Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 19 kwietnia 2024

Powrot do rzeczywistosci

Sobota, 13 kwietnia, w koncu byla spokojnym, leniwym dniem, kiedy poza popoludniowa msza, nigdzie nie wyruszalismy. Pogoda wybitnie pomagala w leniuchowaniu, bo caly dzien lekko padalo, a temperatura osiagnela "zawrotna" wartosc 12 stopni. ;) Malzonek pojechal rano do pracy, a Potworki i ja pospalismy sobie dluzej. Troche przeszkodzila w tym Oreo, ktora zostala na noc w chalupie, ale za to urzadzila darcie pod drzwiami o 7:10 rano. Obie z Bi jednak zawzielysmy sie, ze nie wstajemy, a Nik nawet sie nie przebudzil. ;) Ostatecznie obudzilam sie o 9:24 i musialam ostro walczyc z zamykajacymi sie nadal powiekami. Starsza wstala oczywiscie nieco wczesniej, ale Mlodszy pospal do...10. :O Ranek dzieciaki zaczely od seansu filmowego, czyli czesci VII Gwiezdnych Wojen. Film bardzo im sie podobal, choc nie mogli sie nadziwic jak bohaterowie z oryginalnej trylogii sie postarzeli. :D

Jak zwykle, czyli ujelam ich kiedy nikt nie patrzy w ekran :D
 

Oni skonczyli ogladac, a zaraz potem dojechal M. Zajechal jeszcze po drodze do Polakowa i mial jechac do mojego taty, wyciagnac poczte, ale... zapomnial. Ech... A moj tata ciagle dopytuje czy u niego bylam... Mimo, ze w ferie sie zdecydowanie nie nudzilismy, to jednak bez szkoly i treningow (do srody nadal naprawiali filter, a w czwartek nikt o treningu nie pamietal ;P) Bi miala duzo wiecej czasu na czytanie, wiec w sobote skonczyla druga z wypozyczonych w poniedzialek ksiazek. A obie to takie "cegly" po 700 stron. :O Wobec tego, od rana smecila mi, ze chce jechac do biblioteki. Szkoda, ze pogoda byla taka a nie inna, bo fajnie byloby pojechac znow na rowerach, a tak to musialysmy sie zabrac autem. Tam zas spotkala ja mila niespodzianka. Wziela trzecia czesc czytanej serii i szukala pierwszej z innej, ale nie mogla znalezc, mimo ze katalog twierdzil, ze powinna byc na polce. Podeszlysmy wiec do bibliotekarek. Jedna z dziewczyn poszla na zaplecze (ciekawe dlaczego ksiazka byla tam) i przyniosla poszukiwany tom, a wraz z nim inna ksiazke z tej serii i powiedziala, ze Bi moze sobie ja zatrzymac. :O Panna oczywiscie zachwycona, a ja zastanawiam sie od kiedy biblioteka rozdaje ksiazki bez okazji? ;) Pewnie mieli za duzo kopii... Wrocilysmy do domu i zostaly niecale 2 godziny do mszy. Zjedlismy obiad, chwile posiedzielismy i zaraz trzeba bylo jechac. W ten weekend Potworki opiekuja sie znow zwierzyncem sasiadow, wiec po powrocie pobiegly wypuscic ich psa i uchylic drzwi na taras, zeby i psiur i koty mogly swobodnie wychodzic i wracac. Pod wieczor poszli jeszcze raz, zeby nakarmic cala trojke i zamknac drzwi na noc. Bi zdala raport, ze pies nie chcial wyjsc na dwor, co troche mnie zaniepokoilo, bo musial wytrzymac z potrzebami fizjologicznymi do rana, ale ze bylo paskudnie, to bardzo sie nie dziwilam. Nawet oba koty byly w domu, a to jeszcze gorsze wedrowniczki niz Oreo, co chyba najlepiej oddaje sobotnia pogode. 

Nasz kot tez lenil sie w chalupie
 

Zreszta, od poniedzialku, nawet w te brzydsze i bardziej deszczowe dni, jakos temperatura domu utrzymywala sie na znosnym poziomie. A w sobote znow zaczal sie regularnie wlaczac piec... Moje dzieciaki przez te ferie byly niemozliwe do zagonienia do spania. Kiedy wiec ktorys wieczor zarwali do polnocy, w kolejny byli tak wyrabani, ze znajdowalam ich spiacych przy zapalonych swiatlach i tabletach. :D

Mozna i tak ;)
 

Niedziela to ponownie dluzsze spanie. Kot znowu zostal w domu na cala noc, ale rano, zamiast drzec sie pod drzwiami, przyszla miauczec do mojego pokoju. Kiedy jednak (polprzytomna) wymamrotalam "o co ci chodzi?", wskoczyla na lozko mruczac i ulozyla sie w nogach. ;) Nie wiem, sprawdzala czy zyje? :D Moj budzik zadzwonil o 8:30, ale nawet nie pamietam, ze go wylaczylam, a potem zbudzilam sie o 9:16. Zeszlam na dol, gdzie siedziala juz Starsza i przypomnialo mi sie, ze dzieciaki musza poleciec do zwierzakow sasiadow. Przeszlo mi przez mysl zeby wyslac sama Bi, ale kiedy tak robie (np. kiedy Mlodszy choruje) Nik zwykle ma pretensje, wiec trudno; poszlam i obudzilam go, pytajac czy chce isc, czy woli spac. Glupie pytanie w sumie, bo jak juz go obudzilam, to oczywiste, ze chcial isc. ;) Narzucili wiec na pizamy bluzy i popedzili. Na szczescie psiak sasiadow grzecznie wytrzymal i nie narobil nic w chalupie. Mialam nadzieje, ze niedziela bedzie dniem kiedy zaszyje sie w domu i nic mnie z niego nie wygoni. Niestety, napisala mama kolegi Kokusia, pytajac czy Nik ma ochote przyjechac do nich, dokonczyc maracas (a ja myslalam, ze skonczyli) i troche sie pobawic... Pamietalam jak rozczarowany byl Mlodszy w piatek, ze nie mieli czasu na zabawe, wiec jak moglam odmowic... Dzien zaczelismy ponownie od filmu (kolejnej czesci Gwiezdnych Wojen). Malzonek byl w robocie, a pozniej pamietal w koncu zeby podjechac do mojego taty. Wrocil do domu akurat na czas, zeby powiedziec synowi do widzenia, bo odwozilam go do kolegi. ;) Niby kawaler jechal na 2.5 godziny, wiec moglam spokojnie cos porobic, a nawet usiasc z kawa, ale jednak to uczucie ze jeszcze gdzies trzeba pojechac, nie pozwalalo sie porzadnie zrelaksowac. Pogode mielismy tego dnia zwariowana. To wychodzilo slonce, to zaraz sie chmurzylo i zaczynalo padac. Poznym popoludniem przeszly nawet dwie burze, na szczescie niezbyt gwaltowne. Oczywiscie kiedy jechalam po Kokusia, musialo akurat padac. ;) Trzeba przyznac, ze grzechotki wyszly im calkiem fajnie. Myslalam, ze poprzestana na napelnieniu jajeczek ziarenkami, ale oni doczepili jeszcze "trzymadla" z plastikowych lyzeczek.

Ta jest akurat biala, ale niektore byly kolorowe
 

A jesli pomysleliscie, ze dzieciaki mogly kupic cos gotowego, to nie mogly (a raczej, jak sie okazalo, nie "powinny"). Wszystko mialo byc wlasnorecznie zrobione. Az ciekawa bylam co Nik przyniesie do domu po tej wymiance. :) Mlodszy przyjechal glodny jak wilk, bo nie dostal nic do jedzenia, wiec niemal do 16 byl tylko po sniadaniu. :O Zaczynam myslec, ze ja to jestem jednak jakas glupia, bo zawsze staram sie odwiedzajace nas dzieciaki ugoscic i przygotowuje cos do szamania. Nie mowiac juz o tym, ze Potworki same zapraszaja swoich maloletnich gosci do rajdu po szufladach z przekaskami... W kazdym razie, Nik wciagnal miske zupy oraz dwie dokladki. Normalnie nie wiem gdzie on to zmiescil... ;) Pozniej w koncu moglam usiasc bez zerkania na zegarek. Akurat zaczely przechodzic nam nad glowami burze, wiec cudownie bylo patrzec przez okno i wiedziec, ze nie musi sie juz nigdzie wychodzic.

Oreo tamten weekend niemal caly przespala
 

Szkoda tylko, ze nie udalo sie zaliczyc spaceru, bo pomimo sredniej aury, mielismy 15 stopni, wiec nawet znosnie. Kiedy Nik sie w koncu najadl, musialam jeszcze zaciagnac go pod prysznic i na tym moje obowiazki sie skonczyly. :)

Swiety Mikolaj? ;)
 

A wieczorem, bez entuzjazmu i wzdychajac, wyciagnelam znow sniadaniowki oraz plecaki dzieciakow. Teraz, poza weekendami, nie bedzie juz dodatkowych dni wolnych az do naszej majowki, ktora jednak w przeciwienstwie do polskiej, jest dopiero na sam koniec maja.

Poniedzialek zaczal sie brutalna pobudka, bo laba sie oficjalnie skonczyla. :) Musze przyznac, ze i Bi i ja wstalysmy bez wiekszych problemow, za to Kokusia musialam budzic dwa razy, bo za pierwszym wyszlam na moment, a kiedy zajrzalam znow do jego pokoju, okazalo sie, ze nawet nie drgnal. :D Przynajmniej autobusy przyjechaly szybciutko, bo w obu przypadkach dopiero co doszlismy na przystanek. Rano bylo ledwie 7 stopni, ale po poludniu mialo stuknac 21, wiec Potworki ubraly sie jak na lato, tyle ze na wierzch zalozyly bluzy.

Ja laze w te i we wte, a Oreo patroluje ogrod z lwiej kociej skaly
 

Oni odjechali, a ja pokrecilam sie, odkurzylam, umylam kuchenke, wsadzilam naczynia do zmywarki, itd. Pozniejszym rankiem zrobilo sie tak cieplutko, ze usiadlam nawet na moment na lezaku na tarasie. Niestety, w koncu i ja musialam zbierac doopsko i jechac do tej mojej pracy - nie pracy. :/ O dziwo, szef przyjechal sprawdzic poczte, ale na moje pytanie czy ma jakies wiesci, odpowiedzial tylko, ze nie i szybciutko zmyl sie do swojego biura. Nie jestem typem zeby za nim biec i dopytywac, ale wiedzac ze moge go teraz dluuugo nie zobaczyc, zebralam sie w sobie i wychodzac do domu, zajrzalam do niego. Iiii... w zasadzie niczego sie nie dowiedzialam. :/ Kasa z Chin nadal "idzie". Pytanie, kiedy (i czy w ogole) dojdzie... ;) Wlasciciel nadal szuka funduszy i nie planuje sprzedawac firmy. No tak, tyle ze nie moga tez tak trwac w zawieszeniu w nieskonczonosc, bo jak odejda im wszyscy pracownicy, to beda firme rozkrecac od nowa. Szef nie lubi "szefowac" i naprawde malo orientuje sie jak wyglada takie zwykle codzienne pilnowanie testow, terminow i produkcji. Bez pracownikow w zyciu tego nie ogarnie, czego dowodem bylo jego dopytywanie kilka tygodni temu, jakie testy robilismy i jakie byly wyniki... Jedyna nowina byl fakt, ze najwyrazniej jednak nie musimy na gwaltu opuszczac budynku. Ponoc firmy ktorym grozi eksmisja, skrzyknely sie i znalazly jakies miejsce, tyle ze musi ono zostac dostosowane do potrzeb laboratoryjnych, a to moze potrwac i rok. Podobno (bo moj szef czesto powtarza rozne rzeczy jako pewnik, a potem okazuje sie, ze to tylko pogloski) zarzad obecnego budynku zgodzil sie zaczekac... Jednak z mojego punktu widzenia sama nie wiem czy to dobra wiadomosc. Gdybysmy pracowali pelna para, bylaby to oczywiscie wielka ulga. Ale tak... gdyby grozilo im wyrzucenie stad, moze ogolnie szybciej by sie zaczeli organizowac. A tak, to nie ma presji ani pospiechu... :/ Po wyjsciu z pracy podjechalam do taty zawiezc mu troche jedzenia, bo kolejnego dnia mial wrocic z Polski. W sumie najpierw powiedzial zebym sie nim nie przejmowala, bo w samolocie bedzie mial posilki, a do domu wroci pewnie poznym wieczorem i rano pojedzie sobie na zakupy. Ale kurcze, te samolotowe porcyjki sa mikroskopijne, nie mowiac juz ze czesto czesc takiego posilku jest zupelnie niezjadliwa. ;) Po drugie, po locie tate czeka jeszcze przejscie przez stanowiska imigracyjne, co moze zajac godzine albo dluzej, a potem 3-godzinna jazda autobusem. Nie wierze zeby nie byl glodny, wiec musial miec cos na kolacje oraz sniadanie. Uparlam sie wiec, ze cos mu przywioze, ale na to powiedzial tylko zeby w takim razie zostawic mu kromke chleba i plaster wedliny. :D Zawiozlam mu wiec pare kromek i kilka plastrow, a do tego dorzucilam drozdzowke, dwa jablka oraz kawal zapiekanki z makaronem i cukinia. Powinno starczyc na calkiem przyzwoity posilek. ;) Przy okazji zaczepil mnie (wscibski) sasiad taty, pytajac czy wszystko ok, bo jakis czas go nie widzial, a wczesniej zauwazyl ze czesto odwiedzaly go pielegniarki. Z jednej strony milo, ze sie interesuje, ale z drugiej wiem, ze z tata zyja na takiej srednio przyjacielskiej stopie, wiec faceta raczej po prostu zjadala ciekawosc. :D Wrocilam do swojej chalupy, gdzie urzedowali juz M. z Potworkami. Bi przyniosla dyplom za wyzwanie czytelnicze.

Dyplomik
 

Zadanie polegalo na wybraniu ksiazki, utworu poetyckiego lub przemowienia i napisanie listu do autora (nawet jesli jest juz zmarly) o tym jak owy tekst ma wplyw na twoje zycie lub postrzeganie swiata. Nawet nie kojarze co to za ksiazke panna wybrala, ale nie przeszla do kolejnego etapu, wiec dyplom otrzymala po prostu za udzial. ;) Po obiedzie Bi chciala przejechac sie na rowerze, wiec zaproponowalam, ze moge jej towarzyszyc i wtedy mozemy zjechac na szlak rowerowy, bo samej pozwalamy jej jezdzic tylko po osiedlu. Oczywiscie kiedy mowa o rowerach, Nik nie mogl przepuscic okazji zeby tez sie przejechac. ;)

No lato po prostu
 

Tylko M. sie wylamal, bo wolal przygotowac sobie jedzenie do pracy na kolejny dzien, wiedzac ze kiedy wroci pozniej z silowni, bedzie zmeczony. Przejechalam sie wiec z dzieciakami, choc zeszlo nam ledwie pol godziny, bo ze wzgledu na pozniejszy trening nie chcialam zeby sie zbyt zmeczyli, no i trzeba bylo wrocic na czas. Po powrocie Nik chcial jeszcze zagrac w kosza, wiec chwile z nim porzucalam, a pozniej juz musialam zagonic go do przebrania sie w stroj kapielowy. Dzieciaki pojechaly z M., a ja poskladalam pranie i mialam chwile na relaks z kawa. Kiedy wrocili, pozostalo juz tylko szykowac sie do snu. Wieczorem Bi oczywiscie znow zapierala sie przed pojsciem na gore, mimo ze zasypiala na siedzaco w fotelu. W koncu powiedzialam jej, ze za 15 minut ide spac i jesli do tego czasu nie przygotuje sobie przekasek do szkoly (najczesciej kroi jakies owoce i wklada do lodowki w docelowym pojemniku) i nie pojdzie na gore, to bedzie sama gasic na dole swiatla. To w koncu ja ruszylo, ale najwyrazniej tylko na moment, bo kiedy pozniej wdrapalam sie na gore, zastalam ja tak:

Nie mam pojecia jak ona zasnela w taki sposob...

Nie wiem nawet czy umyla zeby. :D Zgasilam jej swiatlo i zdjelam z nog kapcie, co przebudzilo ja na tyle, zeby sie chociaz polozyc na lozku w poprawnym kierunku. ;)

W nocy spalam fatalnie. Podejrzewam, ze bylo zwyczajnie zbyt duszno, bo sypialnia nagrzala sie przez dzien, ale na noc zamknelam okna gdyz zapowiadali ledwie 6 stopni. Spodziewalam sie, ze dom szybko sie schlodzi, ale sie przeliczylam. ;) W kazdym razie, obudzilam sie kiedy M. wstawal do pracy i potem przewalalam z boku na bok, nawet nie wiem jak dlugo... Rano oczywiscie nie moglam otworzyc oczu i jak zwykle daje sobie okolo 10 minut zeby sie dobudzic, tak tego dnia kimnelo mi sie i nagle mialam tylko dwie minuty. ;) Kiedy wstalam, bylam wiec polprzytomna. Jakos spakowalam pannie sniadaniowke i wyszlysmy. Rano byly zapowiadane 6 stopni, ale ze po poludniu mialo byc 18, to dzieciaki znow ubraly sie w (jak dla mnie) letnie ciuchy. Na szczescie panna w ogole nie czekala, bo akurat wyszlysmy i zobaczylysmy, ze autobus jedzie glowna droga w kierunku naszego osiedla. Bi podbiegla truchcikiem i dotarla akurat kiedy podjechal. Ja wrocilam do Kokusia, ktory tego dnia wstal juz bez problemu. Po chwili i on byl gotowy do wyjscia. Na przystanku byl tylko Nik i jeszcze jeden chlopiec z czworki dzieciakow, ktore tam zwykle czekaja, co bylo lekko niepokojace, ale autobus po chwili przyjechal, wiec nam nie uciekl. Mlodszy odjechal, a ja wrocilam do mojej "samotni". :D Ogarnelam co tam bylo do ogarniecia i trzeba bylo znow siasc nad ofertami pracy. Serio, to szukanie to jak praca na pol etatu co namniej. Korzystajac z pieknej pogody, zabralam Maye na spacer, dla niej i dla siebie tez, zeby ruszyc nieco spasiony tylek. ;)

Piesa i cudne azalie
 

W miedzyczasie zadzwonil moj tata, ktory wyruszyl juz w podroz powrotna, ale akurat mial przesiadke w Amsterdamie i godzinke do zagospodarowania. Z obiadu mialam do ugotowania tylko ziemniaki, wiec moglam spokojnie przegladac oferty i od czasu do czasu wychodzic na taras rozkoszowac sie pieknym, wiosennym sloncem. Wkrotce nadeszla godzina 15 i Bi dojechala ze szkoly. Przygotowalam obiad sobie oraz corce i ledwie zdazylysmy zjesc, a przyjechaly chlopaki. Kiedy juz wszyscy sie posilili, zastanawialismy sie co robic z reszta popoludnia, bo pogoda byla piekna, a we wtorki M. nie jezdzi z dzieciakami na treningi. W koncu padlo na przejazdzke rowerami, taka sama jak dzien wczesniej, tylko zabral sie z nami malzonek. Tu przypadkiem mielismy spora sensacje, bo zaraz obok szlaku, na czyims ogrodzie, siedzialy sobie... niedzwiedzie! :O Ta sama matka z dwojka mlodych, ktore co i rusz sie kreca w naszej okolicy. Takie sa juz przyzwyczajone do ludzi, ze matka tylko podniosla glowe, a mlode (wygrzewajace sie na sloncu) leniwie wstaly. Przelecialo mi przez mysl zeby pstryknac fote, ale nie wiedzialam w ktora strone beda chcialy ruszyc, wiec cofnelismy sie, a potem odjechalismy jeszcze kawalek, zeby zrobic im miejsce. Rodzinka misiow jednak poszla miedzy domami w glab ulicy, a nie w strone szlaku i po kilku minutach moglismy jechac dalej. Dojechalismy do docelowego punktu i tym razem to Nik marudzil, ze jaki to sens bylo w ogole brac rowery, skoro nie robimy takiego koleczka jak tydzien temu. Kiedy jednak znow zaproponowalam, ze moga jechac beze mnie, od razu zapewnil, ze bez mamy nie jedzie. :D

Widoki na rzeke oraz rybakow. Drzewa, jak widac, nadal mocno lyse
 

Myslalam, ze po powrocie odsapniemy troche i pojdziemy moze na spacer, ale M. juz sie nie chcialo. Zamiast tego wyszlam z Potworkami zagrac w kosza. Tym razem, wyjatkowo, zagrac chciala tez Bi, ale koniecznie z mama. Coz, z synem przegralam sromotnie, za to ogralam corke. ;)

Skubany, zwykle trafia
 

Pozniej, odganiajac komarzyska, podjelismy kolejna probe latania dronem Kokusia. Napisalam do producenta z pytaniem o co chodzi z tym GPSem, ale ciekawe czy w ogole odpowiedza... W kazdym razie, po dlugim czekaniu i klikaniu bez ladu i skladu w aplikacji oraz polaczeniach wifi, dron nagle zlapal siec, ale jak tylko Nik chwycil za kontrolke, natychmiast ja stracil. Po kilku nastepnych probach, klikaniu oraz czekaniu, nagle... znow ja zlapal! Tym razem Nik dal rade polatac kilkanascie minut, az dron nagle znow stracil siec i... polecial prosto w drzewa! Na szczescie na zadnym nie zawisl, tylko spadl, a ze pod nimi jest gruby dywan z lisci, wiec nic mu sie nie stalo. Tyle, ze to kolejna zagroska, bo powiedzmy, ze wezmiemy drona na kemping, a ten znow wymknie sie spod kontroli i poleci gdzies w gesty las, albo co gorsza, nad jezioro lub ocean? Bedzie po dronie... :/

Ja, Bi oraz Oreo, "okiem" drona
 

Tak czy owak, to problemik na inny dzien, a tymczasem wrocilismy do chalupy, wykapalam sie, przygotowalam ciuchy na kolejny dzien i przekaski dla Kokusia, po czym siadlam juz na wieczorny relaks. Zadzwonil tata, wiec odebralam, cieszac sie, ze jest juz w Nowym Jorku i po kontroli. Niestety, poza ta dobra nowina, okazalo sie, ze zepsul mu sie telefon i moze dzwonic tylko na aplikacje Whatsapp. Tymczasem mial zadzwonic do agencji, ktora zabierala go z lotniska do domu. No ale nie ma problemu, podal mi numer, zadzwonilam w jego imieniu, dowiedzialam sie  gdzie ma czekac, przekazalam i ustalilismy ze zadzwoni jak juz spokojnie bedzie w autobusie. Tymczasem, pol godziny pozniej dzwoni ta agencja, ze kierowca czeka, a taty nie ma. Mowie, ze przekazalam gdzie ma czekac, ale zadzwonie do niego (wytlumaczylam, ze moze rozmawiac tylko na Whatsapp'a) jeszcze raz i oddzwonie. Dzwonie raz, drugi, piaty, nic. Nie odbiera, a co gorsza aplikacja pokazuje ze ostatnio aktywny byl pol godziny wczesniej, czyli kiedy z nim pierwszy raz rozmawialam. Oczywiscie przyszlo mi na mysl, ze kiedy wyszedl z budynku, stracil wifi i aplikacja przestala mu dzialac, no ale gdzie sie podzial, ze nie znalazl busa?! Jak to ja, mialam juz oczywiscie wizje, ze gdzies potracil go samochod, albo mial jakis inny wypadek, itd. W miedzyczasie zadzwonilam do tej agencji czy moze oni maja jakies wiesci, ale kobita tez nic nie wiedziala i przekazala tylko, ze kierowca sie denerwuje bo w tych wyznaczonych do odbioru pasazerow miejscach mozna stac tylko przez krotka chwile. Przekazalam ze bede nadal probowac skontaktowac sie z tata, obiecalam ze zadzwonie jak cos bede wiedziec, po czym ponowilam proby dodzwonienia sie do rodziciela. Bezskutecznie. Nie wiedzialam czy to brak wifi, czy moze telefon padl mu kompletnie. Malzonek zaczal przebakiwac, ze w koncu bus bedzie musial odjechac, bo pewnie ma tez innych pasazerow i niewiadomo czy nie bedziemy musieli jechac po tate do NY. Kurcze, juz samo to niezbyt zachecajace, a jeszcze przeciez z tata nie bylo kontaktu! Niewiadomo czy znajdzie busa, czy skoluje jakis inny transport, czy uda mu sie jakos z nami skontaktowac, nic! Po kolejnej polgodzinie nerwowki i obgryzania paznokci, zadzwonilam jeszcze raz do tej agencji, spytac czy maja jakies wiesci i czy tata sie odnalazl. Tak! Nie wiedzialam czy sam ich znalazl, czy kierowca zaczal go szukac, bo ponoc poszedl w zle miejsce. Najwazniejsze jednak, ze go w koncu zgarneli. Oczywiscie moglam tylko miec nadzieje ze kiedy w domu zlapie wifi, to da znac ze wszystko w porzadku. 

Tej nocy, dla odmiany, spalam jak zabita. Gdzies nad ranem tylko zbudzil mnie kot, ktory bawil sie duzym paluchem u mojej stopy, wbijajac w niego pazurki. Najwyrazniej nieopatrznie wysunelam noge spod koldry. ;) W srode rano obudzilam sie i znalazlam wiadomosc od taty, ze dojechal. Cale szczescie. Autobus Bi przybyl juz o 7:17, wiec zobaczylysmy tylko z daleka jak podjezdza. Na szczescie dopiero musial okrazyc polowe osiedla, wiec panna przeszla na druga strone ulicy i "zlapala" go, kiedy podjechal od drugiej strony. ;) Wrocilam do domu, do Kokusia, po czym zaraz wychodzilam z nim. Jego autobus sie kilka minut spoznil, wiec chwile tam postalismy, ale na szczescie niezbyt dlugo, a temperatura szybko rosla i swiecilo slonce, wiec calkiem przyjemnie sie czekalo. Z samego rana bylo 5 stopni, ale kiedy wychodzilam z Kokusiem, termometr wskazywal juz 9, a caly czas robilo sie cieplej. Po poludniu znow mialo byc okolo 18. Po odjezdzie dzieciakow wrocilam ponownie do chalupy i zaczelam codzienne ogarnianie. :) Napisalam do taty, ze jestem wolna i moze zadzwonic kiedy ma czas. Sama nie chcialam zawracac mu glowy, bo wiedzialam, ze po powrocie ma kupe spraw do zalatwienia. Oddzwonil jednak za pare minut, bo okazalo sie, ze chcial wyruszyc z domu, po czym odkryl, ze w aucie... padl mu akumulator. :D Swoja nowa fure zaparkowal na koncu podjazdu i zastawil ja takim starym "trupem", ktory niestety nie przetrwal dwutygodniowego stania. Teraz wiec musial ladowac akumulator i mial troche wolnego czasu. ;) Zdal relacje, ze poprzedniego wieczora sam namieszal, bo ja przekazalam ze ma czekac przed zatoczka C2 (i pamietam wyraznie, ze powtorzyl po mnie poprawnie), a poszedl pod... C3. Dobrze, ze po dlugim czekaniu, z daleka zauwazyl busa, ktory przypominal tego opisanego przeze mnie, podszedl sprawdzic i... bingo! No ale tyle przebojow z telefonem bez sieci i skleroza... :D Z innych wiesci, historia "niezawodnego" NFZ. Moja tesciowa miala miec operacje. Czekala na nia dwa miesiace i w poniedzialek miala sie stawic w szpitalu. Przyjechala zgodnie z zaleceniami, na czczo, przyjeli ja na oddzial, a po kilku godzinach... powiadomili, ze nie maja krwi z jej grupy i operacji nie przeprowadza. :O Podali jej obiad, ale pozniej znow zostawili na czczo, szykujac wstepnie na operacje nastepnego dnia. We wtorek rano jednak oczywiscie nikt nic nie wiedzial, tesciowa siedziala nadal bez jedzenia, a godziny mijaly. W koncu po poludniu zaczela sie dopytywac i powiedziano jej, ze tego dnia to juz nie, bo chirurdzy przeprowadzili 7 operacji i sa zmeczeni. :O Wtedy moj tesc sie wkurzyl i... poszedl do lekarza z lapowka. Taka "motywacja" starczyla, zeby obiecac, ze tesciowa zoperuja w srode, najpozniej w czwartek. I w srodowy ranek M. napisal, ze mama juz po operacji. Jak jest lapowka, to i czas i krew sie znalazla. Moral? Polegajac tylko na NFZ, moga cie predzej wykonczyc niz wyleczyc i to wcale nie jest smieszne. Poznym rankiem zabralam Maye na spacer i juz pod jego koniec zaczelo sie chmurzyc.

"Znajoma" magnolia juz zaczela sie sypac
 

Temperatura rowniez spadala i jeszcze zanim dojechala ze szkoly Bi, musialam pozamykac okna, bo w domu wlaczylo sie ogrzewanie. :O Wrocily chlopaki i po obiedzie Nik namowil mnie na partyjke kosza. Potem znow sprobowal uruchomic drona, ktory jakims cudem polaczyl sie z GPSem. Malzonek wrocil z pracy zmeczony i z bolem glowy, bo twierdzil ze martwil sie o mame i nie mogl spac. W sumie nie ma sie co dziwic. Z tego wzgledu ustalilismy, ze wezme Potworki na trening, a on polozy sie wczesniej wstac. Ostatnimi czasy tak rzadko mam okazje podejrzec dzieciaki na basenie, ze nawet nie protestowalam, mimo ze robilo sie coraz chlodniej i zerwal sie nieprzyjemny wiatr. Pojechalam wiec i fajnie bylo popatrzec jak radza sobie w wodzie, ale z drugiej strony, niezle sie wynudzilam.

Tego dnia styl grzbietowy
 

Zapomnialam ksiazki, wiec po jakims czasie zaczelam krazyc po budynku, zeby zabic troche czasu. Niestety, M. przyzwyczail Potworki, ze po treningu moga sie jeszcze kilkanascie minut pobawic, wiec czekal mnie dodatkowy kwadrans siedzenia...

Tym razem Bi, choc akurat przyslonila sie reka
 

Kiedy wreszcie wrocilismy do chalupy, jak zwykle zostal juz tylko czas na kolacje i szykowanie sie na kolejny dzien.

Czwartek zaczal sie tak samo jak zawsze. Od rana padalo i bylo tylko 5 stopni, a co gorsza temperatura miala sie podniesc zaledwie do osmiu. Wyszlysmy z Bi troche wczesniej, ale zgodnie z moimi przewidywaniami, jak pogoda sie spierdzielila, to autobus przyjechal dopiero o 7:23. :D Wrocilam do Kokusia, ktory juz jadl sniadanie i za chwile ponownie musialam chwycic parasolke i wychodzic na ta paskudna pogode. ;) Po odjezdzie dzieciakow wrocilam do cieplutkiego domu i na szczescie nie planowalam sie juz nigdzie ruszac. Za to musialam chwycic za odkurzacz oraz mopa i doprowadzic podlogi do porzadku, wstawic pranie, rozladowac zmywarke i takie tam, upierdliwie nawracajace obowiazki. :D No i sprawdzic kolejny raz ogloszenia o prace, ble... Kiedy sie siedzi w domu, to dni mijaja oczywiscie ekspresowo, wiec szybko nadeszla godzina 15 i wrocila Bi, a niedlugo pozniej chlopaki. Dzien wczesniej odkrylismy z malzonkiem pojemnik truskawek, ktore kupilam przed feriami i o nim zapomnialam. Polowe trzeba bylo wyrzucic, bo splesnialy, a i reszta wygladala malo zachecajaco. Szkoda bylo jednak ich wywalic, wiec szybko upieklam placek. Przepis dosc podobny do tego z jablkami, ale jednak ciasto wyszlo troche "ciezsze" i nieco inne w smaku. Mnie nie zachwycilo, ale M. wiadomo, ze zje. ;)

Na wyglad podobne do tego z jablkami, ale to jednak nie "to"
 

Tego dnia juz malzonek zabral Potworki na basen, wiec mialam godzinke dla siebie, a ostatecznie okazalo sie, ze przegadalam ja z kolezanka. Wlasciwie moglam ten wieczor spedzic zupelnie inaczej, bowiem middle school (czyli szkola Bi) organizowala spotkanie zapoznawcze dla rodzicow dzieci, ktore maja do niej isc od wrzesnia. Czyli w naszym wypadku chodzilo o Kokusia. Poniewaz jednak chodzi juz tam Starsza i bylam w tej szkole kilka razy na roznych spotkaniach, stwierdzilam ze odpuszcze sobie, no chyba ze Nik bedzie chcial jechac. Spotkanie niby dla rodzicow, ale rok temu chyba polowa przyjechala z dziecmi. Mlodszy mial co prawda wycieczke do tej szkoly w poniedzialek, ale pomyslalam, ze moze bedzie chcial pojechac rozejrzec sie jeszcze raz. No coz, szkola mu sie kompletnie nie podoba i nie chcial, nawet jesli oznaczaloby to ominiecie plywania. :D Od tego dnia trenerzy zabronili dzieciakom bawic sie po treningu, bo ponoc ostatnio ktos tam rozrabial i biegal po mokrych kaflach (a to hazard), wiec wrocili szybciej niz od wielu miesiecy. A pozniej to wiadomo: kolacja i do lozek.

I dokulalismy sie do piatku. ;) Autobus Bi ponownie przyjechal dopiero o 7:23, ale ze bywalo juz duzo gorzej, to nie ma co narzekac. Przynajmniej nie padalo i bylo "az" 7 stopni. :D Pol godziny pozniej wyszlam na autobus z Kokusiem, ktory zadowolony wzial ze soba tylko sniadaniowke oraz torebke ze swoimi maracas. Tego dnia wsrod VI klas odbywala sie fiesta i zamiast lekcji mieli wymiane przygotowanych przedmiotow, poczestunek z latynoskich przysmakow oraz film. To takie doroczne "swieto" dla szostoklasistow, na zakonczenie cyklu lekcji o Ameryce Poludniowej. Ja wrocilam do domu, ale dlugo w nim nie posiedzialam, bo musialam wyruszyc na cotygodniowe zakupy. Wrocilam, rozpakowalam torby i choc chcialo mi sie srednio, to stwierdzilam ze psu tez sie cos od zycia nalezy i zabralam Maye na spacer. Po powrocie zajelam sie juz zwyklymi domowymi pierdolami oraz... przegladaniem ofert pracy. Ech... odechciewa mi sie juz po prostu... :/ A wiecie czego nie lubie najbardziej? Technologia poszla do przodu i na wiekszosc ogloszen mozna odpowiedziec doslownie kilkoma kliknieciami, bo wszystkie informacje automatycznie sciagane sa z wgranego CV. Po to, miedzy innymi, warto jest zalozyc konto na stronach do szukania pracy. A mimo wszystko, niektore firmy przekierowuja cie na ich wewnetrzna strone, gdzie w celu aplikacji, musisz zalozyc konto. I po co, pytam sie?! Wiadomo, ze szansa, ze wezwa mnie na rozmowe i zaproponuja posade, jest niewielka, bo jestem jedna z zapewne kilkudziesieciu kandydatow. A mam wystarczajaco kont w roznorakich miejsc w sieci, gdzie musze pamietac login oraz haslo. Nie potrzebuje dokladac sobie nastepnych... A sa jeszcze gorsze firmy. Takie, ktore przekierunkowuja Cie na swoja strone, kaza zakladac konto, wladowac CV, po czym... masz w rubryczkach wypisac edukacje oraz historie pracy (z datami oraz zakresem obowiazkow), ktore sa przeciez wyszczegolnione wlasnie w CV! Kompletnie bez logiki i zdarza sie, ze z frustracji wychodze i nie koncze aplikacji, bo szlag mnie trafia. W kazdym razie, wrocila do domu Bi, ktora zaraz jednak zabrala sie z kolezanka z sasiedztwa do biblioteki. Poradzilam zeby wziely rowery, bo wtedy to 5 minut, ale postanowily isc pieszo. Na nogach idzie sie juz okolo 20 minut, ale stwierdzily, ze latwiej bedzie im niesc ksiazki. Hmmm, plecakow nie wynaleziono, czy co? ;) Po wyprawie do biblioteki, poszly do sasiadow jeszcze troche razem spedzic czas, a w miedzyczasie chlopaki przyjechali z cotygodniowa pizza. Nik byl bardzo zadowolony z fiesty i kupionych (za pesos, ktore nauczyciele rozdawali przez kilka tygodni za dobre zachowanie :D) zdobyczy. Niektore przedmioty faktycznie nawiazywaly do kultury latynoskiej i byly wykonane recznie, np. zrobione z klamerek na ubrania laleczki (worry dolls), ktore wklada sie na noc pod poduszke zeby zabraly ze soba zmartwienia. W niektorych jednak dzieciaki (i rodzice zapewne) poszli na latwizne i kupili gotowce. Nik przyniosl miedzy innymi bransoletke ze sztucznych muszelek, ktora wyraznie byla kupna oraz gotowe dzwonki, na ktore ktos po prostu przykleil naklejki kaktusow oraz kapeluszy sombrero. Czyli niby wszystko mialo byc wykonane wlasnorecznie, a wyszlo jak zwykle. :D Bi wrocila od kolezanki i wieczor uplynal ekspresowo. Kolejnego dnia mialo padac, wiec zaprosilam jeszcze Kokusia do gry w kosza, bo istnialo ryzyko, ze w sobote utkniemy w chalupie. :)

Milego weekendu!

3 komentarze:

  1. Jejku, u Was wcale takiej złej pogody nie ma. Nawet troszkę zazdroszczę, bo u nas po wysokich temperaturach, przyszło okropne ochłodzenie i co chwilę pada deszcz. Musimy palić w piecu, więc to dodatkowy problem.
    Wasze Oreo i Maya są słodkie. Hihi, koteczek cudnie sobie śpi, a to że się drze - no cóż, norma :P
    Nasze zwierzęta teraz po prostu ogłupiały (mam 3 suczki i wszystkie mają cieczkę. Na szczęście już niedługo będzie można je wysterylizować), kocury za to turlają się po podłodze, zrzucają rzeczy z półek - istny dom wariatów. Dobrze, że syn ma mocny sen i nic go nie budzi, ale ja to się troszkę już wkurzam.
    Podoba mi się, że u Was dzieci mają tak urozmaiconą naukę i co chwilę jakieś ciekawe dni w szkole.
    Hehe, Ty z tatą masz takie przygody jak ja z rodzicami i znajomym, z którym zawsze jeżdżę wszystko załatwiać :P Bez nich po prostu byłoby nudno!
    Życzę Ci, żeby w końcu wypłacili Ci wypłatę i nie trzymali w zawieszeniu.
    Dobrego tygodnia, uściski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super im wyszły te marakasy i ogromne brawa za pomysł z łyżeczkami!!! Ja to jednak nie mam takiego zmysłu konstrukcyjnego, bo bym na to nie wpadła, a one jednak sprawiły, że całość prezentuje się lepiej, niż gdyby było samo jajko. Chłopaki z tymi grzechotkami mieli tak, jak Oliwka robiła tę swoją niedawno. Z tym, że ona nie tylko miała zrobić samodzielnie, ale jeszcze z naturalnych produktów, więc wszelkie plastiki odpadały - przez co robiła wtedy z kokosa.

    Ja też zawsze przygotowują coś do jedzenia. Jeśli spotykają się po szkole, to robiłam obiad – taki najbardziej prawdopodobny, że każdy zje, więc zazwyczaj frytki i mięso, a jeśli wpadają po obiedzie, to zawsze mają jakieś ciastka i inne rzeczy do przegryzania.

    Oczywiście to nie jest powód do żartów, ale wyobraziłam sobie czterech Chińczyków, którzy idąc pieszo, niosą złotą lektykę, w których są pieniądze...

    Wyzwanie czytelnicze Bi podoba mi się znacznie bardziej, niż w tej formie co jest u nas.

    Człowiek czasami siwieje przez rodziców. Ale że też agencja sama nie dała Ci znać, że znaleźli tatę, skoro wiedzieli, że nie możesz się do niego dodzwonić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hey, to ja - tarheel, na cito, bo chce sie tu znalezc/wpisac, zeby mnie blogger zapamietal (albo nauczyl sie mojego nowego IP addressu), bo mnie (po zmianie komputera) w ogole nie wpuszczal. No to jestem! A juz sie martwilam, ze zamknelas bloga, Agato, i jedynie bedzie dostepny dla znajomych IP addressow i nie bedzie szansy na wejscie.

    OdpowiedzUsuń