Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

niedziela, 21 lipca 2024

Po powrocie tez dosc meczaco

Jak skonczylam ostatnio, do domu dojechalismy w czwartek poznym popoludniem. Po wakacjach, z ktorych prawie polowa to dluga podroz, czulam sie jak przemielona przez maszynke. Najchetniej przelezalabym kolejny dzien na kanapie, ale nie ma tak dobrze. ;)

W piatek, 12 lipca, pozwolilam sobie pospac dluzej, ale chyba nadal bylam nabuzowana po podrozy, bo choc nastawilam budzik na 9, sama obudzilam sie po 8 i nie moglam juz zasnac. A wczesniej, o 5:40, obudzila mnie Oreo dopominajaca sie wypuszczenia na dwor. Z wyjazdu przywiezlismy spowrotem zaskakujaco duzo jedzenia, bo sniadania jadalismy w kempingowej jadalni, a bylo tak goraco, ze ostatecznie nawet nie odpalilismy grilla i nie gotowalismy normalnych obiadow. Mimo wszystko, pomalu zaczynalo brakowac niektorych produktow, bo przed wyjazdem odpuscilam zakupy, zeby nic sie nie psulo. Trzeba sie bylo wiec wybrac do sklepu, choc patrzylysmy potem z Bi zaskoczone, ze mamy pustawy koszyk, gdzie zwykle sie z niego niemal przelewa. Mialam to upierdliwe uczucie, ze o czyms zapomnialam, ale na szczescie tylko mi sie wydawalo. Potem oczywiscie zahaczyc o bubble tea, bo Starsza az piszczala i o Dunkin' Donuts, bo Kokusiowi (choc zostal w domu) tez sie cos nalezalo. A na koniec jeszcze do banku wybrac kase, bo trzeba bylo zaplacic mlodej sasiadce za opieke nad kiciulem. ;) Po powrocie wstawilam pranie i juz nic mi sie nie chcialo, ale niestety, akurat w tym tygodniu w naszym miasteczku odbywal sie doroczny festyn z parada i fajerwerkami. Potworki gadaly o nim od tygodni, ale kiedy przyszlo co do czego, okazalo sie, ze jednak dorastaja i zmieniaja im sie upodobania. ;) Dwa lata temu Nik chcial obejrzec fajerwerki, ale wieczorem zapomnial, wiec polozylam go normalnie spac. Niestety, kiedy mu czytalam, zaczeli strzelac, a ze to niedaleko, wiec dokladnie bylo slychac. Moj biedny synek sie poplakal, wiec rok temu upewnilam sie, ze dojedziemy na te cholerne fajerwerki. ;) Podobnie, jeszcze rok temu Mlodszy koniecznie chcial obejrzec parade. Co roku wyglada ona podobnie, wiec nie ciagnelo mnie specjalnie, Bi tez nie za bardzo miala ochote, ale czego sie nie robi dla syna? Ostatecznie, w zeszlym roku bylismy wiec na festynie 3 dni pod rzad: w czwartek kiedy go otwierali, w piatek bo po fajerwerkach oczywiscie musieli zaliczyc jeszcze jakies karuzele i w sobote, bo po paradzie tez nie bylo mowy zeby wrocic od razu do domu. :D A w tym roku? Niby chcieli jechac, szczegolnie Nik. Nie przeszkadzalo mu nawet bardzo, ze jego najlepszy kumpel byl tam w czwartek i jego mama powiedziala ze raz wystarczy. ;) Bi od razu oznajmila, ze pojedzie tylko z jakas kolezanka. Potem jednak z jedna cos nie mogly sie skomunikowac, druga nadal jest na wakacjach, a trzecia (nasza sasiadka) oznajmila, ze festyn zupelnie jej nie interesuje. Zadne z Potworkow nie chcialo jechac ani na fajerwerki, ani na parade. :O Tymczasem w poludnie sasiadka napisala czy Starsza ma ochote przyjsc pobawic sie (chyba w tym wieku to juz bardziej "spedzic czas") z jej mlodsza corka. I tam dziewczyny zgadaly sie, ze chca na festyn jechac razem. Bi jechala wiec z mlodsza siostra swojej najlepszej przyjaciolki. ;) A jeszcze opowiem Wam smieszna sytuacje z tej wizyty u nich. Na propozycje przyjscia do nich, Starsza przytaknela, ze taaak, chce, ze mala A. to dla niej jak mlodsza siostra. "Mala" jest juz nie taka mala, bo w tym roku konczy 11 lat i calkiem niezle dogaduje sie i z Bi i nawet z Kokusiem. W kazdym razie, panna poszla, a niecala godzine pozniej dostalam od niej sms'a czy moge znalezc pretekst zeby zawolac ja do domu, bo ona juz nie chce tam byc. Normalnie wystraszylabym sie, ze zdarzylo sie cos powaznego, ale tych ludzi znam juz dlugo i ufam, wiec bardziej przewrocilam oczami na takie wymyslanie. Bi jednak wysylala nadal sms'y, ze "prooosze" i "chce do domu", itd. W koncu napisalam wiec do sasiadki, ze bardzo przepraszam (Starsza miala spedzic tam 3 godziny), ale potrzebuje corke w domu. ;) Na szczescie kobita nie dopytywala co sie stalo i za chwile Bi wrocila. Okazalo sie, ze ona myslala, ze pograja w Nintendo i poszydelkuja, a mlodsza panna chciala robic domowe blyszczyki. Nie dogadaly sie co do aktywnosci i stad Bi uznala ze woli wrocic. :D Na festyn wieczorem jednak nadal chciala z nia jechac. Popoludnie uplynelo wiec leniwie, ale wieczor (kiedy czlowiek chcialby odsapnac) zapowiadal sie intensywnie. Jak napisalam wczesniej, starsza corka sasiadki nie chciala jechac na festyn i wybrala zawody Taekwondo. :O Mama musiala ja wiec na nie zawiezc i spytala czy moge wziac jej mlodsza, a ona potem do nas dolaczy. Dla mnie oczywiscie nie bylo problemu, wiec o 18 podrzucila mi A., zapakowalam dzieciarnie do auta i pojechalismy. Karnety sa co roku drozsze. W tym jeden kosztowal juz $2, zas kazda przejazdzka to 4-5 karnetow. :O Dla swietego spokoju kupilam im wiec bransoletki, ktore zwracaly sie po okolo czterech przejazdzkach. Popedzili na jedna, ktora jest ich ulubiona od lat.

Gotowe na zawroty glowy ;)
 

Mogliby sie zmiescic we trojke, ale Nik uparl sie, ze pojedzie sam, wiec tylko dziewczyny usiadly razem. Potem pobiegli na kolejna, ktora tez wraca co roku. I znow, dziewczyny we dwie, Nik samotnie.

Ta zawsze przyprawia mnie o ciarki, bo barierke ma nisko i zadnych dodatkowych pasow...
 

Pozniej mala sasiadka chciala pojsc na takie wariactwo, ktore wiruje niczym beczka wokol wlasnej osi. Bi od razu spasowala, ale Nik najpierw tez stanal w kolejce, po chwili jednak stchorzyl. Na szczescie A. okazala sie zadna przygod oraz odwazna i zupelnie nie zrazalo jej, ze musiala isc sama. Poczekalismy wiec na nia, a potem przeszli na nowosc na tym festynie. Takie cos, co kreci sie w kolko najpierw wedlug wskazowek zegara, a potem przeciwnie. Potworki byly sceptyczne, ale po Nik oznajmil, ze to chyba najlepsza tam karuzela.

Po minach mozna poznac, ze adrenalina jest :D
 

Moje dzieciaki okazuje sie faktycznie dorastaja i robia sie... nudne. :D Po tych trzech przejazdzkach oboje oznajmili, ze oni wlasciwie moga juz wracac do domu. :O Powiedzialam jednak, ze mowy nie ma. Po pierwsze, sasiadka nadal nie miala dosc i musialam zaczekac az dotrze jej mama. A po drugie, nadal nie zwrocily sie im bransoletki! Mala A. zapragnela przejechac sie na czyms takim jak dwie rakiety, ktore wiruja i naprzemian opadaja w dol tak, ze spada sie niemal pionowo w dol, a po zmianie kierunku opada sie tylem, nie widzac zblizania sie ziemii. Jeszcze rok czy dwa lata temu, Potworki blagaly zebym pozwolila im sie na tym przejechac, a mnie az ciarki przechodzily i balam sie, ze sie porzygaja. W tym roku zadne sie nie przyznaje, ze kiedys chcialo, a oboje oznajmili, ze w zyciu. :D Kolejka do tego czegos byla jednak niebotyczna, a ze na raz moga sie krecic tylko 4 osoby, wiec poruszala sie w slimaczym tempie. Stanelam w niej wiec, a dzieciaki pobiegly znow na ta pierwsza. Tam rowniez jednak zebral sie tlum, dlugo nie wracali i w koncu zaczelam goraczkowo pisac do Bi gdzie sa, bo za chwile kolej A., po czym uswiadomilam sobie, ze trzymam w reku... torebke Starszej, z jej telefonem w srodku. :D Mala miala fuksa, bo dobiegla dokladnie w momencie, kiedy mogla wsiasc. Ja rowniez mialam szczescie, bo jeszcze nie skonczyla sie krecic, a dotarla w koncu jej mama. Potem jednak Bi odmowila juz pojscia na jakakolwiek przejazdzke, bo stwierdzila, ze po tej ostatniej zrobilo jej sie niedobrze. Faktycznie wygladala jakos blado. :D

Festyn najlepsze wrazenie robi wieczorem :)
 

Nik poszedl jeszcze z mala sasiadka na ta krecaca sie gora-dol. Na wieczor, podswietlona, wygladala zupelnie inaczej niz w dzien. Potem jednak nawet on stwierdzil, ze ma dosc. Kupili jeszcze po lodzie i sasiadki zostaly bawic sie dalej, a my wrocilismy.

Tak, ta drobinka posrodku jest tylko o rok mlodsza od Nika - dowod jak on ostatnio zaczal gwaltownie rosnac :O
 

Nie dziwie sie dzieciakom, bo dzien po powrocie z takiej podrozy, sama bylam wykonczona, a ja tam tylko stalam, czekajac az zejda z kolejnych karuzel. ;)

Po intensywnym wieczorze zaraz po powrocie, nie ma sie co dziwic, ze kolejnego dnia Potworki i ja spalismy do 9. Wczesniej obudzila mnie Oreo, ale ze ja tez do domu wpuscil nad ranem M., wiec zagadalam do niej i wystarczylo zeby ulozyla sie dalej do spania. Kiedy wstalam, Bi akurat tez sie przebudzala, ale Nik spal prawie do 10. W nocy przechodzily burze i rano nadal kropilo, wiec poczatek dnia byl leniwy i spokojny. Po sniadaniu Potworki snuly sie bez celu, a ja wstawialam pranie.

 

Bi udalo sie uspic Oreo w pozie na "kociatko". Juz dawno nie zasnela nam tak zwisajac na kolanach :D

Z pracy wrocil M., ktory ucial sobie drzemke na wiekszosc popoludnia. Wyszlo slonce, ale po deszczu wilgotnosc niemal dorownywala tej na Florydzie, wiec ponownie wlaczylam klimatyzacje, ktora wylaczylam rano. ;) Pojechalismy do kosciola bo M. mial pracowac w niedziele, a po powrocie machnelam szybko babke na oleju, bo kolejnego dnia mial nas tradycyjnie odwiedzic moj tata. Nooo... powinnam chyba napisac "szybko", bo Potworki uparly sie mi pomagac, wiec w rezultacie klocily sie i przepychaly zeby dopchac sie do miksera. Pozniej juz kazdy zasiadl do wlasnych ekranow, my z M. nadrabialismy ominiety na wyjezdzie odcinek "Rodu Smoka", i dzien zlecial. Taka to powolna sobota, choc po dlugim powrocie z wakacji chyba wszyscy jej potrzebowalismy.

Niedziela nie okazala sie lepsza. Malzonek pojechal rano do pracy, ale Potworki i ja moglismy spac do wypeku. W praktyce okazalo sie, ze Bi wstala przed 8, ja jakies pol godziny pozniej, zas Nik spal znowu do 10. :D Leniwy ranek, sniadanie, a pozniej przyjechali moj tata oraz z pracy M., praktycznie w tym samym czasie. Dziadek posiedzial znow pare godzin, ale uciekl godzine przed finalem Euro, bo stwierdzil, ze musi dojechac i sie przygotowac na kolejny dzien, zeby moc spokojnie zasiasc do ogladania meczu. :D My tez wlaczylismy final i... pierwsza polowa okazala sie nudna jak flaki z olejem. ;) Dobrze, ze w drugiej mecz nabral tempa.

Tu juz na ekranie radosc zwyciezcow
 

Po obejrzeniu rozgrywki zabralismy sie za tak fascynujace obowiazki jak gotowanie, ogarnianie naczyn, itd. Pozniej wyciagnelam Kokusia zeby zagrac w kosza, bo caly dzien siedzial przed malym i duzym ekranem, a poza tym jakis czas nie gralismy. Tego dnia byl upal 31 stopni, ale bez wilgotnosci, wiec kiedy znad podjazdu zaszlo slonce, bylo calkiem do wytrzymania. Potem podlac warzywnik oraz doniczki z kwiatami, prysznice i dzien zlecial.

Poniedzialek zaczal sie juz wczesniej, bo budzik nastawilam na 8. Czas bylo podjac ponownie bieganie, porzucone na czas wyjazdu. Martwilam sie o ta moja kostke, bo choc niby przestala bolec, to po graniu w kosza z Kokusiem poprzedniego dnia, znow zaczelam ja lekko czuc. Na szczescie dala rade. Kiedy wyszlam z domu, okazalo sie, ze mamy znowu wysoka wilgotnosc, wiec mimo ze bylo "tylko" 26 stopni, duchota przygniatala. Bieglo sie zaskakujaco dosc dobrze, choc po fakcie znow bolaly mnie miesnie ud, ktorych nie czulam juz ostatnio wcale. Tydzien przerwy i juz sie zastaly?! :O Po bieganiu sniadanie i trzeba bylo troche ogarnac. Poza zwyklymi porzadkami doszla mi para obrzydlistw. Podczas naszego wyjazdu, zgnilo kilka ziemniakow. Smrod w szafce niesamowity. Musialam wszystko wyciagnac, obejrzec, wywalic to, co popsute i wyszorowac szafke. Dodatkowo, zerknelam odruchowo na polke nad kominkiem i w pierwszej chwili myslalam, ze ktos wysypal tam jakies nasiona. Dopiero po chwili dostrzeglam prawdziwy horror. Pamietacie te skrobane jajeczka z Wielkanocy? Nie bardzo wiedzac co z nimi zrobic, zostawilam je na polce. Okazalo sie, ze z jakiegos powodu jedno peklo (a bylo na twardo, wiec sie popsulo) i cos tam zlozylo jaja. :O Pol polki zaslana larwami! Wiekszosc juz w formie poczwarek (to wlasnie je wzielam za "nasiona"), ale kilka nadal w formie bialych, pelzajacych robaczkow! Rzyg!!! Wyglada to na gatunek jakiejs niewielkiej muchy (poczwarki byly wielkosci ziaren sezamu), choc ekspertem nie jestem. W kazdym razie to tez musialam posprzatac, z lekkim odruchem wymiotnym. ;) Pozniej usiadlam troche do szukania pracy, bo w oferty nie zagladalam od ponad tygodnia, ugotowalam makaron do rosolu, ryz do zupy ogorkowej (bo jedna zupa to zbyt skromnie :D) i korzystajac z upalu (32 stopnie!) zabralam Potworki nad jezioro. O dziwo nie bylo mekolenia, ze chca kolegow. Ani wypozyczania desek czy kajakow. Az w szoku bylam. Spodziewalam sie, ze szybko zaczna sie nudzic i jeczec, ze chca do domu, a tu niespodzianka. Spedzilismy tam ponad dwie godziny i ostatecznie to ja dalam sygnal do wymarszu. A Potworki wyszly z wody tylko po to, zeby kupic i zjesc lunch.

Na poczatku porzucali jeszcze pileczka
 

Praktycznie caly ten czas spedzili w wodzie. Czy raczej glownie pod woda, bo zalozyli gogle i nurkowali obserwujac ryby. Ze Bi sie takie cos nie znudzilo, to sie nie dziwie, ale dla Kokusia to niezly wyczyn, szczegolnie ze ma kiepskie okulary. Na wyjezdzie pekly mu gogle, wiec na szybko dokupilam mu cos taniego w kempingowym sklepiku. Niestety, skoro tanie, to okazalo sie beznadziejne. Gogle nie przylegaja dobrze wokol oczu, wiec dostaje sie do nich woda, co przeczy samej ich idei. ;) W kazdym razie, Potworki wymoczyly sie na calego, a do domu wrocilismy dopiero tuz przed M. Obejrzelismy odcinek Rodu Smoka z dnia poprzedniego, bo o 21 to malzonek juz smacznie spi, po czym on poszedl robic cos przy przyczepce, a ja zajelam sie domowymi sprawami. Bi, ku swojej radosci, dostala zaproszenie do sasiadki, tym razem starszej, czyli jej najlepszej kumpeli. Wiekszosc poznego popoludnia grzmialo i nawet chwilke pokropilo, ale poniej sie niespodziewanie rozpogodzilo i coz, znow musialam podlewac zmeczony upalem ogrod. ;)

Coz... Ja wieczorem tancowalam z wezem ogrodowym, a w nocy obudzila mnie potezna burza z ulewa. Prognozy jak zwykle zasmialy mi sie w nos. ;) Wtorek zaczal sie od biegania. Ponownie bylo duszno i goraco juz od rana, ale dalam rade i nawet nie bylo zle, choc wrocilam spocona jak mysz. Umyc sie, zapodac sniadanie i moglam poogarniac to i owo, czekajac az obudzi sie Nik. Kawaler spal do... 10:30. :O Twierdzil, ze wcale tak pozno spac nie poszedl, ale ze nie pamietal co to byla za "wcale nie pozna" godzina, wiec smiem watpic. ;) Tego dnia mial byc najgoretszy dzien w tym tygodniu i chcialam oczywiscie zabrac dzieciaki nad jezioro, ale nieopatrznie zaproponowalam, ze mozemy wziac sasiadki. Potworki sie zgodzily, Bi oczywiscie z entuzjazmem, a potem sasiadka napisala, ze dziewczyny beda na polkoloniach i moga jechac dopiero o 17. :O Starsza stwierdzila, ze woli jechac po poludniu z kolezanka, niz w dzien tylko z bratem, wiec co bylo robic. Za to pojechalysmy do sklepu, bo pannie skonczyla sie jakis czas temu wloczka potrzebna do jednego projektu. Przed wyjazdem byla tam z tata, ale akurat nie mieli potrzebnego jej odcienia. Pojechalysmy wiec jeszcze raz i tym razem na szczescie byl. :) Po powrocie Potworki przygotowaly sobie domowe pizze, a ja w tym czasie gotowalam gulasz. Wrocil do domu M., chwile posiedzielismy i pogadalismy, a chwile pozniej przyszla kolezanka Bi i zgarnelam dzieciarnie nad jezioro. Tym razem Nik wzial kajak, a dziewczyny deski, ale niestety ostatecznie byla to nieco zmarnowana kasa. Troche w tym mojej winy, bo powinnam byla pomyslec. Mocno wialo i akurat zawiewalo do brzegu. Nik w kajaku radzil sobie niezle, ale dziewczyny na deskach byly szybko spychane ku brzegowi. Szczegolnie kolezanka Starszej miala spory problem z plynieciem w wybranym kierunku.

Wyruszaja na podboj siedmiu morz :D
 

Deski wypozycza sie na pol godziny, ale panny wrocily juz po 20 minutach. Nik "pozeglowal" dluzej, ale tez nie wykorzystal calej godziny. Cala trojka rzucila sie do wody, ale pechowo akurat na plazy zaczynali zawody w trojboju i zamkneli pomosty, pewnie zeby ratownicy mieli dobry widok na zawodnikow, choc wzdluz trasy na kajakach tez plywali opiekunowie. Dzieciaki wiec ponurkowaly i porzucaly pileczka. Kiedy po polgodzinie w koncu ogloszono, ze pomosty sa znow dozwolone, wszystkie dzieciaki rzucily sie do nich jakby zamknieto je na tydzien. :D Moja trojka tez. Widzialam ze na pomoscie grali w dosc popularna gre, gdzie dwie osoby staja kilka krokow od jego brzegu, po przeciwleglych koncach i graja w kamien/ nozyczki/ papier. Kto przegra runde, robi krok do tylu. Zabawa trwa, az w koncu jedna osoba jest juz tak daleko, ze po zrobieniu kroku w tyl, wskakuje do wody. Widzialam juz pare razy jak dzieciaki wisialy pietami w powietrzu i tylko na polowie stopy staly na pomoscie, ale uparcie wskoczyc nie chcialy. :D

Widac jak Nik nerwowo sie odwraca, sprawdzajac ile ma jeszcze do brzegu :D
 

Dlugo sie nie pobawili, bo sasiadka oznajmila, ze pojdzie kupic sobie cos do jedzenia. Byla prawie 19, wiec stwierdzilam, ze kupie im wszystkim kolacje. Pechowo bylo dosc sporo osob i czekalismy prawie pol godziny na jedzenie. :O Przed nami jakas para wziela caly wielki stos, wiec to pewnie przez nich. Najlepsze, ze owe malzenstwo mialo iscie hamerykanckie gabaryty i powinni raczej odpuscic sobie burgery z frytkami. ;) Kiedy sie doczekalismy, zostalo tylko na tyle czasu zeby dzieciaki zjadly. Nik zostawil polowe, bo chcial jeszcze koniecznie do wody, a potem musialam zagonic gromade do auta, bo napisalam sasiadce ze odwioze jej corke okolo 19:30. Ostatecznie zrobila sie 19:44. ;) W domu jeszcze szybko podlalam ogrod, bo prognozy znow pokazywaly raz burze, a raz tylko chmury. Coz, tym razem lunelo juz o 21, wiec moglam sobie odpuscic... Wieczorem zas panna Bi jak zwykle zapierala sie zeby nie isc na gore, az zasnela na fotelu. ;)

Na zdjeciu tego nie widac, ale glowa wisiala jej w powietrzu, tuz nad oparciem fotela :D

Sroda to ponownie poranne bieganie. Mimo duchoty i 28 stopni jeszcze przed 9 rano, bieglo sie calkiem niezle. Pozniej mielismy spokojny ranek z ogarnianiem domowego chaosu, a dla mnie z poszukiwaniem pracy.

Kiciul ulokowal sie w jednym z ulubionych miejsc, czyli na parapecie lazienki dzieciakow
 

Tego dnia postanowilismy zmienic scenerie i zamiast nad jezioro, pojechac na pobliski basen. Tak jak w zeszlym roku, w tym rowniez urzadzal on "foam party", a ze Kokusiowi sie bardzo podobalo, to w tym tez chcial pojechac. Bi rok temu stwierdzila, ze ta piana to takie dziwne uczucie, ale uznala ze pojedzie chetnie poplywac w basenie. Zjedlismy wiec wczesny lunch i pojechalismy sie schlodzic, bo ponownie mielismy 33 stopnie i wysoka wilgotnosc. Chociaz zgodnie stwierdzilismy, ze goraco - tak, ale Florydzie sie nie rowna. :D Dotarlismy chwile przed produkcja piany, wiec Potworki wskoczyly radosnie do wody.

Mimo wczesnego popoludnia, na basenie bylo wrecz pustawo
 

Ja po chwili tez, bo choc akurat dostalam okres, to dopiero sie rozkrecal i zalozylam moj specjalny stroj. Potworki po chwili poszly do specjalnego, glebokiego basenu, gdzie mozna skakac do wody. Nawet Bi, ktora w zeszlym roku stala i zastanawiala sie pol godziny, czy na pewno ma ochote. :D

Starsza

Mlodszy

W miedzyczasie zaczeli napelniac taras piana, wiec Nik po chwili popedzil tam. Oczywiscie w porownaniu z jeziorem, wyprawa na basen kosztowala mnie sporo wiecej, bo u nas place najwyzej $10 za Potworki (a czasem ich nie zauwaza i wjezdzaja za darmo), a tu za nasza trojke zaplacilam $27. Tez nie majatek, ale chcialam zostac tam jak najdluzej, zeby sie oplacalo. Poczatkowo dzieciarnia szalala z entuzjazmem, ale ten szybko opadl u... Bi. Nie wiem co ja ugryzlo, bo zwykle wystarczyla jej woda i dziecka nie bylo. A teraz poplywala z Kokusiem, poskakala do wody, ale po 40 minutach zaczela dopytywac kiedy jedziemy. Nik co chwila wychodzil z glownego basenu zeby w mniejszym skakac do wody, albo polazic po pianie, ale Starsza do piany nawet nie weszla i skakania pozniej tez odmowila. Za to jeczala, ze w jeziorze przynajmniej moze poobserwowac ryby, a tu jest za duzo ludzi w basenie (a tego dnia i tak bylo calkiem luzno) i nudno. :/ Poniewaz Nik sie jednak bawil wysmienicie, powiedzialam, ze trudno, musi wytrzymac.

Gwozdz programu
 

Po poltorej godzinie jednak ich zgarnelam, bo wiedzialam ze i Mlodszy byl zmeczony i na basenie zaczely sie robic tlumy. Zajechalismy jeszcze po drodze na stacje benzynowa, wzielam rodzicom kawe, Potworki lody (jakby w domu nie bylo...) i wrocilismy. Okazalo sie, ze mielismy wyczucie czasu, bo niecala godzine pozniej nadeszly chmury, zaczelo grzmiec, a po chwili lunelo. I tak burze juz przechodzily caly wieczor. Oreo uparla sie wyjsc na dwor, ale wrocila po jakims czasie przemoczona i juz sie o wypuszczenie nie dopraszala. Ciekawe dlaczeeego? :D

A wieczorem znow ktos wymiekl. Wyglada jakby sobie po prostu siedziala, a tak naprawde spala jak zabita. Podlaczylam jej telefon do ladowania, wylaczylam swiatlo, a ona ani drgnela :D
 

W czartek rano oczywiscie pobiegac, potem sniadanie i musialam zasiasc do szukania pracy. Tym razem nawet trafilam na dosc sensowne ogloszenie z okolicy, nie wymagajace pracy z domu. Cudow sie nie spodziewam, ale podanie zlozylam. Tego dnia wreszcie odpuscila wilgotnosc, wiec pomimo 28 stopni, bylo calkiem przyjemnie. Odkad wrocilismy z Florydy, klimatyzacja chodzila niemal caly czas, ale teraz w koncu moglam ja wylaczyc i pootwierac okna. Dla takiego maniaka wietrzenia, to niczym swieto. ;) Poniewaz trzy dni pod rzad spedzilismy czesciowo nad woda, w czwartek trzeba bylo od tego odpoczac, a za to odhaczyc odkurzanie i mycie podlog na dole, bo blagaly juz o litosc. W miedzyczasie oczywiscie jakies drobniejsze odgruzowywanko, lunch dla dzieciakow i dzien szybko smignal.

Podczas gdy ja halasowalam na dole, kiciul relaksowal sie u gory
 

Musialam tez wyslac maila do szefa, bo powrot do pracy mialam wyznaczony za troche ponad tydzien, a tymczasem nie dostalam zadnej wiadomosci. Prawdopodobnie po prostu przedluza mi "urlop", ale kto wie, moze zdecyduja sie po prostu rozwiazac firme i mnie zwolnic, albo moze jednak skads znajda kase i wezwa wszystkich spowrotem. Hahaha, taaa, na pewno... W kazdym razie, tydzien przed to milo byloby wiedziec co i jak. Odpowiedzi oczywiscie nie dostalam i ciekawe czy szef w ogole pamietal, ze zbliza sie ta data... Zadzwonic musialam tez do weta, bo Maya powinna miec w sierpniu coroczna kontrole. Niestety, oni nadal nie wrocili do pelnej obslugi po covidzie (to juz 4 lata!), dalej w telefonie automatyczna sekretarka przestrzega zeby nie pojawiac sie z objawami przeziebienia, itd. W rezultacie, umawiaja dziennie duzo mniej osob niz niegdys i Maye wcisneli dopiero na sama koncowke... pazdziernika! :O Z pracy wrocil M. i zajal sie podlaczaniem kamery oraz monitorka do przyczepy. Musial niestety dokupic zestaw, bo z kamera, ktora juz byla, ekran nie chcial sie polaczyc, a bez oryginalnego ekranu ciezko bylo stwierdzic, czy w ogole dzialala. Ja poszlam do ogrodu popatrzec co slychac w warzywniku. Niestety slychac slabizne. Cukinia znow na cos choruje i chociaz o tej porze roku powinnam juz za glowe sie lapac nad iloscia i szukac nowych przepisow, narazie zebralam DWIE cukinie, w tym jedna pokryta jakimis bablami. Podobno to choroba wirusowa. :/ Podobnie marnie maja sie ogorki. Pnacza padaja jedno po drugim i nie wiem czy to szkodniki (ktorych oczywiscie jest zatrzesienie) czy tez na cos choruja. :/ Choc tym razem i troche dalam ciala, bo pare dni nie sprawdzilam i znow zebralam kilka gigantow. Gdybym je zebrala 2-3 dni temu, pewnie mialyby rozmiar bardziej nadajacy sie do malosolnych. Tak naprawde nie wiem gdzie mi zlecialo popoludnie i wieczor, bo wydawalo sie, ze wystawilam kubly ze smieciami (oby niedzwiedz trzymal sie z daleka), poskladalam pranie, wzielam prysznic i nagle przyszla pora czytania Kokusiowi. :O Okazalo sie tez, ze jest lekki problemik z opieka nad Oreo kiedy bedziemy w Polsce. Pytalam wczesniej sasiadke (ta, ktorej opiekowalam sie ogrodem), ale tak ogolnie tylko mowilam o srodku sierpnia. Mowila, ze nie ma sprawy. Teraz jednak, kiedy podalam jej konkretne daty, okazalo sie, ze w jeden z weekendow wyjezdzaja cala rodzina. :/ Pechowo, drudzy sasiedzi rowniez wyjezdzaja w tym samym terminie, wiec nie ma komu powierzyc kiciula. Bede musiala poprosic tate zeby podjechal i sprawdzil jak sie miewa. Jak go znam, to wiem ze bedzie "zachwycony". :/

Piatek, piateczek, piatunio. :) No, akurat teraz, kiedy nie pracuje, a Potworki maja wakacje, zwisa mi i powiewa jaki mamy dzien tygodnia. ;) Mimo ze w nocy temperatura spadla do 16 stopni, jakos kiepsko spalam. Przebudzalam sie bez powodu, obudzilam sie kiedy szykowal sie do pracy M... Wisienka na torcie bylo pikanie czujnika na dym, o... 4:15! Znowu padly w nim baterie i zaczynam podejrzewac, ze jest zepsuty, bo mam wrazenie, ze dopiero co je wymienialismy! :O Wstalam, przytargalam krzeselko z pokoju Kokusia, stanelam modlac sie zeby sie nie zabic (krzeslo obrotowe) i wykrecilam dziada. Tym razem, nauczona doswiadczeniem, zanioslam czujnik od razu az do piwnicy i przywalilam lezacym tam kocem. ;) Potem wrocilam do lozka, ale ponownie zasnac bylo rzecz jasna ciezko... Rano bieganie, ktore tym razem poszlo zaskakujaco lekko. Poprzedniego dnia bylo jeszcze duszno, a ja z poczatkami okresu, wiec nie pobieglam calej mojej zwyklej trasy, bo zwyczajnie wymieklam. W piatek rano bylo rzesko i o 9 rano "tylko" 20 stopni, wiec od razu nawet okres az tak nie przeszkadzal. W czasie kiedy ja biegalam, a Bi wyciagnela Maye na sparer, nasz kot wybral sie na polowanie i po powrocie znalazlysmy przed frontowym wejsciem "prezent".

To chyba strzyzyk; szkoda ptaszka, wole zeby lapala gryzonie...
 

Potem mycie, sniadanie dla mnie oraz Bi i czekanie az laskawie wstanie Nik. Wstal o 10 i chcial z nami jechac na zakupy. Nie dla zabawy czy towarzystwa, co to, to nie, ale zeby po drodze kupic sobie karte podarunkowa do Roblox'a (dla niezorientowaych - to platforma z grami). Pojechalismy wiec do supermarketu, pozniej po ta nieszczesna karte, nastepnie do Dunkin' Donuts bo Mlodszy chcial napoj, a na koniec do znajomego miejsca z bubble tea, bo wiadomo, ze Bi nie odpusci. Tym razem wzielam sobie herbatke z matcha, ale mnie nie powalila. Smakowala praktycznie tak samo jak te, ktore zwykle biore, tylko miala taki lekko "zielskowaty" posmak. :D

Przynajmniej moge powiedziec, ze sprobowalam, ale wiecej juz raczej nie wezme
 

Potem w koncu do chalupy, modlac sie zeby lody wytrzymaly. :) Rozpakowalismy wszystko, zjedlismy lekki lunch, a potem Potworki zaszyly sie w swoich "jaskiniach", a ja zasiadlam do poszukiwania pracy. Kiedy wyszlam sprawdzic poczte, znalazlam na stoliku z przodu, takiego malego goscia. ;)

Miniaturowy (~3 cm) drapieznik :D
 

Pozniej wrocil M., z tradycyjna, piatkowa pizza. Zjedlismy, a w miedzyczasie dostalam zaproszenie na hinduska herbatke od sasiadki. Napisala, ze dzieciaki tez moga przyjsc sie pobawic, ale Nik oczywiscie nie chcial. Bi na poczatku tez sie zastanawiala, bo u jej kolezanki byla tez jedna z dziewczynek, ktora zna z pilki noznej. Ostatecznie poszla ze mna i dobrze sie bawily, najpierw ganiajac po jadalni kroliki, a potem grajac w badmintona. Ja wypilam pysznej herbatki i pogadalam z sasiadami oraz mama tamtej dziewczynki. Glownym tematem bylo oczywiscie padniecie Microsoft'u. Osobiscie zwrocilam na nie uwage tylko dlatego, ze w wiadomosciach podali cos o uziemnionych samolotach. Poniewaz niedlugo wylatujemy, wszelkie wiadomosci na temat problemow lini lotniczych natychmiast przykuwaja moja uwage. ;) U sasiadow okazalo sie jednak, ze w ich pracach poszkodowanych jest cala rzesza. Sasiadka cieszyla sie, ze zostawila laptop wlaczony i nie wylogowala sie na noc, dzieki czemu nie zrobil sobie zadnych update'ow i spokojnie mogla pracowac. Tylko co z tego, skoro polowa jej wspolpracownikow nie miala dostepu do wlasnych komputerow... ;) Posiedzialysmy tam z Bi 1.5 godzinki, po czym sasiedzi zaczeli szykowac sie do wyjscia na trening corek, wiec ja i drugi gosc szybciutko zabralysmy kazda swoja panne i sie ulotnilysmy. W domu M. oraz Nik akurat konczyli czyscic felgi w przyczepie. Moj malzonek ma bzika na punkcie czystosci swojego auta i widze, ze ten bzik przenosi sie na przyczepe. :D Pod wieczor niespodziewanie dostalam zaproszenie na rozmowe o prace. Co ciekawe, podanie zlozylam tam ostatniego dnia maja (!) i wlasciwie to juz zapomnialam, ze w ogole je wyslalam. No nic, wielkich nadziei sobie nie robie, ale przeciez nie napisze im, zeby dali mi spokoj bo niepotrzebna mi falszywa nadzieja... ;) A jesli sie zastanawiacie, to szef nadal nie odpowiedzial na mojego maila. :(

W sobote chetnie bym sobie pospala, ale Oreo nie pozwolila. Tak jak juz kiedys zrobila, tego dnia rowniez zaczela darcie o 4:31 nad ranem! :O Probowalam ja zignorowac, potem lekko zagadac, ale nie ustepowala, a ja sie kompletnie rozbudzilam. Zeszlam na dol i wypuscilam zolze, a potem wrocilam do lozka, zasnac jednak nie moglam bardzo dlugo. W koncu jednak przysnelam i kiedy o 9 zadzwonil budzik, nie moglam otworzyc oczu. Wreszcie podnioslam sie troche wyzej, oparlam o zaglowek i patrzylam w telefon, probujac sie dobudzic. Wczesniej kota musiala do domu ponownie wpuscic Bi, bo niespodziewanie Oreo przylazla mi do lozka. Juz bardzo dawno tego nie robila i ostatnio nawet gadalismy z M., ze kot nam "zdziczal", a tu prosze.

Mruczadlo
 

Obcierala sie, mruczala, wsadzala mi niestety w twarz zadek i chlastala po nosie ogonem... :D Po kilku minutach jednak jej sie znudzilo i polazla mrauczec w holu. Na ten ranek, mialysmy z Bi "misje". Pewnie juz zdazylyscie zapomniec, ze na urodziny Bi poprosila o remont pokoju. Kupilismy farbe i... tyle. Projekt musial najwyrazniej nabrac mocy urzedowej, bo minely ponad 2 miesiace i poza przestawieniem mebli, nic sie nie wydarzylo. W ktoryms momencie Starsza zaczela oklejac kaloryfer, listwy przypodlogowe oraz framugi, ale nie skonczyla. W koncu M. oznajmil w piatek, ze jesli dokonczymy z Bi wszystko oklejac i pozdejmujemy karnisze oraz zaluzje, on po pracy szybko pomaluje. Po sniadaniu zabralysmy sie wiec za dalsze przygotowania do malowania. Bi dokonczyla oklejanie, a ja zaczelam odkrecac karnisze. O ludzie! Niby proste zadanie, ale wiekszosc srub ledwie moglam ruszyc! Oczywiscie wkrecal je M, ktory jak to on, dokrecil je doslownie wciskajac w sciane. Dodatkowo, karnisze najwyrazniej wieszalismy zanim poprzednia farba dobrze wyschla, bo byly przyklejone jak na super glue. Podobnie jak pokrywy od kontaktow. Trzeba sie bylo niezle naszarpac, a ostatecznie odchodzily z wartwa farby. Mialo wiec byc szybko i latwo, a skonczylo sie na obolalej dloni oraz ramieniu i paru przeklenstwach. ;) Udalo nam sie jednak posciagac wszystko poza zaluzjami. Na wyciagniecie tych z wieszadel, nie starczylo mi krzepy. Wrocil malzonek, powyciagal zaluzje, pobklejalismy wiec jeszcze okna i... mial pobklejac sufit, ale machnal reka. Oczywiscie oznaczalo to, ze pomazial go farba, wiec czeka nas zamalowywanie go na bialo przy laczeniu ze scianami. Pokoj jednak Bi ma wreszcie pomalowany. Wyszlo calkiem niezle, choc osobiscie nie jestem fanka "nudnego" bezu. :D Najwazniejsze jednak, ze wyglada to rowno, bo kiedy wszystko schlo, mielismy watpliwosci, sciany bowiem mienily sie kilkoma roznymi odcieniami. :D Niestety, nie zrobilam zdjec "po", wiec wrzuce nastepnym razem. Srodek dnia minal juz typowo. Na obiad mieslismy gotowa zupe, wiec musialam tylko dogotwac ziemniaki, wstawialam i skladalam prania, pogralam z Kokusiem w kosza, a M. w tym czasie cos tam czyscil w przyczepce. Dla relaksu obserwowalismy przez okno kolibry przylatujace do karmnika i motyle, ktorych wyjatkowo duzo zlatywalo sie do moich tarasowych kwiatkow. Wiekszosc byla bardzo plochliwa, ale jednemu udalo mi sie pstryknac fote.

Niestety odmowil rozlozenia skrzydelek ;)
 

Poznym popoludniem pojechalismy do kosciola, bo M. znow mial pracowac w niedziele. Kiedy wchodzilismy, prazylo slonce i Nik narzekal na goraco. Gdy wyszlismy kropilo, a na horyzoncie wisiala wielka, czarna chmura. Myslalam, ze bedzie niezla burza, ale skonczylo sie na solidnej wichurze i ulewie. Przy frontowym wejsciu znow zrobila sie kaluza, a Mlodszy wyrazil chec pobieganiu po deszczu i pochlapaniu w niej stop. To byla taka typowa, ciepla, letnia ulewa, wiec wzruszylam ramionami zeby szedl jak chce. No i poszedl! :D

Jak widac Maya nie jest taka glupia zeby sie moczyc z wlasnej woli :D
 

Uff... Nadrobilam zaleglosci powyjazdowe. Tylko co z tego, skoro za "chwile" wylece do Polski i zrobia sie dwa razy dluzsze. :D

3 komentarze:

  1. Podziwiam, że biegasz mimo upałów. Ja rano nawet wysyłam męża na spacer z psami, bo ja nie mam siły. Jedynie wieczorami jestem w stanie funkcjonować poza domem.
    Wasza Oreo zrobiła się już dorosła i widać, że ma swój charakterek :) Nasze koty na szczęście większość nocy śpią, tylko młodszy ok. 4 rano lubi bawić się paczką chusteczek higienicznych (a tak staram się zawsze je chować).
    Trzymam kciuki nieustannie i pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem jak mają inni, ale ja za dzieciaka uwielbiałam karuzele, a im bardziej zwariowana i niebezpieczna tym lepiej. Teraz na sam widok takich atrakcji jest mi słabo – chyba im człowiek starszy, tym więcej zdaje sobie sprawę z tego, co może się wydarzyć, gdy coś pójdzie nie tak.

    Z tą pianą to Oliwka ma podobnie jak Bi. Niby było fajnie, ale jak ostatnio wspominaliśmy, to stwierdziła, że teraz by nie weszła, bo było dziwnie i później wszystko było sztywne. Ale Jasiu byłby chętny.

    My o awarii dowiedzieliśmy się na wakacjach też z wiadomości. Mnie to w ogóle by nie dotyczyło i Krzyśka prywatnie też, bo działamy na Linuxie, ale w pracy mają Microsoft, więc pytanie jak tam było.

    Mam nadzieję, że uda się z pracą. Ja tutaj, gdzie teraz piszę, też zapomniałam, że złożyłam podanie, bo odpowiedzieli po tak długim czasie. Może nie jest idealnie, ale ważne, że co miesiąc wpływa wypłata.

    Jestem ciekawa tego koloru u Bi, a Nikowi się nie dziwię, jak pada taki ciepły deszcz, to sama chętnie bym pochodziła boso po deszczu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma to jak letnie deszcze i ulewy: mozna w nich pobiegac, potaplac sie... jak za mlodych lat.
    Oreo niezla jest. Konkretna kicia, majaca swoje zwyczaje. Najlepsze, ze z pobudkami dziala dosc regularnie, niemalze jak w zegarku.
    Gratuluje, ze wciaz biegasz o poranku. Wymaga to dyscypliny i charakteru. Ja juz czesciej odpuszczam, niz robie biego-spacerek.

    OdpowiedzUsuń