Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 5 kwietnia 2024

Po bardzo krotkim Swiecie

Sobota, 30 marca, zaczela sie pozniej niz zwykle, ale wczesniej niz normalnie w dzien wolny, bo na 10 rano chcielismy jechac swiecic koszyczki. Niestety, tutaj mamy bardzo ograniczone opcje, bo moglismy wybrac wlasnie ta godzine, lub 12, w innym kosciele. Ta pozniejsza to jednak dla mnie ni w gruche, ni w pietruche, bo o tej porze mialam nadzieje juz kontynuowac swiateczne przygotowania.

Wielkanocne akcenty. Forsycje scielam dzien wczesniej, liczac na to, ze w cieple szybko rozwinie kwiatki, ale niestety zajelo jej to kilka dni i w swieta nadal byla "lysawa"
 

Pojechalismy wiec na 10 i troche zalowalam, ze wybralismy akurat ten kosciol. Znamy ksiezy z tej parafii i znamy ksiedza, ktory prowadzil swiecenie, a byl on z innej. To wazny szczegol. :) Ksiadz najwyrazniej byl kompletnie nieogarniety i nikt nie przekazal mu co i jak. Sam mial sutanne, ale zgarnal do pomocy jakiegos ministranta, ktoremu juz jednak nie kazal sie przebrac, wiec chlopiec byl w dzinsach i bluzie. To jednak pikus. Ksiadz cale blogoslawienstwo odprawil stojac tylem do ludzi. Nie bylo zwyczajowej opowiesci o symbolach pokarmow w koszykach, itd. W dodatku poprowadzil je chyba po lacinie, bo choc probowalam sie wsluchac, to (przez to ze nie mial mikrofonu i byl odwrocony) nie zrozumialam ani slowka. Ludzie naokolo tez patrzyli na siebie, otwierajac szeroko oczy i wzruszajac ramionami. ;) A na koniec, ministrant niosl naczynie z woda swiecona, a ksiadz... maczal paluchy i tak kropil po koszykach! :O Pierwszy raz widzialam cos takiego! Nie wiem, nie znalazl kropielnicy, czy co?! :D Ale przeciez ktos poprosil go zeby przyjechal do tej parafii i wzial na siebie swiecenie. I nie przekazano mu co gdzie lezy?! Jakos ciezko w to uwierzyc... W kazdym razie, przez ta bardzo dziwna ceremonie, wszystko zajelo raptem 10 minut, wiec bylismy w domu szybciej nawet niz przewidzialam. :)

Bi zapozowala do zdjecia, ale tak naprawde koszyczek nioslam ja ;)
 

Musze pochwalic M., ze wstal jak zwykle bladym switem i po jakims czasie tak sie nudzil, ze skroil mi ugotowane dzien wczesniej warzywa na salatke oraz wyszorowal forme do babki, bo wiedzial, ze chcialam piec kolejna. Kiedy wrocilismy z kosciola, pojechal na silownie, a ja zabralam za dalsza robote. Wymieszalam skladniki na salatke, dodalam majonez i doprawilam, ale bardzo delikatnie, bo mam tendencje do przesalania i przepieprzania, wiec zostawilam ja raczej mdlawa, liczac ze moze sie jeszcze "przegryzie", a jak cos, to kazdy sobie jeszcze doprawi.

Zagonilam tez Kokusia do kapieli, wiedzac ze wieczorem nie bedzie czasu
 

Pozniej wzielam  sie za babke cytrynowa i okazalo sie, ze jestem... blondynka. Przypomnialo mi sie bowiem, ze mialam poprzedniego wieczora wyjac maslo z lodowki, zeby do rana zmieklo. Zapomnialam, wiec teraz mialam kostke twarda jak kamien. Wyciagnelam ja wiec i wzdychajac, chwycilam za odkurzacz, mopa oraz scierke do kurzy. Skoro i tak musialam czekac az zmieknie, to chcialam odhaczyc to, co mialam zaplanowane na pozniej. Po drodze wpadlo jeszcze jakies pranie, trzeba bylo podac dzieciakom obiad, itd. Minelo kilka godzin, ale maslo wreszcie zrobilo sie miekkie. Zadowolona zerkam do przepisu, a tam piersze zdanie w instrukcji: "Rozpuscic maslo...". :D Po prostu mentalnie palnelam sie w te blond lepetyne, bo nawet nie spojrzalam w przepis, tylko z gory zalozylam ze maslo musi byc miekkie! Reszta pieczenia poszla juz zgodnie z planem. Tym razem postanowilam czegos sprobowac. Babke cytrynowa pieke od dobrych kilku lat i choc ja oraz Bi ja uwielbiamy, zawsze denerwowalo mnie ze wychodzi bardzo sucha. Przez to M. niezbyt chetnie ja jadl, podobnie jak Nik, ktory zwykle bardzo lubi wszelkie kupne cytrynowe ciasta. Tyle lat pieczenia, a dopiero w tym roku przyszlo mi do glowy zeby poradzic sie wujka Googla. Oczywiscie, jak to w necie, znalazla sie rowniez rada na sucha babe! :D Kiedy ta sie upiekla, wyjelam ja wiec z piekarnika i nasaczylam ja przygotowanym ponczem. Robilam to po raz pierwszy, wiec nie bardzo wiedzialam ile go lac. Po jakims czasie, po bokach zebraly sie "kaluze" plynu, wiec uznalam, ze moze starczy, zeby mi sie cale ciasto nie rozplynelo. Niestety, dopiero kolejnego dnia, po ukrojeniu pierwszego kawalka, okazalo sie spod faktycznie byl pieknie nawilzony, ale im wyzej, tym ciasto bylo bardziej suche. Musze zapamietac zeby kolejnym razem wylac na nie cala porcje tego ponczu... W kazdym razie, udalo sie skonczyc wszystko na czas, bo wieczorem wybieralismy sie na msze paschalna. Moja rodzina nie byla i nie jest zbyt religijna, wiec nigdy na niej nie bylam. Malzonek byl jako dziecko i tez chcial jeszcze raz przypomniec sobie jak to wyglada. Najlepsze, ze ksiadz juz tydzien wczesniej zapraszal wszystkich na nia, zaznaczajac zeby sie nie zrazac ze jest to najdluzsza msza. Pytalam malzonka jak dluga moze ona byc, ale wzruszyl ramionami, ze pewnie z 1.5 godziny. Stwierdzilam, ze prawie tyle to trwaja "zwykle" msze bozonarodzeniowe czy wielkanocne. Kilka dni wczesniej jednak zapytalam o to nieocenionego Googla, a tam wyplulo mi, ze w zaleznosci od odprawionych ceremonii, ilosci osob przyjmujacych chrzest, itd. moze ona trwac 2.5 - 3 godziny. :O Tu juz mi mina zrzedla, ale ciekawosc zwyciezyla. Na wszelki wypadek jednak, nic nie mowilam dzieciakom. :D Pojechalismy wiec na 20 (po zmianie czasu nie dalo sie wczesniej zeby bylo ciemno) i poczatkowo nawet Potworkom bardzo sie podobalo. Ognisko mialo byc na zewnatrz, ale jednak wniesli miske (Wygladajaca jak maly grill :D) do srodka.

Pierwszy raz w zyciu robilam zdjecia w kosciele w czasie mszy ;)
 

Zastanawialam sie, czy nie wlaczy sie alarm przeciwpozarowy. ;) Bylo troche smiechu, bo swieca wielkanocna za cholere nie chciala sie zapalic. Dopiero po chwili ksiadz zawolal zeby ktos wylaczyl wiatraki na suficie. :D Potem oczywiscie wszyscy odpalali od siebie swieczki, gdzie Nik (ktory na kempingach jest pierwszy do zabawy ogniem) panikowal ze sie poparzy.

Strach w oczach :D


Bi na luzie
 

W koncu nastapila wlasciwa czesc mszy i okazalo sie, ze byly dwie osoby do chrztu i... 11 do bierzmowania i pierwszej komunii. Calosc trwala 2 godziny i 10 minut, a i tak widzialam, ze omineli polowe czytan. :D Potworki nie marudzily nawet tak strasznie jak sie obawialam, ale oboje zgodnie oznajmili potem, ze zmarnowalismy im caly wieczor. :D Wrocilismy do chalupy i Nik sam pomaszerowal do swojego pokoju, po chwili poszedl na gore M, ale Bi musialam powiedziec, ze "zajac" nie da rady przyjsc, dopoki sie nie ewakuuje. ;) To w koncu sprawilo ze laskawie zebrala swoje manele i poszla, a ja wreszcie moglam pochowac po szufladach jajeczka, a potem podlozyc im upominki do "gniazdek".

Im wieksze dzieci, tym mniejsze prezenty ;)
 

W tym roku nie bylo zadnych gabarytowo wiekszych prezentow. Bi dala mi wczesniej liste z pomyslami, wiec dostala wybrana ksiazke, nowy pokrowiec na telefon oraz takie trzymadlo (pop socket; kto wie jak to sie zwie po polsku), ktore przyczepia sie rowniez do telefonu. Nik przypomnial sobie dwa dni (!) przed swietami, ze chcialby gre, ale powiedzialam mu ze za pozno. Nie bede na ostatnia chwile biegac po sklepach, a zamowione nie dojdzie. Zreszta, mialam juz dla niego upominki. Dostal takie male puzzle 3D o ktore kiedys zreszta sam prosil, dlugopis z magnetycznych czesci, ktore mozna ukladac w rozne ksztalty oraz karte pamieci do Nintendo, bo mial wgranych tyle gier (wlasnych i tych z biblioteki), ze nie mogl juz zaladowac zadnej kolejnej. Po podlozeniu prezentow, wypuszczeniu Mayi na siusiu oraz wpuszczeniu Oreo, ktora zdecydowala sie wrocic do chalupy na noc, moglam w koncu sama pasc do lozka. Niby nie przygotowalam niewiadomo czego, ani nie narobilam sie jakos specjalnie, a jednak zmeczyly mnie te przedswiateczne porzadki oraz pichcenie... ;)

Poniewaz nie musielismy isc w niedziele do kosciola, wiec gosci zaprosilismy nieco wczesniej niz zwykle - na 10. Malzonek lekko panikowal, ze to za wczesnie, a ja odwrotnie - obawialam sie, ze moze byc pozno. W koncu tradycja mowi, ze przed sniadaniem wielkanocnym sie nie je, a wiem ze M. oraz moj tata wstaja bardzo wczesnie. Ta godzina to mial byc taki zloty srodek; zebym mogla troche dluzej pospac a potem spokojnie nakryc do stolu, a jednoczesnie zeby nikt nie padl z glodu. ;) Kiedy wstalam, dzieciaki oczywiscie juz dawno zgarneli prezenty. U Nika, mimo ze nie dal "zajacowi" zadnych wytycznych, wszystkie upominki byly trafione. Bi przygotowala liste, ale okazalo sie, ze "zajac" sie walnal. :D Panna wybrala sobie sama kolor i wzor pokrowca na telefon, niestety z listy gdzie bylo ich chyba 10, wszystkie podobne. Zamawiajac, tak sie skupilam zeby wybrac dokladnie ten, ktory chciala, ze nie popatrzylam na model telefonu i kupilam dla nie tego co trzeba. ;) Ups. Natychmiast zamowilam poprawny, a ten odlozylam do zwrotu. Zanim zwloklam sie z lozka, malzonek juz rzadzil w najlepsze w kuchni; pokroil pieczywo, poukladal wedliny oraz swieconke, itd. Mnie pozostalo polozyc obrus, rozlozyc zastawe oraz sztucce i wsadzic biala kielbase do piekarnika, zeby sie na spokojnie podgrzala. Co prawda malzonek przekonywal ze mozemy ja wsadzic do air fryera, ale przeciez w tym daniu chodzi tez o cebulke w ktorej kielbasa jest zapiekana oraz sos... Na szczescie to bylo jedyne danie na cieplo, bo zurek zaplanowalismy dopiero na obiad.

Po ulozeniu reszty naszych rzeczy oraz dolozeniu tych, ktore przywiezli goscie, tulipany niestety musialy ze stolu zniknac, bo ledwie sie wszystko zmiescilo
 

Punktualnie przyjechal moj tata, a chrzestny spoznil sie kilkanascie minut, ale powiedzmy, ze zaliczymy mu ten kwadrans akademicki. :D Przywiezli dodatkowo jajka w sosie smietanowym, domowy chrzan oraz... salatke jarzynowa, ktora nam sie zdublowala. No i przepyszne tiramisu, ktore smakowalo dokladnie jak to z cukierni. Tym samym, ze stolu musialam zdjac tulipany, bo i tak ledwie wszystko upchnelismy. Tak zwykle sie koncza moje proby "instagramowego" nakrycia. ;)

Dzieciaki dostaly tez po slicznie wydrapanej pisance, robionej przez jakas znajoma starsza pania
 

Goscie posiedzieli, pogadali i nawet chrzestny ze swoja "pania" zostali 2.5 godziny, co im sie zwykle nie zdarza. Moj tata zostal kolejne dwie godziny, wobec czego zalapal sie jeszcze na obiadowy zurek oraz dodatkowe porcje ciasta. Jak przy kazdych swietach, oboje stwierdzilismy, ze nie mozemy sie ruszac z objedzenia. :D W miedzyczasie Potworki chcialy szukac jajek, choc Bi przyznala ze wczesniej szukala po szufladach... srubokret i znalazla jedno przypadkiem. ;)

Przy okazji mozecie zobaczyc jak moje starsze dziecko ubralo sie na swieto. Nieodrodna corka swojego ojca. :/ Wczesniej miala tez zalozony zwykly podkoszulek, ale przymusilam ja do zmiany na nieco elegantsza bluzke...
 

Do jajek nie mialam zupelnie weny. Oboje mieli po 8 jaj (Nik niebieskie, Bi zolte i zielone), a w nich po $20 oraz $10 oraz dwa rodzaje cukierkow. Przy tym okazalo sie, ze Mlodszy jednego rodzaju nie lubi, wiec... :D

Przeszukiwali w sumie te same miejsca i czasem ktores cos znalazlo, a czasem nie ;P
 

Po odjezdzie dziadka, reszta popoludnia oraz wieczor minely bardzo leniwie. Niestety, u nas Wielkanoc to tylko ten jeden dzien (dlatego, m.in. tak nie chce mi sie do niej szykowac) wiec pod wieczor trzeba bylo wyciagac plecaki oraz sniadaniowki i szykowac sie na powrot do szkoly.

Poniedzialek zaczal sie wiec znow brutalnie. Po dluzszym weekendzie, Bi nie byla gotowa na powrot do szkoly i uslyszalam, ze "ona nie chce" chyba z 20 razy. Jakbym mogla cos na to poradzic. :D Wyszlysmy i niespodzianka; akurat wylonilysmy sie zza domu, a na przystanek podjechal autobus. Byla 7:18. :O Oczywiscie Starsza nie miala szans na niego zdazyc, ale na szczescie mogla przejsc przez ulice i poczekac az zrobi kolko i podjedzie ponownie. Napisalam szybko do taty jej kolezanki i po chwili przypedzili. Ostatecznie, obie dziewczyny autobus zlapaly. ;) Wrocilam do Kokusia, ktory jadl juz sniadanie, zjadlam swoje i wyszlismy zlapac jego pojazd. Ten podjechal juz standardowo, Nik odjechal do szkoly, a ja wrocilam do chalupy. Zadzwonilam do matki ze spoznionymi zyczeniami swiatecznymi (nie bylo jej wczesniej w domu), a w czasie rozmowy rozladowalam zmywarke i poskladalam pranie. Potem usiadlam na chwile z kawa, po czym wyruszylam do roboty. Po drodze musialam jeszcze oddac nieszczesny pokrowiec na telefon Bi. ;) W pracy bez zmian; cisza i zero nowych wiesci. :/ Posiedzialam pare godzin, troche dzialajac z papierami, ale glownie przegladajac oferty pracy. Wrocilam do chalupy, gdzie byla juz reszta. Obiad, praca domowa dla Bi (Nik stwierdzil, ze odrobi pozniej), chwila relaksu i M. z dzieciakami wyruszyli na trening, a ja wskoczylam pod prysznic zeby miec to juz z glowy. W sumie zdazylam sie wykapac i zaczelam przygotowywac sniadaniowki oraz ubrania na kolejny dzien, kiedy wrocila rodzina. Szybka kolacja i szykowanie sie do lozek. A o 22, kiedy powinien juz gasic swiatlo i klasc sie spac, Nik przydreptal na dol, bo w koooncu odrabial lekcje i nie byl pewien jak rozwiazac zadania. Fakt, ze takie "z gwiazdka", trudniejsze, wiec mial prawo sie pogubic, no ale... Pozna godzina, a zagadnienia statystyczne, bleee... Pamietam, ze robilam je rok temu z Bi, a na studiach mialam biostatystyke, ale nie chcialo mi sie nawet wytezac mozgownicy. Ostatecznie jednak Nik cos tam przypomnial sobie z lekcji, a dzieki tej malej "podpowiedzi" i mnie olsnilo i jakos to rozwiazalismy. ;)

Aha. Tak jak podejrzewalam, jak nie wypisalismy z Kokusiem ktore przedmioty wybiera na kolejny rok, to potem o tym zapomnialam. Dlatego wlasnie chcialam to odhaczyc przed przygotowaniami do Swiat. W poniedzialek rano dostalam maila, ze tego dnia uplywal termin wyslania formularza. Cale szczescie, ze przypominaja, ale swoja droga ciekawe co z tymi dzieciakami, dla ktorych nikt tego nie wysle? Zaloze sie, ze jest kupa takich dzieci... Szkola sama im przydzieli zajecia? W kazdym razie, byl srodek dnia, nie mialam nawet jak sie skomunikowac z synem, wiec wyslalam formularz sama. Zaznaczylam mu hiszpanski, wiec pewnie bedzie awantura jak to sprawdzi. :D Reka zadrzala mi przy wyborze zajec dodatkowych, ale ostatecznie kliknelam na muzyke, a w niej tylko na trabke. Nadal sciska mnie w serduchu na mysl o tych skrzypcach, ale to jednak byla chyba najrozsadniejsza decyzja, pod kazdym wzgledem... :(

We wtorek ponownie wczesna pobudka z Bi, szykowanie sie i autobus widziany z daleka na przystanku, kiedy dopiero wyszlysmy z chalupy. Naprawde sie ciesze, ze nasze osiedle nie jest "przejazdowe", wiec pojazd musi albo zawrocic, albo zrobic kolko (przeciwna od naszej strona osiedla tworzy "petelke"), wiec przejezdza obok naszego przystanku dwa razy. Problem bedzie dopiero w high school, bo ich autobus nie wjezdza nawet na nasze osiedle, tylko zatrzymuje sie obok wjazdu na nie, przy glownej drodze. Wtedy faktycznie, jak na niego nie zdazysz, to po ptokach. ;) Co prawda plan jest zeby Potworki do liceum jezdzily na rowerach, bo zajmie im to 5 minut, ale nie wiem czy zima lub w deszczu, nie beda woleli podjechac autobusem. Troche odbilam od tematu, ale tak czy siak, Bi "zlapala" transport, wyruszyla do szkoly, a ja wrocilam do Kokusia. Z nim juz normalnie zdazylismy postac nawet chwilke na przystanku, zanim dojechal jego autobus. Mlodszy odjechal, a ja znow wrocilam do chalupy. Niestety, dzien wczesniej odkrylam ze siedzenie w domu od kilku miesiecy, zbiera zniwo. Do pracy zalozylam dawno nie noszone spodnie i... ledwie sie dopielam. A pamietam, ze ostatnim razem byly moze nie luzne, ale zapinalam je bez problemu. Cholera. Nie ma sie jednak co dziwic. W pracy nie tylko chodzilam do lazienki na drugim koncu budynku, ale jeszcze, w cieplejsza pogode, po poludniu urzadzalam sobie marsz wokol parkingu. Teraz do pracy prawie nie jezdze i wstyd sie przyznac, ale nawet na spacery z Maya chodze sporadycznie. Postanowilam wiec, ze musze sie wiecej ruszac, a najprosciej bedzie wlasnie zabierac psa na przechadzki i to obowiazkowo codzienne. Oczywiscie, jak na zlosc, jak ja zrobilam takie postanowienie, to na kolejne trzy dni zapowiadali deszcz, a az takiej desperacji nie odczuwam. :D We wtorek rano jednak bylo jeszcze sucho, wiec nie czekajac, chwycilam za smycz i poszlysmy z psiurem sie przejsc. Mayucha ma juz 10 lat, ale na widok smyczy az skacze i probuje ja podgryzac ze szczescia. :)

Drzewo na wprost to magnolia. Na zdjeciu nie wida, ale paki miala juz wielkie i grube; niestety nadal nie otwarte...
 

Po powrocie ze spaceru, napisalam do siostry ze bede chwile w domu jesli chcialaby dokonczyc niedzielna rozmowe. Na szczescie ona tez miala czas. Takie rozmowy sa najlepsze, jak malzonkow i dzieciakow nie ma w domu. ;) Mialam chwilke na kawe i plasterek cytrynowej babki ze Swiat, po czym musialam sie zbierac, tego dnia bowiem bylam "taksowka". Moj tata lecial do polski, trzeba wiec bylo zawiezc go na busa do Polakowa. Tam poszlo sprawnie, bo dojechalismy i po kilku minutach wyruszali. Wrocilam do chalupy, gdzie mialam zawrotne pol godziny, po czym ze szkoly przyjechala Bi. Tego dnia Potworki mialy skrocone lekcje, bo placowki sluzyly za miejscowki wyborcze. Dzien wczesniej Starsza kombinowala, bo chcialy sie umowic z kolezanka, gdzie przyjechalaby ona do nas jej autobusem, jojczala tez zebym zabrala je na bubble tea. Tu postawilam jednak veto, bo i musialam odebrac ze szkoly Kokusia i zwyczajnie nie chcialo mi sie wozic panien po napoje tak bez okazji. W koncu stanelo na tym, ze jednak Bi pojedzie do kolezanki, ale zadna nie byla pewna czy moga jechac innym autobusem (w czasie pandemii zostalo to zabronione i nikt nie pamietal czy je przywrocono), a za pozno bylo zebym mogla wyslac maila do szkoly. Ustalilysmy wiec, ze przyjedzie normalnie do domu i pojedzie ze mna po Kokusia, a potem odstawie ja do kolezanki, bo ta mieszka niemal po drodze ze szkoly Mlodszego. A skoro Bi miala sie udzielac towarzysko, to napisalam do mamy kolegi Kokusia, ze jesli nie maja innych planow, to moge chlopakow odebrac i przywiezc do nas, a potem kolege odwioze jadac po Starsza. Mama sie zgodzila, wiec mielismy plan. Podjechalysmy z Bi pod szkole Nika, zabralam chlopakow, potem wyrzucialam panne u kolezanki i przywiozlam kawalerow do nas. Spodziewalam sie wariactwa, ale jak na dwoch 11-latkow w chalupie, bylo zadziwiajaco spokojnie. Najpierw, korzystajac ze tylko kropi (a nie leje) zostali na podworku zagrac w kosza. Ucieszylam sie, ze rozladuja troche energie nazbierana w czasie spokojnego siedzenia w szkole. ;)

Oni grali, a Maya przeszkadzala im ile wlezie ;)
 

Pozniej pograli na Playstation, grali w kosza w pokoju Nika (i to byla najbardziej halasliwa czesc wizyty) i ogolnie zrobili przeglad zabawek w pokoju Mlodszego, co wnioskuje z tego, ze polowa byla wywalona na srodek. ;) Wrocil do domu M., ale w tym momencie zaraz i tak zgarnialam H. zeby zawiezc go do domu, bo musialam jechac po Bi. Nik pojechal z nami, zeby jeszcze spedzic pare minut z kolega, a potem oczywiscie jojczal ze mu sie nudzi i ze dlaczego musi jechac ze mna po siostre. ;) Po poludniu lalo juz az milo, wiec nie chcialo mi sie jezdzic, ale coz... Na szczescie, po powrocie z Bi, moglam sie spokojnie zaszyc w cieplutkiej, suchej chalupie. Jak to we wtorki, reszta rowniez nie wybierala sie na trening, wiec wszyscy rozkoszowalismy sie lenistwem w przytulnym domku.

Sroda poczatkowo wygladala niczym dzien swistaka. :) Wstalysmy i wyszykowalysmy sie ze Starsza i... kolejny raz autobus podjechal jak dopiero wychodzilysmy z domu. Bi musiala wiec poczekac az zrobi on koleczko, co przy padajacym deszczu nie bylo zbyt przyjemne, ale coz. Na szczescie to raptem 2 minutki. Wrocilam do domu i tym razem nie musialam za chwile wybiegac z Kokusiem. Tego ranka bowiem jechalam z nim na bilans, a ze powiedzieli mi ze najwczesniej umawiaja na 10 rano (ciekawe dlaczego, skoro klinika jest czynna od 9), wiec tak wlasnie jechalismy. Nik mogl wiec pospac do oporu, choc sam obudzil sie o 8. Oczywiscie po leniwym szykowaniu sie, powolnym sniadaniu oraz czasie na elektronike, kiedy oznajmilam, ze pora jechac, bylo wielkie przewracanie oczami i ciezkie wzdychanie. ;) Tego dnia u lekarza mocno nam sie przedluzylo, bo i na ta sama godzine bylo kilkoro innych dzieci (na bilanse, bo to klinika dla dzieci zdrowych), wiec dosc dlugo czekalismy na pielegniarke oraz lekarza, to jeszcze sporo tez zrobili.

Pan luzacki z rekoma w kieszeniach :D
 

Kontrola 11-latka to tutaj jedno z wazniejszych bilansow, bo poza standardowymy pomiarami, osluchaniem i opukaniem, podaja szczepionki przypominajace oraz robia badanie krwi pod katem anemii. To wszystko potrzebne jest do karty zdrowia, bez ktorej dziecko nie moze isc do middle school. Mlodszy oczywiscie zniosl i badania i szczepienia nawet bez wzdrygniecia. Pod tym wzgledem jest niesamowity, bo Bi juz w drodze do lekarza prawie placze czy bedzie miala szczepienia lub pobranie krwi. ;)

Pomiary:

Wzrost: 151 cm (59.5 in)

Waga: 38.8 kg (85 lbs 8 oz)

W rok urosl 7.5 cm, a przytyl 5 kg z hakiem. Wzrost ma w 80 centylu, zas wage w 58. Lekarz jak zawsze wydawal sie zachwycony, ze Mlodszy wspaniale sie rozwija, jest pieknie zbudowany, itd. Powiedzial ze Nik bedzie teraz pomalu wchodzil w okres dojrzewania i spodziewa sie, ze w kolejnym roku moze sporo urosnac. Jak dla mnie juz te prawie 8 cm to duzo. ;) Zobaczymy, bo jak na chlopca to chyba byloby dosc wczesnie, a osobiscie zadnych wielkich zmian u Kokusia nie zauwazylam. ;) Dodatkowo, zrobiono mu tez szybkie badanie wzroku, ktore wyszlo idealnie oraz test na wczesne wykrycie depresji. Wiecie, takie pitu-pitu, z cyklu: "w ostatnim tygodniu miales mysli, ze nic nie sprawia ci radosci i na nic nie masz ochoty" i odpowiedzi wielokrotnego wyboru: "wcale", "czasem", "czesto", itd. Nie wiem czy robienie takiego testu jedenastolatkowi ma wiekszy sens, ale Nik bez zastanowienia zaznaczyl "wcale" we wszystkich pytaniach. Potem odwiozlam panicza do szkoly, z ktorej stracil prawie 2 godziny i cieszyl sie, ze ominal go angielski. To na tyle jesli chodzi o rzeczy sprawiajace radosc. :D Dzien byl po prostu paskudny, bo nie tylko padalo, ale byly tez ledwie 3 stopnie. Pod odwiezieniu Mlodszego, najchetniej wrocilabym natychmiast do cieplej chalupy, ale u weterynarza, do ktorego jezdze z Maya, od ponad tygodnia lezaly jej tabletki na robaki. Nieopatrznie zamowilam je nie sprawdzajac, ze zostaly mi jeszcze 4 (daje sie je raz na miesiac) z poprzedniego opakowania. Wypadalo je w koncu odebrac i zaplanowalam zrobic to wlasnie w srode, jako ze ze szkoly Kokusia jestem niemal w polowie drogi. Nie ma wiec, ze pogoda zniecheca, tylko jedziemy. :) Wszystko poszlo sprawnie, wracajac zajechalam jeszcze do banku i tylko jazda w taka "cudowna" pogode to nie to, co tygryski lubia najbardziej. W koncu dojechalam do domu i wreszcie moglam usiasc z goraca kawka i laptopem. I sprawdzic oferty pracy, ech... :/ Dlugo nie nacieszylam sie cisza i spokojem, bo ze szkoly wrocila Bi, a wkrotce po niej chlopaki. Nik narzekal, ze boli go ramie (dwie z trzech szczepionek byly domiesniowe i pielegniarka mowila, ze moze mu dokuczac) i ze nie chce jechac na trening. Tym razem upieklo mu sie bez namawiania, bo wczesniej dostalam maila, ze na basenie wymieniaja filtr i zajecia sa odwolane. ;) Z niedzieli zostalo nam jeszcze zurku, wiec obiad byl na szczescie gotowy, wiec mielismy bardzo leniwe popoludnie. Tylko Oreo wkurzala, bo doslownie co pol godziny musiala sprawdzac czy na dworze nadal pada. Darla sie pod drzwiami zeby ja wypuscic, wychodzila na chwile, po czym miauczala (tu widzielismy tylko otwierajacy sie pyszczek) ze chce wejsc spowrotem. Weszla, obeschla, zjadla troche chrupek i... ponownie urzadzala jazgot przy drzwiach.

Od czasu do czasu, urzadzala sobie sieste
 

Trzeba jej jednak oddac, ze pomimo paskudnej pogody, do kuwety tylko raz zrobila siusiu, poza tym zas zalatwiala sie gdzies w blocie piachu. ;) Pod wieczor, niespodziewanie zabraklo pradu. Zapowiadano spory wiatr, ale wtedy akurat wcale nie wialo. Oczywiscie, nie ma elektrycznosci, a moj telefon 20%, a malzonka 3%. :D Na szczescie panika trwala jakies 15 minut i prad powrocil. A zreszta, mamy teraz do dyspozycji caly dom dziadka jakby co i wcale nie musimy prosic o pozwolenie. ;P Tak minal srodkowy dzien tygodnia i mozna bylo znow odliczac do weekendu. ;)

W czwartek slyszalam jak dzwoni budzik Bi, a potem dosypialam jeszcze czekajac na moj. Tymczasem nagle telefon zaczal wibrowac i bzyczec i zerwalam sie nie wiedzac co sie dzieje. Taka zaspana, przemknelo mi przez mysl, ze zmienil mi sie dzwonek budzika, ale sekunde pozniej widze, ze to ktos dzwoni. Juz palec przesuwal mi sie, zeby go wylaczyc, bo ostatnio dostaje mnostwo bzdurnych telefonow i reklam, ale zobaczylam ze numer jest mojej miejscowosci. Odebralam wiec, a tam... ogloszenie, ze szkole opzniaja o 2 godziny! :O Byla 6:30. Gdyby wyslali ta wiadomosc jak zwykle po 5 nad ranem, moglabym powiedziec Bi, ze moze spac dluzej. A tak to juz wstala i choc powiedzialam jej o opoznieniu, to nie chciala sie klasc spowrotem. Aha! Opoznienie bylo z powodu... pogody. :O Koniec swiata. Cala zime dzieciaki mialy wolne chyba dwa razy z powodu sniegu i raz przez huraganowy wiatr. Opoznienie tez przytrafilo sie moze dwukrotnie. A teraz mamy kwiecien i opozniaja przez... snieg? Trzeba przyznac, ze spadlo troche takiej mokrej, sliskiej ciapy, na tyle zeby przykryc wszystkie powierzchnie. Caly ranek nadal sypalo i bylo paskudnie, ale wedlug mnie przesuniecie lekcji bylo lekka przesada. Dzieciaki sie jednak ucieszyly, jakby inaczej. ;) Po powiadomieniu Bi, ze nie musi sie spieszyc, przestawilam budzik i polozylam spowrotem do lozka. Spodziewalam sie, ze raczej nie zasne, ale jednak. Zbudzilam sie ze sporym zapasem czasowym, ale "pechowo" przytuptala do mnie Oreo i ulozyla sie na moim brzuchu, rozkosznie mruczac. I jak moglam ja zrzucic? No nie moglam i czekalam az samej jej sie znudzi. :D

Oczy zmruzone i mruczy niczym maly diesel :D
 

W ten sposob znow szykowanie musialam zaliczyc z motorkiem w czterech literach. ;) A jeszcze trzeba bylo zadzwonic do fryzjera, umowilam sie bowiem na 9:30, a teraz o tej porze jeszcze Nik mial byc w domu. No troche mi to opoznienie szkoly popsulo szyki... Powiedzialam kobitce, ze wyrobie sie najwczesniej na 10:30, ale jesli to popsuje jej potem logistyke z nastepnymi klientkami, to mozemy przesunac wizyte na inny dzien. Powiedziala jednak, ze moge przyjechac. Kiedy wychodzilysmy z Bi, nadal sypalo i bylo ohydnie.

Kwiecien - plecien, bez dwoch zdan...
 

Panna wziela parasol, ale miala szczescie, bo mama kolezanki zaprosila ja do auta, siedziala wiec w cieple. A autobus, ktory przyjezdzal niemozliwie szybko caly tydzien, tego dnia oczywiscie dojechal dobre kilka minut pozniej... Po odjezdzie Starszej, wrocilam jak zwykle do Kokusia, ktory skonczyl sie szykowac i wyszlismy. Nadal sypal mokry snieg i do tego zaczelo porzadnie wiac, wiec bylo gorzej niz wczesniej z Bi. Kierowca autobusu krzyknela mi, ze minela dwa wypadki po drodze i zebym lepiej zostala w domu. Jakby tego bylo malo, zaraz po powrocie do domu, dostalam smsa ze szkoly, ze z powodu wypadku, autobusy moga byc opoznione. Nasze dojechaly bez wiekszych przeszkod, ale wypadek pechowo wydarzyl sie akurat na wyjezdzie z naszej okolicy na glowna arterie miasteczka. Zastanawialam sie oczywiscie co robic. Nie wiedzialam czy odwolac fryzjera kompletnie, czy jednak jechac. Pechowo, nasze osiedle jest tak polozone, ze wyjezdzajac z niego, moge pojechac tylko w prawo, albo w lewo i nie ma zadnych skrotow, ktore pozwalalyby dojechac do glownej przelotowej drogi. W prawo to najkrotsza droga, ale tam gdzies zdarzyl sie wypadek. W lewo zas, zeby potem pojechac inna droga, nadkladalabym jakies 10 minut. Ostatecznie pojechalam normalna trasa, szykujac sie, ze gdyby byla zakorkowana, to zawroce i pojade okrezna. I niespodzianka. Nie tylko nie bylo zatoru, ale tez na horyzoncie nie dostrzeglam zadnego wypadku. Dojechalam bez przeszkod, a wjezdzajac do sasiedniego miasta zauwazylam, ze praktycznie nigdzie nie bylo tam sniegu. Chyba padal tylko nad moim domem. :D U fryzjera zeszlo jak zwykle 3 godziny (choc z inna fryzjerka, wiec mialam nadzieje, ze uwinie sie szybciej), bo niestety, ale ogarnac taka gesta grzywe jak moja, to jest wyzwanie.

Z tego calego porannego wariactwa, zapomnialam zrobic zdjecia "przed", wiec mam tylko to, z Wielkanocy. Wlosy mam zakrecone na koncach, wiec nie oddaje ono ich faktycznej dlugosci
 

Ostatecznie fryzure mam duzo krotsza niz zakladalam, ale nie narzekam, bo jest mi duzo lzej, a wlosy odrastaja i nie jestem moja mamuska, ktora rutynowo ryczala po kazdym cieciu. ;)

No i "po"
 

Poniewaz fryzjer jest w Polakowie, wiec wracajac zajechalam jeszcze do taty, wyjac listy ze skrzynki i wypisac przyslane rachunki. Pozniejsza wizyta w salonie, a potem czas spedzony u taty, zaowocowaly tym, ze do domu wrocilam dopiero tuz przed Bi. Zaraz po niej dojechali panowie i wszyscy ucieszyli sie (szczegolnie Nik, ktory nadal "czul" ramie), ze trening na basenie znow odwolali. Wymiana filtra zaowocowala koniecznoscia naprawy jakiejsc czesci, ktora dopiero zamowili. Ciekawe czy naprawia do poniedzialku... W kazdym razie, wczesnym popoludniem snieg przestal padac i choc bylo tylko 5 stopni, to troche obeschlo, wiec poznym popoludniem oznajmilam ze ide na spacer z psem. Mialam sie bowiem wiecej ruszac, tymczasem urzadzilam sobie marsz z psiurem w poniedzialek, a potem lalo dwa dni. Korzystajac wiec z tego, ze chociaz jest sucho, postanowilam sie przejsc. Tymczasem reszta, ktora porozsiadala sie na kanapach w oczekiwaniu na relaksujacy wieczor, nagle zerwala sie, ze oni ida ze mna! :O W ten sposob, moj spacer, zmienil sie w przechadzke rodzinna. A po powrocie do domu nastapil juz wlasciwy relaksik. ;)

Piatek zaczal sie juz typowo i bez niespodzianek. Najpierw wyszykowac sie z Bi i wyjsc na autobus, ktory podjechal akurat jak dochodzila na przystanek. I omal nie prze-jechal, bo ten kierowca jest jakis durny. Poza Starsza, w tym miejscu wsiada dwoje innych dzieci, ktore jednak mieszkaja troche dalaj na osiedlu i rodzice podwoza je autami. Zastanawia mnie to swoja droga, bo z poprzednich lat pamietam, ze bylo wiecej dzieciakow, schodzily sie z calego osiedla i zadne nie podjezdzaly samochodami... Ale niewazne. Nie wierze ze kierowca, przez wiekszosc roku szkolnego, nie zauwazyl, ze codziennie obok przystanku zaparkowane sa dwa auta, z ktorych wysiadaja dzieciaki i wsiadaja do autobusu. Tymczasem, juz ktorys raz, kiedy nie widzi nikogo stojacego na przystanku, jedzie sobie dalej! Tym razem w ostatniej chwili zauwazyl dobiegajaca Bi i ostro wyhamowal, choc przystanek juz o kilka metrow przejechal. W kazdym razie, Starsza odjechala, a ja wrocilam jak zwykle do Kokusia. Panicz skonczyl sniadanie, wyszykowal sie i wyszlismy z nim. Na jego autobus musielismy juz chwile poczekac, a niestety byl 1 stopien i lodowaty wiatr. W koncu jednak Mlodszy tez odjechal, a ja wypilam kawe i ruszylam na zakupy. Po powrocie przytaszczyc wszystkie torby z garazu na gore, rozpakowac duperele i na szczescie nigdzie juz sie nie wybieralam. Po trzech dniach jezdzenia po calej okolicy, z rozkosza zaszylam sie w ciepelku ze zwierzyncem. Mniej wiecej w porze, kiedy wracalam ze sklepu, podobno w moich okolicach mozna bylo odczuc lekkie trzesienie ziemi. Ludzie z mojej miejscowosci pisali na Fejsie, ze je czuli. Hmmm... Moze dlatego, ze akurat jechalam autem, nic nie poczulam. ;) Zanim Bi wrocila, znow spedzilam chwile przegladajac oferty pracy, a takze piszac do szefa z pytaniem o wyplaty, ktore mialy sie wznowic na poczatku kwietnia. Odparl, ze wlasciciel firmy jest w trakcie wysylki pieniedzy, ktore powinny dotrzec w przyszlym tygodniu i jak bedzie mial fundusze, to zacznie mi placic. Nie wiem co ma oznaczac to "w trakcie". W dzisiejszych czasach przeslanie kasy to kilka klikniec w komputerze, a on co? Statkiem, w paczkach je przesyla? ;) W kazdym razie, pozyjemy - zobaczymy, ale cos marnie to widze... W koncu do domu zaczela sie zjezdzac rodzina, najpierw Starsza, a nieco pozniej chlopaki, z pizza, ktora pomalu staje sie piatkowa tradycja. Reszta wieczoru juz oczywiscie bez sensacji. Zmienilam posciel dzieciakom, ale poza tym spedzilismy czas raczej leniwie. Potworki przeszczesliwe, bo wlasnie zaczely sie w naszej miejscowosci ferie wiosenne. Mozna wylaczyc budziki i odetchnac pelna piersia. ;) Co prawda nigdzie nie wyjezdzamy, ale przynajmniej kilka dni ma byc pieknych i wiosennych, wiec zobaczymy co nam sie uda wymyslic, zeby fajnie spedzic ten czas.

Do przeczytania!

4 komentarze:

  1. Jak patrzę na niektóre zachowania księży, to przestaję się dziwić, że ludziom trudno się identyfikować ze wspólnotą Kościoła. U nas nie było żadnego chrztu, ani innego sakramentu, a całość z trzykrotnym obejściem kościoła trwała 3 godziny.

    Jak patrzę na te pokazowe dekoracje stołów, to zawsze się zastanawiam, gdzie tam chcą zmieścić potrawy, skoro bez jedzenia stół jest cały zajęty. A jajka śliczne!!!

    Oj znam problem z wagą. W pandemii było łatwiej, bo nie było zajęć dodatkowych. Kończyliśmy pracę, dzieciaki lekcje i całe popołudnie miałam wolne, więc łatwo było wsiąść na rowerek i poćwiczyć. Teraz ledwie skończę pracę, dzieciaki wracają ze szkoły, obiad i lecimy na zajęcia dodatkowe, albo coś innego jest do zrobienia, zanim wrócimy, ogarniemy się i mogłabym poćwiczyć, to jest taka godzina, że już mi się nie chce... Obiecaliśmy sobie, że teraz się weźmiemy na nowo za chodzenie i jazdę na rowerze, ale co z tego wyjdzie...

    Nik przerósł Oliwkę o 4,5 cm i 2 kg. Oliwka oddałaby wszystko za taki wzrost :) Fajnie, że u Was dzieci zdrowe mają bilans z dala od chorych. U nas wszystko dzieje się razem, a nawet jeśli siedzą osobno, to lekarz przechodzi od badania dzieci chorych do tych zdrowych ;/ Walczyli z tym już moi rodzice, walczyliśmy my i poprawy nie ma.

    Jak czytałam o tym trzęsieniu ziemi, to pierwsza moja myśl była właśnie o Was, czy i na ile je odczuliście. A co do odpowiedzi szefa, to już ręce opadają totalnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurcze, to u nas jednak bylo krocej, nawet pomimo wszystkich nowych katolikow. ;)
      Podejrzewam, ze te wszystkie instagramowe stoly sa wlasnie na pokaz i tyle. :D
      Ja z kolei w pracy zawsze robilam sobie przerwe zeby pochodzic. Kiedy dzieciaki mialy pilke, w czasie ich treningow tez z M. chodzilismy i czlowiek jakos trzymal forme. A teraz utknelam w domu na 4 miesiace i niestety to widac.
      Oliwka zawsze byla drobna, ale najwiekszy skok wzrostowy jeszcze przed nia. Przynajmniej tak podejrzewam. za to Nik ma szanse w ciagu kolejnych 2-3 lat przerosnac Bi, bo ona juz osiagnela niemal ostateczny wzrost. ;)
      Trzesienie podobno bylo odczuwalne i moze gdybym byla w domu, cos bym poczula. Ale ze jechalam autem, to jego wibracje zupelnie ja zniwelowalo. ;)

      Usuń
  2. Z bilansu wynika, że Nik jest naprawdę wysoki jak na swój wiek. I fajnie, bo szczupły i wysoki kojarzy się ze zdrowiem.
    I tego mu życzę (zdrowia).
    Wy mieliście krótkie święta, ale i tak zdążyłaś wyjąć ozdoby. Moje nawet z szafy nie wyszły, bo zamiast jednego gościa na jednym obiedzie, mieliśmy 4 gości (1 na obiedzie niedzielnym, w nocy niezapowiedzeni goście z Ukrainy/Czech - zostali do południa w poniedziałek. A godzinę później kolejny gość na obiad).
    Masz piękne włosy, więc lepiej siedzieć dłużej u fryzjera, niż płakać nad rzadkimi włosami. A poza tym to ponoć ozdoba kobiety :)
    Wasza Oreo zawsze mnie rozczula, jest urocza. A jej darcie pod drzwiami zupełnie naturalne. Hehe, pomyśl sobie co by było, gdybyś miała więcej kotów...
    Uściski dla Was i dobrego tygodnia życzę, a dla Nika zdrowia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nik jest wyzszy niz przecietnie, ale nie najwyzszy. Zreszta widze chlopcow w jego wieku i naprawde sporo jest wyzszych. Oczywiscie sporo tez jest nizszych. ;)
      Heh, ozdoby wyciagalam na ostatnia chwile, ale za to nadal wisza. Musze je pomalu chowac, ale mi sie nie chce. :D
      Wlosy mam bardzo geste i mocne, ale za to sama ich nie ogarne. No i zawsze zal mi fryzjerek, bo choc to ich praca, to przy moich maja zawsze kupe roboty.
      Jakbym miala wiecej kociakow, to musialabym zalozyc klapke w drzwiach, bo inaczej nic bym nie robila, tylko caly dzien otwierala i zamykala drzwi. :D

      Usuń