon z Urzedu Pracy. Tak jak sie w niedziele obawialam, nie zaplacili mi za poprzedni tydzien, wiec chcialam to wyjasnic. Okazalo sie, ze (zgodnie z moimi przewidywaniamu) zrobil sie balagan, bo wedlug dokumentow ze starej pracy, powinnam byla wrocic do niej w poniedzialek. Tymczasem zaznaczylam, ze nie wrocilam, za to zrobilam kilka godzin w innym miejscu. Na szczescie udalo sie to rozsuplac i pani poinformowala, ze zaplaca, minus oczywiscie to, co powinni mi wyplacic z poczty. Potem zabralam sie za sprzatanie, bo tym razem dol potrzebowal odkurzacza oraz mopa. Fajnie tak odgruzowywac chalupe i przy okazji ja wietrzyc. Juz poznym rankiem zrobilo sie 25 stopni, wiec pootwieralam wszystkie okna, zeby zrobic przewiew. Choc przyznaje, ze te skoki temperatury sa meczace. Trzy dni "lata", a potem przymrozki w nocy. Dwa dni chlodu i znow niemal upaly. Organizm kompletnie sie rozregulowuje. Na szczescie, w nastepnym tygodniu temperatura ma sie utrzymywac na mniej wiecej tym samym poziomie. Bedzie nadal cieplo jak na listopad, ale przynajmniej caly czas okolo kilkunastu stopni. Po sprzataniu chwile odsapnelam, po czym musialam sie zabrac za obiad. Zrobilam Potworkom najprostsze i chyba najnudniejsze (smakowo) danie, czyli parowki "nadziewane" makaronem. Takie mdle cos, a kiedy wrocili ze szkoly, Nik az podskoczyl ze szczescia i zaczal mi dziekowac, bo "to jego ulubione!". :D Malzonek pracowal przez przerwe, wiec wrocil do domu w tym samym czasie co dzieciaki, ale tylko wpadl, rzucil rzeczy z roboty i popedzil zmienic opony w aucie. Poniewaz od kilku dni jezdzil do pracy moim autem, wiec korzystajac, ze w koncu mi je "oddal", pojechalam na zakupy, bo zaczelam juz widziec dno w pojemniku z psim zarciem. Przy okazji dokupilam zapas kociego. ;) Zabraly sie tez ze mna Potworki, tak dla wyrwania z domu, wiec po powrocie szybko zaczelam ich zaganiac do lekcji. Nik, to chodzace roztrzepanie, przyszedl spanikowany, ze kartka z zadaniem domowym, musiala mu gdzies wyleciec. Pytam retorycznie czy on nosi foldery do gory nogami, czy cos? ;) Co bylo robic, poradzilam zeby nastepnego dnia powiedzial pani, ze zgubil, przeprosil ja i poprosil o nowa kopie. Potem Mlodszy wpadl na pomysl, ze moze zadania przekopiowac na kartke z klucza odpowiedzi. Tak juz lepiej, bo przynajmniej bedzie zrobiona. Powtorzylam tylko zeby powiedzial pani, ze zgubil wlasciwa kartke i dlatego przepisal na zeszytowa. Mlodszy poszedl na gore kopiowac rownania, a po chwili przybiegl ucieszony, ze zapomnial, ale tego dnia maja zadanie na stronie w internecie! Czyli nic nie zgubil. Caly Nik... Skleroza i rozkojarzenie... :D W kazdym razie, poszedl odrabiac i tu musze nadmienic, ze Potworki ostatnio zaczely robic prace domowa w swoich pokojach, zamiast okupowac jadalniany stol. To kolejny wyznacznik nowej ery w naszym domu, bo jeszcze w zeszlym roku, ba! - miesiac temu, nie mozna ich bylo przekonac, ze u siebie maja cisze, spokoj i mniej rozpraszaczy. Musieli sami dojsc do tego wniosku... Tak czy owak, odrobili lekcje i o dziwo oboje we wlasnych pokojach pozostali, az przyszla pora jechac na basen. Oboje nadal lekko smarcza i narzekaja na przytkane uszy, ale Kokusiowi chyba w koncu przechodzi kaszel, a ze nie chodzili dwa tygodnie bez zadnej widocznej poprawy, stwierdzilam, ze beda musieli miec wyrazna goraczke zeby znow ominac trening. :/ Malzonek poprzedniego wieczora oraz nocy sledzil splywajace glosy wyborcow i spal tylko dwie godziny, a poza tym stwierdzil, ze miesnie nadal bola go po poniedzialku, wiec nie chcial jechac na silownie. Musialam wiec zabrac Potworki ja, ale tylko podwiozlam ich pod drzwi i wrocilam do domu. Posiedzialam chwile z mezem, ktory poszedl spac o rekordowej porze, nakarmilam zwierzaki i zaraz trzeba bylo jechac po dzieci, bo trenerzy maja w zwyczaju konczyc o 15 minut wczesniej. Tak jak podejrzewalam, przyjechalam i zobaczylam moze 5 minut treningu, po czym wszyscy zaczeli wychodzic z wody.

Nie ma zycia bez wyglupow

Wrocilismy, szybka kolacja i wlasciwie nastapila pora spania. Naprawde tesknie za czasami kiedy dzieciaki mialy treningi na 17 i po powrocie zostawal jeszcze kawal wieczoru. ;)

Czwartek byl bardzo meczacy i niemozliwie stresujacy. Na ten dzien mialam wyznaczone szkolenie i test z jazdy wozem pocztowym. To niestety mialo sie rozpoczac o... 6:55. Rano!!! Oznaczalo to, ze budzik musialam ustawic na 5:10. Niestety, stres sprawil, ze spalam fatalnie. Najpierw przebudzil mnie odglos odsuwanych drzwi na taras kiedy M. wpuszczal Oreo. Kiciul znow "zabalowal" i nie wrocil do domu wieczorem. Pozniej przysnelam, ale ponownie obudzilo mnie walenie w pobliskiej cementowni. Spojrzalam na zegarek i bylo ledwie po 3 nad ranem! :O Tym razem niestety nie moglam za cholere zasnac ponownie. Przewracalam sie z boku na bok, usilowalam nakierowac mysli na cos przyjemnego... Niestety, wizja kolejnego dnia skutecznie przyspieszala akcje serca. ;) Kiedy w koncu przysnelam, wydawalo mi sie oczywiscie, ze tylko co przymknelam oczy, a zadzwonil budzik. Nawet po zmianie czasu, o tej porze bylo zupelnie ciemno, choc zanim musialam wyjezdzac, juz sie przejasnilo. Tak wczesna pora treningu oznaczala, ze wyjezdzalam z chalupy przed Potworkami, ponownie wiec musieli wyjsc sami, poblokowac bramkami przejscie dla psiura i zamknac drzwi. Ja za to wpakowalam sie w takie korki, ze na miejsce dotarlam ledwie przed 7. Mialam juz wizje, ze mnie nie wpuszcza, ale na szczescie pan nawet nie spytal dlaczego sie spoznilam. Sam kurs jazdy przywolal horror z mlodosci, czyli robienia prawka w Polsce. Ponownie musialam sie zmierzyc z parkowaniem rownoleglym oraz tylem. :O Najlepsze, ze na nauce bezpiecznej jazdy ucza, ze tym pojazdem cofac mozna tylko w kryzysowych sytuacjach, ba!, w aucie jak byk jest wielki napis: "Unikac cofania jesli to mozliwe", ale upieraja sie, ze jesli juz musisz cofnac, to musisz tez wiedziec jak zrobic to bezpiecznie. Nie mozna odmowic im racji. ;) Busikiem bez lusterka wstecznego, to niezly wyczyn. Pojazd ma co prawda lusterko, ktore pokazuje co jest bezposrednio za nim, ale sprawdza je sie w odbiciu innego, wiec mialam straszny problem z ocena odleglosci. A jeszcze akurat slonce bylo za mna i oslepialo i nie bylo szans; za kazdym razem albo bylam praktycznie na slupku, albo pol metra przed nim. Na szczescie na to pan instruktor az tak nie zwracal uwagi. Gorzej, ze na placu mieli ustawiony caly tor przeszkod i uparli sie, ze ma byc przejechany w okreslonej kolejnosci: parkowanie rownolegle - wyjazd - zawrocic - cztery skrzynki na listy, przy ktorych trzeba bylo udawac dostarczenie poczty, zakret do stopu na wprost - w lewo - nawrocic - zrobic koleczko ponownie do stopu na wprost - w lewo - nawrocic tym razem do stopu na ukos - udawac, ze jest to skrzyzowanie z ograniczona widocznoscia - w prawo - wycofac na miejsce parkingowe z wycentrowaniem - wyjechac - wycofac na miejsc parkingowe boczne. Wszystko okraszone oczywiscie wlaczaniem kierunkowskazow i wychylaniem sie do przodu zeby spojrzec za okna oraz we wszystkie lusterka. Jak widac, po prawie czterech godzinach, zapamietalam kolejnosc, ale na poczatku nie bylo mi do smiechu. Instruktor dawal mnostwo wskazowek, w stylu: jak tylny zderzak zrowna sie z linia, przekrec kierownice do oporu w prawo; jak w lewym lusterku zobaczysz trzeci slupek, przekrec kierownice dwa razy, itd. Dodatkowo co chwila wolal oczywiscie, ze dlaczego skrecam w prawo, jak mialam teraz jechac w lewo, a ja skupialam sie na odpowiednim przekrecaniu kierownicy i zapominalam kolejnosci toru przeszkod i mylily mi sie kierunkowskazy. Co w sumie wydaje mi sie kretynskie, bo co za roznica w jakiej kolejnosci zalicze stopy oraz parkowania, jesli przejade je wszystkie?! Nie mowiac juz o tym, ze pojazdy te maja kierownice strasznie lekko chodzaca i najmniejszy ruch sprawial, ze kola skrecaly, chocby lekko i juz manewr nie wyszedl... Pan instruktor byl w sumie bardzo sympatyczny, ale kilka razy pokazal umieszczone na scianie kamery i przypomnial, ze caly czas jestesmy obserwowani i jesli bede popelniala bledy, nie bedzie mogl zaliczyc mi jazdy. Nie ma jak podniesc na duchu. :D Po dwoch godzinach pan wydawal sie lekko zaniepokojony moim brakiem zdolnosci, ale zrobil przerwe na kawe i po niej jakims cudem w koncu zaczelam co nieco lapac, choc nadal zapominalam kolejnosci przejazdu przez placyk. ;) Instruktor laskawie stwierdzil, ze robie postep, wiec da mi dodatkowe pol godziny na placu zebym jeszcze pocwiczyla. Dla mnie to byla kara! :D Pozniej zrobil kolejna przerwe, po czym spytal czy jestem gotowa wyjechac na miasto. Kurcze, ja juz nie moglam sie doczekac wyjazdu z tego cholernego placu! Jazda po miescie poszla juz w miare gladko, bo w koncu jezdze od ponad 20 lat i choc parkowania nigdy nie lubilam i wole parkowac gdzies z tylu, gdzie bede miala latwy wyjazd, to jedynym "wypadkiem" jaki mi sie zdarzyl, bylo roztrzaskanie drzwi auta we wlasnym garazu. ;) I po jakims czasie sam instruktor stwierdzil laskawie, ze niezle mi idzie. Oczywiscie kilka bledow sie trafilo, ale niewielkie. Najwieksza moja bolaczka bylo to, ze te busiki maja kierownice z prawej strony i przez to jakos automatycznie zjezdzalam bardziej do lewej, czyli do lini oddzielajacej pasy ruchu. A ze w busiku lusterka solidnie wystaja, wiec istnialo ryzyko, ze przejezdzajace auto mi je skosi. ;) Po 45 minutach jazdy z nauka, instruktor spytal czy chce teraz podjac jazde testowa (bez jego instrukcji), czy wole wrocic na plac i jeszcze pocwiczyc. No co za pytanie! :O Nie po to mecze sie caly ranek, zeby teraz odpuscic! Poza tym, jego pytanie zachwialo moja pewnoscia, bo pomyslalam, ze tak kiepsko mi idzie, ze chce mnie oblac. Stwierdzilam jednak, ze sprobuje. No i zdalam! :D Czy czuje sie swobodnie w tym busiku? Absolutnie nie. Ale certyfikat mam, a z autem bede miala okazje lepiej obeznac sie juz w pracy. Dodam jeszcze, ze tego dnia byly moje urodziny, wiec dostalam niechcacy od instruktora prezencik. :D A na koniec, nie wiem co to byla za cicho-sza z tymi testami z jazdy, ze nikt nie chcial powiedziec co bedzie jak nie zdasz. Pan oznajmil, ze gdybym nie zdala, moglabym wrocic innego dnia i sprobowac jeszcze raz. Tyle, ze to mogloby byc za 2-3 tygodnie, w dodatku wiele osob, zniecheconych, juz nie wraca, a poza tym poczta placi nam za te godziny, a kiedy ktos wroci, placa mu kolejny raz, wiec staraja sie wszystkich certyfikowac za pierwszym razem. :D Calosc miala sie skonczyc o 12:30, wiec zakladalam ze na 13 bede w domu. Tymczasem dostalam dodatkowe pol godziny, potem jazda przez miasto tez sie lekko przedluzyla bo wszedzie byl straszny ruch i wrocilam dopiero tuz przed 14. Wykonczona i z takim bolem glowy, jakiego nie mialam juz dawno... Nie wiedzialam, ze ten tor przeszkod beda mieli zupelnie za budynkiem i nie bede miala jak wrocic do wlasnego auta, a w nim zostawilam i przekaski i wode. Nie dosc wiec, ze stres, to jeszcze przez tyle godzin nic nie pilam, nie ma sie wiec co dziwic, ze lepetyna mi pekala... Wpadlam do domu i szybko zaczelam konczyc obiad. Myslalam, ze bede miala kupe czasu, a zostala mi niecala godzina do przyjazdu Bi. Tego dnia autobusem wracala sama, bowiem Nik w koncu przyznal, ze potrzebuje pomocy z matematyka i zostal po lekcjach. A ze obecna szkola dzieciakow, jest po drodze M. z pracy, a dodatkowo, zostajac dluzej, Nik musial poczekac na niego tylko kilka minut, wiec zlozylo sie idealnie. Chlopaki zrobily mi niespodzianke i zajechaly po drodze po urodzinowego kwiatka dla mnie. Niestety, wiadomo jakie kwiaty najczesniej sprzedaja o tej porze roku. Dostalam... chryzanteme. Taka ozdobna, dwukolorowa odmiane, ale jednak jak na nagrobek. :D Dzieciaki odrobily lekcje, my z M. posiedzielismy i nadszedl czas na trening. Malzonek stwierdzil, ze sie starzeje, bo po poniedzialku nadal byl caly obolaly, wiec zawiozl tylko dzieciaki, a potem ja ich odebralam.

Ktos przyuwazyl, ze pstrykam zdjecie ;)

Trening jak zwykle skonczyl sie 10 minut wczesniej, a w czwartki zaczyna sie ogolnie o wczesniejszej godzinie, wiec o 20 bylismy w domu. Szybkie prysznice i do lozek. 

W piatek rano moglam juz normalnie wstac z Potworkami, ale w domu ponownie nie siedzialam. Dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do chalupy, zjadlam sniadanie, umalowalam oko i na 8:30 jechalam na "swoja" poczte. :D Tego dnia mialam tzw. "shadow day", czyli jezdzilam z jednym z listonoszy i uczylam sie jego trasy, bo na poczatek mam byc jego zastepca. Facet okazal sie troche mlodszy ode mnie i bardzo sympatyczny. Nie mial tez jakichs konkretnych oczekiwan co do tego jak bede wykonywac jego prace, co podobno jest przywara starszych listonoszy, ktorzy maja pretensje do zastepcow, ze cos wykonali inaczej. Jedna dobra wiadomoscia jest to, ze ta poczta nie ma niedzielnego rozwozenia paczek Amazonu, wiec przynajmniej o to nie musze sie martwic. Kiepska wiadomoscia jest to, ze facet jest mlody, ma rodzine, wiec zalezy mu na zarobkach, a to oznacza, ze bierze wolne tylko w poniedzialki. :/ Praca raz w tygodniu, to zadna praca... :( Kolejna kiepska wiadomoscia jest to, ze jest tu czworo takich zastepcow (nie pamietam czy liczac mnie, czy jestem piata), wiec chwile moze zajac zanim doczekam sie swojej stalej trasy. Dwie osoby podobno maja odejsc w ciagu nastepnych kilku miesiecy, ale gwarancji nie ma. A nawet potem zostaje jeszcze jedna albo dwie osoby przede mna. :( A wisienka na torcie bylo to, ze zupelnie nie odpowiada mi ta trasa. Facet ktory mnie szkolil zachwalal, ze pracowal w kilku okolicznych miastach, zaliczyl kilkadziesiat tras i ta jest najlepsza. Co w niej fajnego? Polowa skrzynek to domy, a polowa to bloki lub domki szeregowe (condominiums) oraz firmy, wiec zamiast po prostu wysunac reke przez okno i wsadzic listy do skrzynki, trzeba wysiasc i albo zaniesc poczte do recepcji, albo otworzyc wielkie grupowe skrzynie z przegrodkami i pieczolowicie wkladac wszystko na odpowiednie poleczki. Rob (gosciu, ktory mnie uczyl) cieszy sie, bo jego trasa nie jest w sumie strasznie dluga, ale przez to ze tyle musi wysiadac, obliczona jest na 8 godzin. On ma juz taka wprawe, ze potrafi ja objechac w 4-5, ale wedlug przepisow pocztowych, placone ma za cale osiem. Nie dziwie sie, ze chlopu sie to podoba, ale ja tam wolalabym jezdzic dluzej, ale siedziec w aucie, bez wysiadania. :D W kazdym razie, spodziewalam sie, ze skocze gdzies o 15-16, tymczasem juz o 13:30 bylismy spowrotem na poczcie, Rob pokazal mi jeszcze co robic z listami zebranymi na trasie, lub takimi, ktorych z jakiegos powodu nie dalo sie dostarczyc i bylam wolna. Dostalam tez moj pierwszy czek, ale dostarczyl mi raczej frustracje niz radosc. Na poczcie placa co dwa tygodnie i to byl wlasnie dzien wyplaty. Wiadomo ze za ten dzien nie mogli wczesniej przygotowac czeku. Nawet za jazde dzien wczesniej moze bylo za wczesnie. Ale w poprzednim tygodniu zrobilam 8 godzin w poniedzialek i 6 w srode, tymczasem zaplacili mi tylko za osiem... Zwariowac mozna, skoro juz od poczatku sa problemy i niescislosci. :/ Wracajac do chalupy, mialam jeszcze jechac na zakupy, ale taka bylam pogrozona we wlasnych myslach, ze dopiero we wlasnym garazu olsnilo mnie, ze nie skrecilam do supermarketu. :D No coz... Weszlam na gore, poszlam do lazienki, napilam sie i pojechalam spowrotem. Kiedy (ponownie) wrocilam, Potworki juz byly w domu, a po chwili M. dojechal z piatkowa pizza. Mielismy z grubsza spokojny wieczor, gdyby nie to, ze Nik zaczal narzekac, ze... boli go ucho! Tylko tego brakowalo... Nie dosc, ze wieczor, to jeszcze piatek. Najlepsza pora na chorobe, ale w sumie obawialam sie, ze to jego przedluzajace sie przeziebienie moze sie tak wlasnie skoczyc. :/ Sobote bede musiala wiec zaczac od telefonu do pediatry. Na szczescie maja dyzurny na ten dzien, ale nie wiem czy dadza rade go przyjac... Fajnie sie weekend zaczyna. :(

Trzymajcie sie!

3 komentarze:

  1. Było co robić, zapraszając taką gromadę do kina, a później przewożąc ją do domu. Oliwka miała raz urodziny w kinie, ale zostawaliśmy później w ich sali urodzinowej, ale to wiadomo, że nie ma takiej swobody jak w domu.

    Bi to tak jak Oliwka, czasami mam wrażenie, że zrobienie czegoś jest czynnością zupełnie naturalną i automatyczną, ale nie – panna tego nie zrobi, dopóki jej się nie powie. I nawet wydaje się zaskoczona, że powinna to zrobić... Z jednej strony kreuje się na taką dorosłą, a z drugiej to jednak niesamowity dzieciak jeszcze.

    U nas Oliwka odrabia przy swoim biurku, a Jasiu u nas. Z tym że ona odrabia lekcje sama, a jego jeszcze trochę muszę kontrolować, więc jak siedzimy przy stole to mi wygodniej i lepiej widzę, co zapisuje, niż gdybym miała stać nad nim przy biurku. A jak się uczą, to Oliwka leży na swoim tapczanie, a Jasiu na podłodze :D

    Gratuluję zakończonej pozytywnie jazdy!!! Widzisz, nie taki diabeł straszny. Ja jestem zdania, że człowiek na kursach niewiele się nauczy poza teorią, że tak naprawdę jazdy uczy się, dopiero jak się jeździ na co dzień.

    Sto lat, sto lat!!! Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!!! Przede wszystkim pociechy z dzieciaków i z M., i znalezienia pracy, która naprawdę będzie sprawiała Ci przyjemność, będzie dobrze płatna i bez żadnych problemów z wypłatą.

    Mam nadzieję, że to tylko jednorazowe zamieszanie z wyliczaniem godzin, a nie norma, bo faktycznie mało fajnie się zaczyna.

    Zdrowia dla Nika!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Z okazji urodzin życzę Ci, abyś była zdrowa, miała szczęście, uśmiech od ucha do ucha i abyś spełniała swoje marzenia małe i duże.
    Gratuluję Ci też zdania jazdy busikiem pocztowym :)

    Wasza Oreo to trochę nasz Chandler - też drze się pod drzwiami o różnych godzinach i w nosie ma, że człowiek dopiero co zasnął ;P

    Zdrowia Wam życzę, szczególnie chorowitkowi Nikowi. Uściski

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawa za zdanie jazdy busikiem. Najwazniejsze, ze zaliczylas to za pierwszym razem. Wg mnie kierownica z prawej stronu i dosc toporny busik bez wstecznego lusterka i z ograniczona widocznoscia to naprawde trudny do prowadzenia pojazd. Tym bardziej gratuluje.
    No i Happy Birthday, Agata!
    A nowa praca moze nie od razu, ale z czasem na pewno okaze sie fajna i warta zachodu, bo sa tam perspektywy. Nawet, gdy nie od razu beda z tego duze pieniadze.

    OdpowiedzUsuń