Sobota, 26 pazdziernika, byla meczaca, choc bardziej dla dzieciakow, niz rodzicow. Tymczasem to matka wieczorem narzekala jaka straaasznie jest wymordowana. :D Bi i jej kolezanki znowu wymyslaja sobie atrakcje i spotkania towarzyskie, a rodzice musza sie dostosowac. Tym razem jedna (to prawie zawsze jest ta sama; cos na tylku usiedziec nie moze) wpadla na pomysl zeby wybrac sie do naszego lokalnego parku rozrywki. O tej porze roku jest otwarty tylko w weekendy, ale poza normalnymi karuzelami oraz kolejkami gorskimi, maja tez straszydla, dom duchow i takie tam atrakcje typowo na Halloween. Kolezanka, ktora wymyslila cala ta wyprawe, byla juz tam z rodzina, ale tak im sie spodobalo, ze chciala pojechac jeszcze raz, z kolezankami. Poczatkowo planowaly jechac tam same, potem tylko 2-3 i oboje z M. nie bylismy zachwyceni. Malzonek w ktoryms momencie w ogole powiedzial, ze za male sa zeby tak samopas lazic. Na szczescie rodzice kolezanki chyba sami stwierdzili ze to nie przejdzie, wiec dodali ze beda tam tez oni, a potem dolaczyla inna mama. Zreszta, przeczytalam pozniej w regulaminie parku, ze dzieci 13-letnie i mlodsze, musza byc pod opieka doroslych, a na jednego doroslego moze przypadac czworo nieletnich. Nawet wiec gdyby dziewczyny nie wiem jak chcialy, nie dalyby rady byc tam same, chociaz nie jestem pewna czy ta zasada jest surowo przestrzegana... Skoro jednak panny mialy opieke doroslych, M. jakos juz ta wycieczke przelknal. ;) Im bardziej sie ona zblizala, tym wiecej zastanawialam sie nad logistyka. W tym parku bylam nie raz, ale nigdy nikogo tam nie podwozilam, samej nie zostajac. A przy wjezdzie od razu stoi budka i trzeba zaplacic za parking. I zeby to jakies grosze, ale parking kosztuje $30! Troche duzo zeby tylko zaparkowac i przeprowadzic corke do wejscia... Przeszukalam strone internetowa parku w poszukiwaniu jakiegos miejsca gdzie mozna podjechac i kogos wysadzic, a w koncu napisalam do mam innych dziewczyn, czy jest taka mozliwosc. Okazuje sie, ze nie ma. :O Na szczescie mama kolezanki zaoferowala, ze mozemy dziewczyny zawiezc do ich domu i potem rowniez od nich je odebrac, zebysmy nie musieli placic za parking. Przyznaje, ze bylo to z ich strony bardzo mile. Umowilismy sie, ze odstawimy corki okolo 13, wiec ranek byl w sumie calkiem spokojny i powolny. Dla mnie i Potworkow, bo M., choc mial wolne, nie spal od wczesnego ranka. Tym razem jednak nie z wlasnej woli. W koncu znalazl narty dla Kokusia i umowil sie na ich odebranie. Facet, ktory je sprzedawal, mieszka o godzine od nas, ale napisal, ze w sobote rano bedzie w pracy w miescie oddalonym o okolo pol godziny. Niestety, mogl sie spotkac z M. albo przed praca, o 6:30 rano, albo po, o 18. Malzonek stwierdzil ze i tak rano nie moze spac, wiec pojedzie i przynajmniej ominie korki. ;) W ten sposob, w dzien wolny musial sie zerwac o 5:30, ale oznajmil tylko, ze czego sie nie robi dla dzieci. Tymczasem to konkretne dziecko, zeszlo potem na dol zle jak osa i oznajmilo, ze nie podoba mu sie kolor (pomaranczowy), po czym wrocilo do lozka. Moj syn niestety jest jak ja - obudzony to wkurzony, a M., ucieszony zakupem, po powrocie od razu chwycil buty i zaczal je dopasowywac i przypinac do nart. Dla niezorientowanych, wpinane buty glosno trzaskaja, co potegowane jest jeszcze kiedy robi sie to na drewnianych podlogach i w akustycznym domu. ;) Ja tez to slyszalam, ale na szczescie juz nie spalam, tylko dobudzalam sie patrzac w telefon. Tak czy siak, po sniadaniu Potworki mialy sporo czasu na relaks, choc Bi, podniecona, wlasciwie podrygiwala po calym domu, nie mogac sie doczekac. Wreszcie, przed 13, zapakowalysmy sie do auta i pojechalam odwiezc ja do kolezanki. Bilet kupilam jej przez internet, wiec przy wejsciu musiala tylko pokazac kod. Wiecej dylematu mialam z jedzeniem, bo jadac na cale popoludnie, wiedzialam ze musi zglodniec. Tymczasem, park juz rok temu wprowadzil obroty bezgotowkowe. :O Dla mnie to nie problem, bo zaplace karta bankowa lub kredytowa, ale co mam robic z dzieckiem? Niektore kolezanki Bi maja wlasne karty, ale ja uwazam, ze moze z tym poczekac az bedzie zarabiac wlasne pieniadze, tym bardziej ze w Hameryce juz 15-latki lapia weekendowe i wakacyjne zatrudnienie. Nie chcialam polegac na rodzicach kolezanki, bo ci juz przeciez robili mi spora przysluge, zabierajac Starsza ze soba. Dalam wiec corce jedna z moich kart kredytowych, przestrzegajac ze jak ja zgubi, to bedzie miala szlaban na spotkania z kolezankami na pol roku. :D Nic nie mowilam M., bo juz sobie wyobrazam to gadanie: a co jak wyleci jej z kieszeni, a co jak ktos ukradnie i nabije mi na nia fortune, a czy ufam dzieciakowi, a on by nie dawal, ale robie to na wlasna odpowiedzialnosc, itd. Na szczescie panna przywiozla karte spowrotem, cala i zdrowa. ;) W ciagu dnia dostalam od dwoch mam, ktore byly z dziewczynami kilka zdjec, gdzie widac bylo ze sa rozesmiane i zadowolone.
Poniewaz wiedzialam ze dzieciaki, a szczegolnie Bi, byly zmeczone, poza tym Nik nadal kaszlal, wiec chcialam zeby porzadnie sie wyspali. Dlatego, choc planowalam zabrac ich na msze o 9:30, kiedy budzik zadzwonil i po ciszy w domu wywnioskowalam, ze wszyscy nadal spia, przesunelam go na pozniejsza godzine i jeszcze sie powylegiwalam. Starsza nastawila swoj na 8:30, a kiedy wstalam okazalo sie, ze Mlodszy tez sie wlasnie obudzil. Do kosciola pojechalismy wiec na 11, a potem od razu napisalam do taty, ze juz jestem, bo dopytywal (dobrze, ze glos mialam wylaczony) czy moze wpasc na kawe. Dziadek dojechal niemal o tej samej porze co M., ktory pojechal godzine pozniej do pracy, wiec rowniez godzine pozniej z niej wyszedl. Poniewaz moj tata mial w srodku tygodnia urodziny, wiec dzieciaki zlozyly mu zyczenia, a Bi wreczyla zrobione na szydelku, "trzymadlo" na pomadke ochronna. Nie wiedziala co dziadkowi zrobic, wiec zasugerowalam taka szybka (bo malutka) i w miare pozyteczna rzecz. ;) Potem symbolicznie wbilam swieczki w chlebek bananowy, zapalilismy je i zaspiewalismy mojemu tacie Sto Lat. Pechowo, kiedy probowalam zrobic zdjecie dziadkowi zdmuchujacemu je, Nik wszedl mi w kadr. :/
Malzonek za to ulegl blaganiom Kokusia i zasiadl do zamowienia mu telefonu, a przy okazji dodania czwartej linii i zmiany sieci. Nieuchronnie bowiem zblizaja sie urodziny Mlodszego i choc zostal jeszcze ponad miesiac, tym razem syn nie odpuszczal i uparcie przypominal, ze Bi dostala telefon miesiac przed urodzinami, wiec on tez chce go dostac wczesniej. I nie przyjmowal do wiadomosci, ze Starsza otrzymala go z takim wyprzedzeniem zupelnym przypadkiem, bo M. dostal ulotke o promocji. W koncu szanowny ojciec ugial sie pod presja i przejrzal oferty. Jak sie okazalo, w naszej sieci, kiedy jest sie juz ich klientami, o promocji mozna sobie pomarzyc. ;) W poprzedniej (do ktorej chetnie bym wrocila, bo miala duzo lepszy zasieg) niestety jest tak drogo, ze nawet jako nowi klienci, po dodaniu kolejnej linii placilibysmy niemal dwa razy tyle. Fuksem jednak (dla Kokusia) w trzeciej mieli niezla okazje. Bedziemy placic tylko $30 wiecej niz obecnie, ale dodamy linie dla Mlodszego (wraz telefonem), a nasza pozostala trojka dostala nowsze modele srajfonow. W ten sposob Bi otrzymala wlasny prezent urodzinowy pol roku wczesniej, bo chciala lepszy telefon. Trzeba przyznac ze biorac go, sugerowalismy sie, ze dzieciak moze zaraz zgubic lub zmasakrowac i wybralismy naprawde beznadziejny model, choc nie znajac sie na Samsungach, wyszlo to dopiero "w praniu". Starszej tak naprawde bylo wszystko jedno czy bedzie to Samsung czy iPhone, byle nowszy. Wybierajac wiec, M. wzial najlepsze, jakie dawali za darmo (z 3-letnim kontraktem), czyli 15-stki. Nie sa to wiec najnowsze modele, ale dla Bi bedzie to spore unowoczesnienie, a my z M. mielismy 13-tki, wiec tez pojdziemy ten krok do przodu, choc pewnie duzej roznicy nie zauwazymy. Co prawda jestem rozczarowana, bo moj stary model to byl "mini", a teraz juz go nie ma. Nie znosze upychac w kieszeniach i torebce wielkiego "kloca", ale coz, bede musiala przywyknac. :/ I tak wzielam najmniejszy z mozliwych, bo po prostu 15-stke, a reszta wybrala 15 Pro Max, wiec najwieksze. :O Szkopul w tym, ze malzonek pojechal do sklepu sieci komorkowej, gdzie powiedzieli mu, ze ta promocja jest tylko przy zamowieniu przez internet. Spedzil wiec ponad godzine z wirtualnym przedstawicielem, ktory mial milion pytan oraz dodatkowych ofert, zeby zlozyc cale zamowienie... A na koniec cos kliknal i okazalo sie, ze wylaczyl sobie okienko z komunikacja! :O To bylo juz w momencie podsumowania, ale wydawalo sie, ze bedzie musial polaczyc sie kolejny raz i zaczac od nowa. Malzonek porzadnie poprzeklinal i wyrywalby sobie wlosy z glowy, gdyby nie byla ogolona. :D Na szczescie, po kilku minutach dostal potwierdzenie transakcji, wiec jednak wszystko przeszlo. ;) Dzieciaki az przebieraly nozkami i chyba spac nie mogly, niczym przed Bozym Narodzeniem, za to rodzice podeszli do tego ze wzruszeniem ramion. Osobiscie planowalam zostac z moim starym aparacikiem jeszcze przynajmniej rok, ale coz. ;) Wieczorem poszlam wziac prysznic, myslac ponuro o tym, co czeka mnie kolejnego dnia. Pozniej przygotowalam sniadaniowki oraz ubrania dzieciakom i sobie, czego nie musialam robic od praktycznie roku. :O
Poniedzialek musialam wiec zaczac wczesniej niz zwykle, choc Bi i tak wyprzedzila mnie o kilka minut. ;) Mimo naszych rozmow z nia, ze nadal sie rozwija, (moze) rosnie, ze potrzebuje byc porzadnie wyspana zeby funkcjonowac w szkole, panna nadal wstaje skoro swit. Wyszykowalam sie jak co rano, z ta roznica, ze musialam tez od razu zjesc sniadanie i umalowac oko. ;) Spakowalam Potworkom sniadaniowki, nalalam wody do bidonow, a w miedzyczasie obudzilam Kokusia, zeby i on sie szykowal. Sprawdzilam w telefonie ruch na autostradzie i pokazalo ze jedzie rozsadnym tempem, a przynajmniej nigdzie nie bylo zadnego wypadku i zatoru. Wyslalam wiec Potworki na przystanek i konczylam szykowanie. Zanim wyszlam z domu, oni juz odjechali. Okazalo sie, ze telefon "sklamal", bo choc nie bylo korkow, to ruch na drodze byl taki, ze nie dalo sie nawet rozwinac wiekszej predkosci. Po prostu caly czas jechal czlowiek miedzy autami, bez mozliwosci skutecznego wyprzedzenia. Poczatkowo nawigacja pokazala, ze powinnam dojechac z 6-minutowym zapasem, ale po drodze ten zapas stopniowo sie kurczyl i ostatecznie zostaly mi dwie minuty. Coz, dobre i to. ;) Dojechalam do chyba glownej siedziby poczty w moim Stanie, gdzie mialam calodniowe szkolenie. Dostalam tymczasowa przepustke i zasiadlam w pokoju bez okien, z 10-oma innymi osobami. Szkolenie ogolnie bylo (tak jak sie obawialam) nudne niczym flaki z olejem, o tym czego nie wolno jako pracownik pocztowy, a co trzeba wykonywac, jak sie zachowywac, itd. Prowadzacy byli sympatyczni, ale wedlug mnie srednio przygotowani, bo zachwalali urzad pocztowy pod niebiosa, tylko ze opowiadajac o kazdym "przywileju", czy dodatkach, od razu dodawali, ze "och, ale to dopiero jak przejdziecie na stala trase". No dobrze, tyle ze przejscie na stala trase zalezy glownie od tego, do ktorego urzedu pocztowego trafisz. Jedni przejda po kilku miesiacach, inni po 10 latach, jesli wytrwaja tak dlugo. Tak samo z przyslugujacymi swietami. "Prawdziwi" listonosze maja wolne 11 federalnych swiat. Tacy poletatowi jak ja, poki co 6. Tylko, ze prowadzacy nie byl w stanie nawet wymienic ktore to swieta! Rozumiem, ze on tam juz ma dozywotnia ciepla posadke, ale szkoli nowych pracownikow, wiec takie podstawy powinien wiedziec! Poki co, okazuje sie ze przysluguje mi tylko ubezpieczenie zdrowotne (w Hameryce to akurat wazne) oraz moge wypracowac sobie platne wolne. Na 80 przepracowanych godzin, beda mi naliczac 4 godziny wolnego, czyli srednio 1 dzien na miesiac. To tyle dobrego, bo poza tym to raczej kicha. Moja pozycja (czytalam cos innego, a tu prosze) moze byc zatrudniona tylko na 40 godzin tygodniowo, co wynosi okolo 2-3 dni. Jesli to przekrocze, nie tylko nie bede miala zaplacone za nadgodziny, ale bede po prostu pracowac za darmo. :O Dodatkowo, szkolenie dotyczylo prac w calej poczcie, tymczasem w naszej grupie byli sami nowi listonosze. Nie bylo nikogo, kto bedzie pracowal w okienku, ani sortowal listy. I rozumiem, ze tak wypadlo, ale musielismy obejrzec mnostwo filmikow o sortowaniu paczek oraz kartek oraz zachowaniu przy kasie, co zupelnie nas nie dotyczylo. Przesiedzielismy tam 8 godzin, a wlasciwie 9, bo doliczyli przerwe na lunch, a mogli spokojnie skrocic wszystko o 2 godziny...
We wtorek pobudka rano, ale i tak pozniej niz dzien wczesniej, wiec ta 6:30 wydawala sie niemal luksusem. :D Po bardzo suchej jesieni i ostatnich wichurach, z drzew opadly niemal wszystkie liscie i widze przystanek dzieciakow jak na dloni, przyszlo mi wiec do glowy, zeby nie wychodzic, tylko popatrzec na nich przez okno. Zrobilo mi sie jednak zal psiura, bo przeciez on uwielbia ganiac za swoja pileczka, ktora zwykle jej rzucam gdy z daleka "pilnuje" przystanku. Dzien wczesniej wypuscilam tylko biedna Maye na siusiu, a pol godziny pozniej zostala zamknieta w domu do 14:50, bo o tej porze zwykle dojezdzaja Potworki. Nie chcialo mi sie wiec, ale przymusilam sie zeby jak zwykle wyjsc z dzieciakami i zabawic siersciucha. Na szczescie autobus dosc szybko przyjechal i wrocilam do chalupy. Dzien zlecial ekspresowo, bo mialam... rozmowe o prace. :O Tak, tak, jedno miejsce przypomnialo sobie o mnie. Po trzech miesiacach. :O Rozmowe mialam o 11:30, wiec tak ni w gruche, ni w pietruche, bo ciezko mi bylo sie skupic na czyms konkretnym kiedy na nia czekalam. Ocyzwiscie staralam sie zrobic cos pozytecznego, ogarnelam kuchnie, wstawilam zmywarke, przewietrzylam sypialnie, itd. Glownie jednak chodzilam w kolko po domu bez celu, zerkajac co chwila na zegarek... W koncu sie doczekalam i... byla to jedna z moich chyba bardziej intensywnych rozmow o prace. Duzo dostalam pytan w stylu "Jaki byl twoj najwiekszy konflikt w pracy i co cie to nauczylo?". Maglowaly mnie na zmiane dwie osoby, a calosc zajela godzine. :O Pod koniec zaczelam juz chrypnac, mimo ze popijalam przygotowana przezornie kawe. Nie oczekuje propozycji pracy, bo na niektore pytania ciezko bylo mi na poczekaniu cos sobie przypomniec, lub wrecz wymyslec. A pozycja ta i tak, choc zwiazana z moim doswiadczeniem zawodowym, od poczatku wydawala sie, ze to za wysokie progi na moje nogi. ;) W kazdym razie przezylam i potem moglam juz odetchnac, choc nabuzowana adrenalina, kolejny kwadrans krazylam po pokojach nie mogac zebrac mysli. Pozniej musialam juz sie zebrac do kupy i skonczyc przygotowywanie obiadu, zeby byl gotowy na przyjazd Potworkow. Dojechali i az przebierali nozkami, tego dnia bowiem przyszly nowe telefony, ale M. powiedzial im zeby nic nie wlaczali, bo najpierw trzeba je aktywowac. Wiecie jakich pokladow cierpliwosci wymagalo od nich to pol godziny czekania?! :D Okazalo sie tez przy okazji, ze Bi ma zapchany nos, nadal pobolewa ja gardlo, a Nik kaszle, wiec stwierdzilismy, ze trzeba basen odpusic... Zreszta, potem aktywacja wszystkich telefonow tyle zajela, ze i tak pewnie by nie pojechali... Dojechal z pracy malzonek i zabral sie za elektronike. Ku rozpaczy Potworkow (bo tyyyle to trwalo :D), najpierw posciagal ochronne folie i zalozyl szkielka na ekrany. Potem zaczela sie zabawa w aktywacje. Na pierwszy ogien poszedl telefon Kokusia, bo wiadomo, ze on na niego najbardziej czekal. ;) Z telefonami naszej pozostalej trojki, sprawa byla bardziej skomplikowana, bo wszyscy chcielismy poprzenosic dane, apki, zdjecia, itd. Pierwsza byla Bi, jako kolejna przytupujaca niecierpliwie, ale przez to, ze miala Samsunga a przenosila wszystko na Srajfona, musiala polaczyc je kabelkami i cale przesylanie trwalo wieki, czyli prawie godzine. ;) Powiedzialam M., ze mnie nie zalezy i moge poczekac az zrobi swoj, ale uparl sie, ze teraz ja. No dobra... Tu Srajfon i tu Srajfon, wiec pomimo ponad 6000 (!) zdjec, telefony przerzucily dane w pol godziny. W koncu malzonek wzial sie za swoj i... zonk. Gdyby nie to, ze bylo pozno i M. zmeczony, czlowiek zwijal by sie ze smiechu, ze wszystkim zrobil bezproblemowo, a jego telefon sie zbiesil. Jak tylko zaczal sie laczyc ze starym telefonem M, wyskoczylo (na nowym) ze potrzebuje software update. Malzonek westchnal i kliknal zeby sobie to zrobil, a telefon pokazal wiadomosc o tym, czego bedzie dotyczyla ta zmiana i... zastygl. Ja juz po chwili zrozumialam, ze sie zawiesil, bo nie dalo sie nic zrobic, nawet przesunac strony dalej, zeby przeczytac do konca opis zmian. Malzonek jednak uparcie czekal, bo "moze ruszy". Kiedy po polgodzinie nic sie nie zadzialo, zrobil aktualizacje oprogramowania w starym telefonie. Dalej nic. Poradzilam zeby zrestartowal zawieszony nowy, ale nie. Bedzie czekal. Potem poradzilam zeby pojechal do sklepu sieci komorkowej, bo zostalo 40 minut do zamkniecia. Nie, jemu sie nie chce. Do tego sklepu mamy zawrotne 5-10 minut jazdy, ale okey... W koncu posluchal mnie i zrestartowal telefon. Wtedy wreszcie cos sie ruszylo, pokazalo ze przenosi pliki ze starego telefonu, ale nadal wygladalo to dziwnie, bo stary nie pokazal nic. W koncu nowy telefon oglosil radosnie, ze przenosiny skonczone. Taaa... Tylko, ze przeniosl sobie to, na co mial ochote, czyli czesc zdjec, kontakty, ale juz nie wiadomosci i zadnych apek. A, poza Whatsappem, ktory sluzy po prostu do komunikacji, M. ma mnostwo waznych zwiazanych z kontami bankowymi i finansami. :O Byla oczywiscie fura przeklenstw, ale moja rada (po raz kolejny) zeby podjechal do sklepu, wywolala tylko wzruszenie ramion. Poradzilam wiec zeby zobaczyl na YouTube jak poprzenosic dane z telefonow. Nie, malzonek wpadl juz w taki "amok" rozpaczy, ze miotal sie po calej jadalni, przeklinajac raz po raz i pytajac sie losu dlaczego wszystkim przenosiny poszly bezproblemowo, a jemu oczywiscie jest pod gorke. :D Zrobila sie juz na tyle pozna godzina, ze zaczelam szykowac sniadaniowki dla dzieciakow i siebie, bo kolejnego dnia znow mialam wybyc na "szkolenie". Potem poszlam przygotowac ubrania zeby rano sie nie miotac, umylam sie, poczytalam Kokusiowi, a jak wreszcie zeszlam na dol, M. radosnie oznajmia, ze od nowa robi przenosiny danych. Kiedy wyrazilam zdziwienie, odpowiedzial z duma, ze sprawdzil sobie na YouTube jak to zrobic. No tak, tylko to JA to zasugerowalam i jakos dla mnie nie ma zadnego kredytu. ;) W kazdym razie, tym razem wszystko przenioslo sie jak trzeba, ale trwalo grubo ponad godzine. Potem jeszcze szybko chcielismy poustawiac lokalizacje, zeby moc znalezc swoje telefony, ale okazalo sie, ze choc z nami poszlo w miare sprawnie, to Nik, jako ze ma ponizej 13 lat, nie mial zalozonego Apple ID, ktore mu na szybko zakladalam, ale bylo juz tak pozno, ze lokalizacje ustawil tylko M., po czym wygonilam dzieciaki do spania, a i malzonek sie polozyl. Dla niego zostaly i tak najwyzej 4 godziny snu, a wszystko przez glupie telefony. ;)
Srode zaczelam duzo wczesniej niz bym sobie zyczyla. Z powodow dla mnie zupelnie niezrozumialych, poniedzialkowe szkolenie bylo na 8 rano, ale srodowe, z bezpiecznej jazdy (jako listonosz, nie ogolnie, bo przeciez wszyscy mamy prawko) juz na 7:30, przy czym w poniedzialek babka ostrzegla, ze srodowi szkoleniowcy sa dosc "staroswieccy" i zeby lepiej zaplanowac przyjazd na 7:20, bo spoznialskich nie wpuszczaja. Co okazalo sie nie do konca prawda, bo ktos przyszedl kilka minut po czasie i facet tylko spytal dlaczego sie spoznil, po czym ostrzegl, ze na konkretna nauke jazdy musi byc na czas, bo inaczej go nie wezma. Kolejna osoba zjawila sie po 8 i tej juz nie wpuscili, choc wedlug mnie, spokojnie mogli, bo gosciu prowadzacy byl tak flegmatyczny i powolny, a dodatkowo na poczatku sporo czasu wypisywalismy formularze, ze tak naprawde duzo tej osoby nie ominelo. W kazdym razie, tak wczesne rozpoczecie, oznaczalo ze musialam wstac o nieboskiej godzinie - 5:40. Nie pamietam kiedy ostatnio musialam sie zrywac tak wczesnie! :D Oznaczalo to rowniez chrzest bojowy dla Potworkow, bo tego dnia musieli wyjsc sami na autobus. Tu najbardziej sie obawialismy, ze wyjda i nie zatrzasna drzwi, choc po fakcie okazalo sie, ze drzwi zamkneli, bramki przesuneli zeby Maya nie lazila po domu, ale nie... zgasili lampki w kuchni! :D Wiadomo, ze teraz rano trzeba wlaczac swiatlo, no i palilo sie caly ranek i wczesne popoludnie. ;) Szkolenie bylo w zasadzie dosc nudne i poza kilkoma wymogami ktorych nie ma w zwyklym aucie, innym rodzajem pasow bezpieczenstwa, tak naprawde wszystko opieralo sie o zdrowy rozsadek. Tak jak napisalam, prowadzacy mial strasznie dziwna maniere i traktowal nas troche jak niewydolnych umyslowo. Mowil powoli i spokojnym glosem, a zebysmy mu nie zasneli, co chwila kazal kazdemu przeczytac cos z ekranu, lub mowiac, zwracal sie po imieniu do tej lub tamtej osoby. Specjalnie przygotowal kartki z naszymi imionami, zeby wiedziec kto jest kim. Czulam sie troche jak w szkole, co bylo czesciowo zabawne, a czesciowo irytujace. Kiedy zrobil przerwe, oznajmil, ze ten, kto sie spozni, bedzie musial zaspiewac piosenke. ;)
Naogladalismy sie tez mnostwa filmikow z kolizji z pocztowymi busikami (wiele smiertelnych) gdzie kierowca wylecial przez okno lub drzwi (jechal z otwartymi, bo one sa przesuwne i nie zapial pasow), gdzie busik wpadl do rowu i listonosza przygniotl, z potracen rowerzystow, malych dzieci i innych, "radosnych" wydarzen. Ze juz o calej serii zgniecionych skrzynek pocztowych przy cofaniu, obitych aut, wozow, ktore zostawione na biegu sobie odjechaly i cud ze zatrzymaly sie na drzewie a nie innym czlowieku, juz nie wspomne. Szkolenie trwalo (z przerwami) 6 godzin i przyznaje, ze odczuwam lekka paranoje, o co zapewne im chodzilo. :D Niestety, nauke jazdy busikiem i test z niej, mam miec dopiero w nastepny czwartek. :O Tak, jak pisalam przy poniedzialku, zupelnie bez sensu maja organizacje szkolen. Chcialabym miec to juz za soba, a jestem jedna z ostatnich testowanych w mojej grupie, bo biora tylko 2-3 osoby dziennie. W dodatku, test bedzie zawieral cofanie busikiem, a to odbywa sie za pomoca bocznych lusterek, bo nie ma nawet wstecznego. Wiekszosc tych pojazdow jest z wczesnych lat 90-tych (!), wiec o kamerze, czy czujnikach na zderzaku, mozna sobie pomarzyc. Jestem nastawiona mocno sceptycznie co do moich zdolnosci, a jeszcze spytalam pana co sie stanie jesli obleje (myslac, ze moze mozna przyjsc w innym terminie, bo masz 3 godziny na pocwiczenie jazdy i test; dla niektorych to moze byc za krotko), a on na to, ze ci, ktorzy zadaja to pytanie, najczesciej oblewaja i ze przeciez moge sobie zlozyc podanie gdzie indziej, bo nie kazdy musi byc listonoszem. :O Swietnie sie zapowiada... Ucieszylam sie za to, ze choc Potworki musialy wyjsc na autobus same, to do domu wrocilam przed nimi. Dotarlam jednak raptem pol godziny wczesniej, a tego dnia grafik byl nieco mocniej napiety, wiec nie mialam czasu na skomplikowane dania i przygotowalam po prostu hot-dogi. Potworki dojechaly, podalam im jedzenie i po chwili musialam sie zbierac z Kokusiem do wyjscia. Tego dnia mial ostatnie spotkanie w klubie rowerow gorskich. Pechowo, M. juz kolejny raz umowil sie do mechanika akurat na srode, wiec znow musialam upchnac rower Mlodszego w moim aucie. Jakosc sie udalo, dojechalismy nad jezioro i banda wyruszyla.
Chlopaki zjedli w pospiechu, zeby zaliczyc jeszcze jeden zjazd z najwiekszej gorki. Pozniej w koncu udalo mi sie zagonic Nika do auta.
Okazalo sie tez, ze Bi nie ma pracy domowej, zas Nik cos do przygotowania, ale termin dopiero za tydzien, wiec nie chcialo mu sie zaczynac.
W czwartek, z rozkosza pospalam "az" do 6:30. No co za rozpusta! :D Poranek to dzien swistaka: wstac, obudzic Kokusia, przygotowac mu sniadanie, wyszykowac sie do wyjscia i pojsc na koniec podjazdu zeby popilnowac gimnazjalistow. Ktorzy to jechali do szkoly zadowoleni niczym prosie w deszcz, bo kolejny dzien mieli miec wolny, wiec czuli sie jak w piatek. ;) Autobus podjechal dosc wczesnie, bo o 7:21, wiec szybko wrocilam do chalupy. Zanim jednak moglam wejsc do srodka, musialam wyrzucic kolejny "prezent" zostawiony przez Oreo.
W dodatku, naprawde stwierdzam, ze przez te "pocztowe" spotkania, jestem zupelnie rozkojarzona. Na smierc zapomnialam, ze czwartek to Halloween (dobrze, ze cukierki kupilam juz wczesniej), a przy okazji... urodziny M.!!! Po zakupach popedzilam wiec jeszcze do Polakowa, z nadzieja na kupno malego torcika tirmisu. Niestety nie dostalam, ale kupilam inne ciacho, zeby miec w co wepchnac swieczki. Wrocilam do domu, rozpakowalam torby, usiadlam na chwile z kolejna kawa, po czym zabralam sie za gulasz. Dobrze, ze to danie, ktore niemal robi sie "samo", bo malzonek napisal mi chwile pozniej, ze pojedzie po pracy kupic pieczone skrzydelka oraz udka kurczaka, takie "mini", bo dzieciaki je lubia. Nie ma jak ugotowac obiad, a maz wymysli sobie cos innego... :/ Wkrotce ze szkoly dojechaly Potworki, szczesliwe, bo przed nimi byl nie tylko dlugi weekend, ale tez wieczorne zbieranie cukierkow. Potem czekalismy na M., zeby przywitac go ze swieczkami na "torcie". ;)
Troche srednio sie zlozylo, ze w tym roku bylo naprawde wyjatkowo cieplo - 26 stopni. W dodatku, nawet po zmroku temperatura spadala bardzo opornie. Niby lepiej tak niz deszcz lub mroz, ale dzieciaki musialy zweryfikowac swoje kostiumy. Bi miala byc "cieniem", cala ubrana na czarno, ale ze bylo tak cieplo, stwierdzila, ze w dlugich spodniach oraz rekawach sie ugotuje. Ostatecznie wiec zupelnie sie nie przebrala, wyciagnela tylko z szuflady stara opaske imitujaca nietoperze uszy. :D Wreszcie zrobilo sie na tyle ciemno, ze dziewczyny ruszyly w swoja trase. Mialam niezly ubaw sprawdzajac co jakis czas ich lokalizacje, szczegolnie Kokusia, bo chlopaki wypuscili sie naprawde daleko. Sama za to przezylam spore rozczarowanie brakiem dzieciakow przychodzacych po slodycze. W ogole wydawalo mi sie, ze jakos malo ich w tym roku chodzilo po osiedlu. Dodatkowo nasz dom ma podejscie od boku i slabo oswietlone, wejscie gleboko i schowane za sciana salonu, a w dodatku zaluzje w oknie sa tak szczelne, ze praktycznie nie widac zapalonego w srodku swiatla. Do tego krzaki z przodu i chyba malo ktore dzieciaki zauwazaja, ze tu tez daja dobroci. ;) Tak sie cieszylam, ze w tym roku zostaje w domu i rozdaje slodycze, a tymczasem, poza Kokusiem i jego banda (ktorzy zaszli tylko dlatego, ze Nik chcial oproznic torbe, bo mu ciazyla :D) przyszlo zaledwie siedmioro. :O Widzialam kilka wiekszych grup, ale z (prawdopodobnie) powodow, ktore wymienilam wczesniej, do nas nie zaszli. Z drugiej strony dalo mi to spokojny wieczor na kanapie z malzonkiem. Dzieciakom nakazalam wrocic najpozniej o 20:30, pamietajac, ze kiedy dochodzi osma wiekszosc smarkaterii wraca i tak do domow. Mlodszy oburzyl sie, ze oni chcieli chodzic do 22! :D A potem sam wrocil o 19:45, bo widzial ze ruch na ulicach zamiera, a mial najdalej do domu i nie chcial wracac przez puste osiedla.
Piatek, czyli pierwszy dzien nowego miesieca, dzieciaki mialy wolne z okazji hinduskiego swieta Diwali, wiec mogli odespac wieczorne lazenie. Mnie o 7 obudzila Oreo, ktora domagala sie wypuszczenia na dwor. Poczlapalam na dol, otworzylam drzwi, kiciul wybiegl, a ja wdrapalam sie spowrotem na gore i padlam do lozka. Budzik mialam nastawiony na 8:30, ale po stresujacym tygodniu z wczesnymi pobudkami, czulam sie strasznie zmeczona, wiec zamknelam jeszcze oczy "na moment". Po czym okazalo sie, ze zrobila sie 9:45. :D Kiedy wstalam, przekonalam sie, ze Bi juz nie spi, za to Nik obudzil sie dopiero tuz przed... 11. :O Zanim laskawie zszedl na sniadanie, byla prawie 12. Ogolnie caly dzien to byla bitwa zeby zjedli cos normalnego, bo torby wypchane slodyczami, niestety kusily... Byla pogoda wlasciwie "letnia" i tylko kupy brazowych lisci wszedzie, wskazywaly ze to nie ta pora roku. Znow mielismy 25 stopni i okna pootwierane na cala szerokosc. Bi, ktora jak zwykle nie mogla usiedziec na tylku, zabrala Maye na spacer, a ta wrocila ziejaca niczym po maratonie. Zdecydowanie psiur sie starzeje... :( Nik, dla odmiany, spedzil caly dzien w pizamie i na telefonie i ubral sie niewiadomo po co, prawie o 16. Dobrze sie jednak zlozylo, bo Bi zachcialo sie pojechac do biblioteki. Nie bardzo mialam ochote, ale stwierdzilam, ze troche swiezego powietrza mi nie zaszkodzi, a Mlodszy uznal ze przejedzie sie tak dla samego przejechania. Przy czym, chce otworzyc drzwi od mojej strony w garazu (zeby nimi wyjsc i oszczedzic sobie brania kluczy), a tu zonk. Jedna strona sie lekko unosi, druga ani drgnie, a motorek burczy z wysilku. Napisalam do M. zeby nie probowal otwierac moich drzwi bo cos sie moze spalic i niestety musialam wyjsc normalnymi drzwiami. ;) I wziac ze soba klucze, co zreszta jest, jak widac, calkiem dobrym pomyslem zawsze, bo niewiadomo co sie moze stac. Juz kiedys urwala sie sprezyna otwierajaca drzwi, teraz poszla linka. Nie mowiac juz o tym, ze jesli zabraknie pradu, motorek tez nie zadziala...
W kazdym razie, pojechalismy do biblioteki, oddalismy ksiazki oraz filmy, a Bi zaopatrzyla sie w nowe. Wrocilismy do domu, gdzie M. juz uporal sie z drzwiami i reszta popoludnia i wieczor uplynely na ogarnianiu tego i owego, skladaniu prania, itd.
Do przeczytania!