Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 13 maja 2022

Pilka, skrocone lekcje, warzywnik i tydzien, ktory zlecial niewiadomo kiedy

Duzo sie dzialo w minionym tygodniu i pewnie dlatego zlecial jak szalony. Dopiero co byla sobota i mecz Bi przy zimnie i wichurze (o tym za chwile), a za moment kolejny weekend i ponownie mecz, tym razem w goracu. No po co komu przejsciowe temperatury... :D

Taaak, pogoda na samym poczatku maja jest iscie "kwietniowa", czyli zmienia sie jak w kalejdoskopie. W piatek wieczorem lekko padalo, podobnie jak w nocy, ale sobotni poranek (7 maja) przywital nas bez deszczu. Zeby nie bylo za fajnie, bylo pochmurno oraz ledwie 10 stopni przy porywistym wietrze, wiec odczuwalna wyniosla "zawrotne" 7. Zgodnie z zapowiedziami, w skrzynce mailowej znalazlam maila z wydzialu rekreacyjnego naszej miejscowosci, ze odwoluja wszystkie mecze na naszych boiskach. Owo "naszych" to tutaj slowo - klucz, bowiem Nik mial, owszem, grac u nas, ale juz Bi miala mecz w innej miejscowosci. Co wiec z meczem dziewczyn?! Nie ja jedna mialam dylemat, bo komorka zaczela pikac sms'ami do trenera Bi, z wlasnie tym pytaniem. Biedny trener odpisywal cierpliwie, ze na tamta chwile nie slyszal o zadnych odwolaniach, ze wyslal wiadomosc do trenera przeciwnej druzyny, ale ze tamten narazie nie odpowiada... Zrozumiale, tyle ze jest juz grubo po 7 rano, a mecz mial sie odbyc o 9, dwie miejscowosci od nas i to na przeciwnym jej koncu. Prawie pol godziny jazdy, wiec zeby doliczyc czas rozgrzewki, trzeba bylo wyruszyc okolo 8:15. W koncu, o 7:30, telefon pika wiadomoscia od trenera, ze mecz sie odbedzie. Czyli, kurde, tam sie dalo, a u nas nie?! W kazdym razie wyjechalismy w miare na czas, dojechalismy bez przeszkod i udalo mi sie dorwac miejsce parkingowe zaraz za siatka ogradzajaca boisko. Cale szczescie, bo bylo tak pieronsko zimno, ze nie mialam ochoty wysciubiac nosa z pojazdu. Ostatecznie kiedy Bi grala, wychodzilam zeby lepiej widziec, ale jak tylko trener zdejmowal ja z boiska, zaszywalam sie w cieplym aucie. Najlepsze, ze dalam pannie oczywiscie dlugie spodnie, jak rowniez bluzke z dlugim rekawem pod koszulke zespolu. Na to jeszcze kazalam zalozyc jej kurtke, polecajac zeby ja zdjela jak bedzie grala. Bi burknela, ze jak bedzie jej goraco to zdejmie tez bluzke z dlugim rekawem. Parsknelam tylko, bo widzialam jaka jest temperatura. A potem obserwowalam, jak Starsza siedziala kulac sie tez pod kurtka. :D Dziewczyny wiec graly, zas Nik nudzil sie jak mops. Najpierw siedzial w aucie i napierdzielal na Nintendo, ale po jakims czasie energia zaczela go rozpierac. Dobrze, ze boisko mialo naokolo pas trawnika, wiec Mlodszy biegal w kolko, rozpinal kurtke i stawal pod wiatr udajac, ze ma peleryne niczym Superman, obiegl naokolo caly obszar, wyciagal z krzakow co wieksze galezie, a takze turlal sie z gorki za bramka. Ech... ;)

Turlanie z goreczki. Na zdjeciu wyglada na niemal plaska, ale na zywo byla na tyle "stroma", zeby turlajac sie nabrac nieco predkosci
 

Druzyna Bi tym razem kompletnie sie nie popisala i przegraly 3:1. To byl ich trzeci mecz i wydaje sie, ze w kazdym maja inny problem. Tym razem obrona leciala jak glupia za pilka przez cale boisko, a kiedy przeciwna druzyna ja przejmowala i biegla w nasza strone, okazywalo sie, ze maja puste boisko miedzy nimi a bramkarzem (bramkarka?) i moga sobie spokojnie strzelac. :D Nasze dziewczyny probowaly wracac ile sil w nogach, ale czesto bylo za pozno i w ten sposob "tamte" strzelily sobie trzy latwe gole.

Starsza przy pilce
 

A jedynego gola dla naszych, strzelila Bi! Panna wreszcie zaczyna sie rozkrecac z gra. Zaczela w koncu biec za pilka zamiast odkopywac ja do kolezanek i ogolnie jest duzo bardziej aktywna w czasie meczu. Ten okazal sie niespodziewanie dlugi, bo wraz z doliczeniem czasu zabranego przez przerwe w polowie, skonczyl sie o 10:15. Cale szczescie, ze Kokusia zostal jednak odwolany, bo mial sie rozpoczac dokladnie o tej godzinie. Doliczyc czas przejazdu i Mlodszy dotarlby gdzies na druga polowe. ;) A tak, spokojnie zajechalismy po kawe dla matki oraz niezdrowe napoje dla dzieci, po czym wrocilismy do chalupy. Potworki oddaly sie ulubionej weekendowej czynnosci, czyli wsiakly w elektronike, zas matka zabrala sie za sprzatanie. W koncu kolejnego dnia mieli przyjechac dziadek oraz chrzestny na tort z okazji urodzin Bi. Odkurzylam wiec i pomylam podlogi na dole, w miedzyczasie wstawialam, przekladalam oraz skladalam wysuszone pranie, rozladowalam i ponownie zaladowalam zmywarke oraz robilam milion innych rzeczy. Dobrze, ze M. wracajac z pracy zajechal po chinczyka, wiec chociaz o obiad nie musialam sie martwic (choc u nas i tak gotuje glownie tata). Pozniej tez ojciec zabral dzieciaki na podworko i chociaz temperatury nie powalaly, to zostal tam z nimi na niemal dwie godziny. Dzieki temu, kiedy dokonczylam odgruzowywac chalupe, na spokojnie konczylam tort i choc raz nie dekorowalam go o polnocy. ;)

Niedziela zaczela sie jak zwykle od mszy, na ktorej ksiadz zlozyl zyczenia wszystkim mamom, byl to bowiem tutejszy Dzien Matki. Potworki stropione, bo... zapomnialy. To znaczy, okazalo sie, ze Bi miala przygotowana laurke, ktora zaczela juz w szkole, ale zapomniala mi ja dac.

Laurka Bi - przod

I srodek - czy ktos ma jeszcze watpliwosci, ze Starsza lubi pisac? ;)

Nik... zapomnial kompletnie. Caly dzien po trochu smarowal po kartce i w koncu na wieczor mi ja wreczyl. ;)

Laurka Kokusia - z ludzkimi postaciami nie lubi sie wysilac, ale kawa musi byc :D

I srodek - krotko i wezlowato ;)

Po porannej mszy pojechalismy po kawe, a potem do chalupy, gdzie jeszcze poscieralam ostatnie kurze, wstawilam zmywarke, itd. Tate i chrzestnego zaprosilam miedzy 14 a 14:30, tak zeby bylo juz spokojnie po obiedzie, nie mialam bowiem ochoty gotowac dla wszystkich. Mojemu tacie cos sie jednak pomylilo i przyjechal juz o 13:45, kiedy Potworki dojadaly jeszcze lunch. Na szczescie A. przybyl zaraz po 14, wiec chwile pogadalismy przy kawie, po czym trzeba bylo zaspiewac Sto Lat solenizantce i pokroic tort.

Ktos tu sie intensywnie zastanawia nad zyczeniem
 

Nieskromnie napisze, ze wyszedl przepyszny (jak zawsze, hehe). Masy zrobilam jak zwykle sernikowe, jedna z dodatkiem kakao i pod ta kakowa dalam jeszcze warstewke dzemu truskawkowego. Okazalo sie to strzalem w dziesiatke, bo lekko kwaskowaty dzem fajnie przelamywal slodycz masy. Niestety zjadlam lunch razem z dzieciakami, wiec ledwie wcisnelam jeden spory kawalek ciasta. To juz Bi lepiej poszlo, ale ona ogolnie az piszczy za slodyczami. ;) Moj tato, chrzestny oraz M. pozarli za to po dwa wielkie kawaly i wlasciwie bylo po torcie. :O Tyle roboty na 15 minut jedzenia! :D Tylko Nik tortem pogardzil, bo on z kolei do slodkosci jest bardzo wybredny i nie smakuje mu domowa bita smietana, ktora sluzy mi za polewe. No trudno. ;)

W calej okazalosci
 

Biedna Bi miala w tym roku strasznego pecha z prezentami. Pisalam juz ostatnio, ze ksiazki o dojrzewaniu oraz "zestaw pomocy" dla mlodej kobietki ode mnie, raczej ja zawstydzily niz ucieszyly. Tym razem nie popisal sie dziadek. :D Od chrzestnego otrzymala wisiorek i kolczyki i jako, ze to jest "sroczka", byla zachwycona. Dziadek zas... pokazal, ze zupelnie wnuczki nie zna. Pytal mnie kilka dni wczesniej co jej kupic, bo nie mial pojecia, a nie chcial dawac pieniedzy czy karty podarunkowej. Zaproponowalam, ze moze maskotke - poduche, bo Bi ma jedna i tak jej sie spodobala, ze wierci mi dziure w brzuchu o kolejna. Wyslalam dziadkowi zdjecie jak to wyglada i nawet liste sklepow, gdzie mozna dostac. Zreszta, dostepne sa niemal wszedzie, gdzie maja zabawki. Taka moda ;) W kazdym razie, ja wyslalam zdjecie jakiegos zwierzatka, liska bodajze. A co kupil dziadek? Tak, poduszko - maskotke, ale... Else! A do kompletu zestaw malutkich ksiazeczek o disney'owskich krolewnach, ktore przeznaczone sa moze dla 6-latkow! :D Nie mam pojecia, co za zacmienie go chwycilo, bo Bi ksiezniczki znienawidzila juz kilka lat temu, a on nagle wyskakuje z czyms takim... Musze jednak przyznac, ze Starsza zachowala sie wzorowo; grzecznie podziekowala i niczym nie zdradzila, ze prezenty jej nie podeszly. Po odjezdzie gosci ustalilysmy, ze ksiazeczki oraz poduszke schowamy na prezent dla jakiejs malej dziewczynki (moze kuzynki z Polski?), a ja zamowie jej upatrzona poduche - tygryska. ;)

Poniedzialek przyniosl w koncu ocieplenie, ktore mialo potrwac dluzej niz jeden - dwa dni. Tego dnia jeszcze bylo srednio. Po poludniu temperatura podniosla sie do 18 stopni, ale znow bylo bardzo wietrznie (nie wiem co ostatnio jest z tymi ciaglymi wichurami, bo my nie mieszkamy nawet na wybrzezu!), wiec kiedy rano mielismy 8 stopni, bylo wrecz nieprzyjemnie. Az zastanawialam sie czy dzieciakom nie bedzie za chlodno w grubych bluzach zalozonych na krotkie rekawki, choc oni nie zglaszali pretensji. :) Co prawda wieczorem Bi zaczela smarkac, ale tu zwalam raczej na sobotni mecz. Jak zawsze w poniedzialki, Nik mial trening na basenie, ale pojechal i wrocil z M. Przyznaje, ze fajnie bylo tak sobie posiedziec w chalupie. Mniej fajny byl list z banku, w ktorym mam pozyczke na auto. Zmienilismy ubezpieczenie na dom oraz samochody (juz dobrych kilka tygodni temu, chyba pod koniec marca) i nie wiem gdzie zaszedl blad, ale dostalam list, ze dostali zawiadomienie, ze aktualnie nie mam polisy i jesli nie przesle im dowodu, ze auto mam ubezpieczone, oni sami je ubezpiecza, a kosztami obciaza mnie. Nosz kurna! O liscie powiedzial mi przez telefon M., wiec nie czekajac wybieglam z pracy i pojechalam do banku. Niestety, tam oznajmili, ze po pierwsze, tym zajmuje sie jakas osobna, wynajmowana przez nich, firma, a po drugie, karteczka z numerem polisy, ktora mam w samochodzie nie wystarczy, bo oni musza zweryfikowac, ze na polisie oficjalnym wlascicielem auta jest bank. No wiadomo, niestety, moje auto na papierze wcale moje nie jest. ;) Wrocilam do domu nie zalatwiwszy nic. Przejrzelismy z M. wszystkie papiery, ktore mamy z ubezpieczenia, ale na zadnej kartce nie bylo zaznaczonego wlasciciela. :/ No to telefonik do naszej agentki, co do ktorej mam podejrzenia, ze to ona cos namieszala. Zmiana ubezpieczyciela to w koncu przeciez jej broszka. Po to mam agenta, zeby nie musiec uzerac sie z takimi rzeczami. Babka oznajmila, ze to naprawi i mam nadzieje, ze tak bedzie, bo niepotrzebny mi stres...

Pogodowo wtorek byl bardzo podobny do poniedzialku, ale ociupinke lepszy. Piekne slonce, 21 stopni, ale niestety porywisty wiatr. Przy takiej temperaturze nie robilo to roznicy, ale z samego rana, kiedy ta wynosila ledwie 11, sprawial, ze bylo lodowato. Az Nik sam z siebie zapial bluze, o co zwykle nie moge sie go doprosic. ;) Po poludniu bylo jednak cudownie, choc ja niestety nie skorzystalam. Tego dnia mielismy ponownie zbior komoreczek dla kolejnego pacjenta, wiec kiblowalam w pracy do pozna. Nie narzekam jednak, bowiem jak wszyscy u nas w pracy, jestem juz zmeczona tym, jak bardzo badania kliniczne rozciagaja sie w czasie i chce po prostu skonczyc ta pierwsza grupe pacjentow. Kazdy kolejny przesuwa kolejke do przodu. :) Niestety, po nim (niej wlasciwie, bo to kobieta) zostalo jeszcze trzech i choc moglibysmy ich odfajkowac w trzy tygodnie, to miedzy grafikiem urlopow naszym, klinik oraz pacjentow, kolejny (lub kolejni, bo moze uda sie dwoch za jednym razem) bedzie dopiero w czerwcu, a nastepny niewiadomo kiedy. :/ Przez chwile istnialo ryzyko (lub szansa; zalezy jak na to spojrzec) ze jednak wyjde normalnie, bowiem nasze komoreczki cos sie zbuntowaly i zaczely padac. Z jednej strony moglabym skorzystac z pieknej pogody, przynajmniej troche, bo Bi i tak miala na 18 gimnastyke, ale z drugiej, tak jak pisalam wyzej, frustracja, ze tyle sie to ciagnie, zaczyna juz siegac zenitu. W koncu jednak zywotnosc probki sie wypoziomowala i okazalo sie, ze zmiescila sie w "widelkach", laboranci mogli wiec dzialac dalej. Ja zas zaparzylam sobie kolejna kawe i siegnelam po kolejny papier do zatwierdzenia. ;) I wszystko byloby ok, ale ze szefa nie bylo w pracy, raport musialam przeslac mu elektronicznie. On niestety musial go podpisac, zebym i ja mogla zlozyc podpis, a potem wyslac go do kliniki. Tymczasem, przeslalam mu go i... nic. Mija 5 minut, 10, 15... W koncu napisalam do administratorki, czy moglaby sie z nim skontaktowac i dac znac, ze czekam na jego podpis. Minelo kolejnych kilkanascie minut zanim podpisal dokument, potem oczywiscie program komputerowy mi sie zbiesil i nameczylam sie zeby doczepic podpisana strone do raportu. W rezultacie wyszlam o 20... Niby nie najgorzej, bo ktoregos razu byla chyba 21:30, a tak to zdazylam akurat na pore kladzenia dzieciakow spac, ale dzien byl meczacy, nie da sie ukryc...

W srode Potworki mialy skrocone lekcje, wiec stwierdzilam, ze jak mam sie przenosic z laptopem z biura do chalupy, co jak wiadomo rozprasza i wybija z rytmu, to po prostu bede pracowac z domu. Meczacy poprzedni dzien dodatkowo zmotywowal mnie do tej decyzji. ;) Wiedzac, ze bede w domu, dzieciaki uprosily mnie oczywiscie zebym ich zawiozla i odebrala ze szkoly. Koniec koncow mialam wiec i tak dosc zabiegany dzien. Rano rozwiozlam Potworki po placowkach w zawrotnej liczbie dwoch (:D), po czym, korzystajac z tego, ze szkola Bi znajduje sie doslownie kilka minut od sklepu z dzialem ogrodniczym, pojechalam po nasiona oraz sadzonki warzyw. Dostalam wszystko... poza ogorkami gruntowymi. :/ Oznaczalo to, ze po glupie ogorasy musialam kolejnego dnia jechac specjalnie gdzie indziej, ech. Kupilam tez przy okazji kwiaty do donic.

Zakupy
 

Przez nastepne kilka dni miala byc przepiekna, letnia pogoda, wiec planowalam ja spozytkowac na roboty "ziemne". :) Po powrocie zdazylam zaparzyc kawe i musialam laczyc sie na meeting. Ten na szczescie nie byl zbyt dlugi. Potem probowalam sie rozdwoic, jednoczesnie pracujac i wstawiajac pranie, zmywarke, zmieniajac posciel u dzieci... I ani sie obejrzalam, a czas byl jechac po potomstwo. Odebralam szanownych panstwo, zajechalismy po kawe (dla mnie) oraz mrozone napoje (dla dzieciakow) i wrocilismy do chalupy. Zagonilam w koncu mlodziez do odrobienia pracy domowej z Polskiej Szkoly, bo przez pilke nie chodza na zajecia, lecz chce zeby nauczycielki widzialy, ze cos tam jednak robia. 

Tu lekcje, a w tle muzyka z iPadow ;)
 

Zostaly tylko dwie soboty. Potem jest dlugi weekend (bez zajec), wycieczki i juz zakonczenie roku. W kazdym razie Potworki mocno protestowaly, ale odrobily lekcje polskie oraz hamerykanckie, a i tak mieli mnostwo czasu na siedzenie w tabletach. Normalnie w tygodniu nie wolno im tykac elektroniki do 19, ale z racji skroconych lekcji, uleglam i pozwolilam wziac je wczesniej. ;) Na 17:30 obydwoje mieli sporty - Nik plywanie, a Bi pilke, wiec rozdzielilismy sie z M. i on zabral syna, a ja corke. Mlodszy co prawda cos tam jeczal, ze mial skrocone lekcje, wiec to prawie jak dzien wolny i on chce sie zrelaksowac, wiec nie jedzie na basen... Ojciec jednak szybko postawil go do pionu, ze nie chce plywac, ok, ale wtedy wszyscy jedziemy na trening Bi. Ona bedzie kopac pilke, a my chodzic wokol boiska zeby zazyc troche ruchu. Nik szybciutko oznajmil, ze pojedzie jednak plywac... :D Ze Starsza pojechalam wiec sama i samotnie krazylam wokol boiska.

Pilka w grze
 

Tego dnia temperatury doszly do 24 stopni, wiec az zal bylo nie skorzystac, chodzilam wiec po boisku oraz placu zabaw i okrazylam dawna szkole Potworkow. Wzruszylam sie przy okazji, bo przez okna dojrzalam ich swietlice (stolowke) oraz dawne klasy, ktore znajduja sie na parterze. Dopiero co byli tacy mali, w I klasie i zerowce... A teraz Bi idzie do VI, Nik zmienia szkole... Ech, leci ten czas jak szalony... Kiedy wrocilysmy z pilki, chlopaki juz oczywiscie byli, wiec kolacja czekala, a potem to juz szykowanie dzieciakow do spania. Z tym spaniem to bedzie teraz mordega, bo nadeszla taka glupia pogoda, gdzie w dzien jest bardzo cieplo, wiec dom, a szczegolnie gora, nagrzewa sie niemilosiernie, nawet pomimo otwartych wszystkich okien. Noce byly jednak nadal bardzo zimne, nie bylo wiec sensu wlaczac klimy, szczegolnie, ze ta idzie na caly dom, a dol jest sporo chlodniejszy. Zostawia wiec czlowiek uchylone okna, a potem w nocy szczeka zebami, bo dom sie wychladza i w sypialniach robi sie lodowato. I tak az do pelnego lata, kiedy bedzie po prostu goraco i wilgotno i klima bedzie chodzic calutki czas. ;)

Czwartek byl kolejnym dniem ze skroconymi lekcjami dla dzieciakow, a dla mnie pracy z domu. To znaczy "oficjalnie" pracy, bo w praktyce niewiele z tego wyszlo. :D Wiekszosc dnia kursowalam w te i nazad, niczym zawodowy kierowca. Rano zawiozlam dzieciaki do szkol, po czym wpadlam do domu, wyslalam maile do sekretariatow, ze Potworki beda odebrane przez rodzica i pojechalam na tygodniowe zakupy. Fajnie bylo je zrobic rano, zamiast zasuwac po robocie. ;) Przy okazji przydarzyla mi sie mila rzecz. Przepuscilam w kolejce do kasy jakas pania, ktora trzymala tylko mleko, podczas gdy ja mialam zaladowany caly koszyk. Czesto tak robie, bo szkoda mi ludzi, ktorzy maja pojedyncze rzeczy, a musieliby czekac az ja wyladuje caly swoj stos, potem kasjer to zeskanuje, itd. Pani podziekowala i chetnie wskoczyla przede mnie. Kiedy w koncu przyszla dla mnie pora placic, okazalo sie, ze pani poprosila, zeby reszta z jej zaplaty zostala odjeta z mojej sumy. To niby drobiazg - raptem $1.5, ale i tak milo mi sie zrobilo. :) Poniewaz w przyrodzie zawsze musi byc rownowaga, wiec zepsula nam sie mikrofala. Buczy jak traktor i nie grzeje. :/ Mamy ja raptem 4 lata!!! Jeszcze w srode wieczor dziala bez zarzutu, a juz w czwartek rano stanela okoniem. Mikrofala podwieszona nad kuchenka i sluzaca jednoczesnie za pochlaniacz, wiec zrobienie z nia czegokolwiek to nie takie hop-siup. Wlasciwie to juz mentalnie spisalam ja na straty, ale M. poszukal, popatrzyl i twierdzi, ze chyba wie, co to za czesc padla. Zamowiona i czekamy, a poki co odgrzewamy wszystko w piekarniku lub garnuszkach. Powrot do przeszlosci. ;) A, tak w ogole taka malutka czesc kosztuje prawie $100. To niemal 1/4 ceny mikrofali! Ouc... :/ 

Wracajac jednak do naszego dnia. Wrocilam do domu, rozpakowalam zakupy, zjadlam szybko jogurt bo zoladek mi sie juz do kregoslupa przyklejal, po czym popedzilam do sklepu ogrodniczego, w ktorym z zeszlego roku pamietalam, ze maja ogorki gruntowe. Na szczescie w tym tez mieli. :) Sklep niby w naszym miasteczku, ale na jego przeciwleglym koncu, wiec dojechanie, zakup oraz powrot zajely mi na tyle duzo czasu, ze po powrocie mialam 20 minut na zlapanie oddechu i jechalam po Potworki. Odbieralam przy okazji dwie corki sasiadki i przywozilam cala ferajne do nas, a jakby czworka dzieci to bylo malo, to jeszcze na dokladke przyjechal kolega Kokusia. Planowo mialam go tez odebrac ze szkoly, ale jego mama stwierdzila, ze woli zeby wrocil autobusem i przyjechal do nas na rowerze, bo wtedy bedzie mogl sam wrocic. Wygodnie. :D Tak czy owak, ostatecznie mialam pod opieka piatke mlodziezy, ale przyznaje, ze zachowywali sie calkiem poprawnie.

Gromadka; kolege Kokusia zaslonila kolezanka Bi :)
 

Problemy pojawily sie kiedy czas byl pogonic towarzystwo do domu. :D Mama dziewczyn napisala, zeby wracaly, na co mlodsza oznajmila, ze ona nie ma zadnych zajec, wiec moze zostac. Starsza ma zegarek z telefonem, wiec zadzwonila do rodzicielki, ktora oznajmila, ze jest odwrotnie - to starsza moze zostac, a mlodsza ma wracac. Panna byla tak obrazona, ze pomaszerowala do domu, mimo ze zawolalam, ze albo ja zawioze, albo starsze dziewczyny maja jej towarzyszyc. To niby niedaleko, na drugim koncu naszej ulicy, ale ja nie lubie nawet jak 3 lata strasza Bi sama lazi, a ta mala w dodatku mialam pod opieka. W koncu Bi i jej kolezanka i tak za nia pobiegly, bo stwierdzily, ze starsza panna wezmie swoj rower. Tyle, ze zostawila u nas i plecak i skrzypce! Pozniej pytam kolege Nika o ktorej ma wrocic do domu? O ktorej bedzie chcial. Aha, super; jak ja to lubie! :D Bi z kolezanka wrocily i na szczescie zostaly juz na podworku, ale chlopakow nie moglam wygonic na dwor. To znaczy, Nik chcial, ale kolega upieral sie zeby nadal napierdzielac na Playstation... Bylo tak pieknie, prawdziwe lato (26 stopni!), ze w koncu ostrzej ich opierniczylam i kazalam wylaczyc konsole. Wtedy wreszcie wylezli na swieze powietrze. ;)

Dziewczyny w akcji
 

Oni sie bawili, a ja w tym czasie zaczelam sadzic warzywa. Chwile wczesniej M. wrocil z pracy i jeszcze raz przekopal mi warzywnik, bo gleba juz zdazyla sie ubic.

A tu malzonek w akcji ;)
 

Posadzilam wszystkie sadzonki, ale z nasionami chcialam poczekac na Potworki, bo oni uwielbiaja siac. Coz, tego dnia juz tego nie zrobili. W miedzyczasie kolezanka Bi musiala jechac do domu, przy czym potrzebowala zeby Starsza jej pomogla ze wszystkimi klamotami. Jedna wziela plecak, druga skrzypce (ktorych pokrowiec ma szelki, wiec mozna go zalozyc na plecy) i pojechaly. A mogly to wszystko wziac wczesniej, to nie... ;) Kiedy skonczylam w warzywniku, w koncu oznajmilam koledze Kokusia, ze czas na niego. Nie czuje sie komfortowo praktycznie "wyrzucajac" go, ale bez przesady. Spedzil u nas i tak trzy godziny. Byla 17:30. Gdybym go nie pogonila, ciekawe o ktorej godzinie jego rodzice by sie upomnieli o syna? ;) Potem chcialam jeszcze podlac posadzone warzywa oraz kwiaty, ktore czekaja na swoja kolej, ale... M. nie zalozyl nowych koncowek do wezy, z kranika sikala woda i musialam poczekac az maz zrobi z tym porzadek. Przy czym on sie irytowal, ze mu doope zawracam, a ja sie irytowalam, bo wiedzial przeciez, ze bede sadzic warzywka, a wiec bede potrzebowala weza... A potem juz zrobila sie 18 i czas byl przygotowac sie na kolejny dzien. :)

Stan warzywnika na dzien dzisiejszy. Te jasne "farfocle" to sloma, z ktora byly wymieszane kurzece gowienka :D

Piatek zaczal sie... interesujaco. Ale w dobrym znaczeniu! :) Tego dnia szkola Kokusia podjela (po dwoch latach pandemii) ponownie inicjatywe "Ride your bike to school". Ma to byc niby promocja ruchu na swiezym powietrzu oraz bezpieczenstwa. Troche smieszne, bo przedmiescia sa tu tak rozwleczone, a przy tym w wielu miejscach nie ma chodnikow, ze do szkoly na piechote (lub rowerem, choc to rzadko) chodza tylko dzieci, ktore mieszkaja doslownie obok niej. Reszta dojezdza autobusami lub jest odwozona przez rodzicow. Szkola Potworkow jest jednak jedyna w naszej miejscowosci, ktora znajduje sie przecznice od szlaku rowerowego i ktos kiedys wpadl na pomysl, zeby zorganizowac dzieciakom przejazd do szkoly z jednego z przy-szlakowych parkingow. Potworki nigdy wczesniej nie braly w tym udzialu, bo oba ich rowery (choc wtedy mieli je duzo mniejsze) nie miescily mi sie w aucie, a nie mielismy bagaznika do rowerow albo byl on przyspawany do przyczepy. Na codzien mieszkamy zaraz przy jednej z odnog szlaku rowerowego, wiec nie potrzebujemy przewozic rowerow. ;) To bylo kiedy dzieciaki chodzily odpowiednio do I i II oraz do 0 i I klasy. Potem byly dwa lata koronaswirusa, kiedy wiekszosc szkolnych atrakcji zostala zawieszona. W koncu w tym roku jazda na rowerze do szkoly wrocila, a ze Nik jest zapalonym rowerzysta, wiec oczywiscie strasznie chcial wziac w tym udzial. Ja mniej, bo po pierwsze, mialam jeszcze na glowie Bi oraz perspektywe pozniejszej jazdy do pracy, a nie wiedzialam jak duzo czasu zajmie cala "impreza". Po drugie zas, zbiorka byla o 7:30 rano, co oznaczalo pobudke po 6, a dla takiego spiocha jak ja, to tortura. :D Niechetnie wiec, ale sie zgodzilam, bo to dla Kokusia byla ostatnia okazja, z racji, ze od wrzesnia zmienia szkole. Powiedzialam Mlodszemu, zeby pamietal jak bardzo go kocham, skoro wstaje bladym switem zeby mogl przejechac sie z kumplami na rowerze. ;) Kolejna zagwozdka bylo to, ze do mojego auta zmiesci sie jego maly BMX, ale Nik uparl sie ze chce wziac wiekszy rower z przerzutkami "bo koledzy go wyprzedza na gorkach" (tragedia, zaiste). Musielismy sie wiec zamienic z M. na auta. On wzial mojego SUV'a, a ja jego wielkiego pickupa. Kolejne poswiecenie dla syna, z racji, ze nigdy samochodem meza nie jechalam i nie mialam ochoty zaczynac. :D 

Wstalismy z samego ranka, ale choc Nik zwykle jest niedobudzony i zly, tym razem oczywiscie zerwal sie niczym skurwonek. :D Udalo nam sie nawet sprawnie wyszykowac i pojechalismy. Zbiorka byla na parkingu z dostepem do trasy rowerowej. Wlasciwie byly dwie: jedna dla klas od 0 do III, blizej szkoly, a druga dla najstarszych IV klas, kawalek dalej, w sasiedniej miejscowosci. My oczywiscie pojechalismy na te dalsza. Samochodem to 10 minut z hakiem od naszej chalupy, wiec nie tak zle, ale na rowerach, szlakiem, ktory wiedzie wzdluz rzeki, odbijajac od glownej drogi, to do szkoly 20 minut pedalowania. Na czele ustawila sie gromada chlopcow, wraz z Kokusiem oczywiscie, ktora wyrywala sie do przodu i cale szczescie, ze nad grupa czuwalo kilku panow (oraz gromadka rodzicow), ktorzy potrafili zapanowac nad mlodymi wariatami. :D

Czwartoklasisci szykuja sie do jazdy; Nik na przodzie, a jak ;)
 

Punktualnie o 7:40 cala banda ruszyla w kierunku szkoly. Ja i Bi tez pojechalysmy z powrotem, ale na spokojnie i bez pospiechu, bo wiadomo, autem zajelo to duzo krocej. Tuz po 8 najstarsza grupa zajechala pod szkole, zziajana bo przeciez na bank cala trasa to byl wyscig. Mlodsze dzieciaki zjezdzaly sie jeszcze z kwadrans. ;) A potem... wszyscy staneli i nikt nie wiedzial co dalej. Sasiadka powiedziala mi, ze w poprzednich latach dzieciaki dostawaly jakis poczestunek i wchodzily do szkoly. Tym razem jednak stali tam tylko rodzice, ktorzy nie bardzo chcieli zostawiac dzieciakow bez opieki (tym bardziej, ze te rozbiegly sie po boisku oraz placu zabaw, rozrabiajac niczym pijane zajace) i nawet nauczyciel w-f'u, ktory byl jednym z organizatorow, sie ulotnil. ;)

Pozowanie przy szkolnej scianie :D Murzyn (Afro-amerykanin, wiem), Hindus, Azjata, dwoch muzulmanow, blondyni, bruneci... najwazniejsze ze wszyscy sie lubia :)
 

Dopiero gdy zaczely zjezdzac sie school bus'y z pozostalymi uczniami i wybila magiczna godzina 8:30 (kiedy otwieraja sie podwoje szkoly), ktos w koncu pomyslal, zeby otworzyc tylne drzwi i zwolac mlodziec do srodka. Nik polecial wiec na lekcje (spocony i z wlosami jak po prysznicu, bo juz bylo 20 stopni, a na dokladke 70% wilgotnosci), a my z Bi wrzucilysmy jego rower na pake i popedzilysmy do jej szkoly, a z tamtad ja prosto do pracy. Cieszylam sie, ze wszystko ze soba zabralam, rano bowiem przechodzilo mi przez mysl, ze moze rowerzysci wroca z przejazdzki, wejda od razu do szkoly, a ja i Bi zdazymy jeszcze wpasc do chalupy na pol godzinki. Okazalo sie, ze w zyciu bym nie zdazyla. ;)

Jak to w piatek, Nik mial trening pilkarski, choc tylko dzieki zaangazowaniu rodzicow. Syn trenera ma bowiem ceremonie rozdania dyplomow na uczelni w weekend i trener odwolal cwiczenia oraz sobotni mecz. Drugi tydzien pod rzad... Mlodszy spuscil nos na kwinte, a niektore dzieciaki musialy podniesc niezly raban, bo skrzyknelo sie paru tatusiow i postanowili trenera zastapic. Mecz juz zostal przelozony, ale niech chlopcy maja chociaz trening. Pojechalismy znow cala rodzina. Nik gral, bo zastepczy trener urzadzil im towarzyski mecz, M. zaladowal mi jeszcze troche kory na pake auta, a potem lazil wokol terenu, Bi cwiczyla pilke z tata swojej kolezanki (ktory przyjechal tam na trening swojej mlodszej corki i najwyrazniej minal sie z powolaniem, bo ma pasje do trenerstwa :D), a ja nadrabialam socjalnie, nawijajac z innymi rodzicami z druzyny. ;) Dla kazdego cos milego.

Ten w pomaranczowej koszulce i niebieskich kolanowkach, to Nik
 

Po treningu jeszcze tylko po kawe i do domu. Tam niestety - stety, zamiast poczatku weekendowego relaksu, doszedl mi nowy obowiazek - podlewanie warzywek. Ale czego sie nie robi, zeby potem miec wlasne malosolne i leczo ze swojskiej cukinii. ;)

Do poczytania!

6 komentarzy:

  1. Mecze sie czytajac ;) u was ciagle ruch :) Czy ja tez tak mialam? Juz zapomnialam. Zazdroszcze gotujacego meza- moj przynosi mi kawe do lozka i to jego jedyna aktywnosc kuchenna. Ogrodek ma swoj urok- a juz wlasne jarzyny, warzywa itp warte sa pracy- takze podlewaj i ciesz sie . U mnie pieknie kwitna truskawki i mam nadzieje, ze bedzie ich duzo. Drugi rok sadzonek i rosna jak szalone.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewam, ze tez tak mieliscie. Szkoda, ze wtedy bloga nie pisalas. ;) Menzon i tak lepszy niz moj szwagier; siostra mowi, ze on wode na herbate przypali. :D

      Usuń
  2. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego dla Bi. Z tymi prezentami to ja sama mam coraz większy problem, zarówno dla naszych, jak i dla pozostałych dzieciaków. Ale faktycznie dziadek się nie popisał - może więc dobrze, że moi coraz częściej mi mówią, że mam coś zamówić dzieciakom, a oni to wręczają?

    U Was jak zawsze wiele się dzieje. Fajny pomysł z tym rajdem, ale faktycznie jakoś tak nie dopracowany. Z tego co kojarzę, to w podstawówce też mieliśmy taki jeden dzień rajdu, ale to jechaliśmy w puszczę i później wracaliśmy - oczywiście wszyscy zadowoleni, bo przynajmniej nie było szkoły :P Ta pogoda widzę taka mieszana jak u nas, raz człowiek chodzi już całkiem na krótko, a za chwilę musi sięgać grubsze bluzy albo kurtki.

    Na naszych drogach pikapy mnie przerażają, bo wydają się takie wielkie i na pewno nie odważyłabym się nim parkować - jest kilka na osiedlu i zawsze wystają, albo stają w niedozwolony sposób, bo na miejscach parkingowych się nie mieszczą. Ale osobiście chętnie bym się takim autem przejechała, bo ogólnie im większe auto tym podobno lepiej i bezpieczniej się jedzie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z prezentami faktycznie jest bieda i nawet tacie sugerowalam, zeby dal jej karte podarunkowa, czy jak to sie zwie. No ale nie chcial. :(
      Przed koronawirusem ten rajd podobno byl lepiej zorganizowany. Potem dwa lata go nie bylo, a w tym chyba ktos w ostatniej chwili wpadl na pomysl, ale juz nie pomyslal co dalej jak wszyscy do szkoly dotra. ;)
      Akurat pikapa na przejazdzke nie polecam, bo to auta bardziej "robocze". Zawieszenie maja sztywne, wiec na wybojach cie trzesie i buja, no i wielki silnik, wiec burczy strasznie. Na dluzsza mete jazda jest raczej meczaca. ;)

      Usuń
  3. Fajne pomysly na rozne zbiorowe aktywnosci macie - tak warto spedzac czas.
    Ja w moim ogrodku najbardziej lubie hodowac rozne ziola czy przyprawy kuchenne. Bo wlasciwie malo ich do potraw potrzeba, a wciaz swieze mozna zerwac u siebie. Tak wiec kroluje mi dymka, czosnek, koperek, szczypiorek, bazylia, tymianek, majeranek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja z ziol mam tylko koper. Kiedys posadzilam bazylie, ale wyrosla mi w wielki krzak i wiecej nie posadzilam. ;)

      Usuń