Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 16 lutego 2024

Chorobowe (i pogodowe) zmiany planow

Przez chorobe Bi, plany na sobote, 10 lutego, nam sie oczywiscie ryply. Zakladalismy, ze pojade ze Starsza na mistrzostwa plywackie, a M. z Kokusiem na mecz koszykowki. Panna jednak wstala rano z temperatura 38.8 (!), a do tego smarczala i chrypiala, wiec nie bylo mowy zeby chociazby zastanowic sie nad plywaniem. Wobec tego malzonek zostal w chalupie z corka, a ja zabralam syna na, juz ostatni, mecz. Byl on na 12:15, w szkole w sasiedniej miejscowosci, do ktorej mamy doslownie 3-4 minuty autem. Byloby wiec idealnie, ale na ten dzien zaplanowane tez zostaly zdjecia... w szkole Kokusia. Zespol Nika mial sesje wyznaczona na 11:25, przy czym w informacji zaznaczono, zeby przyjechac okolo 5 minut wczesniej w celach ogarniecia papierologii.

(Nie)cala druzyna

Trener wyslal maila ze zaraz po zdjeciach ruszymy prosto do szkoly, w ktorej chlopcy mieli rozegrac mecz. Zdjecia oznaczaly niestety, ze zamiast o 12:05, musialam z Kokusiem wyruszyc z chalupy juz godzine wczesniej. Pora byla zreszta taka ni w gruche, ni w pietruche. Pewnie zakladali, ze wiekszosc chlopcow bedzie chciala zdjecia indywidualne, tymczasem wzial je chyba tylko Nik. W dodatku zrobili je przed grupowymi, wiec potem zostalo nam 40 minut do meczu, zas jazda na miejsce zajela niecale 20.

NBA :D
 

Trener tak sie spieszyl, ze dwoch chlopcow nie ma na zdjeciach i choc jednen byl chory, to drugi po prostu troche sie spoznil i juz nie zalapal. Facet poganial wszystkich po zdjeciach jakbysmy byli spoznieni, a potem stalismy tam i ogladalismy prawie polowe innego meczu... W koncu jednak sie doczekalismy i... porazka. Trzeci mecz pod rzad kiedy chlopaki przegrali i to tym razem solidnie - 9:19. Przeciwnicy trafiali raz za razem, nawet jakies dziwne rzuty, a u nas a to pilka sie odbila od kosza, a to zakrecila po okregu, ale zamiast wpasc to wyskakiwala spowrotem... ;) W dodatku juz kiedys zauwazylam, ze sa chlopcy, ktorzy podaja tylko do okreslonych kumpli. Niewazne, ze inni sie odslaniaja i podbiegaja, tamci kreca sie w miejscu, wypatrujac swoich "wybrancow". :D

Kadr z filmiku i niestety nie udalo mi sie znalezc ujecia, ktore byloby ostre. Nik oczywiscie przy pilce ;)
 

Tak czy owak, sezon koszykarski zakonczylismy ze srednim wynikiem. Jeszcze kilka tygodni temu druzyna zajmowala miejsce 3 czy 4 (na 17) w tabeli, ale teraz spadla na 8. Najwazniejsze jednak, ze chlopcy dobrze sie bawili. Teraz Kokusiowi zostalo juz tylko plywanie, no chyba ze jeszcze zmieni zdanie i zdecyduje sie wrocic do zespolu pilkarskiego na wiosne. Tu jednak managerka prosila zeby dac jej znac do konca lutego, wiec nie ma zbyt duzo czasu na decyzje. Po meczu Nik chcial pojsc na plac zabaw obok szkoly, a ze mielismy 14 stopni, wiec nie bylo przeszkod.

Plac zabaw maja naprawde ciekawy i szkoda, ze od szesciu lat tu mieszkamy, a nie wiedzielismy o jego istnieniu ;)
 

Mlodszy wyprobowal niemal wszystko co tam bylo, ale z placu wygonily go... osy. Niestety, od kilku dni mielismy temperatury solidnie na plusie i cale robactwo sie pobudzilo. :/ Po powrocie do domu zjedlismy obiad, dzieciaki pobiegly do kotow sasiadow, obejrzelismy skoki narciarskie i wlasciwie byla pora jechac do kosciola. Bi zostawilismy oczywiscie w chalupie, wiec Nik byl bardzo obrazony i cala droge oraz msze wlasciwie sie do nas nie odzywal. Niestety, wieczorem M. oznajmil ze czuje ze i jego rozklada, a Starsza znow miala prawie 39 stopni. :( Ja juz od kilku dni mialam takie dziwne uczucie w nosie i gardle, ale poki co nie szlo to ani w jedna, ani w druga strone. Tylko Nik nadal sie trzymal, choc niedlugo. Ale nie uprzedzajmy faktow... ;)

W niedziele rano M. pojechal do roboty, a ja z Potworkami dosypialismy. Kiedy wstalismy, pobiegli do kotow sasiadow, a potem zjedli sniadanie i zasiedli do ogladania Guardians of the galaxy. Bi rano miala 37.1, ale wyraznie czula sie lepiej, co widac bylo po powrocie pyskowania. ;) Nadal solidnie cieklo jej z nosa, ale przyznala ze gardlo raz ja boli, raz przestaje, choc nadal byla mocno zachrypnieta. Podejrzewam, ze bylo po prostu bardzo podraznione. Za to zaczela kaszlec jak gruzlik, takim ohydnym, odrywajacym, mokrym kaszlem. Kiedy M. wrocil z pracy, poskarzyl ze lamie go w kosciach, zimno mu i boli go gdzies w piersiach przy odkaslywaniu. Zeby bylo "zabawniej", ja sama zaczelam kaszlec, ale w przeciwienstwie do Bi, kaszel mialam suchy i meczacy. Czyli na froncie domowym zdrowy pozostal tylko Nik, co bylo dosc niespodziewane, bo on najszybciej lapie jakies swinstwa. Popoludnie spedzilismy w chalupie, ogladajac skoki, a potem inne pierdoly w tv. Na szczescie mielismy reszte "chinczyka", wiec dogotowalam tylko ryz i obiad gotowy. Oczywiscie powstal dylemat czy puszczac Bi do szkoly kolejnego dnia. Poki mowilam ze zobaczymy czy na wieczor wroci jej goraczka lub stan podgoraczkowy i jak sie bedzie ogolnie czula, to panna argumentowala, ze w szkole gada i nauczyciele daja zadania grupowe kiedy trzeba duzo mowic, a ona nie chce zeby wszyscy slyszeli ze jest chora, itd. Kiedy jednak pod wieczor stwierdzilismy z M., ze jak im zakaszle to pewnie i tak wysla ja do domu i powiedzialam jej ze zostaje w domu, to mine zrobila rozczarowana. Nie nadazam za tym dzieckiem. ;) Przed snem musialam wiec przygotowac tylko jeden plecak i sniadaniowke. Jedyna zaleta obecnej sytuacji w pracy jest, ze moge zostac w chalupie z chorym dzieckiem nie martwiac sie o branie wolnego. A juz poznym wieczorem, kiedy szykowalam sie do snu, Oreo przyniosla pod drzwi frontowe... mysz. Na szczescie calkowicie niezywa. ;)

Ta duma w oczach :D
 

Podeszla potem pod okienko jakby sie chwalila: "popatrz co mam!", bo choc uchylilam drzwi, nie chciala wejsc do domu, tylko pobiegla na ogrod. Mysz zmienila kilka razy "pozycje", wiec najwyrazniej probowala "ozywic" zabawke, ale cale szczescie pozniej wrocila do domu nawet nie probujac wniesc jej do srodka.

Poniedzialek przywital mnie pol godziny pozniej, bo z racji, ze Bi nie szla do szkoly, moglam pospac dluzej. Wstalam, przymknelam drzwi do jej pokoju, zjadlam sniadanie i obudzilam Kokusia. Kawaler jadl i sie szykowal, a ja wypuscilam Maye na siusiu i poszlam na gore sie umyc. Niestety, tego dnia sama wstalam z wyraznie gorszym samopoczuciem. Lamalo mnie w kosciach i czulam sie ogolnie rozbita. Dodatkowo, poza nadal meczacym kaszlem, puscilo mi sie nosa. A wisienka na torcie bylo kiedy Nik powiedzial mi, ze bola go kolana oraz gardlo przy przelykaniu. :O Oczywiscie kiedy o tym wspomnial? Jak juz mial zalozone buty oraz kurtke i wychodzilismy z domu. Nastroj mial jednak w miare ok, wiec w ciagu kilku sekund kiedy musialam podjac decyzje, stwierdzilam ze chyba nie jest zle. Po drodze pobiegl jeszcze do sasiadow otworzyc kotkom drzwi tarasowe (zeby mogly wyjsc sie zalatwic), ale na karmienie siersciuchow nie bylo juz czasu. Stwierdzilam, ze poprosze pozniej Bi. Po odjezdzie Kokusia, wrocilam i czekalam az panna wstanie. W miedzyczasie poskladalam jedno pranie, wstawilam kolejne, rozladowalam zmywarke, a panna spala i spala. Najwyrazniej jej organizm tego potrzebowal, bo to do niej zupelnie niepodobne. Wstala narzekajac, ze nadal kiepsko sie czuje, choc podejrzewam, ze byla po prostu rozespana, bo pozniej sie rozruszala i przez reszte dnia energia ja wrecz rozpierala. Powiedzialam ze trzeba pobiec nakarmic sasiedzkie kiciule i poszla bez problemu. Poza okropnym kaszlem, wlasciwie nic jej nie dolegalo. Na gardlo pomagalo picie, wiec raczej bylo po prostu wyschniete. Zmniejszyla sie tez wyraznie ilosc zuzytych przez nia chusteczek. Wszystko wiec wydawalo sie isc ku lepszemu, az do poludnia, kiedy nagle zadzwonil moj telefon. Szkola Kokusia. Od razu wiedzialam co sie dzieje i nie pomylilam sie. Dzwonila pielegniarka, ze ma Nika w gabinecie, a on ma goraczke i zle sie czuje. Wspaniale... To teraz juz naprawde mielismy w domu "szpital na peryferiach"... :( Pojechalam po syna, ktory wygladal jak kupka nieszczescia, chociaz termometr pokazal "tylko" 38.0. Tak juz z Potworkami jest, ze Bi zwykle ma baaardzo wysokie temperatury, za to stan podgoraczkowy niemal jej nie rusza. Za to Nika goraczki sa sporo nizsze, ale glupie 38 scina go z nog. Dostal tabletki przeciwgoraczkowe i sam przebral sie w pizame oraz zapakowal do lozka. Wiekszosc popoludnia przespal.

Bidulek...
 

Po pierwszej dawce obudzil sie, ale zostal w lozku bo nawet bez goraczki czul sie nie za bardzo. Po czterech godzinach, z zegarkiem w reku, goraczka znow zaczela wracac i po zaaplikowaniu lekarstwa znow zasnal. Zbudzil sie pozniej nieco zywszy, ale namowienie go na zjedzenie czegokolwiek graniczylo z cudem. W koncu, po dlugich namowach i proponowaniu wszelakich przysmakow, zjadl dwa male pancake'i. Na szczescie mialam je zamrozone. Przez caly dzien skonsumowal platki z mlekiem na sniadanie, potem te placuszki, a na koniec troche chrupek ketchupowych z polskiego sklepu. To wszystko... :( Wrocil M., wygladajac niewiele lepiej od syna. Podobno w pracy lykal tabletki jak cukierki, bo jak tylko przestawaly dzialac, czul ze lapie go goraczka. Zamiast jednak wrocic do domu, przemeczyl sie caly dzien, rozsiewajac zapewne zarazki. Na szczescie stwierdzil, ze nastepnego dnia bierze wolne. Jak nie M., ale w decyzji pomoglo nie tylko marne samopoczucie, ale jeszcze zapowiadana burza sniezna. Juz od kilku dni przepowiadali istny "kataklizm" na wtorek, chociaz popoludniu jakby spuscili z tonu i stwierdzili, ze tor sztormu przesunal sie nieco i jednak nie mamy zostac kompletnie zasypani. Malzonek mowil, ze wracajac z pracy widzial niemozliwe kolejki na stacjach benzynowych. Idiotyzm, bo burza miala przejsc do 13 po poludniu, wiec w gre wchodzil tylko jeden dzien kiedy drogi moga byc kiepskie zanim przejada plugi... A zreszta, jak utkniesz na swojej ulicy, to pelen bak benzyny tez nie pomoze. Oczywiscie czesc tych ludzi tankowala na pewno kanistry zeby miec paliwo do odsniezarek. Moj malzonek, ktory lubi sobie pomachac szufla, czul sie jednak na tyle zle, ze stwierdzil ze mowy nie ma zeby tym razem odsniezal recznie. Poszedl wiec sprawdzic swoj sprzet, ktory nie ruszany od ponad roku, jednak odpalil bez protestu. ;) A pod wieczor, tak jak sie spodziewalismy, dostalismy maile oraz sms'y, ze kolejnego dnia szkoly maja byc zamkniete. Oczywiscie padlo na kiedy?! Na wtorek! Jesli nie pamietacie, to jest dzien klubu narciarskiego. Czyli teraz juz bedziemy odrabiac stracone dni do pierwszego wtorku marca. :O Potworki oczywiscie zadowolone, choc Kokusiowi jazda do szkoly i tak nie grozila. Moze wiec dobrze sie stalo, ze klub narciarski i tak odwolano, bo nie pamietam jak to wyglada kiedy opusci sie ktorys wyjazd z powodu choroby...

We wtorek wszyscy moglismy wiec pospac dluzej, choc u M. ze spaniem bylo kiepsko. Juz druga noc pod rzad, kiedy lezal, lub nawet pol-lezal, strasznie zrywalo go na kaszel. Ostatecznie schodzil na dol i spal na siedzaco na kanapie, ale wiadomo, ze to zadne spanie... Przynajmniej wpuscil do domu Oreo, ktora wieczorem nie wrocila na wolanie i balam sie ze jak zacznie sypac, to schowa sie niewiadomo gdzie. Kladac sie spac, zastanawialam sie oczywiscie czy faktycznie ten snieg nadejdzie i o ktorej. Rano okazalo sie, ze meteorolodzy sie pomylili, ale w druga strone, czyli spadlo wiecej niz przewidywali. :O  Jesli wierzyc wiadomosciom, to nasza miejscowosc dostala rekordowa ilosc - niemal 40 cm!

Taki widok przywital mnie z okna kiedy rano wstalam z lozka
 

Szkoda, ze Potworki niestety nie mialy jak z tego skorzystac... Bi nadal od czasu do czasu musiala porzadnie odkasznac i stwierdzilam, ze jak nie musi, niech lepiej nie wychodzi. Nik niestety caly dzien mial stan podgoraczkowy, a poznym popoludniem goraczke, poza tym ogolnie kiepsko sie czul, wiec nawet nie wspomnial, ze chcialby na snieg. Malzonka tez wzielo strasznie i ciesze sie, ze postanowil zostac w domu. Praktycznie dokladnie co 4 godziny musial zbijac goraczke, a do tego dostawal okropnych atakow kaszlu. Jakby tego bylo malo, wieczorem oznajmil, ze boli go gardlo... No pelen pakiet. ;) Co ciekawe, ja nadal czulam sie calkiem niezle. W poniedzialek wydawalo mi sie, ze mnie tez "bierze", tymczasem we wtorek poza lekkim kapaniem z nosa oraz kaszelkiem, nic mi nie dolegalo. :O Niestety za wczesnie bylo zeby sie cieszyc. I moj tata i ja, zgodnie przewidywalismy, ze wszyscy w domu wyzdrowieja, to wtedy rozloze sie ja. ;) Dzien spedzilismy wiec baaardzo leniwie. Nik wlasciwie nie wychodzil z lozka, poza posilkami, bo kiedy mial zbita goraczke, apetyt nawet mu dopisywal. Malzonek wiekszosc czasu drzemal na kanapie. Ja oczywiscie ogarnialam pranie, zmywarke, jakies tam pomniejsze porzadki... Zabawialam tez corke, skoro obie niezle funkcjonowalysmy, podczas gdy meska czesc rodziny ledwie zyla. ;)

Stare, dobre "statki"
 

Snieg przestal sypac okolo 14 i wiekszosc sasiadow wylegla odsniezac.

Zdjecie zrobione jakies 2.5 godziny przed koncem sniezycy

I widok na przod niemal o tej samej porze

Wspomnialam M., ze jesli powie mi jak wlaczyc odsniezarke, to pojde i odgarne nasz podjazd oraz chodnik, ale upieral sie, ze sprzet kupil ogromny i nie dam rady przepchnac go pod gorke. Nie jestem przekonana czy to prawda, ale ze w sumie srednio mi sie chcialo, wiec odpuscilam. ;) Stwierdzilismy, ze w srode, kiedy (miejmy nadzieje) M. poczuje sie lepiej, odsniezymy nasza posesje. I tak siedzialam sobie radosnie, az Bi spytala jak ona przejdzie rano na przystanek? Ups... Zadne z nas nie pomyslalo, ze owszem, ulica w miare odgarnieta, sasiedzi obok odsniezyli chodnik przed swoim domem, ale wokol naszego nadal lezy prawie pol metra sniegu... A kiedy wczesniej panna szla do skrzynki, snieg wsypywal jej sie gora do sniegowcow...

W szoku bylismy, ze listonosz w ogole jezdzil, ale potem dojrzelismy, ze na tylnych kolach ma... lancuchy
 

Zaproponowalam, ze moze raz pojechac do szkoly w sniegowcach, ale uparla sie ze bedzie jej potem za goraco w stopy. Musicie wiedziec, ze hamerykanckie dzieci, pomimo wlasnych szafek, z reguly nie zmieniaja obuwia. Oczywiscie zdarzaja sie wyjatki i np. Nik rok czy dwa temu bral adidasy na przebranie, wlasnie zima kiedy chcial polazic przez zaspy w drodze na przystanek. Bi to oczywiscie inna osobowosc i sniegowce w szafce by jej tak straaasznie przeszkadzaly... Byla godzina 17, mielismy jeszcze jakies pol godziny swiatla dziennego, wiec stwierdzilam, ze ok, pojde odsniezyc chociaz sciezke od frontowych drzwi do ulicy. Uch... Temperatura byla caly czas w okolicach zera, wiec snieg byl mokry, ciezki i lepil sie do lopaty. Juz po chwili plecy daly mi znac, ze za nic im sie ta robota nie podoba. ;) Przed frontowymi drzwiami odsniezylam cala kostke, bo tam slonce niemal o tej porze roku nie dochodzi, a nie chcialam zeby zrobilo sie lodowisko. Przez reszte kostki, schodow oraz kawalek podjazdu zrobilam sciezke na szerokosc lopaty, bo na wiecej nie starczylo mi energii. I w zasadzie swiatla dziennego, bo kiedy konczylam bylo juz wlasciwie szaro. Przy mnie oczywiscie biegal pies probujac wcisnac mi pileczke i nawet kot wyszedl, choc nie wiem po co, bo przeciez sniegu nie lubi. Po takiej "cudownej" robocie, wspaniale bylo wygrzac dupke przy kominku, ktory rozpalil M. :) I tak siedzielismy sobie w przytulnym domu, na dworze pomalu robil sie siarczysty mroz, a kot przepadl. Zdziwilam sie, bo przy poprzednich opadach sniegu, Oreo w ogole nie chciala przebywac na zewnatrz. Wychodzila i zaraz byla z powrotem. Tymczasem we wtorek minely 4 godziny, zrobila sie 21:30 kiedy zwykle dostaje kolacje i nie wracala. Zaczelam wolac ja to z jednej, to z drugiej strony domu i nic. Stwierdzilismy, ze albo wypuscila sie wyjatkowo daleko, albo zaszyla sie gdzies w jakims kaciku bez sniegu. Dopiero kiedy M. kladl sie juz do lozka, cos go tknelo i mruknal, ze moze kiciul jest w garazu? No fakt, ze wylazla akurat kiedy odsniezalam, a ja wyszlam garazem bo stamtad mialam blizej za dom (gdzie staly lopaty), wiec byl otwarty. Malzonek zszedl na dol i... bingo! Przylecial kotel, miauczacy wnieboglosy i pewnie obrazony, ze tak sie go bezczelnie zamknelo. :D Musiala wslizgnac sie do garazu i jak to kot, schowac pod jedno z aut, a ja weszlam, zamknelam za soba drzwi zewnetrzne, potem te od domu i Oreo zostala uwieziona. Szczesliwie M. wpadl na to, bo inaczej spedzilabym nocke martwiac sie czy wroci gdzies nad ranem czy rano. ;)

Poniewaz sniegu "naebao" jak cholera, a do wieczora plugi nie do konca odgarnely wszystko jak trzeba, wiec mialam nadzieje, ze w srode opoznia troche lekcje. Niestety, nie mielismy takiego szczescia, wiec trzeba bylo sie zerwac z Bi o 6:30 rano. Na dworze mielismy -6 stopni przy porywistym wietrze, co sprawilo ze czekanie na autobus bylo mocno nieprzyjemne. Na szczescie dotarl dosc szybko, a Bi wsiadla wczesniej do auta kolezanki, wiec siedziala w cieple. Ucieszylam sie, bo wiadomo, panna byla swiezo po chorobie i przeszlo mi samej przez mysl ze moze powinnam wziac auto, ale mielismy nieodsniezony podjazd. Mam 4x4, ale i tak trudno byloby sie przebic, a takie ubite czesci bardzo ciezko jest potem odsniezyc.

Wyszly z nami obydwa zwierzaki, ale potem wyprzedzily mnie w drodze powrotnej do chalupy :D
 

Nik tego dnia nie mial juz goraczki, ale za to zaczal strasznie smarkac. Jak to przy katarze, oczy lzawily, nos i skora pod nosem obtarte i wygladal jak kupka nieszczescia. Poziom energii jednak wyraznie wzrosl, wiec do konca dnia zastanawialam sie czy puscic go w czwartek do szkoly, czy zostawic kolejny dzien w domu. Malzonek rowniez w koncu pozbyl sie goraczki, wiec mimo ze nadal porzadnie kaszlal, stwierdzil ze pojdzie odsniezyc. Oczywiscie, jak na zlosc, to byl najzimniejszy dzien tygodnia, bo mielismy -1, ale wialo tak, ze glowe urywalo, a odczuwalna temperatura byla duuuzo nizsza. Ubral sie jednak cieplo, na twarz naciagnal kominiarke i poszedl.

Z odpowiednim sprzetem zeszla mu niecala godzina
 

Ja tez wyszlam i poszerzylam troche sciezke odsniezona dzien wczesniej na kostce. :)

Popedzila za mna oczywiscie Maya, ktora zameczala mnie swoja pileczka, a ze ta co chwila wpadala w snieg, wiec psiur zmuszony byl ryc w nim nosem :D

Taaakie sople wisialy nad garazem. Tego stracilam zeby pokazac Kokusiowi, a potem pedem wyrzucilam na taras, bo juz solidnie z niego kapalo ;)

Wrocila ze szkoly Bi, ktora nadal byla leciutko zachrypnieta i narzekala ze boli ja gardlo, choc podejrzewam, ze bylo po prostu zaschniete, bo po cieplej herbacie od razu jej sie polepszylo. Ja sama nadal czulam sie znosnie, choc w nosie nadal troche gralo i musialam odchrzaknac lub odkaszlnac. Oczywiscie zadne z nas nie mialo sily na Wale-w-tynki. Rano dalam tylko dzieciakom serduszka ze Skittles'ami w srodku. Poniewaz niewiadomo bylo kto nadal zaraza, a kto nie, wiec odpuscilismy sobie tez msze na Srode Popielcowa. Popoludnie oraz wieczor spedzilismy przy kominku, bo na dworze wialo tak potwornie, ze mialam ciagle wrazenie, ze skads ciagnie mi po nogach. Ostatecznie uznalismy, ze Kokusiowi dobrze zrobi kolejny dzien w domu, choc kawaler grzecznie twierdzil, ze jak powiemy, ze ma jechac do szkoly, to pojedzie. ;) Tego dnia mialam zawiezc tate na kontrole operowanego kolana i cale szczescie ze sam moze juz prowadzic auto. Balabym sie, ze sprzedam mu wirusa... Pojechal wiec samodzielnie i potem przyslal tylko zdjecie, pokazujace jakim jest teraz "cyborgiem". ;)

Doklejone czesci az daja po oczach ;)

W czwartek rano wstalam wiec z Bi, ktora niemal odzyskala glos i kaszlala tylko sporadycznie. Ciesze sie, ze wrocila do szkoly, bo juz teraz musiala nadrabiac jakies testy i pisala kolejne. W middle school lepiej nie robic sobie wiekszych zaleglosci... Tego ranka bylo -7 i choc nie wialo az tak jak dzien wczesniej, to odczuwalna i tak wyniosla -12. :O A autobus oczywiscie dotelepal sie dopiero o 7:28. :/ Wrocilam do chalupy, zjadalm sniadanie i calkiem niedlugo po tym, obudzil sie Nik. Ucieszylam sie, ze jednak zostal w domu, bo wygladal okropnie. Czerwony nos, czerwone, zalzawione oczy i w dodatku lekka chrypka. Na jedno oko tak narzekal, ze wystraszylam sie ze znow ma zapalenie spojowek, ale na szczescie pozniej okazalo sie, ze to po prostu zwykle rozespanie. Trzeba przyznac, ze Mlodszy choruje tak, jak powinien, czyli spedza caly dzien w lozku. Nie to co Bi, ktora uparcie schodzila na dol, siedziala w fotelu i nie chciala sie przykryc chocby kocem, nawet kiedy trzesla sie z zimna od goraczki... Zszedl jednak na dol na sniadanie, a potem ganial chwile za kotem, wiec poza katarem i lzawiacymi patrzalkami zdawalo mu sie nic wiekszego nie dolegac. Ja o dziwo czulam sie praktycznie normalnie. Przez wiekszosc dnia musialam sobie tylko czasem lekko odchrzaknac i tyle. Mialam tez duzo wiecej energii. Wstawilam pranie, zmywarke, wyszorowalam szuflady od air fryera (ech; syzyfowa praca ;P) i wzielam sie za odkurzanie i mycie podlog u gory. Na ten czas musialam wygodnic syna na dol, to znaczy dostal opcje pozostania w lozku, ale stwierdzil, ze bedzie za glosno. ;) Malzonek napisal, ze po robocie pojedzie po pizze, wiec kiedy Bi wrocila ze szkoly, dalam dzieciakom tylko po kilka nuggets'ow, bo panna przyjechala glodna jak wilk, a nie chcialam zeby sie opychali przed glownym daniem. Powrot do szkoly z zaleglosciami dobrze na nia wplynal, bo z marszu wziela sie za wszystko, co jeszcze gdzies tam ma do opanowania. Miedzy innymi jeden utwor z orkiestry, ktory cwicza od Bozego Narodzenia, ale jest trudny i niektore czesci nadal ciezko jej zagrac w odpowiednim tempie.

Juz dawno nie mialam okazji posluchac jak Bi gra
 

Malzonek wrocil nadal kaszlacy i kichajacy, ale bez goraczki. Niestety, kiedy moglo sie wydawac, ze idzie ku lepszemu, Nikowi po poludniu temperatura podskoczyla do stanu podgoraczkowego i tak juz zostala. A juz mialam w planach wyslanie go w piatek do szkoly. Niby na jeden dzien to troche bezsensownie, ale z drugiej strony, ile mam go trzymac w domu z powodu kataru? Skoro jednak temperatura lekko podwyzszona, to mu sie upieklo. ;) Co "lepsze" na wieczor ja sama zaczelam czesciej odkaslywac i ciagac nosem, moze wiec moje wczesniejsze dobre samopoczucie, to byl falszywy alarm. Mozliwe jednak, ze bylo to spowodowane tym, ze wczesniej wzielam sie za szorowanie naszego prysznica, a mam taki spray do mycia szyb prysznicowych, ktory ma okropne wyziewy. Zawsze musze co chwila wystawawiac glowe zeby zaczerpnac swiezszego powietrza, bo podraznia nos, gardlo i oczy. Wychodze po tym kaszlaco - smarkajaca i ze lzawiacymi galami. Ale za to czysci rewelacyjnie, wiec co jakis czas sie poswiecam, choc potem musze otwierac okno w lazience, bo nie mozna tam wytrzymac. ;) A na wieczor, calkiem niespodziewanie, zaczal padac snieg. Tym razem jednak nie byla to zadna wielka sniezyca i spadla tylko warsteweczka, na tyle zeby przykrycz wszystkie powierzchnie. Z ktorych snieg dopiero co stopnial, ale to szczegol. ;)

Piatkowy ranek byl troche cieplejszy, bo mielismy -1. Niestety, znowu potwornie wialo, wiec nie dosc ze odczuwalna temperatura wynosila -5, to jeszcze bylo zwyczajnie okropnie. Na szczescie autobus Bi sie zlitowal i juz o 7:23 byl na przystanku. Z ulga wrocilam do domu, zjadlam sniadanie, nakarmilam kiciula i czekalam az obudzi sie Nik. Chcialam jechac na tygodniowe zakupy, ale najpierw wolalam zobaczyc jak syn sie miewa oraz dac mu sniadanie i lekarstwa. Jak mozna sie bylo spodziewac, spal do 9:30. ;) Kiedy jednak w koncu sie obudzil, poza tym ze byl straszliwie zaspany, wygladal duzo lepiej niz poprzedniego dnia. Nadal nos mial zawalony, ale oczy juz mu tak nie lzawily i mial mniej obtarta od ciaglego wycierania warge. Dla rownowagi dostal mokrego kaszlu, ale ten dopadl wszystkich czlonkow rodziny (nawet mnie, choc w stopniu bardzo lekkim), wiec bylo to do przewidzenia. ;) Zrobilam mu sniadanie, pojechalam na zakupy, a potem zajechalam szybko do biblioteki. Zanim wrocilam do domu, rozpakowalam torby, wstawilam zmywarke i pozmywalam recznie pare pierdolek, zrobilo sie popoludnie. Nik ponownie siedzial zaszyty w lozku, a nakarmienie go to byla wyzsza szkola jazdy... Wrocila Bi, a potem M., oboje nadal kaszlacy. Ja zreszta rowniez od czasu do czasu musialam porzadnie odkaszlnac. Jakies strasznie upierdliwe i dlugie to wirusisko. ;) Popoludnie oraz wieczor byly bardzo leniwe, jak zreszta ostatnio codziennie, bo przez chorobe dzieciaki opuscily caly tydzien treningow, wiec nikt nigdzie nie jezdzil, a w dodatku wiekszosci brakowalo energii.

I tak minal tydzien. U nas nie ma ferii zimowych, ale przed Potworkami (i sila rzeczy przede mna) 4-dniowy weekend. Fajnie bylo pochowac plecaki oraz sniadaniowki, ze swiadomoscia, ze nie beda potrzebne do srody. Poczatkowo myslalam moze o nartach, tym bardziej ze pogode mamy zaskakujaco zimowa i nawet lezy nadal snieg. Poniewaz jednak finanse sa nadal takie a nie inne, rozwazalam chociaz wypad na lodowisko. Taa... Teraz, przez te uparte chorobsko, wyglada na to, ze moze nas czekac dlugi weekend w domu, na kanapie. Coz... Moze to i lepiej, jesli ma pozwolic dzieciakom na spokojnie sie wykurowac...

8 komentarzy:

  1. Ja zawszę mówię, że przy takich grach, w których piłka musi do czegoś wpaść, nie są ważne tylko umiejętności, ale także szczęście.

    U Was taka temperatura w zeszłym tygodniu, jak obecnie u nas. Mój organizm jest przez to kompletnie wygłupiony. Za to u nas w ogóle nie zapowiada się na taki śnieg, więc dzieciaki są załamane.

    Też miałam takie statki za dzieciaka, nawet chyba nadal są u rodziców :)

    Ale Was wzięły te choróbska, aż dziw, że sama się przy tym wszystkim utrzymałaś!!! Mam nadzieję, że ten tydzień pod tym względem będzie już lepszy!!! Zdrowia życzę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym sniegiem mielismy wtedy szczescie, bo temperatury byly na tyle niskie, ze dosc dlugo sie utrzymal. :)
      Za ta grypa, czy co to bylo, naprawde niesamowite bylo, ze wszyscy tak mocno ja przechorowali, a mnie "bralo" kilka dni i przeszlo...

      Usuń
  2. Szkoda, że spadł u Was śnieg, gdy dzieciaki były chore :( Mam nadzieję, że choróbska już Was opuściły i w kolejnym tygodniu będziecie mogli robić co chcecie.
    8 lokata, to i tak dobry wynik, który zawsze można poprawić w kolejnym sezonie. Jednak kumplostwo w czasie gry jest czymś nie do pomyślenia i to dziwne, że trener na to nie reaguje.
    Życzę zdrowia i dobrych lektur :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cale szczescie, ze ten snieg dosc dlugo sie utrzymal, wiec choc odrobine dzieciaki z niego skorzystaly.
      Trener mam wrazenie, ze probowal chlopakow troche zgrac, ale jak ma dwa rozne roczniki, z ktorych czesc chlopcow sie zna (a nie wszyscy lubia) to jak trafily mu sie dwie pary ulubionych kumpli, to duzo juz zrobic nie mogl.

      Usuń
  3. No to mieliscie niezly lazaret przez caly tydzien. Za to zime macie jak z obrazka. Cudownie, tak bialo i czysto, jakby swiat byl lepszy, niz jest w rzeczywistosci.
    Mam nadzieje, ze juz wszyscy wyzdrowieliscie z tej chorobowej przygody.
    W naszym stanie NC w te wasze zimowe czasy - nastaly zwyczajnie zimne dni. Bez sniegu wprawdzie, ale bylo tak deszczowo i zimno, jak "nie u nas". Tylko tyle starczalo nam energii, zeby przemknac z domu do samochodu, chylkiem do sklepu czy lokalu i szybko z powrotem do domu, pod koc. Takie zimowe zycie to jednak nie jest normalne zycie.
    Oreo jest typowym kotem, ktory zaszyje sie gdzies w domu lub kolo domu, myslac, ze to jest fajny plan i zgrywa, a potem - jak nie mozna jej znalezc i przetrzyma sie ja w zimnie gdzies za dlugo - obrazona jest na wszystkich, jak stad do Raciborza. Tak, to typowe dla kotow.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zime mielismy w tym roku zaskakujaco sniezna. Niby duzo nie sypalo, ale kilka razy sie ta odrobina dosc dlugo utrzymala. Dla mnie idealnie, bo nie znosze takiej szaro-burej scenerii.
      Cale szczescie, ze Oreo jest juz za duza, zeby zaszywac sie w szufladach. Jak byla kociakiem, to wchodzila pod komody i od tylu do szuflad. Ile my sie jej czasem naszukalismy! :D

      Usuń
  4. Lacze sie z Toba chorobowo. Moja Klara przechorowala pol stycznia i pol lutego. Wrocila do przedszkola, to ja sie rozlozylam. I to tak, ze juz trzeci tydzien kaszle jak gruzlik. Mialam antybiotyk, wydawalo mi sie ze idzie ku dobremu. Ale nie widze tego ;)
    U nas pogodowo prawie wiosna. Jednego dnia +3 drugiego +13 :/
    Nadrabiam zaleglosci. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas niezle sie wszyscy trzymali, poza Kokusiem. Choc on tez zlapal cos tam kilka razy, ale dosc szybko zdrowial. Za to po tej grypie, teraz doslownie co tydzien ma jakies katary i chrypki. :/

      Usuń