niedziela, 22 czerwca 2025

Przepraszam za sianie niepokoju :D

Sorki dziewczyny! Nawet nie pomyslalam ze ktos tu moze nie tylko zauwazyc przedluzajaca sie nieobecnosc, ale jeszcze na dodatek martwic sie o mnie! :D

Szybko daje wiec znak, ze zyje! Poprzedni tydzien spedzilam na wyjezdzie i mam Wam o czym opowiadac (oj, mam), wiec zejdzie mi pare dni na opisanie wrazen. ;)

piątek, 13 czerwca 2025

Pozegnanie roku szkolnego, a dla Bi cos sie konczy, a cos zaczyna

Sobota, 7 czerwca, zaczela sie dluzszym wylegiwaniem dla mnie oraz Potworkow. U malzonka pomalu rozkrecaja sie z nadgodzinami i czesc osob z jego wydzialu zawolali na sobote, choc mowil ze doslownie garstke. Coz, trzeba sie wiec cieszyc, ze znalazl sie w gronie "wybrancow". :D Na szczescie tez, M. wypuscil kiciula juz o 3 nad ranem, wiec spalam jak zabita bez potrzeby wstawania. Kiedy powstawalismy i zjedlismy sniadanie, zagonilam Potworki do odkurzania oraz mycia podlog w swoich pokojach, a ja ogarnialam nasza sypialnie oraz reszte gory. Ponownie woda byla zolta od pylkow, ohyda. Jeszcze stwierdzilam, ze Nik rosnie jak narwany, ale rozumu to mu nie przybywa. ;) Rano probowalam go namowic na sniadanie. Jakiekolwiek. Zaproponowalam wszystko co mi przyszlo do glowy, od jajecznicy po tosty. Probuje mu zawsze wcisnac cos innego niz chrupki do mleka, ale tym razem w koncu skapitulowalam i kiedy zrobila sie 11 a on nic nie jadl, mruknelam zeby zjadl chociaz te nieszczesne chrupki. A na to moje dziecko, ze nie moze bo mleko dziwnie smakuje i w ostatnie dwa dni bolal go po nim brzuch. Biore otwarta butelke mleka, wacham i az mnie odrzucilo. Zepsute jak nic. Pytam dlaczego nic nie mowil, bo zwykle nie ma problemu zeby marudzic ze cos jest z mlekiem nie tak. Czesto i ja i M. wachalismy i smakowalismy i nie moglismy sie w nim doszukac niczego podejrzanego, a Mlodszy i tak upieral sie, ze smakuje "dziwnie". Tym razem ewidentnie zepsute, a on nic. Stwierdzil, ze nie chcial go "marnowac". Rece opadaja. W lodowce nowa, nieotwarta butelka, dzien wczesniej dokupilam dwie kolejne, ale syn "oszczedza" popsute 1/3 butelki, ktorego i tak nikt nie dopije. :D Reszta dnia minela mi oczywiscie na ogarnianiu zmywania, prania, zmienilam tez posciel u dzieciakow. Zastanawialismy sie czy jechac do kosciola, czy raczej w niedziele, ale ostatecznie zadecydowala pogoda. Bylo cieplo - 22 stopnie, ale pochmurno i duszno. Rano kropilo od czasu do czasu, ale po poludniu rozpadalo sie na dobre. Wobec tego nie chcialo nam sie ruszac z suchego, przytulnego domu i stwierdzilismy ze pojedziemy kolejnego dnia.

W niedziele M. mial wolne i cale szczescie, bo wypuscil koteczka, ktory o 3 nad ranem znow urzadzil wrzaski. Udusic cholere. ;) Msza na 9:30, wiec moglismy pospac dluzej, ale bez szalu. Na szczescie nawet Potworki wstaly na czas bez ponaglania, pojechalismy na msze, a po powrocie malzonek zabral sie za zapiekanki, a ja za chlebek bananowy. Mialam go upiec w sobote, ale jakos kompletnie mi umknelo. Udalo nam sie jakos tak zgrac, ze akurat M. wyjal z piekarnika zapiekanki, kiedy moj banana bread byl gotowy do wlozenia do piekarnika. Jak tylko go wstawilam, napisalam do taty, ze oczywiscie zapraszam na kawe. Przyjechal, posiedzielismy, pogadalismy, zjadl obiad oraz deser, wypil dwie kawy (to juz rytual, ze wypija jedna zwykla i jedna z pianka :D) i pojechal. O 15 byl mecz, ktory koniecznie chcial obejrzec, a jeszcze mial cos przed nim do ogarniecia. My sie chwile pokrecilismy, po czym malzonek zaproponowal zeby pojsc na spacer. Mialam watpliwosci, bo rano sie chmurzylo, potem na jakis czas wyszlo piekne slonce, ale po poludniu znow nadciagnely ciemne chmury. Balam sie, ze zlapie nas deszcz, ale jednak przeszlismy sie i udalo sie wrocic "na sucho". ;) Po powrocie poszlam zerknac na warzywnik. Nie wiem jak, ale drugi ogorek, ktory dzien wczesniej wydawal mi sie kompletnie padniety, teraz nie tylko sie trzyma, ale wypuscil nowe listki. Poza tym cos kielkuje, ale na tym etapie nie wiem czy to marchew czy koper, a oczywiscie zapomnialam w ktorym rzadku co sadzilysmy. :D Za to pieknie wzeszla kukurydza, na ktora uparla sie Bi. Ciekawe czy uda nam sie wyhodowac jakies kolby i czy cos ich nie zje zanim beda gotowe do zerwania. :D Pozniej poskladalam pranie i zmienilam posciel z kolei u nas. Popatrzylam w pogode, ale w prognozach deszcz pojawial sie i znikal. W koncu zrezygnowana polazlam podlac jednak warzywnik. Komary pozarly mnie niemozliwie, a pol godziny pozniej... lunelo! No oczywiscie... :/ Wieczor zlecial juz na szykowaniu sie na kierat dla rodzicow i "kieracik" dla Potworkow. :D

A jeszcze sie smialismy, bo dealer od ktorego M. kupil przyczepe jest niewielki, ale przez to dosc preznie dzialaja w mediach socjalnych. Maja tradycje, ze kazdemu kupujacemu (oczywiscie chetnemu) robia zdjecie z nowym nabytkiem i wrzucaja na swojego Fejsa. I wlasnie w weekend w koncu pojawila sie fota mojego malzonka:

:D

W nocy spalam srednio, jak zawsze po weekendzie. Jak sie porzadnie wyspie, to potem mam problem z czestym przebudzaniem sie. Tym razem nie bylo tragicznie, ale zbudzil mnie budzik M., potem zlyszalam jak myje zeby (!), pozniej jak otwiera kotu drzwi, a na koniec telefon bzyknal bo kamery zarejestrowaly go jak wyjezdzal. A na koniec sama przebudzilam sie jeszcze przed 5 i zastanawialam czy po prostu nie wstac. :D Wylezalam jednak do budzika, po czym w koncu sie zwloklam. Ogarnialam sie, a w miedzyczasie wypuszczalam Maye, wpuszczalam Oreo, karmilam kiciula, zapodalam psu tabletke, a na koniec wypuscilam kota ponownie. Taki poranny rytual. :D Jak zwykle wyszykowalam sie i udalo mi sie przez kilka minut platac miedzy Potworkami, ktore wybieraly sie na przed-przed ostatni dzien szkoly. ;) Pojechalam do roboty, a tam - niespodzianka. W koncu naprawili moj profil, choc nadal nie dzialal jak trzeba. Dostalam garsc szkolen, ale oczywiscie nie te, ktore potrzebowalam najpilniej. Tamte moglam jednak w koncu sama wyszukac i je sobie wyznaczyc. Jeej! Zawsze krok do przodu... ;) Trzy godziny pozniej i tamte rowniez "splynely". No wreszcie! Z jednej strony ulga, ale z drugiej, nie wiem teraz za co sie zlapac. Instruktow wyznaczyl zeby zrobic kolejna partie szkolen do konca tygodnia, a ja przeciez nie mialam szans przerobienia pierwszej! Do tego, nagle powysylali mi kupe biezacych szkolen, z data przerobienia na nastepny tydzien! Nic nie bede teraz robic tylko nadrabiac to cholerstwo... Jak sie mozna domyslic, dzien zlecial ekspresowo i ani sie obejrzalam, a czas byl wracac do domu. Potworki dojechaly chwile przede mna, wiec jak wpadlam, to z miejsca zabralam sie za konczenie obiadu. Na szczescie po weekendzie mielismy kupe resztek, wiec stwierdzilismy, ze trzeba je podojadac. Dogotowalam tylko ryz i wrzucilam do air fryer'a frytki i gotowe. Bi cieszyla sie, bo poniedzialek byl ostatnim dniem nauki. Kolejnego dnia mieli miec rozdane pamiatkowe albumy i czas na popodpisywanie sie kolegom, a dodatkowo probe przed pozegnalna ceremonia, ktora miala sie odbyc w srode. U Nika niestety nauczyciele nie odpuszczaja i nadal mial zadana prace domowa z matmy. :D W pierwszej chwili stwierdzil ze nie ma juz co odrabiac, ale strzelilam mu pogadanke, ze dostanie "brak pracy" i ryzykuje obnizenie oceny. Kiedy siedzialam w domu czesciej wchodzilam na strone z ocenami, ale pamietam, ze nauczycielka matematyki to taka wredota. Za oddana prace domowa automatycznie dostaje sie A+, ale ta ocena wlasciwie nic nie zmienia w ostatecznej. Natomiast jesli sie pracy nie oddalo, to natychmiast ocena koncowa leci w dol.. :O Powiedzialam wiec Mlodszemu zeby sie nie wyglupial i odrobil zadania, szczegolnie ze to najprawdopodobniej ostatni raz w tym roku szkolnym. Szybko nadeszla pora jazdy na basen. Malzonek mlodziez zawiozl, ja odebralam, a pozniej to juz prysznic, kolacja i do lozek.

We wtorek rano wstalam juz troche bardziej zmeczona, bowiem w nocy Oreo przeszla mi po wlosach, mruczala niczym wibrator na klacie M., ale pozniej zaczela miauczec i (sadzac po odglosie) probowac drapac komode. :O Malzonek wstal zeby ja wypuscic, ale kiedy pozniej wstal, kot ponownie chcial wejsc do domu. Pan kotka wpuscil, pojechal do pracy, a Oreo potem o 4:30 znow urzadzila wrzaski. Oszalec mozna z tym stworzeniem... Uparcie dolezalam do budzika, choc zasnac juz oczywiscie nie moglam. Wstalam i wypuscilam wrednego kiciula ponownie. ;) Wyszykowalam sie, zyczylam Potworkom fajnego, przedostatniego dnia w szkole i pojechalam do pracy. Kolejny dzien zlecial mi oczywiscie na przerabianiu szkolen. Szczerze to myslalam, ze szybciej to pojdzie. Wiekszosc to przepisy, ktore moglabym oczywiscie przewinac na sam dol i wbic podpis, ale jednak chcialabym cos z tego czytania wyniesc. Wiadomo ze szczegolow sie tak szybko nie zapamieta, ale jakies ogolne pojecie. Na dodatek przeczytalam jeszcze raz maila o tym co mam przerobic do konca tygodnia i okazalo sie, ze oprocz kategorii, ktora pomalu konczylam, zostaly mi jeszcze dwie, a bylam przekonana, ze jedna. :/ Razem to kolejne 61 takich "lekcji". :O Jakby tego bylo malo, po poludniu dostalam telefon ze... szkoly. Jak przy takich okazjach bywa, az mi serce stanelo, ale okazalo sie ze nic sie nie stalo. Albo moze nie "nic", ale oba Potworki byly cale i zdrowe. O co wiec chodzilo? Moj syn wdal sie w lekka szarpanine z... kolezanka! :O Zaczelo sie dosc niewinnie. Nik nie jest typem, ktory rzuca sie do bitki, ale sama wiem, ze potrafi bardzo celnie rzucac sarkazmem oraz ironia. Doprowadza tym nieraz do bialej goraczki wlasna siostre. ;) Tym razem nauczyciele przekazali, ze kolejnego dnia wszystkie klasy zostana po lekcjach wyprowadzone ze szkoly. Jakas dziewczynka burknela, ze to jak w zerowce. Na to moj syn parsknal, ze z nia i tak nikt nie chcialby nigdzie isc. Kolezanka sie wkurzyla i trzepnela go w ramie notesem. No to on sie zamachnal na nia segregatorem, ale podobno nie trafil. Panna jednak nie miala dosc, zlapala go za bluze i szarpnela, ale zanim zdolal zareagowac, pobiegla z placzem do lazienki. Oboje wyladowali na dywaniku, co ciekawe nie u dyrekcji, ale u szkolnego psychologa. Pani zdajac mi relacje sama chyba sie smiala, a i ja parsknelam. Na szczescie to juz koniec roku, inaczej Nik moglby dostac w swoja kartoteke raport z zajscia. A tak pani po prostu z nim porozmawiala, gdzie przekazala iz chwali sie to, ze powiedzial jasno co zaszlo i co zrobil, nie probowal sie wykrecic. Ponoc sie poplakal, ze sprawil zawod mamie (:D), a kiedy psycholozka spytala do kogo ma zadzwonic (takie procedury), powiedzial ze do mnie a nie taty. Oczywiscie kiedy z nim pozniej rozmawialam, juz taki potulny nie byl i upieral sie, ze to nie on zaczal. Fakt, ze moze "fizyczna" czesc klotni zaczela tamta dziewczynka, ale wszystko rozpoczelo sie od jego komentarza, ktory byl zupelnie zbyteczny. Jesli dobrze Mlodszego znam, on takimi tekstami rzuca na prawo i lewo, ale tym razem ewidentnie trafil na czyjs zly dzien. ;) W kazdym razie probowalam mu wtluc do glowy, zeby czasem ugryzl sie w jezyk, bo jest coraz starszy i za jakis czas, za jakis ironiczny komentarz moze dostac od kogos w zeby. :D Wieczor zlecial leniwie, bowiem jak to we wtorek, nie jechalismy na basen. Trzeba bylo rozladowac zmywarke, poskladac pranie, itd. ale przynajmniej siedzielismy w domowych pieleszach. Tymczasem o 19:30 Bi nagle stwierdzila, ze upiecze... brownies. :O Naszlo ja bo pomyslala, ze wezmie po kawalku dla kolezanek z okazji ostatniego dnia szkoly. Wzruszylam ramionami, ze jak ma ochote, to niech piecze; sama tez chetnie sie podlacze do wcinania. :D

Sroda zaczela sie o normalnej porze, ale mimo ze spalam niezle, jakos nie moglam sie dobudzic. Kiedy sie szykowalam, Potworki rowniez wstaly i zbieraly sie na juz-ostatni dzien szkoly, gdzie w dodatku mieli skrocone lekcje i wychodzili o 12:30. Oboje byli troche niepocieszeni, bo nasza mala "tradycja" bylo, ze w ostatni dzien odbieralam ich zawsze ze szkoly i jechalismy na bubble tea. Niestety, w nowej pracy mam teraz taki nawal szkolen, ze nie moge sobie pozwolic na wyjscie tak wczesnie. Obiecalam im, ze jesli dam rade wyjsc choc tyci wczesniej, to po prostu podjade i po drodze kupie im to "boba". W robocie nadal siedzialam nad wirtualnymi szkoleniami, ale dostalam kolejnego maila z dodatkowymi zadaniami do skonczenia do konca tygodnia. Przypominam, ze byla juz sroda... :O Najbardziej jednak wkurza mnie moj szef. Juz ktorys raz przypominam, ze musi mi pokazac jedna rzecz, a potem wypisac forme do mojego treningu, a on odpowiada "pozniej", albo "jutro" i na tym sie konczy. Podobnie bylo w srode. Zostaly mi dwa dni - swietnie. Poniewaz boss powiedzial jasno ze nie pokaze mi tej jednej czynnosci, wiec kiedy znow zaczelam dostawac oczoplasow od patrzenia w ekran, stwierdzilam ze nie mam po co uparcie tam siedziec. Pojechalam wiec do domu, chcac po drodze kupic jeszcze dzieciakom to bubble tea. Niestety... pocalowalam klamke. Zaczyna mnie wkurzac to miejsce, bo juz drugi raz pojechalam, a oni sobie zmienili godziny, bo tak. W dodatku weszlam wczesniej na intrnet, a tam bylo jak byk, ze sa otwarci i zadnej wzmianki, ze moze byc inaczej. A na miejscu wywieszka z godzinami i sroda wpisana jako "zamkniete". :O W domu szybko zabralam sie za obiad, bo grafik mielismy troszenke napiety. O 17 bowiem Bi miala ceremonie pozegnania z middle school. Dzieciaki musialy jednak byc tam juz o 16:30. Co prawda mowilam M. ze moge Bi zawiezc, a oni z Kokusiem dojada, ale choc przewracal oczami ze co to za "wielkie" wydarzenie i ze jego takie glupoty nie interesuja (czasem mam ochote go walnac), to jednak stwierdzil ze pojedziemy razem. Na parkingu bylo oczywiscie wariactwo, ale dotarlismy mniej wiecej na czas. Niestety, dla nas oznaczalo to pol godziny siedzenia i czekania na poczatek. Co ciekawe impreza odbyla sie nie w "gimnazjum", z ktorego dzieciaki odchodza, tylko juz w "liceum". Dla nas lepiej, bo mielismy zdecydowanie blizej z domu. ;) Cala ceremonia przebiegla oczywiscie pieknie. Najpierw mlodziez weszla wezykiem i zajela miejsca.

Bi w koleczku

Kilka wybranek z choru zaspiewalo hymn, a nastepnie odmowilismy przysiege na flage (pledge of the allegiance). Pozniej przemawiala pani dyrektor, a po niej wice dyrektorka, ktore pialy oczywiscie peany na czesc tego rocznika. :D Nastepnie przewodniczaca uczniow (czy jakos tak) miala swoje przemowienie do grona pedagogicznego oraz kolegow. Na koniec zas na podescie stanal dyrektor high school i oficjalnie powital uczniow w ich juz oficjalnie nowej szkole. Pisalam juz kiedys ze tutaj nie ma egzaminow do szkol srednich i jesli dzieciaki nie sa wysylane do prywatnych, to z automatu przechodza na kolejny poziom. Dlatego tez dyrektor wiedzial ze 90% z obecnych mlodych ludzi, dolaczy do grona "jego" uczniow w sierpniu. ;)

Starsza znow w koleczku

Nastepnie nadeszla najwazniejsza czesc programu, gdzie kazdy nauczyciel przewodzacy swojemu "zespolowi" klas, wyczytywal alfabetycznie dzieciaki, a one po kolei podchodzily i odbieraly dyplomy. Na szczescie przez dwa dni w szkole cwiczyli kto stoi za i przed kim, wiec ustawieni byli prawidlowo i nie bylo balaganu. Troche to tylko trwalo, bo uczniow w roczniku bylo 360. Dobrze ze szli juz wezykiem, a nie byli wywolywani z krzesel. ;)

Bi przyjmuje gratulacje

Ja za to juz kolejny raz zalamalam sie nad tym ze niby dorosli ludzie, a albo nie sluchaja, albo maja w powazaniu zasady. Przed rozpoczeciem rozdawania dyplomow, zarowno dyrektorka, jak i pierwsza nauczycielka, poprosily jasno zeby oklaski zostawic na koniec, zeby kazdy uslyszal wywolane imie swojego dziecka i zeby wszystko szlo sprawnie. I co? I doslownie co chwila, przy ktoryms dzieciaku z widowni dochodzilo gromkie klaskanie, wiwaty, a nieraz nawet gwizdy. Serio? Tak ciezko jest ugryzc sie w jezyk?! Zupelnie nie kumam takich ludzi, ale coz, wyrabiaja opinie sobie oraz wlasnemu dziecku... A w tym wszystkim, moj syn siedzial obok bardzo "zainteresowany" cala ceremonia, mimo ze powinien uwazac, bo za rok jego kolej. :D

I co i rusz pytanie, po co on tam wlasciwie pojechal ;)

Po rozdaniu dyplomow przemowila ponownie dyrektorka middle school, oznajmiajac ze najpier wyjda uczniowie, a dopiero pozniej rodziny, zeby nie zrobil sie totalny kociol. Tu na szczescie posluchano i najpierw wezykiem wyszla VIII klasa, a potem zaczela tloczyc sie reszta. Potem oczywiscie trwalo wieki zanim kazdy odnalazl swoje dziecko, a jeszcze dzieciaki rzucily sie do pamiatkowych zdjec.
Ciekawe czy z ktorymi Bi bedzie miala lekcje w high school i czy ta przyjazn przetrwa...

Ustawiony byl luk z balonami oraz maskotka szkoly (to strus pedziwiatr, jakby ktos sie nie domyslil; mnie dzieciaki musialy uswiadomic :D), choc ze mnie taka gapa, ze ujelam tylko balony po bokach. Wychodzac wpadlismy na kolezanke - sasiadke, wiec tu tez nie obylo sie bez zdjec. ;)

Foty i foty i foty...

Malzonek wkurzony czekal na zewnatrz, ale tlumaczylam mu ze nic nie poradze ze Bi to takie towarzyskie stworzenie i ma tyle kolezanek. I tak w domu bylismy juz o 18:30, pokonawszy najpierw niebotyczny korek przy wyjezdzie ze szkoly. ;) Pozniej to juz relaksik. Dzieciaki niemal tanczyly ze szczescia kiedy wylaczaly budziki w telefonach. Szczesciarze. Rodzice z lekkim niesmakiem szykowali sie na kolejny dzien w pracy. :D Wieczorem stalam sobie na tarasie spogladajac na ogrod, kiedy do karmnika podlecial koliber. Najpierw krazyl nerwowo, ale chyba w koncu stwierdzil ze wygladam niegroznie i zdecydowal sie podleciec. Byl moze 1.5m ode mnie! :D A pozniej sie wkurzylam, bo kolejne zdjecie za cholere nie chcialo sie wgrac w pelnym formacie. :/
No to Wam pokazalam, jak widac tylko po lewej od karmnika lekko zamazany ksztalt. :(

Czwartek rozpoczelam tak jak zawsze ostatnio, tyle ze rano nie zobaczylam Potworkow, bo spali sobie w najlepsze. :( Napisalam im tylko pozniej przypomnienie zeby wypuscili Maye na siusiu i ogolnie od czasu do czasu sprawdzali czy kot lub pies nie chca wejsc/ wyjsc. Glownie chodzilo mi o Bi, bo ona przesiaduje na dole. Nik to w dni wolne wychodzi z pokoju glownie po jedzenie. :D Z kolei on jest chetniejszy zeby spelnic zachcianki zwierzakow, bo np. siostra, kiedy widzi Oreo pod drzwiami, najpierw musi kotka "pomietosic", az ten zaczyna wsciekle mrauczec. ;) W robocie wreszcie przymusilam szefa zeby pokazal mi ta ostatnia rzecz z tej czesci szkolenia i podpisal papiery. A konkretnie to tym razem nie odpuscilam, chodzilam za nim i jak mowil ze "za chwile", to po 10-15 minutach sama szlam sprawdzic czy jest wolny. W ten sposob niestety nie moglam sie zupelnie skupic na wirtualnych szkoleniach i przerobilam bodajze 3. Tak jak obiecalam Potworkom, po pracy podjechalam po bubble tea. Tym razem bylo otwarte. ;) W domu spokojnie, choc Nik byl glodny jak wilk. Bi potrafi o siebie zadbac, ale Mlodszy poza sniadaniem (ktore przyznal, ze jadl dopiero okolo 11) nie jadl nic. :O Kiedy dojechalam, pierwsze co to wypuscilam Oreo, ktora stala wyczekujaco pod drzwiami. Starsza twierdzila, ze kot rano przyszedl a potem nie chcial juz wyjsc. No nie wiem, skoro ja zastalam ja wrecz blagajaca o otworzenie wrot... Pozniej szybko zabralam sie za obiad. Na szczescie ledwie zaczelam a wrocil M., wiec obiad stal sie praca zespolowa. Posiedzielismy i pokrecilismy sie po domu, az przyszla pora treningu. Bi oczywiscie marudzila, ze to pierwszy dzien wakacji i niewazne ze w tym tygodniu byli tylko w poniedzialek... Nik jednak powiedzial ze chetnie pojedzie zeby sie wyrwac z pieleszy i "trzymac forme" (a to ci dopiero! :D), wiec jednak M. ich zawiozl. przygotowalam ubrania oraz sniadaniowke na kolejny dzien i podlalalm warzywnik, gdzie wzeszlo juz wszystko poza (chyba) pietruszka. Jak pisalam ostatnio, nie pamietam w jakiej kolejnosci co posadzilysmy z Bi, wiec teraz nie jestem pewna co kielkuje, a co nie. :D Z posianych (nie posadzonych) warzyw, najlepiej radzi sobie kukurydza, ktora rosnie doslownie w oczach. Pojechalam po Potworki, ktore skakaly na basenie zewnetrznym.

Bi z kolezanka skacza na najglebsza czesc

Tym razem Nik juz wyszedl, bo stwierdzil ze cos zrobil sobie w reke i bolal go miesien przedramienia i dwa palce. :O Przypominam ze ostatnio "uszkodzil" nadgarstek. A mowia, ze plywanie to najdelikatniejszy sport! ;) Tyle, ze gdyby Mlodszy uderzyl w scianke czy cos takiego, az tak bym sie nie dziwila, a on twierdzi ze boli go tak bez powodu... Po powrocie szybko jedni pod prysznic, drudzy do kolacji, ja wstawilam zmywarke i zaraz rodzice musieli zbierac sie do spania. Dzieciarnia oczywiscie miala labe. :)

Piatek standardowo, czyli poranna pobudka i szykowanie do roboty. Lekkim odchylem od rutyny byly poszukiwania kota. :D Pamietalam ze wieczorem Bi Oreo nakarmila i to byl ostatni raz kiedy kiciula widzialam, zakladalam jednak ze jest gdzies w domu. Kiedy M. ja nad ranem wypuszcza, zostawia mi karteczke. Tym razem kartki nie bylo, co troche mnie zdziwilo, bo "uroczy" koteczek nie obudzil mnie tez porannymi wrzaskami. :D Sprawdzilam wszystkie fotele oraz krzesla gdzie lubi spac, zajrzalam do sypialni Potworkow czy nie spi z ktoryms, ale Oreo nie zarejestrowalam. Przed samym wyjsciem uchylilam drzwi tarasowe zeby wpuscic troche rzeskiego powietrza i po minucie kiciul zjawil sie przy wejsciu. Czyli jednak byla na dworze. :D Czasem nie nadazam za tym stworzeniem... Wyjezdzajac z osiedla, spotkala mnie mila niespodzianka, bowiem nad glowa zauwazylam balon. Niby nic wielkiego, ale wywolal usmiech. :)

Na mily poranek :)

W pracy dalsza walka ze szkoleniami. Dzien wczesniej biegalam za szefem zeby mi podpisal wszystko co trzeba, zebym mogla to wyslac instruktorowi, a on mogl odeslac poprawki do konca tygodnia i wyznaczyc egzamin. Wyslalam, a rano dostalam odpowiedz od instruktora, ze podpisze w poniedzialek, bo i tak nikt nie zdazy w piatek wyznaczyc egzaminu. Ech... :/ Coz, przynajmniej moglam sie spokojnie skupic na dalszych wirtualnych szkoleniach. Bi za to jechala z sasiadka oraz swoja kolezanka do klubu nad jeziorem w naszym miescie. Oczywiscie cala szczesliwa. :) Sasiadka jest mila, wiec pytala czy Nik tez chcialby pojechac, ale ze ma sie tam spotkac grupa 5 dziewczyn, wiec wiadomo, ze Mlodszy stwierdzil, ze w zyciu. :D Za to pisal mi rozpaczliwe smsy, ze lato jest nudne, ze jest goraco, wilgotno i nie ma co robic. Ale jak pytalam o jakies polkolonie, to nie chcial. A teraz mu sie nudzi. Juz wiem dlaczego dzien wczesniej tak chetnie pojechal na trening. :D Poszedl po rozum do glowy dopiero kiedy spytalam czy lepiej byloby chodzic do szkoly. No wiadomo, ze nie. ;) Po pracy pojechalam jeszcze po zarcie dla zwierzakow, a po drodze oddalam do wypozyczalni trabke oraz skrzypce. Przynajmniej dwa wielkie "pudla" mi z domu zniknely. ;) Ledwie zdazylam wrocic, zmienilam dlugie spodnie na krotkie spodenki i musialam jechac po dziewczyny. Sasiadka spytala czy moge je odebrac, bo mialy byc do 16, a jej meetingi trwaly dluzej. W ten sposob dowiedzialam sie, ze pannice byly w klubie same, bez opieki doroslego. :O Poradzily sobie oczywiscie bo to juz nie maluchy, ale mimo wszystko wolalabym zeby ktos byl na miejscu. Niestety, dziewczyny spedzily tam niemal 5 godzin, rozlozyly sie na srodku plazy, a potem kapaly sie, plywaly na deskach oraz zaglowkach, itd. Bi przysiegala ze posmarowala sie kremem ochronnym dwa razy, ale jednak na tak dlugi czas okazalo sie to za malo. Juz kiedy ja odbieralam, wydawala sie mocno rozowa. W domu robila sie coraz ciemniejsza, a czerwien pojawiala sie w coraz to nowym miejscu. Strzaskala sobie praktycznie kazda odslonieta czesc ciala. I to mimo ze byla juz lekko opalona. :O Coz, najwyrazniej nauka po Karolinie Poludniowej poszla w las. ;) Wieczor uplynal szybko i na relaksie takze dla matki. Tylko ojciec musial sie klasc wczesniej, bo wstawal rano do roboty. Reszta rodziny miala weekend. :)

piątek, 6 czerwca 2025

W przededniu wakacji

Ostatnio skonczylam wspominajac tylko, ze Bi wybierala sie na tance. ;) Szkola Potworkow organizuje potancowki zima dla obu rocznikow oraz na wiosne, ale wtedy tylko dla odchodzacych, VIII klas. Trzeba przyznac, ze przy zimowych entuzjazm byl jakis wiekszy. ;) Tym razem czesc dziewczyn (w tym Bi i jedna z jej kolezanek) stwierdzila ze nie chce im sie szukac nowych kiecek i zalozyla te z balu zimowego. Mimo ze nie mialam ochoty na zakupy, to jednak spytalam Bi czy nie chce czegos troche jasniejszego i bardziej "wiosennego", ale stwierdzila, ze nie. Coz, ja na to jak na lato. :D Mama kolezanki - sasiadki Bi oczywiscie kombinowala jak kon pod gore. Najpierw Bi umowila sie na spotkanie z jeszcze jedna dziewczynka u niej. Ok, chociaz moge sama zawiezc moje dziecko, ale wiadomo ze pannice musialy sie szykowac razem. ;) Potem zostalam poproszona czy moge dziewczyny odebrac. Czemu nie. Nastepnie wymyslila zeby po imprezie zebraly sie wszystkie u nich na godzinke! Nosz kurna, jakby nie bylo lepszego dnia, tylko akurat ten kiedy i tak beda razem "balowac"! Bylam taka zmeczona po calym tygodniu wstawania o 4 (a raz nawet o 3), ze najpierw napisalam, ze Bi nie bedzie, ale potem wszystkie mamy potakiwaly z entuzjazmem, wiec stwierdzilam, ze Starsza sie zaplacze jesli jej zabronie. ;) Ostatecznie jeszcze inna mama stwierdzila ze dziewczyny odbierze, mimo ze jej corka na bal nie jechala, ale chciala przyjechac na spotkanie "po". Dla mnie to nawet lepiej, bo przynajmniej nie musialam sie ruszac przez wiekszosc wieczora. Na 17:30 podwiozlam wiec panne do sasiadow, bo stwierdzila ze glupio jej isc przez osiedle w eleganckiej kiecce. Co u sasiadki lubie, to ze jest taka maniaczka zdjec jak ja, wiec zasypala mnie fotkami dziewczyn. :D

Kozaki zamienione na sandaly i juz stroj "wiosenny". ;)

Pozniej mialam 2 godziny zeby klapnac na kanape, szkoda tylko ze laczylo sie to z zerkaniem co chwila na zegarek. Jak bylo ustalone, o 20:30 poszlam po panne, a tej nie mozna bylo oczywiscie wyciagnac.

Wesola gromada, do kompletu z mlodsza corka sasiadki oraz jej kolezanka

W dodatku sasiedzi to dusze towarzystwa i juz jedna z mam dorwali i zaprosli na wino, do czego namawiali rowniez mnie. Bylam jednak tak wykonczona po poprzednim tygodniu, ze balam sie, ze jak siade z lampka wina, to pewnie tam zasne. ;) Na szczescie po chwili zaczeli sie schodzic inni rodzice i udalo sie wyciagnac Bi do domu. Siadlam jeszcze tylko nad dokonczeniem posta na blog i padlam w koncu do wyrka. :D

Za to w wyrku Kokusia (na miejscu poduszki, ktora niewiadomo gdzie sie podziala) uwalilo sie futerko ;)

Sobota, 31 maja, zaczela sie wiec pozno. Pospalam do 9:30, ale na dluzej nie moglam sobie pozwolic, bowiem Bi byla zaproszona na 11 na urodziny kolezanki. Jak to Starsza, przezywala niczym mrowka okres, bowiem z ta dziewczynka przyjaznila sie mocno rok temu, natomiast w tym nie za razem w szkolnej grupie, wiec nieuchronnie sie od siebie oddalily. Obie maja teraz inne grono przyjaciol, wiec Bi nie byla pewna czy kogos (poza solenizantka) bedzie znala. Urodziny mialy potrwac az 4 godziny, wiec przynajmniej po powrocie do chalupy, wiedzialam ze mam spokojnie czas zeby sie zajac czyms konkretnym. Odkurzylam i umylam podlogi na parterze i zalamalam sie, bo woda byla doslownie zolta. Mamy teraz ten okres gdzie cos pyli tak, ze czlowiek nie nadaza ze scieraniem wszystkich powierzchni... W miedzyczasie wrocil malzonek, wsciekly jak osa, bo ponownie podjal probe zarejestrowania przyczepy i ponownie odjechal z kwitkiem. Poprzednio powiedziano mu, ze potrzebuja akt wlasnosci przyczepy. Ten w koncu przyszedl kilka dni wczesniej, wiec M. radosnie pojechal ponownie do urzedu i... doopa. Tym razem babka powiedziala ze nie maja w systemie naszego Stanu certyfikatu producenta, wiec bedzie musial przyjechac z przyczepa na inspekcje zeby mogli sprawdzic czy nadaje sie do ciagniecia oraz zamieszkania. :O Wscieklosc malzonka byla podwojna, bo po pierwsze nic nie zalatwil, a po drugie, nie mogli tego ostatnio sprawdzic i mu powiedziec?! Oszczedziliby mu niepotrzebnej jazdy, ale po co... :/ Skonczylam sprzatanie, wstawilam pranie, chwile dychnelam i pora byla jechac po Bi. Zabral sie ze mna Nik, ktory chcial zajechac do biblioteki, ale niestety okazalo sie, ze jest juz zamknieta. Niespodziewanie zaczeli letnie godziny, gdzie zamykaja juz o 13. Tyle ze na ich stronie jak byk jest napisane, ze one trwaja od czerwca do wrzesnia, a byl przeciez nadal ostatni dzien maja! W kazdym razie odebralismy Starsza, wrocilismy do domu i akurat mielismy pol godziny na przebranie sie i ogarniecie, przed jazda do kosciola. Malzonek mial weekend wolny, wiec moglibysmy pojsc w niedziele, ale skoro wiedzialam ze w niedziele ide na nocke, chcialam sie rano porzadnie wyspac, a nie zrywac na msze. Pojechalismy wiec w sobote, a po powrocie zabralam sie za ciasto, bo niedziela oznaczala zwyczajowa wizyte dziadka. :)

W upominkach dla gosci na urodzinach, dziewczyny dostaly po blyszczyku oraz maseczki pod oczy oraz na usta. Ta do ust byla dosc... komiczna :D

Dobrze, ze to ciasto upieklam w sobote, bo w niedziele pobilam swoj rekord. Obudzilam sie o 9, ale przewracalam z boku na bok, wiec stwierdzilam, ze jeszcze chwile poleze i zaraz wstane. Niewiadomo kiedy jednak zasnelam jak kamien i zbudzilam sie o... 10:48! :O Nie pamietam kiedy ostatnio spalam do 11. Jak wstalam, Nik myslal ze bylam na noc w pracy. ;) No coz; chcialam sie porzadnie wyspac w ten weekend, to sie wyspalam! :D Kiedy zobaczylam ktora jest godzina, zerwalam sie jak oparzona. Szybko zjadlam sniadanie, napisalam do taty ze zapraszam na kawe, po czym popedzilam sie myc. Tego dnia tez nie bylo leniwego siedzenia w domu. Panna Bi miala weekend pelen wrazen, bo w piatek tance a potem spotkanie u sasiadki, w sobote urodziny kumpeli, a w niedziele umowily sie z kolezanka do kina, na Thunderbolts. Na doczepke postanowil jechac z nimi Nik, a kolezanke Bi miala odstawic do nas jej mama, wiec zabieralam trojke mlodziezy. Na szczescie kino jest 10 minut od nas, ale i tak na kawe z dziadkiem mialam ograniczona ilosc czasu. Co prawda mowilam mu, ze nie zostaje na seansie, wiec obroce w 20 minut i moze pogadac z M. i na mnie poczekac. Stwierdzil jednak ze pojedzie do domu. Ja zabralam smarkaterie, pokazalam obsludze kod do biletow na telefonie, zakupilam popcorn oraz napoje, po czym wrocilam do domu. Tym razem mialam tylko okolo 2 godzin, ale chociaz poskladalam pranie i wstawilam kolejne, a potem posiedzialam z kawa. Pozniej pojechalam po mlodziez, ktora wyszla filmem zachwycona, polecam wiec jesli posiadacie potomstwo w podobnym wieku. ;)

Ida, Nik strategicznie trzymajac sie z dala od dziewczyn ;)

Odstawilam kumpele Bi do domu, wrocilam z Potworkami do wlasnego i zaczelam sie zastanawiac co poczac z reszta popoludnia oraz wieczora. Nie chcialo mi sie, ale dluzej nie mialam juz wymowki zeby odkladac sadzenie warzyw. I tak planowalam to zrobic zaraz po powrocie z kempingu, tymczasem minal kolejny tydzien. Mam nadzieje, ze przynajmniej ten nawoz dobrze wywietrzal i nie zaszkodzi roslinkom. Tego dnia bylo chlodno (16 stopni) i znow wial nieprzyjemny wiatr, wiec posadzilam tylko gotowe sadzonki, a to co mialo wykielkowac z nasion, zostawilam na inny dzien. Musialam sie tez wykapac i to duzo wczesniej niz normalnie, bowiem chcialam zeby wlosy wyschly mi przed jazda do pracy. Ale to brzmi! :D Przygotowalam sniadaniowki oraz plecaki dzieciakow, spakowalam sie, a potem juz siadlam zeby troche sie zrelaksowac. O 22 poszlam na gore zyczyc dobranoc calej rodzinie, przebralam sie, przygotowalam co trzeba i ruszylam do roboty. :O

Kiedy juz w koncu odbebnie szkolenia, moja normalna godzina rozpoczecia pracy bedzie 1:30 rano. Tym razem jednak jechalam na 23, bo mialam obejrzec czyszczenie specjalnej "szafy", gdzie maszyna tworzaca radioaktywne probki, je potem przesyla. Wszystko musi byc sterylne, wiec i na czyszczenie tego maja osobna procedure. Problem tylko w tym, ze wedlug procedur sterylizacja jest skuteczna tylko przez kilka godzin, wiec robia to raz dziennie, przed samym rozpoczeciem produkcji, ktora zaczyna sie okolo polnocy. Rada, nie rada, musialam przyjechac wczesniej, na wypadek gdyby zabrali sie za to szybciej. O tej porze przynajmniej parking byl pustawy, wiec zaparkowalam niemal pod drzwiami. ;) W srodku doslownie straszylo, bo po stronie farmacji jeszcze nikogo nie bylo, a od laboratorium byly dwie osoby. Ciemno wszedzie, glucho wszedzie. :D No ale nic, popatrzylam na przygotowanie wszystkiego oraz czyszczenie, co zajelo ponad godzine, potem podrukowalam troche papierow ze szkolenia, po czym... tradycyjnie juz, nie mialam co robic.

To czyszczenie tego malego "okienka" w srodku mialam obejrzec. Te"rury" widoczne na zewnatrz, to mechaniczne "ramiona", ktorymi operuje sie elementami w srodku, bo w czasie produkcji okienko jest szczelnie zamkniete, zeby ograniczac promieniowanie. Nie patrzcie na drzwi; te zamazy sa od srodka dezynfekujacego. Na zywo sa praktycznie niewidocznie, ale zdjecie jakos je uwidocznilo :D

Liczylam, ze moze dostane w koncu te wirtualne szkolenia, ale niestety... Posiedzialam wiec troche na kompie, troche w telefonie, pokrecilam sie po budynku, itd. Okolo 3 nad ranem zaczeli sie zjezdzac ludzie i tradycyjnie parkowac drugim rzedem wzdluz juz zaparkowanych aut. Nie wiem co za moda... Nie chcialam zeby mnie zablokowali niewiadomo na ile, wiec poszlam przestawic samochod. Niesamowite, ze byla 3:30 rano, ciemno jak w doopie, a ptaszydla juz darly dzioby. ;) Stwierdzam, ze znioslam ta nocke calkiem niezle. Gdybym miala jeszcze konkretne zadania do wykonania, pewnie nawet nie zauwazylabym ze jest srodek nocy. Oczywiscie trzeba wziac poprawke, ze byla to pierwsza noc po weekendzie, w ktory spalam do oporu, wiec bylam wypoczeta. Trzecia lub czwarta nocka pod rzad juz pewnie taka lekka by nie byla. ;) Ostatecznie polenilam sie do 5 i stwierdzilam, ze nie mam tam po co na sile siedziec. Tym bardziej, ze M. planowal przed 6 jechac ponownie podjac probe zarejestrowania przyczepy. Po sobotnim fiasku, spedzal godziny na stronie internetowej urzedu i udalo mu sie dorwac wolne miejsce na poniedzialek na 10 rano. Na inspekcje umawiac sie nie trzeba, ale otwieraja ja o 7:30, wiec chcial koniecznie byc pierwszy w ogonku. Przyjechalam do domu, chwile pogadalismy, spytal jak bylo, po czym o 5:45 wyruszyl z przyczepa w droge. Dojechal na miejsce o 6:30 i juz byl drugi w kolejce. ;) Ja w miedzyczasie czekalam az wstana Potworki, zrobilam sniadanie, ale kiedy pozniej usiadlam czekajac az sie wyszykuja, zaczela mnie w koncu ogarniac sennosc. Pozegnalam ich tylko, popatrzylam przez okno az przyjedzie autobus, po czym walnelam sie do wyrka. Nastawilam budzik na 14, ale juz o 12:30 (czyli po pieciu godzinach) sama sie przebudzilam i zaczelam przewracac z boku na bok. Po pol godzinie stwierdzilam, ze wstaje. Pewnie jeszcze bym w koncu zasnela, ale stwierdzilam, ze tak to przynajmniej powinnam wieczorem normalnie pojsc spac. Jeszcze dolegiwalam w lozku, kiedy kamery poinformowaly mnie, ze M. wlasnie wrocil do domu. Zdziwilam sie, bo myslalam, ze dawno jest w domu. Okazalo sie, ze tyle mu zeszlo. Kiedy pojechal na inspekcje, faceci ktorzy je przeprowadzaja powiedzieli ze zadnej mu nie trzeba i wydrukowali mu liste licencji, gdzie zaznaczyli do ktorej nalezy producent naszej przyczepy. Malzonek poczekal wiec do swojej umowionej wizyty, ktora mial na 10, ale zawolali go i tak dopiero po 11. :O A tam... to samo! Baba mowi, ze nie zarejstruje mu przyczepy, bo musi miec inspekcje! Malzonek mowi ze juz tam byl i powiedzieli ze inspekcji nie potrzeba i pokazuje jej wydrukowany papier z zaznaczona licencja producenta. Fakt, ze pod nia sa chyba 3 lub 4 firmy, ale skoro tamci faceci mowia, ze to "to", wiec chyba ona tez powinna byc w stanie to sprawdzic? Ale nie, uparla sie, ze ona nie zarejstruje i zeby M. poszedl sobie zalatwiac z facetami od inspekcji. No to (przeklinajac pod nosem) pomaszerowal spowrotem i wyluszczyl panom problem. Na szczescie mieli juz chyba podobne problemy, bo zasmiali sie, ze te "biurwy" na niczym sie nie znaja, po czym ich manager poszedl z M. do babki w okienku. Niestety, jemu tez nie uwierzyla, tylko zawolala swoja managerke! Ta w koncu potwierdzila, ze tak, to ta licencja i moze przyczepe zarejstrowac. A wiecie co baba zrobila? W papiery wpisala, ze rejestruje "za pozwoleniem managera", tak jakby robila to warunkowo, przy braku wszystkich dokumentow! Niewiadomo czy smiac sie, czy pokazac babie srodkowy palec. ;) Najwazniejsze jednak, ze przyczepa zarejestrowana, ale przez czekanie na jedna, druga oraz trzecia osobe i ogolne opoznienia, M. wyjechal z domu przed 6 rano, a wrocil tuz przed 13. :O Zanim malzonek odlaczyl przyczepe, a ja sie umylam i przebralam z pizamy, trzeba bylo konczyc obiad zeby byl gotowy na powrot Potworkow. Dzieciarnia przyjechala, zjedlismy, a potem Nik pojechal na rowerze do biblioteki, ja oraz Bi zas zabralysmy sie w koncu za posianie reszty warzyw. Zostal tylko groszek, bo nauczona poprzednimi latami, planuje go zasiac w domu i przesadzic do gruntu kiedy juz dobrze wzejdzie.

Nik korzystal tez z chlodniejszych wieczorow przed kilkudniowa fala upalow

Pozniej ponownie chwila spokoju i trzeba sie bylo szykowac na basen. O dziwo mlodziez pojechala bez marudzenia. Malzonek zawiozl, ja odebralam.

To juz koncowka, wiec zamiast plywania jest chodzenie i gadanie ;)

Reszta wieczora minela szybciutko i cale szczescie, bo odczuwalam juz porzadnie te 5 godzin snu, wiec polozylam sie z najwieksza ulga. ;)

Wtorek zaczal sie niestety dosc wczesnie. Malzonek jechal do pracy na 5:24 (tak, takie dziwne maja godziny ;P), ale choc droga nie powinna mu zajac wiecej niz 20 minut, wyjechal juz o 4:40. Obudzil mnie niestety i potem nie moglam juz zasnac. Cale szczescie, ze chociaz kota wypuscil, to mi nie miauczal. ;) Udalo mi sie uciac sobie drzemke, choc niestety mocno skrocona, bo sama tez wstaje o 5:15. Wyszykowalam sie, udalo mi sie nawet zobaczyc przez kilka minut Potworki, po czym pojechalam do roboty. Tam niestety spotkala mnie porzadna irytacja, bo moich wirtualnych szkolen nadal nie dostalam. W ktoryms momencie przyjechal szef, spytal jak leci, wiec wytlumaczylam mu w czym mam problem. Powiedzial ze pogrzebie w aplikacji i... tyle. Oddam mu sprawiedliwosc, ze sporo sie dzialo i problem w laboratorium gonil problem (do kompletu z chwilowa awaria pradu :O), ale kurcze, komu ma zalezec zeby mnie w koncu wytrenowac?! Napisalam do mojego instruktora z zeszlego tygodnia, ktory tez mnie wkurzyl, bo odpisal zebym te szkolenia sama wyszukala w systemie i sobie wyznaczyla. A ja mu juz ostatnio tlumaczylam (jak rowniez ta inna dziewczyna) ze nam tych szkolen w ogole nie pokazuje!!! Zamiast niego odpisala jakas inna babka, ktora polecila zebym sobie przekopiowala tytul szkolenia w system. Po raz kolejny musialam tlumaczyc jak krowie na rowie, ze wiem jak mam to zrobic, problem w tym, ze mi tych szkolen w ogole nie pokazuje, nawet jesli szukam po tytule lub kodzie!!! W koncu babka odpisala, ze u tej dziewczyny, z ktora mialam szkolenie w zeszlym tygodniu, musieli skontaktowac sie z kadrami, bo cos miala zle zaznaczone w swoim profilu, wiec prawdopodobnie u mnie jest to samo. No w koncu jakas konkretna informacja! Tylko co z tego, skoro przekazalam ja mojemu szefowi, on oswiadczyl ze tam zadzwoni i... tyle. Tyle sie dzialo, ze widzialam iz facet lata jak w ukropie, wiec nie mialam sumienia zawracac mu glowy, to jednak oznaczalo, ze kolejny dzien siedzialam ziewajac. Coz, przynajmniej odpowiedzialam na zalegle komentarze na blogu. :D Przez pierwsze tygodnie pilnowalam sie zeby nie wchodzic na internet, ale teraz juz wlaze co chwila, bo kurna, ile mozna?! Miesiac juz siedze praktycznie nie majac nic konkretnego do roboty... :/ W koncu zrobila sie 14 i nic nie ruszylo, wiec poddalam sie i po chwili pojechalam do domu. O tej porze sa juz solidne zatory na autostradzie, wiec dojechalam doslownie 2 minuty przed Potworkami. Nawet butow nie zdazylam zdjac. ;) Pierwsze co to wypuscilam Maye, a za to wpuscilam Oreo, ktora rzucila sie do miski jakby nie jadla tydzien. Zostala na caly dzien w ogrodzie i niestety nie proznowala, bo przed wejsciem zostawila wiewiorke ziemna.

 

Alvin nam juz nie zaspiewa - wiem, czarny humor :D - a fota znow zle sie wgrala; nie wiem co to sie dzieje

Pozniej myslalam ze ja udusze, bo poszlam sprawdzic poczte i wracajac przylapalam ja jak "bawila" sie zlapana mysza. Puscila gryzonia wolno i polozyla przygladajac sie z daleka, ten zas probowal wlezc pod panele na elewacji! :O No tylko mi trzeba zeby myszy wgryzaly sie w sciany! Poniewaz kiciula mam bezuzytecznego, sama musialam wciskac koperty miedzy panele a fundamenty, zeby mysz z tamtad wywalic. Na szczescie nie weszla jeszcze zbyt gleboko i udalo mi sie ja stracic na ziemie. Gryzon polecial w kwiatki, a drapieznik od stu bolesci za nia! Taki z niej lowca jak z koziej doopy trabka. :/ Poniewaz wtorki to nasze spokojne dni, wiec sporo mielismy relaksu, a ze zrobilo sie 26 stopni, wiec siedzielismy na tarasie i jedlismy lody. ;) Pozniej zabralysmy sie z Bi za cos, co odkladalam w nieskonczonosc odkad dni zrobily sie nieco cieplejsze - kapiel psiura. Obie wyszlysmy z tego kompletnie przemoczone, a Maya cala nieszczesliwa. Ale za to teraz tak ladnie pachnie i siersc ma mieciutka... ;) Pozniej jeszcze ja wyczesalam, ale o tej porze roku moge ja czesac do wypeku, a i tak kudly z niej leca. Pozniej poskladalam jedno pranie, wstawilam drugie, po czym chcialam zasiac groszek i... zonk. Z mojej wlasnej winy. Zamowilam specjalne male tacki do zasiewania roslinek, tyle ze rok temu przyszly z torfem, a w tym bez niego. Pechowo paczka lezala nieotworzona ponad tydzien i dopiero kiedy postanowialam zasiac w koncu groch, ja otworzylam. :( Niestety, nasza gleba jest tak beznadziejna, ze nie nadaje sie na posadzenie nasion, a do ogrodniczego nie chcialo mi sie jechac. Zamowilam torf z dostawa na kolejny dzien. Zobaczymy czy przyjdzie. :D Przy wieczornym podlewaniu zauwazylam tez, ze jeden z ogorkow padl. Suuuper... Ledwie go przesadzilam do warzywnika. Jak wszystkie padna, to moze oznaczac, ze nawoz nadal jest za "ostry". :/ Wieczor szybko zlecial, przygotowalismy sie na kolejny dzien, a kiedy kladlam sie spac, znalazlam kociaka spiacego slodko w nogach Kokusia.

Zdjecie zamazane, bo w pokoju bylo zupelnie ciemno i telefon nie mial jak ustawic ostrosci

W srode M. jechal do pracy juz na 4:24 i wyjechal o 3:40. Tak jak sie obawialam, Oreo, zostawiona w domu, juz o 4:38 zaczela lazic i wrzeszczec. Zwloklam sie i zamknelam drzwi od sypialni, w nadziei ze to ja troche zdezorientuje. No i faktycznie, przestala sie wydzierac, ale ja juz ponownie nie dalam rady zasnac. :/ Kiedy zadzwonil moj budzik, wstalam, wyszykowalam sie i pojechalam, zegnajac sie jeszcze na wychodnym z Potworkami, ktore akurat powstawaly. W pracy dalsza czesc przebojow ze szkoleniami. Byl akurat z wizyta facet zajmujacy sie systemem komputerowym i udalo mu sie doszukac, ze moje konto w kadrach zostalo podpiete pod zly departament. Napisal maila do kilku osob i ktos odpowiedzial, ze moj manager musi zadzwonic do kadr. Zadzwonil, a tam, niewiadomo dlaczego, przeslali go do komputerowcow. U nich niczego szybko sie nie zalatwi, wiec otworzyli "sprawe" i tak to utknelo na reszte dnia. :( Wrocilam do chalupy ponownie tuz przed Potworkami. Szybko skonczylam obiad, wrocil M. i mielismy troche spokoju. Dzieciaki odrabialy lekcje, bo choc rok szkolny dobiega konca, tutaj projekty i zaliczenia trwaja do ostatniego dnia. Jesli ktos zastanawia sie jak nauczyciele wystawiaja oceny i wypisuja swiadectwa, to robia to juz po zakonczeniu roku. Swiadectwa wysylane sa elektronicznie kilka dni pozniej. ;) To oznacza niestety, ze nie ma takiego luzu jak w Polsce, gdzie pamietam ze ostatnie niemal 2 tygodnie to byla gra w statki czy panstwa i miasta, bieganie po boisku albo wagary przez wiekszosc dnia, bo i tak lekcji juz nikt nie prowadzil. :D W kazdym razie, szybko przyszla pora jazdy na basen. Tym razem mialam szczescie, bo malzonek ich zawiozl a potem po nich pojechal, wiec moglam przebrac sie w pizame i bimbac do woli. Zrobilo sie 28 stopni i w chalupie bylo niemozliwie duszno, wiec siedzialam albo na tarasie, albo z przodu na mojej ulubionej mini werandzie. Niestety, komary ciely niemozliwie. ;) Trzeba tez bylo podlac warzywa i pechowo wyglada na to, ze kolejna sadzonka ogorka wyglada na ledwie zywa. :(

Czwartek to ponownie wczesny ranek, ale nie tak irytujacy jak dzien wczesniej. Tym razem nasz poldziki kot wyszedl juz o 3 nad ranem, wiec wypuscil go M. i przynajmniej nie obudzil mnie o nieboskiej godzinie. Wstalam, wyszykowalam sie do roboty, w miedzyczasie zaczely wstawac Potworki, a chwile pozniej pojechalam, az wzdrygajac sie na mysl co znow bedzie sie dzialo ze szkoleniami. Tak jak sie obawialam, w skrzynce mailowej dostalam odpowiedz z IT, ze musze sie skontaktowac z kadrami! Nosz ku*wa, przeciez moj szef tam dzwonil i mowil, ze to wyglada na blad popelniony przez kardy, wiec dlaczego, do ku*wy nedzy, odsylaja go do IT?! Wyglada klasycznie, ze nikomu nie chce sie pogrzebac i naprawic czego trzeba, tylko odsylaja od jednych do drugich! Szlag!!! Probowalam sama tam zadzwonic, ale oczywiscie bylo po 7 rano, a kadry pojawiaja sie dopiero o 8:30. :/ Jeden z managerow, ktory jest u nas z wizyta, stwierdzil ze sam to naprawi. Udalo mu sie odnalezc moj profil, tyle ze z tego co widzialam blad, jest w trzech podpunktach, a u niego pokazalo tylko 1. Poprawil go, ale niewiadomo bylo czy ta jedna poprawa cos zmieni. :/ Wczesnym popoludniem okazalo sie, ze moj profil nadal pokazuje bledy we wszystkich trzech punktach, wiec tamten manager nic nie naprawil. W koncu napisalam do babki z kadr, ktora (podobno) odpowiedzialna jest za nasz region oraz dwoch rekrutantek, ktore wspolpracowaly ze mna przy zatrudnieniu. Rekrutantki odpowiedzialy, ze po zatrudnieniu maja zwiazane rece i nic nie moga zmienic. Albo tamta babka z kadr, albo moj szef musza otworzyc sprawe w odpowiednim departamencie w... kadrach!!! Niestety, ta baba kompletnie nie odpowiada, a moj szef wydaje sie zupelnie nie ogarniac sytuacji. :/ Caly dzien zszedl na pisaniu, sprawdzaniu (niepomyslnych) odpowiedzi, pisaniu do kolejnej osoby, itd. Na sam koniec z kadr napisali, ze przeslali prosbe do odpowiedniego departamentu (u siebie), a jednoczesnie szef powiedzial, ze dzwonil tam i powiedziano mu, ze juz poprawione. Ponoc wszedl gdzies na moj profil i sie zgadzalo, ale oczywiscie przy mnie nie mogl tego znalezc. Kiedy sama wchodze na moj profil, pokazuje nadal blad. :/ Coz, czy poprawili uwierze jak w koncu splyna mi wirtualne szkolenia. Dobra wiescia bylo, ze szef powiedzial ze tak czy siak chce zebym leciala na szkolenie osobiscie. Mam nadzieje, ze tamten instruktor nie uprze sie, ze bez ukonczenia tej pierwszej czesci sie nie da... W koncu pora byla jechac do domu. jak to u nas bywa, jeszcze w zeszlym tygodniu noca wlaczalo sie ogrzewanie, a tego dnia zrobilo sie 34 stopnie plus 75% wilgotnosci. Panowal kompletny bezruch powietrza i mimo otwartych wszystkich okien w domu byl kompletny zaduch. Bi marudzila zeby wlaczyc klimatyzacje, ale kolejnego dnia mialy przyjsc burze i ochlodzenie, wiec uznalismy z M. ze to bez sensu. Ratowalismy sie lodami (i pewnie pojda w bioderka :D), a M. mrozona kawa. Przynajmniej Potworki nie marudzily ze nie chca na trening. Wrecz przeciwnie, cieszyli sie ze wskocza do wody, tym bardziej ze dzien wczesniej trener wzial ich na chwile na basen na zewnatrz i liczyli na powtorke. Malzonek skosil trawe i poszedl sie wykapac, wiec tym razem ja ich zawiozlam. Jeszcze Nik mnie zirytowal, bo w polowie drogi "przypomnial" sobie, ze nadal ma na uszach sluchawki, a za to zapomnial... plecaka z recznikiem i goglami! A wczesniej zostawil w szkole butelke na wode! Kiedys glowy zapomni ten chlopak... Recznik moglabym mu przywiezc na koniec, ale bez gogli to troche slabo. Trener ma kilka zapasowych par, ale wszystkie porysowane i nie trzymajace sie na twarzy. Co bylo robic; wyrzucilam ich pod basenem, a sama wrocilam do domu. Na szczescie to tylko 1-2 minuty jazdy. Zawiozlam Mlodszemu plecak, po czym wreszcie moglam wrocic na chwile do domu. Obowiazkowo musialam podlac warzywa oczywiscie. Ten ogorek, ktory dzien wczesniej wykazywal oznaki obumierania, nadal trwa przy zyciu, choc kto wie jak dlugo. ;) Za to odkrylam bardzo niepozadana aktywnosc wokol warzywnika, jakbym malo miala szkodnikow. Na samych grzadkach odkrylam spore wglebienia i w myslach przeklelam wszystkie wiewiorki, ktore kopia w poszukiwaniu nasion. Przy podlewaniu jednak zauwazylam, ze kepa floksow rosnaca zaraz obok, ponadgryzana jest na czubkach. Na prawie rownej wysokosci, jakby ktos ciachnal nozycami! A wiem z cala pewnoscia, ze ani M. ani Potworki tego nie zrobili, zreszta nie mieliby kiedy. Podejrzewam sarne. Przeszla przez warzywnik zostawiajac te wglebienia, bo ziemia jest tam  nadal bardzo pulchna, a potem obgryzla moje floksy! :/ Minela godzina i pojechalam po dzieciaki. Tak jak mieli nadzieje, trener wzial ich na basen zewnetrzny zeby pocwiczyc skoki, bo tam jest odpowiednia glebokosc. Przyjechalam na sama koncowke, ale udalo mi sie zobaczyc ostatni skok Kokusia.

Calkiem niezle mu to wyszlo, ale bialy jest jak kreda! :D

Mam nadzieje ze beda mieli tam treningi regularnie, bo Potworki mowily ze przy takiej duchocie, tam mozna sie duzo bardziej odswiezyc. W srodku jest za ciepla woda, choc jak dla mnie to ona jest lodowata. ;) Wieczor to juz prysznic i szykowanie na ostatni dzien pracy/szkoly w tym tygodniu.

Noc byla ciezka. Pomimo wszystkich okien otwartych, kompletnie nie bylo przewiewu; powietrze stalo. Troche zalowalam ze jednak nie wlaczylismy klimy, ale z drugiej strony, na jedna noc to naprawde bez sensu. Wstalam wiec ociezala i zgrzana i choc raz cieszylam sie, ze w pracy jest tak zimno, ze siedze w grubym swietrze i nieraz nadal przechodza mnie ciarki. ;) Po drodze do pracy napotkalam korki. Jakis czas wczesniej musial sie wydarzyc wypadek, ale kiedy przejezdzalam pozostaly juz tylko wozy strazackie blokujace jedna linie.

Takie "fajne" widoki jak sie czlowiek spieszy do pracy ;)

Zator byl wiec spory, ale auta poruszaly sie wolnym acz stalym tempem i dojechalam o czasie. W robocie dalsze przeboje, bo kadry widza moj profil poprawnie, ale grupa odpowiedzialna za szkolenia nie. Niewiadomo wiec gdzie kto ma to poprawic. Rece opadaja. W przyszlym tygodniu powinnam rezerwowac wyjazd, przed ktorym powinnam ogarnac kolejny rozdzial szkolen, ale nadal nie dostalam nawet pierwszego! :O Kolejny dzien glownie wiec przebimbalam, zastanawiajac sie czy smiac sie, plakac, czy walic glowa w sciane. Pocieszal tylko fakt, ze byl piatek, choc z drugiej strony, oznaczalo to ze przez kolejne dwa dni juz na pewno nic nie ruszy. :/ W koncu pora byla wyruszyc do domu, ale najpierw odhaczyc zakupy spozywcze. Ciekawa bylam ilu rzeczy zapomnialam, bo koszyk mialam jakis podejrzanie pusty. ;) W domu, w jadalni, zastalam burdel na kolkach. Przyszla pora roku gdzie Potworki nie tylko przytaszczyly oba instrumenty, a Bi ten ogromny plakat, ale zaczynaja znosic wszystkie foldery, segregatory i reszte przyborow, ktorych nie wykorzystali w roku szkolnym. Nastepnie przyjdzie pora na place plastyczne, zeszyty, cwiczenia, itd. Pol jadalni mam aktualnie zawalone szkolnymi duperelami. :/ Tego dnia mialy przejsc burze, popadac i sie ochlodzic. Faktycznie poblyskalo, pogrzmialo, lekko pokropilo... Ale jesli chodzi o ochlode, to nastapil spadek z 30 stopni na 24. Na zewnatrz przyjemnie, ale w srodku nadal strasznie duszno. A przy takiej pogodzie nie dalo sie nawet za bardzo posiedziec na podworku. A! Drugi ogorek niestety padl. I cala reszta jest jakas zoltawa. Nie wiem co z tych warzywek bedzie w tym roku, bo i pomidory jakos slabo wygladaja...

I tak minal ostatni pelny tydzien roku szkolnego Potworkow. Wkraczamy w wielkie odliczanie, bowiem zostaly 3 dni szkoly i... wakacje! :D

piątek, 30 maja 2025

Po dlugim weekendzie i krotszym (choc meczacym tygodniu)

Tym razem zaczynam od piatku, ha! ;)

Czyyyli... piatek, 23 maja, zaczal sie jak zwykle za wczesnie. Po kilku nocach przebudzania sie i przerywanego snu, w koncu spalam jak zabita. Dopiero po wstaniu przekonalam sie, ze M. musial wypuszczac w nocy Oreo, ale nic nie pamietalam! Zostawilam Potworki jedzace i bardzo zadowolone, bo byl to ostatni dzien szkoly przed nasza hamerykancka majowka. Malzonek, jak to ostatnio, jeszcze dolegiwal w lozku. ;) W robocie zaczelam dzien od paniki i irytacji. Dostalam w koncu maila od faceta, ktory bedzie mnie szkolil, a on od razu polecil zeby na przyszly tydzien miec przeczytane przepisy i przerobione wirtualne szkolenia z pierwszej czesci. Ta pierwsza czesc to lista dokumentow, ktora moj szef wreczyl mi pierwszego dnia i ogolnikowo przelecial ja ze mna, pokazujac jak bedzie sie odbywalo moje szkolenie. Nic nie mowil zebym odszukala dokumenty i zaczela je czytac. Wirtualne szkolenia zas sa w zakladce strony internetowej, ale jest ona bardzo ciezka w uzytkowaniu. Wyskakuje mnostwo tematow, o ktorych wiem, ze nie musze sie o nich szkolic, nie mowiac juz, ze jest ich kilkadziesiat. Nie ma chyba potrzeby tez dodawac, ze od szefa nie dostalam wczesniej zadnych wskazowek na ten temat, a tego dnia nie bylo go w ogole na miejscu. I jak ja mialam to wszystko ogarnac w jeden dzien?! Zgrzytajac zebami zaczelam od przelecenia kilku szkolen, bo na te jest limit dziesieciu na dzien. Oczywiscie juz trzecie zacielo sie na pierwszym rozdziale i ani rusz! :/ Z westchnieniem, przerzucilam sie wiec na czytanie przepisow. Fajnie jednak byloby dostac konkretne polecenie przerobienia tego wszystkiego chociaz kilka dni wczesniej... :/ Z przepisami jest zas taki problem, ze dostepne sa tylko kopie elektroniczne, za to niedawno ktos "mundry" wpadl na pomysl zeby zmienic ich kody oraz numeracje. Na mojej liscie sa stare, ale na stronie gdzie sa przechowywane, sa nowe! Nic nie pasuje! Jedyny sposob zeby je znalezc, to po tytule, ale tutaj z kolei wyskakuje ich cala lista, bo wiele lokalizacji ma swoje wewnetrzne dokumenty na te same tematy. Zwykle odnalezienie wiec poprawnej kopii wymagalo wysilku i skupienia. Na przeczytanie wszystkich nie mialam szans, bo na mojej liscie bylo ich kilkanascie. Trudno; przeczytalam ile dalam rade, choc o godzinie 12:30 juz glowa sama mi opadala i serio myslalam, ze zasne na siedzaco. I tak planowalam jednak wyjsc o 13, bo chcialam dokonczyc pakowanie na kemping, wiec zmusilam sie do ostatnich minut wzglednej koncentracji, po czym powloklam sie do auta. Na szczescie w chalupie szybko odzyskalam energie. Musze tez przyznac, ze fajnie bylo miec malzonka w domu, bo ogarnal wiekszosc pakowania. Tyle ze nadal je konczyl, nie mowiac juz, ze zapomnial o podstawach, jak np. sol i pieprz, a mial czas do wpol do drugiej. W minionych latach, kiedy wiekszosc pakowalam ja, wracal z roboty o 11 i byl nieraz bardzo zdziwiony, ze jeszcze nie skonczylam. :O Teraz mial okazje sie przekonac, ze bieganie gora dol z siatami pochlania jednak mnostwo czasu oraz energii. W kazdym razie, litosciwie dopakowalam reszte maneli, po czym przygotowalam puszki dla kota i liscik z instrukcja. Kolezanka - sasiadka Bi miala sie opiekowac Oreo, ale choc zajmowaly sie nia z siostra kiedy bylismy ostatnio w Polsce, to jednak minelo sporo czasu, troche sie wiec obawialam czy sobie poradzi. Wstawilam jeszcze szybko ostatni ladunek zmywarki i z grubsza bylismy gotowi. Niestety, choc umawialismy sie, ze damy Potworkom tylko po kanapce do reki, kiedy wrocili, M. podal im normalny obiad. Nie dosc, ze musielismy wiec poczekac az zjedza, to jeszcze musialam po nich pozmywac. :/ Z drugiej strony, na dworze akurat zaczal padac deszcz, wiec liczylam ze moze w miedzyczasie przejdzie. 

Taaa... :D Wyjechalismy w mzawce, ale im dalej jechalismy, tym padalo mocniej. Podroz nie byla dluga, bo okolo 1.5 godziny. Jechalismy jednak dosc zestresowani, bo jesli pamietacie, nie mamy nadal rejestracji do przyczepy. Malzonek zalatwia to z agencja, ktora za to odpowiada, ale oczywiscie nikomu (poza nami) sie nie spieszy, wiec wszystko trwa. Mamy nadal tablice ze starej przyczepy (ktore M. chce przeniesc na nowa), wiec je przyczepil i liczylismy ze uda nam sie przemknac nie wzbudzajac podejrzen. ;) Na dluzsza jazde bysmy sie nie odwazyli, ale tak bliziutko stwierdzilismy, ze zaryzykujemy, bo alternatywa bylo zostanie w chalupie. Oplacilo sie, bo przejechalismy bez problemow. ;)

Malzonek kupil "maszt" i wywiesil flage :D

O samym kempingu nie ma sie co w sumie rozpisywac. Pogode mielismy paskudna. ;) Nie dosc, ze co chwila padal deszcz, to bylo okropnie zimno. Mialo byc 16-17 stopni i moze tyle bylo, ale potwornie wialo, wiec odczuwalna byla duzo nizsza. W piatek deszcz przegonil nas od wieczornego ogniska. Podobnie w sobote. ;) W ta ostatnia w ogole caly dzien byla taka dziwna pogoda, ze wychodzilo slonce (i na moment robilo sie pieknie), a 20 minut pozniej ponownie zaczynal padac deszcz. I tak w kolko caly dzien... W niedziele mialo byc cieplej, ale niestety, caly dzien bylo pochmurno i wialo. Przynajmniej nie padalo, ale bylo tak zimno, ze juz okolo 13 rozpalilismy ognisko i cale popoludnie grzalismy przy nim dupki. ;) Ponownie zatrzymalismy sie w miejscu z przestrzenia naokolo, ale praktycznie z niej nie skorzystalismy. Oczywiscie lapalismy okienka pogodowe i staralismy sie choc cos porobic. Najbardziej korzystal Nik, ktory tradycyjnie prawie nie schodzil z roweru.

Nie dajcie sie zwiesc temu sloncu; w tle juz widac ciemne chmury ;)

Co i rusz wybieral sie do sklepiku i wracal z nareczem slodyczy. ;) Czasem chwytalismy za pilke od siatkowki lub badmintona (kiedy wieczorem na moment ucichala wichura).

Chlopaki rozgrywaja runde

Tylko Bi miala okres, narzekala na bol brzucha i prawie nie wychodzila z przyczepy, poza okazjonalnym spacerkiem z Maya. Za to przeczytala dwie ksiazki i to takie "cegly". ;) Dopiero niedzielny wieczor byl bezdeszczowy i udalo nam sie posiedziec przy ognisku dluzej, mimo ze tkwilismy przy nim od wczesnego popoludnia, wiec powinnismy byli miec dosc. ;)

Dopiero nastepnego dnia zobaczylam, ze jedyne zdjecie wyszlo mi takie beznadziejne ;)

Przynajmniej w koncu wykorzystalismy kupiony przeze mnie proszek do zabarwiania ognia. Tym razem trafilam na bardzo fajny. Kiedy kupowalam je w poprzednich latach, rezultat byl raczej niepozorny. Teraz w koncu mielismy wyraziste kolory, choc niestety krotkotrwale, bo juz po kilku minutach nie bylo po nich sladu, mimo ze instrukcja obiecywala, ze bedzie je widac nawet do godziny. No trudno. ;)

Takie to ladne :)

Taka a nie inna pogoda, zaowocowala oczywiscie tym, ze Nik juz w niedziele zaczal smarkac tak, ze w pare godzin zuzyl cale pudelko chusteczek do nosa. Tak to jednak bywa jak sie szaleje, poci, a za chwile slonce chowa sie za chmury i owiewa cie lodowaty wicher... :/ My z M. skupialismy sie glownie na poznawaniu nowej przyczepy. Wydaje sie (odpukac), ze wszystko dziala, choc po trzech dniach nadal probujemy dojsc do paru rzeczy. ;) Jak pisalam ostatnio, przyczepa naszpikowana jest elektronika, a ta potrzebuje pradu zeby dzialac poprawnie. Mimo akumulatora oraz panela slonecznego, takie nagrzewanie wody np., czasem nam sie pokazywalo na wyswietlaczu, a czasem nie. :D Ogrzewanie przyczepy dziala na gaz, ale wlaczyc je trzeba na kontrolce. I chociaz sie wlaczalo, tylko czasami pokazywalo opcje, ktore mozna bylo wyczytac w instrukcji i obejrzec na filmikach z YouTuba. ;) Na kolejnym kempingu mamy miec podlaczenie do pradu, to wtedy dokladniej przyjrzymy sie temu wszystkiemu. A poki co pokaze Wam wnetrze, bo jest piekne, choc foty nie do konca to oddaja. ;)

Ten zaokraglony "nos" z przodu, to nasza sypialnia:

Nowy wakacyjny "domek" i ulubiony biwakowicz ;)

Zaraz przy wejsciu, sa lozka Potworkow, a za drzwiami z lustrem lazienka:

Na co jak na co, ale na miejsce do spania Potworki nie maja co narzekac

Po prawej wysuwana jadalnia:

Jak mozecie zobaczyc za Bi, razem z jadalnia wysuwa sie i wsuwa lodowka

Naprzeciwko jadalni kuchnia z blatem z kwarcu, gdzie zaluje ze nie polozyli go na kazdej powierzchni:

Blat oslania tez zlew (mozecie zobaczyc wyciecia zeby podniesc przykrywki), zas za kuchnia, na scianie wisi telewizor (ktory raczej nie bedzie uzywany ;P), zas ponizej... kominek, ktory jest niestety na prad, wiec ani razu go nie wlaczylismy :D

Czesc sypialni widoczna od wejscia do niej:

Zaskakujaco przestronna i jasna, ale w sloncu niestety bardzo sie nagrzewa

A to widok na druga strone (tak, mamy wlasny telewizor, choc do niczego nie jest on nam potrzebny :D):

Sa tez zasuwane drzwi :)

Za malymi drzwiami w kacie, taka niespodzianka:

Wielka szafa!

Lazienka jest ogromna (jak na przyczepe), a zdjecie nie oddaje kompletnie jej uroku, ale nie chcialam robic dziesiaciu ujec tego pomieszczenia:

Prysznic ma mechanizm, ktory cyrkuluje wode do zagrzania bez jej wypuszczania, a ja dodatkowo ciesze sie z okna i zachwycam zlewem ;)

Jedyne co wkurza, to kibel na "piedestale". :D Siedzac ledwie dotykam podlogi czubkami palcow. A ze "piedestal" jest nieco z tylu, opieranie o niego stop tez nie jest zbyt wygodne. No ale to taki w sumie drobny szczegol, bo poza tym to przyczepa posiada wszelkie wygody. Aha! Jesli mowa o "wygodzie", to Bi narzeka, ze jej materac jest bardzo twardy i tylek ja boli po nocy. :D Faktycznie nie jest to puchowe loze, szczegolnie ze akurat dolne lozko w polowie sie sklada i w tym miejscu robi sie spora przestrzen do zaladunku, w razie potrzeby. Tu jednak stwierdzilam, ze po prostu kupie jej miekka nakladke na materac i powinno jej byc wygodniej.

Jak to bywa z naszym kempinowym szczesciem, w poniedzialek w koncu byla przyzwoita pogoda. Na kempingu 20 stopni, a w domu (oddalonym bardziej od oceanu) 23, przy pieknym sloncu. Tylko co z tego, skoro tego dnia zbieralismy sie juz do wyjazdu. Rano troche powygrzewalismy sie na sloncu (choc jak zawial wiatr, nadal przechodzily ciarki ;P), ale dosc szybko trzeba bylo sie zbierac i pakowac. Do domu niby niedaleko, ale wszyscy wracali z dlugiego weekendu, wiec na autostradach byly niezle korki. Dojechalismy okolo 15:30 i czekalo nas najbardziej stresujace przedsiewziecie, czyli wycofanie przyczepa na nasz podjazd. Malzonek cofal, a ja biegalam naokolo, co chwila schodzac na mini zawal. ;) Najpierw myslalam, ze "skosi" nasza skrzynke pocztowa, pozniej, ze sasiadow. ;) Potem co chwila rura od sciekow, ktora zwisa strasznie nisko, przemykala sie a to nad jakims korzeniem, a to nierownoscia terenu o doslownie centymetry. :O Ostatecznie udalo sie zaparkowac wehikul bez uszkodzen. I zaczelo sie wielkie wypakowywanie. Na szczescie nie bylo tragicznie, bo zapakowalismy jedzenia tak wsam raz, wiec nie zostalo zbyt duzo do przeniesienia. Kosmetyki to wiadomo, a ciuchow reszta czystych, ale tez caly pojemnik brudow. No coz, przed tym sie nie ucieknie. Kiedy juz wszystko poprzenosilismy, trzeba bylo nakarmic mlodociane glodomory, a potem wszyscy po kolei biegli pod prysznic. Jak juz kazdy zmyl z siebie zapach dymu, wstawilam pranie i sie podlamalam, bo okazalo sie, ze konczy mi sie plyn i nie wiedzialam ile ladunkow uda mi sie zaliczyc. ;) A pozniej to juz przygotowywanie do kieratu i to wczesniejszego, bo w koncu mialam zaczac oficjalne szkolenie, ktore niestety wyznaczono na 6 rano. :O Zanim jednak stwierdzicie, ze to nieludzkie godziny, inna kobitka szkolaca sie ze mna, ma je o godzinie 5, bo jest w innej strefie czasowej, zas dla prowadzacego jest to godzina... 3 nad ranem. ;)

Wtorek zaczelam wiec tak jak jeszcze niedawno w granolach. ;) Nie wiem jak prowadzacy jest w stanie funkcjonowac, ale zdaje sie byc calkiem przytomny. Niestety, polaczenie nie jest za dobre i raz slychac go ciszej, raz glosniej, a na dodatek nasza przestrzen "biurowa" dzielona jest przez kilkanascie osob, wiec nieraz robi sie straszny harmider. Wszyscy gadaja na raz, zasmiewaja sie i nikt sie nie przejmuje ze ktos moze robic cos waznego. Czasem wiec prowadzacy zadawal pytanie, a ja musialam go dwa razy prosic o powtorzenie. Troche obciach. ;) Malzonek nadal siedzial w domu, wiec gotowal obiad i cos tam dzialal naokolo. Pogoda byla piekna (no oczywiscie, skoro wrocilismy z kempingu), wiec i zwierzyniec korzystal z pana w chalupie. Przyslal mi m.in. takie zdjecie:

Nie wiem dlaczego po przeniesieniu zrobilo sie takie malutkie, ale moze uda Wam sie dojrzec psa oraz kota lezacych sobie razem w cieniu pod stolem i parasolem

Skoro o zwierzakach mowa, to pisalam ostatnio ze Oreo zajmowaly sie sasiadki. Te same, ktore opiekowaly sie nia kiedy bylismy w Polsce i podobnie jak wtedy, mamy "awanturke" o kase. Bi zostawila im w skrzynce koperte z podziekowaniem oraz pieniazkami, a ich mama protestuje, ze dziewczyny je oddadza, bo to byla dla nich przyjemnosc i nie oczekuja zaplaty. :O No milo, ale mi glupio prosic dzieciaki o opieke nad pupilem, jesli potem jakos nie wynagrodze wysilku... Wracajac do wtorku, to tego dnia u M. w robocie wreszcie odbylo sie glosowanie nad nowa umowa, ktora firma byla gotowa podpisac ze zwiazkami zawodowymi. W minionym tygodniu, w czwartek oraz piatek obyly sie negocjacje i teraz zwiazki mialy przedstawic pracownikom ostateczny produkt. Malzonek zlal to i na glosowanie nie pojechal. Po poludniu dostal wiadomosc, ze umowa zostala potwierdzona i maja wrocic do pracy, ale szczegoly wplywaly pomalu az do wieczora. Ostatecznie okazalo sie, ze ten ponad 3-tygodniowy strajk byl zupelnie nieoplacalny. Pracownicy stracili zarobki oraz ubezpieczenie zdrowotne. To ostatnie moze tylko na tydzien, ale wielu musialo poprzekladac wizyty lekarskie oraz badania. Firma odebrala calkiem przyzwoite bonusy. A zyskali jedynie odrobine wieksze podwyzki (z naciskiem na "odrobine") oraz obietnice zatrzymania czesci projektow w naszym Stanie przez kolejne 4 lata. A pozniej bedzie walka o to samo... Tego, na czym M. najbardziej zalezalo, czyli zwiekszenia swiadczen emerytalnych, niestety nie dodali. W dodatku, powrot do pracy mial sie odbyc w dziwnym systemie. W srode nadal mieli siedziec w domu, a w czwartek oraz piatek przyjsc do pracy ale do glownego budynku i tylko na pare godzin. Szefostwo mialo przeprowadzic cos na ksztalt szkolenia, ktore zwykle otrzymuja nowi pracownicy. :O Wtorkowy wieczor uplynal nam juz na spokojnym ogarnianiu codziennosci, a dla mnie kolejnym praniu (ostatnim, bo wiecej plynu niet :D) bo jak zwykle we wtorki Potworki nie jechaly na basen. Zreszta, Nik nadal byl mocno przytkany, wiec pewnie i tak nie bylo to wskazane. Tylko Bi sie podniecona pakowala i szykowala, bo kolejnego dnia miala miec pozegnalna wycieczke dla VIII klas, ktore, jak wiadomo, odchodza do szkoly sredniej. Mieli jechac do klubu gdzie zwykle sa polkolonie, ale takie wypasione, bo jest tam i basen i korty tenisowe, scianka wspinaczkowa, tyrolka gdzies wsrod drzew i nie pamietam co jeszcze. Choc dla panny i tak najbardziej liczylo sie to, ze zamiast lekcji czekal ja dzien zabawy z kolezankami. ;)

Srodowy poranek byl ponownie (za) wczesny, bowiem znow zaczynalam o 6 szkolenie. W dodatku Oreo zbudzila mnie juz po 3 nad ranem. Mialam ochote ukrecic maly lepek. ;) Na szkoleniu wyszlo, ze nie dostalam jakichs wirtualnych szkolen, ktore powinnam byla dostac na samym poczatku.

Do pracy ktos zamowil calkiem niezle sniadanko

W dodatku, prowadzacy omawia z nami przepisy i bedzie musial podpisac czesc szkolenia z ich przeczytania oraz dyskusji. Wiekszosc sekcji jednak wymaga obserwacji na zywo w laboratorium, a to bedzie musial podpisac moj szef. Tyle, ze instruktor zasugerowal zebysmy przeprowadzily obserwacje i szefostwo podpisalo co trzeba, a on podpisze reszte jak przylecimy na szkolenie osobiscie. Przekazalam to szefowi, a on na to, ze wolalby zeby instruktor podpisal swoja czesc, a on podpisze reszte jak juz zakoncze szkolenia. Problem w tym, ze w tej firmie nic nie jest proste, bo po przerobieniu kazdej sekcji, powinnam miec "egzamin", ale instruktor powiedzial, ze nie moze wyznaczyc nam egzaminu dopoki cala papierologia nie zostanie podpisana. I badz tu czlowieku madry. :O Z grubsza powiedzialam szefowi ze mnie wszystko jedno w jakiej kolejnosci co bedzie podpisane i niech sie sam dogaduje z instruktorem. Oczywiscie grzeczniej. ;) Tego dnia dostalam w koncu moje wlasne czujniczki do mierzenia ekspozycji na radioaktywnosc.

Moj wlasny, prywatny zestaw

Jesli Google dobrze tlumaczy, takie urzadzonko nazywa sie dozymetrem. Posiadajac wlasne, nie musze juz wpisywac sie na liste wizytorow (imie, nazwisko, date, czas wejscia i wyjscia oraz numer seryjny i poziom wypozyczonego dozymetru) w laboratorium, tylko moge wejsc jak do siebie. ;) Szefunio pojechal do domu juz w poludnie, wiec i ja wyszlam o 13. Pojechalam pobyc z malzonkiem, ktory cieszyl sie ostatnim dniem "wolnosci". ;) Posiedzielismy na slonku, bo byla piekna pogoda i czekalismy na Potworki, ktore jeszcze nie dojechaly ze szkoly. W koncu dojechali. Nik przewrocil sie, zdarl sobie kolano i cos mu sie zrobilo w nadgarstek. Nie byl spuchniety i wygladal zupelnie normalnie, ale bolal przy niektorych ruchach. Bi miala tego dnia swoja wycieczke i wrocila oczywiscie zachwycona, aaale... zapomniala posmarowac sie kremem ochronnym, wiec spalila sobie policzki pod oczami, nos oraz ramiona. Szczescie w nieszczesciu, ze caly dzien slonce bylo za takimi cienkimi chmurkami, bo mogla sie zalatwic duzo gorzej. Ale nie wiem jak mogla zapomniec, skoro ona ma lekka obsesje z kremem do opalania. Przeczytala (oczywiscie w internetach), ze kazdy powinien sie nimi smarowac przed wyjsciem z domu, wiec smarowala sie nawet zima, kiedy siedziala wlasciwie caly dzien albo w domu, albo w szkole. A teraz, jak powinna, to sie nie posmarowala! Pytalam czy smarowaly sie kolezanki, bo inna z jej grupy, biala dziewczynka, tez wygladala na mocno zaczerwieniona. Okazalo sie, ze smarowala sie inna - hinduska, ktora akurat tego tak bardzo nie potrzebowala. Najgorzej, ze nawet to nie przypomnialo Starszej zeby sie posmarowac! Zalamac sie mozna z ta dziewczyna... W dodatku przyjechala zmarznieta, bo nie przebrala sie z mokrego stroju, tylko zalozyla na dol spodenki i tak wracala do szkoly, a potem do domu. Kolejna glupota... Poniewaz panna byla oczywiscie mocno zmeczona, a Nik nadal lekko smarczal i bolal go ten nieszczesny nadgarstek, wiec odpuscilismy basen i zostalismy w domu. Wieczor byl wiec spokojny. Nik odrabial lekcje, a Bi uzyla mnie jako probnego widza do swojej prezentacji do szkoly na kolejny dzien. :) Malzonek gotowal pomidorowa, a ja zabralam sie za szorowanie obu prysznicow i skladanie prania. Wieczorem zas szykowalismy sie na kolejny dzien, w koncu cala czworka. :D To az niesamowite, bo u M. zaczeli strajk 5 maja, wiec niewiadomo kiedy minelo 3.5 tygodnia! A wydaje sie, ze raptem kilka dni... :O

W czwartek czekala mnie pobudka wrecz brutalna. Moje szkolenie zostalo przeniesione na 7:30, tylko co z tego, skoro mialam meeting. Poniewaz moje obecne miejsce pracy operuje glownie na nocna zmiane, wiec spotkanie zaczynalo sie o godzinie... 4:30. Rano!!! :O Oznaczalo to pobudke o 3. Tragedia. Gorzej niz w granolach! :D Jechalam do roboty w ciemnosci, ale przynajmniej na autostradzie bylo pustawo i nie musialam sie obawiac korkow. ;) Podjechalam pod budynek spodziewajac sie pustki, a tam niespodzianka. Jakos nie pomyslalam, ze wiekszosc pracuje na nocna zmiane, wiec nie dosc, ze wszystkie miejsca zajete, to jeszcze kolejny rzad aut zaparkowany za nimi. :O Musialam zaparkowac po drugiej stronie ulicy i choc do przejscia mialam moze 200 krokow, to troche straszno bylo. ;) W srodku robota szla pelna para niczym w bialy dzien. Meeting sie odbyl z calkiem niezla energia wsrod bioracych udzial, a potem moglam przeniesc sie do mojego biurka. Posiedzialam (teraz juz ziewajac) w oczekiwaniu na szkolenie, wyslalam Potworkom zyczenia milego dnia, a pozniej w koncu trzeba sie bylo "uczyc". Odbebnilam co trzeba, ale potem pomaszerowalam do laboratorium sprawdzic czy mam okazje cos poobserwowac. Akurat cos tam sprzatali, wiec popatrzylam, pocwiczylam tez z laborantka zakladanie calego ekwipunku przed wejsciem do specjalnego, sterylnego pomieszczenia. Teraz oby tylko szef zgodzil sie podpisac, ze to potrafie, bo oczywiscie nie bylo go tego dnia w robocie. :/ Poniewaz przyjechalam tak wczesnie, wiec juz przed 13 wyjechalam do domu. Malzonek pojechal na spotkanie "zapoznawcze" do swojej roboty, ale juz o 11 ich wypuscili (a planowo mieli zostac 7 godzin), wiec tez byl juz w chalupie. Mielismy czas na pogadanie i spokojna posiadowke, zanim przyjechaly Potworki. Kiedy wrocili, zjedlismy obiad i zaczelismy sie zastanawiac nad basenem. Oczywiscie M. sie wscieka, ze ostatnio wiecej nie chodza niz chodza, ale co zrobic. Tego dnia tez Nik nadal byl przytkany i narzekal na ten nieszczesny nadgarstek, wiec nie bylo sensu ich ciagnac. Przynajmniej zyskalismy spokojne popoludnie oraz wieczor, bo przyznaje ze po porannej pobudce bylam bez energii, a o 20 juz oczy same mi sie zamykaly. ;)

W piatek pobudke mialam juz o "normalniejszej" godzinie 4. :D Szkolenie o 6 odbylo sie zgodnie z planem, choc teraz mamy pokonczyc papierologie na miejscu. Prowadzacy chcialby to miec do przyszlego czwartku, problem tylko w tym, ze moj szef malo co ogarnia. Przyznaje szczerze, ze nigdy wczesniej nikogo nie szkolil, wiec moja kazda sugestia to pare minut skrobania sie po brodzie i pierdzielenie o Szopenie. ;) Po szkoleniu pomaszerowalam do laboratorium, nadal obserwowac jak co sie odbywa. Jak to bywa w takim miejscu, duzo jest procedur, ktore zajmuja wieki, maja bardzo specyficzne zasady, ale wydaja sie mocno przesadzone. Np. zeby pracowac w sterylnym pomieszczeniu, trzeba wszystkie materialy przemyc plynem odkazajacym. To jest logiczne. Oprocz tego, trzeba takze przyodziac cale sterylne wdzianko. To tez zrozumiale. Przed tym pomieszczeniem znajduje sie komora, w ktorej trzeba sie przebrac, a gdzie trzyma sie juz odkazone fartuchy, rekawice, nakladki na obuwie, itd. Tymczasem, zeby pracowac w sterylnym pokoju, dziewczyna musiala wziac kolejne paczki rekawiczek oraz nakladek na rekawy, odkazila je i przeniosla z materialami. No i po co, skoro juz tam wszystko jest?! To tylko jeden przyklad, ale podejrzewam, ze za jakis czas bede mogla je wyliczac w nieskonczonosc. ;) Poznym rankiem dowiedzialam sie, ze aby obejrzec jedna z procedur z mojej listy, musze przyjsc okolo 23 wieczorem. :O Stwierdzilam, ze najlepiej bedzie mi przyjechac w niedziele, bo po weekendzie bede najbardziej wypoczeta. Dodatkowo, w poniedzialek nie bedzie mojego szefa, a ze potrzebny mi jest do tych wszystkich podpisow, najlepiej dla mnie bedzie wziac potem ten sam dzien wolny na odespanie "nocki". Ech... nie wiem jeszcze, czy sie nie wycofam. ;) Z drugiej strony, i tak musze to odhaczyc w przyszlym tygodniu, wiec... Po robocie trzeba bylo jeszcze zaliczyc zakupy spozywcze, a potem w koncu jechac do domu, rozpoczac weekend. :) Niestety nie byl to zupelnie spokojny, leniwy wieczor, bo Bi miala pozegnalna potancowke w szkole. Ale o tym juz nastepnym razem, bo oczy mi sie same zamykaja.

Do przeczytania!