piątek, 21 marca 2025

Nadeszla nowa "era" :D

Sobota, 15 marca, okazala sie bardzo leniwa. Malzonek mial wolne, wiec wszyscy pospalismy dluzej, choc sam zainteresowany zerwal sie juz po 6 i pojechal na silownie. Twierdzi, ze pojawila sie presja, bo wielkimi krokami zbliza sie lato i kempingi, a jemu zaczyna pokazywac sie brzuszek. ;) Tak naprawde to jest ledwie widoczny, a M. na kempingach zwykle wiekszosc dnia przesypia na lezaku, a nie prezy piers do przechodzacych lasek... No ale, calkiem sporo osob ma to pragnienie zeby "zrobic cos ze soba" przed sezonem plazowym i moj maz zalicza sie do tej grupy. ;) W Kazdym razie, on zdazyl pojechac i wrocic, a ze swojego pokoju wylonila sie tylko Bi. Ja nie spalam juz jak przyjechal, ale dolegiwalam jeszcze w lozku, a Nik chrapal w najlepsze. Mlodszy w ogole obudzil sie dopiero po 11, ale trzeba przyznac, ze potrzebowal tego snu skoro nadal wychodzi z przeziebienia. Rano okazalo sie, ze jest mu duzo lepiej, choc nos nadal mial zawalony. Ale nie byl on juz tak obtarty, a i syn przyznal ze czuje sie lepiej. Jak napisalam na poczatku, dzien spedzilismy leniwie. Mialam oczywiscie jakies pranie do ogarniecia (a nawet dwa :D), zmywarke, itd. ale obiad mielismy gotowy, wiec odpadlo stanie przy kuchence, wiec mozna bylo porobic cos przyjemniejszego. Bi jak zwykle czytala, a Nik wsiakl w gry na kompie. Kiedy juz ogarnelam co mialam zrobic, wlaczylam sobie tradycyjnie skoki narciarskie. ;) Malzonek pyta po co to ogladam, skoro nasi skacza tak jak skacza... Czasem sama sie zastanawiam, ale chyba trzyma mnie przy tym sentyment. No i dzieki nim, w zimowe weekendy zawsze mam plan na to co ogladac w tv, zamiast oddawac pilota mezowi, ktory albo skacze bezmyslnie po kanalach, albo wlacza ktorys z niekonczacych sie filmow dokumentalnych o Hitlerze. ;) Skoki sobie cofnelam, ale rozgrywka w drugiej serii byla tak ciagle przerywana przez zbyt silny wiatr, do tego dodac przerwe miedzy seriami, ze ciagle przyspieszajac zeby przeskoczyc nudne momenty, nagle zrownalam sie z faktycznym czasem i zmuszona bylam ogladac na zywo. Caly czas wskakiwaly minutowe albo dluzsze przerwy, wiec konkurs ciagnal sie niczym guma z gaci i mialam wrazenie, ze cale popoludnie ogladam skoki. :D Kiedy sie w koncu skonczyly, trzeba bylo podac obiad i za chwile czas byl zbierac sie do kosciola. Zastanawialam sie co z Kokusiem, ktory co prawda wyraznie odzyskiwal wigor, ale od czasu do czasu zanosil sie kaszlem jakby mial sie udusic. Niezbyt czesto jednak, wiec uznalismy z M., ze moze bedziemy miec szczescie i akurat w czasie mszy nie zakaszle. :D Pojechalismy wiec i faktycznie, tylko raz lekko odchrzaknal. Po powrocie nawet zostal kilka minut przed garazem, celujac do kosza. Dosc szybko jednak zagonilam go do domu, bo pogode mielismy srednia. Niby bylo 12 stopni, co jak na polowe marca bylo calkiem niezle, ale za to sie chmurzylo. Padac zaczelo dopiero po 21, ale caly dzien w powietrzu czuc bylo taka przenikajaca, nieprzyjemna wilgoc. Reszte wieczora spedzilismy na dalszej czesci leniuchowania. Bi najpierw stwierdzila, ze chce upiec ciasteczka, ale potem jej sie odwidzialo, musialam wiec zastanowic sie nad jakims wypiekiem na przyjazd dziadzia w niedziele. Nie mialam przejrzalych bananow, ani jablek, babka na oleju byla ostatnio... Przypomnialo mi sie jednak, ze kiedys zamrozilam partie takich brazowych bananow. Wygrzebalam je z czelusci zamrazarnika i wyjelam, ucieszona, na chlebek bananowy. Niestety, im bardziej sie rozmrazaly, tym bardziej "ciapowato" wygladaly. Zostawilam je dla powolnego rozmrazania w lodowce, ale obawialam sie, ze kolejnego dnia beda zbyt wodniste zeby ich uzyc... Panna Bi za to, poprosila zeby "nauczyc" ja golic nogi zyletka. Tlumaczylam jej mniej wiecej jak, bo to przeciez zadna filozofia, ale uparla sie ze pierwszy raz chce to zrobic w mojej obecnosci. Kupilam jej wiec wlasna zyletke i tego dnia poddala ja inauguracji. ;) Zachecalam oczywiscie jak moglam, choc smiac mi sie chcialo, bo sama gole nogi na zasadzie sru-sru i zrobione. Nawet jesli znajduje pozniej pozostaly paseczek nieogolonych wlosow, ups... :D Starsza robila to powoli i z namaszczeniem, wiec zamiast 5 minut wszystko zajelo prawie pol godziny.

Kiedy to dziecko tak doroslo...

A jednoczesnie nie dociskala zyletki wystarczajaco, wiec tez zostawila pelno wlosow. Troche to tez przez to, ze wlosiska miala dosc dlugie, wiec caly czas zapychaly ostrza. ;) No ale pierwsze koty za ploty. Mysle ze od teraz bedzie sobie juz radzic sama.

W niedziele M. pojechal do pracy, a ja oraz Potworki spalismy dluzej. Mnie oczywiscie o 6:30 obudzila Oreo, biegajac po pokojach i glosno miauczac. Wypuscilam bestie na dwor i na szczescie moglam wrocic do lozka. Jak juz ostatnio pisalam, nie wiem co w tego kota wstepuje. Bi wstala gdzies po 8 i wpuscila kiciula spowrotem. A ten... pobiegl prosto na gore i zaczal biegac i pomrukiwac pomiedzy moja sypialnia, a pokojem Kokusia. Zwariowac mozna. :O W koncu wstalam i po sniadaniu zabralam sie za chlebek bananowy. Poczatkowo myslalam, ze nic z tego nie bedzie, bo rozmrozone banany plywaly doslownie w soku, ktory z nich sie wydzielil. Obawialam sie strasznego zakalca, ale odsaczylam na sitku ile sie dalo i stwierdzilam, ze raz kozie smierc. ;)

Nie napisze co mi to przypomina :D

I niespodzianka, bo ciasto wyszlo idealne! Wrecz lekko "za" suche, ale zakalca ani widu ani slychu. Cuda panie dziejku. :D Przyjechal moj tata i posiedzial jak zawsze prawie 3 godziny. Za tydzien wylatuje do Polski, wiec przez jakis czas nie bedziemy sie widzieli, za to mnie czeka podjezdzanie do niego i wyciaganie poczty. Caly dzien byla bardzo dziwna pogoda. Bylo pochmurno i co jakis czas mzylo, choc porzadnie rozpadalo sie dopiero w nocy. Powietrze przesiakniete bylo wilgocia, ale przy tym nadszedl cieply front i mielismy 18 stopni. Przez to, mial czlowiek wrazenie, ze jest slynny, hamerykancki humid, ktory wystepuje zwykle w srodku lata. ;) Ogrzewanie sie nie wlaczalo, ale w domu panowala duchota, wiec pouchylalam okna. Wilgoc wchodzila do srodka i podloga "skrzypiala" pod kapciami. :D Niestety, przez nadciagajacy deszcz, wszyscy chodzili zamuleni i ziewajacy. Po odjezdzie dziadka, M. zasnal na kanapie, a dzieciaki wsiakly w swoje sprawy. Bi probowala robic cos na drutach, choc przyznala, ze juz 5 razy prula i zaczynala od nowa. Jednak z szydelkiem bardziej sie lubi. ;) Teraz jednak wymyslila ponoc cos, co musi byc zrobione na drutach. Nik oczywiscie zawziecie gral na kompie. Na szczescie przeziebienie wyraznie mu przechodzilo. Albo taki szybki wirus, albo znalazlam sposob. To juz bowiem trzecie przeziebienie, kiedy poza lekarstwami lagodzacymi kaszel oraz niezyt nosa, zaczelam dawac mu tez lek na alergie. Dalo mi do myslenia to, ze podczas tego ostatniego strasznego zapalenia ucha, lekarka zasugerowala zeby dawac mu wlasnie tez cos na alergie. Co prawda ona polecila konkretny lek i dawalam mu go przy infekcji uszu, ale ze ma on dluga liste potencjalnych (i powaznych) skutkow ubocznych, wiec przy zwyklym przeziebieniu stwierdzilam ze wystarczy zwykly Claritin (to nie post sponsorowany! ;P). I moze to moje pobozne zyczenie i zwykly przypadek, ale odkad zaczelam przy katarze dodawac mu cos na alergie, ten, zamiast ciagnac sie jak zwykle 2-3 tygodnie i czesto przechodzic w zapalenie ucha, zaczal znikac w ciagu kilku dni. :O Wieczorem trzeba bylo sie szykowac na kolejny dzien roboczy. Poprosilam M. zeby pokroil mi schab na plastry bo ma pewniejsza reke, tymczasem okazalo sie, ze to co kupil, to byly dwie poledwiczki wieprzowe. Na kotlety schabowe srednie. ;) Szybko wyszukalismy przepis i zrobilismy plastry poledwiczki w sosie, ale choc Nik sprobowal i byl zachwycony, tak Bi zmarszczyla nos, ze ujdzie w tloku. ;) Pozniej to juz wyciaganie sniadaniowek i plecakow, szykowanie ubran oraz przekasak, itd.

Nadszedl poniedzialek i zwyczajowa ranna pobudka. Kiciul tym razem oszczedzil mi wrzaskow przed budzikiem, ale jak tylko uslyszal, ze krece sie w lozku, wskoczyl mi na nerke (lezalam na boku ;P) i zaczal ja energicznie ugniatac i mruczec. Rano wszyscy sa zaspani i bez humoru, wiec zwykle szykujemy sie w ciszy i bez rozmow. ;) Lalo jak z cebra, wiec wzielam Potworki na przystanek autem i cale szczescie, bo autobus dojechal dopiero o 7:27. Rano bylo 13 stopni i spodziewalam sie kolejnego dusznego dnia, tym razem jednak temperatura w dzien, zamiast rosnac, stopniowo spadala. Nik sie podlamal, bo nie byl w piatek w szkole i ominely go powtorki na testy z angielskiego oraz matematyki. Pocieszal sie jednak, ze obydwa mial miec we wtorek, wiec beda jeszcze raz powtarzac wszystko w poniedzialek. Coz, dopiero siedzac w samochodzie, sprawdzil plan i okazalo sie, ze tego dnia tych przedmiotow nie ma. Pamietacie, ze w szkole Potworkow maja rotacje 6-dniowa? Takie sa wlasnie efekty, ze bez ciaglego sprawdzania, dzieciakom myla sie dni oraz grafik. :/ Ze swojej strony mruknelam, ze w czwartek upieral sie, ze taaak zle sie czuje i nie chce isc do szkoly w piatek, a potem okazalo sie ze w ciagu dnia bylo mu stopniowo coraz lepiej i mogl spokojnie isc. Niech wiec teraz nie narzeka. :D Kiedy mlodziez odjechala, wrocilam do domu i jak zawsze zabralam sie domowa robote. Caly czas padalo, wiec Oreo nie mogla sie zdecydowac, czy chce zostac w domu, czy wyjsc na dwor. Raczej to drugie, ale po chwili przemoczone futro dawalo sie we znaki i wracala jak niepyszna do chalupy. Zeby za kilka minut znow miauczec pod drzwiami... :D Za ktoryms razem, podchodze zrezygnowana, otwieram frontowe podwoje, siegam po haczyk od przeszklonych, patrze, a za krzak u sasiadow wchodzi... rys! Malo co, a wypuscilabym kiciula na przekaske! ;) Polecialam po telefon, ale rysia dojrzalam juz jak znikal na ogrodzie sasiadow po drugiej stronie ulicy. Kota jednak chwilowo nie wypuscilam. :D Czas w domu zlecial oczywiscie ekspresowo i ani sie obejrzalam, a trzeba bylo konczyc obiad. Poledwiczki mielismy gotowe, ale fajnie byloby jeszcze dogotowac jakies kartofle i zmajstrowac surowke. ;) Wrocily Potworki, zjedlismy obiad i po chwili dojechal M. Zmienialam posciel, wstawialam pranie i  takie tam, a w ktoryms momencie Nik zauwazyl, ze na taras znow przybiegl ten rudo - bialy kocurek. Pobieglysmy z Bi sie z nim przywitac, bo obie uwielbiamy takie przytulasne kiciule. ;) Chwycilam tez puszke z karma, ale o dziwo, kot wcale nie chcial jesc.

Ja otwieram puszke, a on olewa zarcie ;)

Wygladalo jakby przyszedl sie po prostu przywitac. Pomruczal, poobcieral sie i pobiegl dalej. Mielismy maly dylemat co zrobic z treningiem, bo choc Nik twierdzil, ze czuje sie ok, to mial nadal slyszalnie zapchany nos. Ostatecznie stwierdzilismy, ze moze przyda mu sie jeszcze dzien bez moczenia sie i zostali w domu. I chyba dobrze sie zlozylo, bo wieczor uplywal jak zawsze, a o 19 poszlam sprawdzic do pokoju kawalera jak sie miewa i czy nie jest glodny i zastalam go... spiacego przy biurku. :O Czyli chyba jeszcze do konca sil nie odzyskal...

We wtorek wstalismy jak zawsze do szkoly. Mamy marzec, wiec pogoda jest nieprzewidywalna. Od poprzedniego dnia mocno wialo, za to temperatura spadla do 1 stopnia. Po ostatnim cieple sama nie mialam ochoty sterczec na zimnie, wiec wzielam dzieciaki na przystanek samochodem. Wiadomo, ze nikt nie protestowal. ;) Kiedy odjechali, wrocilam na sniadanie, a potem stwierdzilam ze pojade zatankowac auto i kupie sobie po drodze kawe. Rzadka to ostatnio "rozpusta". ;) Kiedy wrocilam, wzielam szybki prysznic, bo chcialam podkrecic (posciskac :D) wlosy na pozniej. Potem mialam troche spokoju na dokonczenie obiadu, wstawienie pranie i podobne roboty domowe. O 14 czekala mnie... kolejna rozmowa o prace! :D Z tej firmy, gdzie chca kogos zatrudnic na nocna zmiane. Tym razem mialam video rozmowe z managerem, ktory zarzadza kilkoma oddzialami na polnocnym wschodnim wybrzezu, ale ktory pracuje glownie z domu, a mieszka w New Jersey. Czyli w kazdym z "zarzadzanych" przez siebie miejsc pojawia sie raz na miesiac, przy dobrych wiatrach. ;) Smiac mi sie chcialo, bo faceta najwyrazniej mocno rozpiescila praca z domu. Ja na rozmowe zalozylam koszule z kolnierzykiem (a na tylku dresy, haha) i usiadlam w jadalni tak, zeby za soba miec sciane z lustrem, czyli najbardziej "profesjonalnie" wygladajacy kat w chalupie. A moj rozmowca usadowil sie przy jakims stole w sypialni. Za soba mial lozko oraz komode i nie wygladalo to na umeblowanie hotelowe! :D W kazdym razie, rozmowa przebiegla w sympatycznej atmosferze i wydaje mi sie, ze facet byl calkiem zadowolony z moich odpowiedzi, no chyba ze jest dobrym aktorem. Jak juz pisalam, za ta praca przemawia fakt, ze podnioslabym "status" zawodowy w branzy, no i calkiem hojna wyplata. Natomiast godziny sa tragiczne, a w dodatku dowiedzialam sie, ze oni produkuja dawki radioaktywne do tomografi! Czyli nie dosc, ze praca w nocy, to jeszcze zawsze jest jakies ryzyko napromieniowania... :/ Poki co czekam czy jeszcze sie odezwa i jesli tak, to bede sie zastanawiac czy warto sie podejmowac czegos takiego. Balam sie, ze Potworki wpadna jak burza do domu pod koniec mojej rozmowy, wiec juz poprzedniego wieczora przykazalam im, ze maja wejsc cichutko, a potem przypomnialam rano i dla lepszego efektu wyslalam im smsa. ;) Oczywiscie caly dol naszego domu jest otwarty, a jadalnia znajduje sie zaraz obok wejscia, ale prosilam zeby sie chociaz postarali. Przed rozmowa wyrzucilam tez na dwor Maye, bo wiedzialam ze jak uslyszy dzieciaki, to rzuci sie do drzwi. Na szczescie skonczylam okolo 14:45, wiec kilka minut przed ich powrotem. Napisalam im szybko, ze moga jednak halasowac. :D Dojechali, podalam im obiad, potem wrocil M., ktory chcial wiedziec oczywiscie jak wrazenia, a ja sama zjadlam dopiero gdzies o 18, jak emocje troche opadly. Ostatnio troche tych rozmow mialam, telefonicznie, internetowo i osobiscie, ale kazda to dla mnie nadal spory stres. A! Zeby bylo smieszniej, dostalam zaproszenie na rozmowe do kolejnej firmy! Tym razem na takie samo niskie stanowisko co w tej innej pracy, rowniez w branzy spozywczej! Nie wiem co sie dzieje; przez ostatnie 3 tygodnie mialam wiecej zaproszen na rozmowy niz przez caly miniony rok. :O Tutaj jednak chyba juz dam sobie spokoj i odmowie, bo stanowisko niskie, wiec placa bedzie pewnie odpowiednio niska (w ogloszeniu nie ma), a...

...w srode zaczelam nowa prace! Po fiasku z tamta pozycja w federalnej agencji, postanowilam nie zapeszac i nie pisac na blogu, ze dostalam kolejna propozycje. ;) W fabryce granoli oraz owsianek, o ktorej juz Wam wspominalam. Pozycja, tak jak na poczcie, daleka od marzen, bo niestety niska w porownaniu z tym, co robilam wczesniej, a wiec i wyplata odpowiednio niewielka. Tu jednak kolejne bezcenne doswiadczenia dala mi przygoda z urzedem pocztowym. Moge wiec sie pocieszyc, ze po pierwsze, wyplata slaba, ale i tak wyzsza niz u poczatkujacego listonosza. A do tego praca w normalnym wymiarze godzin, a nie jakies pojedyncze dni. No i weekendy wolne. ;) Tylko to rozpoczecie zmiany o 5:30... :/ Pocieszam sie jednak, ze choc pobudki beda ciezkie, to za to wychodzac z pracy o 14 bede krecic piruety radosci na parkingu! :D Pierwszego dnia jednak musialam przyjechac dopiero o 8 rano, zeby pan z kadr mogl mnie oficjalnie powitac, wreczyc magnetyczna karte do drzwi, druga do odbijania sie przychodzac oraz wychodzac i inne formularze do wypelnienia. Dostalam tez szafke, bo na hale nie wolno wchodzic w wierzchnim ubraniu, ani nic ze soba wnosic. Wszyscy pracownicy na hali maja ubrania "pracownicze" (5 zestawow, na kazdy dzien tygodnia) z racji, ze przy pracy z zywnoscia trzeba uwazac na przynoszenie brudu z zewnatrz, oraz zmiane obuwia. Szafka ma niestety klodke na korbke, niczym sejf, wiec otworzenie jej zajmuje mi nieraz trzy proby i szlag mnie trafia. ;) Zabronione jest tez noszenie jakiejkolwiek bizuterii, a obraczke mozna miec tylko czysta, bez brylancikow. Nie mozna miec rowniez sluchawek w uszach, ani nawet... lakieru do paznokci (bo moze odprysnac), co dla mnie jest idiotyczne, bo pracuje sie w rekawiczkach. Pierwszego dnia dowiedzialam sie, ze moze nie bede mogla miec przy sobie telefonu, bo pracownikom nie wolno. Takie troche wiezienie. :O Na szczescie w dziale kontroli jakosci telefon mozesz miec, zeby w razie czego skontaktowac sie z managerami, jesli wyskoczy cos powaznego. Tego pierwszego dnia dyrektor od kontroli jakosci pokazal mi co nieco, ale potem mial spotkanie, wiec zostawil mnie pod "opieka" faceta, ktory bedzie moim bezposrednim kolega i bedziemy sie dzielic obowiazkami. Ogolnie wzdycham ze robota dosc idiotyczna, bo glownie co godzine wazenie kilku probek z kazdej z pieciu tasm produkcyjnych i dawanie znac obslugujacym maszyne wypelniajaca opakowanie zeby troche zmniejszyli lub podwyzszali ladunek. Co dwie godziny dodatkowo sprawdza sie szczelnosc opakowan pod cisnieniem, kody, date waznosci do spozycia oraz testuje skanery i wykrywacze metali. Juz pierwszego dnia okazalo sie ze skanery wykryly kilka... kamykow w granoli. :O Managerka mowila ze maja problem z jednym z dostawcow platkow, bo od jakiegos czasu znajduja kupe kamykow. Oprocz tego, pierwszego dnia moj przelozony pokazal mi jeszcze testy, ktorym poddaje sie swiezo wypiekana mieszanke granoli. Jeden to proste badanie smakowe i porownanie z zatwierdzona "probka". Pozniej jeszcze badanie zawartosci tlenu w opakowaniu, proporcji grudek do mniejszych, luznych skladnikow oraz pomiar wilgotnosci. Takie prosciuchne testy, ze mozna pasc ze smiechu. ;) Myslalam, ze pierwszego dnia popracuje krocej i wyjde normalnie, o 14. Niestety, albo stety, szef stwierdzil zebym zostala do 16:30. Nie bardzo bylo mi to w smak, bo obawialam sie korkow i mialam racje. Jazda do domu zajela mi wieki i przeklinalam stolice naszego Stanu przez ktora musze przejezdzac. Dojechalam do chalupy dopiero po 17, a jak na zlosc Nik mial tego dnia ten dodatkowy koncert, o ktorym kiedys wspominalam i  juz na 18:15 mial byc odstawiony w high school. Koncert mial sie odbyc dopiero o 19, ale nie chcialo mi sie jezdzic w te i we wte, wiec juz zostalam.

Plan "imprezy"

Przez to mialam oczywiscie wrazenie, ze praktycznie nie bylo mnie w domu tego dnia. Koncert byl oczywiscie fajny (przyznam niestety, ze szkola Kokusia grala jakies najnudniejsze kawalki :D), choc po calym dniu przy huku maszyn, ostatnie na co mialam ochote, to sluchanie bebnow oraz trabek.

Wchodza muzykanci. Kokusia zaznaczylam Wam zielonym kolkiem

Graly dzieciaki z zespolow kazdej ze szkol, choc troche je podzielili i tym razem byly to klasy VI ze starej szkoly Potworkow, klasy VII z obecnej oraz dwie grupy z high school. To ostatnie ma bowiem (o czym nie wiedzialam) kilka roznych zespolow, grajacych nieco inna muzyke. Szczegolnie jedna z grup miala bardzo dramatyczny repertuar, przypominajacy sciezke dzwiekowa z jakiegos filmu. Pieknie to brzmialo!

W zielonym kolku moj osobisty trebacz ;)

Po koncercie wrocilismy do chalupy i czas byl szykowac sie do spania. Polozylam sie oczywiscie duzo wczesniej niz zwykle, bo kolejnego dnia czekala mnie pobudka o 4 rano. :O

W czwartek jednak wstawalo sie calkiem niezle, bo wiadomo, trzymala mnie w pionie adrenalina. W koncu to byl dopiero drugi dzien w nowej pracy. Od rana chodzilam krok w krok za kolega, ktory pokazywal mi co i jak. Najwiekszym dla mnie wyzwaniem bylo znalezienie drogi w labiryncie pomieszczen, a nie same testy. Dzien okazal sie dosc monotonny, bo niespodziewanie skonczyli piec granole wczesniej, wiec odpadlo kilka testow. Trzeba wiec bylo tylko obskoczyc wazenie co godzine, a co dwie godziny dodac do tego skanery, wykrywacze metali oraz kody na pudelkach i opakowaniach oraz szczelnosc torebek. Mimo ze produkcja stanela, to pakowanie szlo pelna para, wiec co dwie godziny to testowanie troche trwalo, no i miedzy piecioma liniami trzeba sie bylo nachodzic. Tego dnia stuknelo mi prawie 12 tysiecy krokow. Po poludniu robotnicy zaczeli czyscic maszyny (w weekend fabryka jest zamknieta), wiec trzeba bylo sprawdzic czystosc. Badanie na obecnosc mikroorganizmow rowniez okazalo sie proste jak budowa cepa, bo robia je za pomoca automatycznego wymazu. Maziasz po czesci maszyny, potrzasasz zeby odczynnik wymieszal sie z probka, wkladasz do czujnika i po kilkunastu sekundach masz wynik. Nuuuda. ;) Tu wyzwaniem bedzie zapamietanie jak owe czesci maszyn sie nazywaja, bo nie znam tego nawet po polsku. ;) Tuz przed moim wyjsciem, inny facet z kontroli jakosci spytal czy chce zobaczyc test na obecnosc alergenow. Przez niego wyszlam o 20 minut pozniej, a test okazal sie bardzo podobny do poprzedniego, bo jedyna roznica bylo to, ze tutaj probki inkubowane przez 15 minut. Ciekawa odmiana bylo to, ze jeden z wymazow nie przeszedl, wiec dowiedzialam sie co robic w takim wypadku. W skrocie to polecic robotnikom ponowne czyszczenie i kolejny wymaz. :D Opoznienie nie bylo jednak jakies straszne, a do chalupy wrocilam tuz przed Potworkami. Bylam jednak wykonczona, bo caly dzien kursowalam miedzy tasmami produkcyjnymi, potem jeszcze te wymazy. Miesnie nog bolaly mnie jak po maratonie. Zwierzylam sie malzonkowi, ze jak tak dalej pojdzie, to moze chociaz schudne. ;) Tego dnia mialam juz na szczescie czas odsapnac, choc nie wiedzialam w co wlozyc rece. Dzien wczesniej prawie mnie nie bylo, a poszlam spac wczesniej, wiec zrobilam tylko to, co najpilniejsze. W czwartek wiec musialam ogarnac i naczynia i kuchnie ogolnie, poskladac jedno pranie, wstawic kolejne, bo Bi oznajmila ze nie ma majtasow, itd. Do tego Potworki mialy basen, choc Bi oczywiscie marudzila ze nie chce. Sorry Batory, ale w poprzednim tygodniu byli raz, a w tym ponownie, w poniedzialek Nik mial jeszcze solidnie zawalony nos, w srode koncert, wiec zostal czwartek. Co prawda Kokus ciagle ma lekko przytkany kinol, ale stwierdzilam ze choc raz niech pojda. Malzonek ich zawiozl, ja odebralam i choc raz trening skonczyl sie niemal o wlasciwej porze, wiec udalo mi sie ich podejrzec.

Zamiast plywac, panna przeciaga sie niczym kot. ;) Nik niestety stoi tylem zaraz przed nia

Po powrocie kolacja, prysznic i sruuu do spania, bo czekala mnie znow wczesna pobudka.

No i nadszedl piatek. Choc pracowalam dopiero trzeci dzien, mialam wrazenie, ze minal caly tydzien. ;) O dziwo ponownie wstalam bez wiekszych problemow. Jadac do roboty o 5 rano, przynajmniej nie ma korkow, choc ruch jest juz zadziwiajaco duzy. :O Po czwartkowym rekordzie, nadal czulam miesnie nog i balam sie jak dam rade znowu tyle dreptac, ale okazalo sie, ze niepotrzebnie. Produkcja zakonczyla sie dzien wczesniej, a w polowie ranka skonczylo rowniez pakowanie przy wiekszosci tasm. Zostaly wiec tylko dwa stanowiska, ktore trzeba bylo co godzine sprawdzac, a pod koniec naszej zmiany jedno z nich rowniez skonczylo prace. Dodatkowo trzeba bylo tylko powtorzyc ten jeden wymaz ktory nie przeszedl dzien wczesniej. Poniewaz czasu bylo pod dostatkiem, mialam czas zeby poczytac przepisy, musialam obejrzec strasznie kiczowaty filmik o ochronie bezpieczenstwa zywnosci i nauczylam sie przeprowadzac test na obecnosc glutenu. Cala ta fabryka chelpi sie bowiem tym, ze produkuje produkty bezglutenowe, trzeba sie wiec upewnic, ze faktycznie takimi sa. Kolejny test, ktory okazal sie rozczarowujaco prosty. Troche bardziej skomplikowany niz te poprzednie, ale z grubsza przypominajacy test na covid. Nawet te paseczki z rezultatami to wypisz wymaluj jak on. ;) Tego dnia wyszlam o czasie i cale szczescie, bo chcialam jeszcze podjechac na tygodniowe zakupy. Mimo calkiem wczesnej pory, korki zdazyly sie juz jednak pojawic, wiec nie obylo sie bez irytacji, ale zakupy odhaczylam, wrocilam do domu i moglam sie spokojnie zrelaksowac, cieszac weekendem. Tym razem w pelni zasluzonym. ;)

Do poczytania o dalszych walkach z granola! :D

piątek, 14 marca 2025

Wymeczyl mnie ten tydzien :)

Sobota, 8 marca, to dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Sen z samego rana byl jednak mocno przerywany, bo gdzies z daleka doszlo mnie trzasniecie, a chwile pozniej rozpikala sie kamera. Od razu wiedzielismy, ze pojawil sie niedzwiedz. Okazalo sie, ze nie jeden, tylko ponownie mamusia z mlodymi.

Jaki przyjemny widok o poranku - 4 niedzwiadki pod samym domem! :D

Zakrylam sie koldra i usilowalam spac dalej, ale M. poszedl na dol, przyjrzec sie gagatkom z bliska. Niedzwiadki podeszly pod sam nasz taras, a jeden wspial sie nawet po belce az na balustrade! :O Niestety, M. byl tak zaskoczony i skupil sie na odstraszeniu "goscia", ze nie zrobil zdjecia. :D Podejrzewam, ze sama zawinilam, bo na tarasie zostaly resztki kociego zarcia po karmieniu rudego kocurka i to one zapewne zwabily zapachem rodzine misiow. Na szczescie sam widok M. wyploszyl je wystarczajaco zeby poszly dalej, do sasiadow. Po jakims czasie wstala Bi, pozniej ja, a na koniec, dlugo po wszystkich, Nik. Dzien zlecial nam w sumie spokojnie. Potwornie wialo, wiatr podwiewal pokrowiec na przyczepie i zauwazylismy, ze w dwoch miejscach o cos zahaczyl i sie rozerwal. Malzonek stwierdzil, ze lepiej go zdejmie, zeby nie rozrywal sie dalej. Pamietacie, ze Oreo czasem sie na przyczepe wdrapywala? Okazalo sie, ze nie tylko ona i nie tylko na wierzch, bo kiedy M. zaczal odwiazywac sznurki, spod pokrowca wyskoczyl kot sasiadow! :O Ja za to objezdzilam z Potworkami biblioteki, bo Bi miala upatrzone ksiazki, a Nik filmy, ale akurat w dwoch roznych oddzialach w naszej miejscowosci. Do bibliotek wchodzili sami, a ja czekalam w samochodzie, wiec dopiero po powrocie Nik zauwazyl, ze wypozyczyl dodatkowo dwie gry, ale... same pudelka, bez gier! :D W bibliotekach mozna samemu zeskanowac wypozyczone rzeczy, ale choc plyty z filmami sa trzymane w pudelkach, gry panie wyciagaja ze schowkow. Mlodszy o tym zapomnial, zeskanowal kody z opakowan i przybiegl do auta. W domu chcial zagrac w jedna z gier i... zonk. :D Zaproponowalam, ze zabiore go spowrotem, ale uparl sie, ze (pomimo raptem 4 stopni) pojedzie na rowerze. Malzonek musial mu podpompowac kola i popedzil. Pani sie ponoc smiala (ciekawe dlaczego :D), ale dala mu gry bez problemu. W miedzyczasie obiad i troche sprzatania, a na 16 jak zwykle jechalismy na msze. Po powrocie chlopaki przyniesli drewna i napalilismy w kominku, z racji ze po kilku cieplejszych dniach, w ten (przy polnocnym wietrze) odczuwalna temperatura byla na minusie. Rano proszyl nawet lekko snieg! :O Poskladalam jedno pranie oraz wstawilam kolejne, po czym w koncu moglam usiasc z mezem przed tv, grzejac dupke przy ogniu.

W niedziele nad ranem zmienialismy niestety czas. Nienawidze tej wiosennej zmiany, bo rano bedzie znow ciemno i wiem ze przez jakis czas bede lazic nieprzytomna... Malzonek mial za to przeboje z budzikiem. Czas przestawial sie w telefonach automatycznie o 2 nad ranem, a on budzik mial nastawiony na 2:30. O odpowiedniej godzinie telefon przestawil sie na 3, ale co ciekawe, budzik zadzwonil faktycznie pol godziny pozniej. Tyle, ze wedlug nowego czasu byla juz 3:30. :D Troche to zagmatwane, ale efekt byl taki, ze malzonek pojechal do roboty o godzine (nowego czasu) pozniej. ;) Ja oraz Potworki moglismy spac dluzej, choc mnie obudzila Oreo, lazaca po pokojach i wydzierajaca sie na calego o 7 (czyli o 6 starego czasu). Dziwilam sie, bo poprzedniego wieczora wyszla o 22 i dopiero nad ranem wpuscil ja M., wiec spodziewalam sie, ze bedzie odsypiac. A tu nie. Przynajmniej jednak faktycznie chciala wyjsc, bo kiedy otworzylam jej drzwi, praktycznie od razu wybiegla. Wrocilam do lozka i nawet udalo mi sie jeszcze przysnac. Wstalam oczywiscie lekko nieprzytomna, bo tak jak podejrzewalam, zmiana czasu wybila mnie z rytmu. Nik w ogole przebil samego siebie, bo spal do 11, czyli 12 wedlug starego. Po sniadaniu szybko musialam sie zabrac za jakies ciacho, bo jak zwykle mial przyjechac moj tata. Wiekszosc soboty Bi mowila o pieczeniu, przegladala szafki w poszukiwaniu skladnikow, wiec nic nie pieklam bo myslalam, ze w koncu ona sie za to zabierze. Tymczasem panna wsiakla w ksiazke, a kiedy wieczorem stalo sie jasne, ze jednak piec nie bedzie, mnie sie juz nie chcialo. ;) Teraz poskrobalam sie po glowie, myslac co by tu machnac. Nie mialam duzo czasu bo zrobila sie 10 rano, przejrzalych bananow brak, jablka swiezo kupione, wiec szkoda ich na ciasto... W koncu padlo wiec na stara, dobra babke na oleju. To u nas i tak chyba jedyne ciasto, ktore lubia wszyscy bez wyjatku. Oczywiscie w polowie roboty wpadla do kuchni Bi z pytaniem czy moze mi pomoc. A dzien wczesniej miala szanse samej cos zrobic! ;) Na szczescie babke robi sie migiem, wstawilam ja do piekarnika i poszlam w koncu sie umyc. Moj tata przyjechal akurat kiedy wyjelam gorace ciasto z piekarnika. Ma sie to wyczucie czasu! ;) W tym momencie akurat Nik zszedl na dol i spytal czy moze zjesc babke na sniadanie. :D Dziadek posiedzial jak zwykle kilka godzinek, a po jego odjezdzie wyruszylam z corka do sklepu. Bi zaczyna niestety eksperymentowac z kosmetykami. "Niestety", bo tlumacze jej, ze zepsuje sobie cere, szczegolnie, ze co chwila ja wysypuje, a to na czole, a to na brodzie. Jak to jednak ona, wykloca sie ze mna oraz M., ktory tez wtraca swoje trzy grosze, bo jest przeciwnikiem "tapety" u kobiet. ;) W koncu zgodzilam sie kupic jej korektor, ale zamowilam go przez internet i odcien przyszedl oczywiscie za jasny. Stwierdzilam, ze najlepiej popatrzec w sklepie, gdzie czesto maja tez buteleczki do sprawdzenia odcienia na skorze. To sklep typu supermarket (choc bez swiezej zywnosci), wiec przy okazji dokupilam pare rzeczy, a Bi wsiakla w kosmetyki. Patrzyla, przebierala, ale ostatecznie wziela tylko tusz do robienia "kreski". Za to wypatrzyla regal z ksiazkami i ruszyla tam w podskokach. Ostatecznie kupilam jej az 3, ale duzo chetniej wydalam ta kase na czytadla niz smarowidla do twarzy. :D Wrocilysmy do domu i reszta wieczoru minela juz na spokojnym relaksie. Oczywiscie wszyscy czuli sie wybici z rytmu przez to, ze niemal do 19 bylo jasno. ;) Malzonek poszedl spac w miare rozsadnie, ale Nik dopiero przed 23, zas Bi jeszcze czytala, kiedy kladlam sie o 23:40. :O

Jak sie obawialam, pobudka w poniedzialek nie nalezala do przyjemnych. Juz od jakiegos miesiaca wstawalam grubo po wschodzie slonca, a teraz znow o 6:30 dopiero zaczyna sie przejasniac. Na szczescie potem robilo sie coraz jasniej ekspresowo i kiedy wychodzilam z Potworkami, dzien zaczal sie juz na dobre. Bylo na plusie, wiec Bi nie miala argumentu zeby zabrac ich autem. ;) W tym samym momencie pod dom podszedl znow ten rudy kotek, wiec Starsza poleciala go wyglaskac, a ja chwycilam jeszcze garsc kocich chrupek. Tym razem, przezornie dalam mu karme nizej, na schodkach w ogrodzie. ;)

Moze Oreo go kiedys zaakceptuje, albo przynajmniej bedzie ignorowac, zamiast prychac i syczec ;)

Tego dnia byl jednak bardziej nerwowy, bo Maya biegala naokolo i choc nasza piesa miala ochote go tylko obwachac, on stroszyl sie i syczal. :D Dlugo z kotem nie zabawilismy, bo dzieciaki musialy isc na autobus. I dobrze, ze nie zwlekali (choc Bi ciezko bylo od kota odciagnac) bo jak caly zeszly tydzien dojezdzal opozniony, tak tego dnia podjechal juz o 7:23. Na przystanku byla tylko trojka z szostki dzieciakow. Kolezanka Bi - czwarta, wlasnie podjezdzala. :O Wrocilam do domu, zjadlam, ogarnelam kuchnie, przewietrzylam sypialnie i zaczelam krazyc po domu, nie mogac sobie znalezc miejsca. Pisalam Wam ostatnio, ze jak z praca nie dzialo sie nic, to nic. Jak zaczelo, to wszystko na raz! W poniedzialek rano mialam kolejna rozmowe! :D Tylko taka pierwsza, "przesiewowa", ale zawsze. Uczucia mam... mieszane, choc narazie nawet nie wiem czy przeszlam do kolejnego etapu. Troche rozgoryczona, mowilam potem M., ze kurcze, jak osiem lat temu szukalam pracy, to niemal natychmiast trafila sie idealna pozycja. A tym razem... tragedia. Pomijam prawie rok poszukiwan z minimalnymi rezultatami. Ale nawet tam gdzie sie odezwa, kazda pozycja ma jakies "ale". Praca federalna, ktora mi przepadla, byla najblizsza temu co robie, ale wiazala sie z licznymi podrozami. Wlasciwie caly czas bylabym w delegacjach. Tam gdzie bylam w zeszlym tygodniu na rozmowie osobiscie, musialabym sie cofnac jesli chodzi o "status", no i branza spozywcza, zamiast farmaceutycznej, choc podchodzi pod czesc tych samych przepisow. Tam, gdzie mialam rozmowe w poprzedni poniedzialek, z kolei branza kompletnie inna i praca tylko minimalnie zwiazana z moimi normalnymi obowiazkami. Teraz mialam kolejna rozmowe, gdzie patrzac na pozycje wydawala sie dla mnie idealna. Dobrze, ze przed rozmowa spojrzalam jeszcze raz w ogloszenie zeby przypomniec sobie czego wymagaja (inaczej pewnie bym sie zakrztusila podczas konwersacji), bo slowo "wydawala sie" bylo tu kluczowe. Wczesniej przejrzalam ogloszenie po lepkach, stwierdzilam ze pasuje mi i zlozylam podanie. Teraz przeczytalam je od deski do deski i... szczeka mi opadla. Praca jest bowiem na zmiane... nocna! Od 1 do 9 rano! :O O ludzie, no na takie cos, to ja nie bardzo sie pisze, mimo ze placa bardzo dobrze... Ale coz... Rozmowe odbylam, jesli przejde do nastepnego etapu i zaproponuja mi posade, to bede sie zastanawiac. :D Reszta dnia minela na normalych domowych obowiazkach. Po poludniu zrobilo sie 17 stopni (w cieniu), wiec wyszlam z kawa na taras, powygrzewac sie w sloncu niczym jaszczurka. Pieknie bylo! Pozniej musialam konczyc obiad zanim wroca dzieciaki, ktore oczywiscie krecily nosem. Czasem odechciewa sie gotowac. :/ Wrocil M. i kiedy w koncu wszyscy zjedli, korzystajac z wiosennej pogody poszedl umyc po zimie samochod. Poniewaz Potworki mialy zakaz elektroniki, jak to w szkolny dzien, Nik snul sie za mna krok w krok (poteznie mnie irytujac), marudzac ze mu sie nuuudzi, za to Bi szybko znalazla sobie zajecie. Kiedy na jesien malzonek dmuchal liscie, wokol warzywnika nadal rosly (i kwitly!) ostatnie floksy. Zostawil je wiec, a w rezultacie pozostala tam cala warstwa nie zebranych lisci. Mialam powiedziec M. zeby teraz to wydmuchal, poki nic tam jeszcze nie rosnie, ale Starsza stwierdzila ze pojdzie je zgrabic. Nie docenila jednak jak bardzo przyplaskane sa opadniete liscie po zimie. Wywiozla chyba 6 taczek, a nadal nie skonczyla. ;)

Bi i jej pozy ;)

W miedzyczasie Nik w koncu stwierdzil ze pojedzie zrobic koleczko na rowerze i siostra uznala ze tez wezmie swojego jednoslada. Niestety, duzo czasu nie mieli, ale tak to jest jak sie wpada na takie pomysly na ostatnia chwile. My z M. na 18 jechalismy do pana od rozliczenia podatkowego, wiec dzieciaki musialy wrocic zanim wyjedziemy z domu. Nie jechali z nami, ale mimo wszystko chcielismy zeby byli juz w srodku, a nie jezdzili po okolicy. Na szczescie wrocili na czas i moglismy spokojnie wyruszyc. U pana ksiegowego dostalismy dobre wiadomosci, bo z rozliczenia federalnego choc raz dostaniemy zwrot. Pomoglo zapewne to, ze bylam caly rok bezrobotna. :( Za to z rozliczenia stanowego, musimy zaplacic... $11. Smiech na sali; tyle to juz powinni darowac, bo serio, szkoda znaczka na koperte. ;) Wrocilismy do chalupy, zajezdzajac jeszcze po kawe. Przez nasze wieczorne jazdy, dzieciaki nie pojechaly na trening, bo musieliby sie spoznic, wiec uznalismy ze bez sensu leciec na leb na szyje. Wieczor minal wiec na prysznicach i relaksie.

We wtorek rano w mojego kota wstapilo zuoooo. :O Pewnie dlatego, ze poprzedni wieczor spedzila w domu, no ale nikt jej nie zmuszal, tak? Mogla wyjsc; ktorys ze "slug" otworzylby poslusznie drzwi. ;) W kazdym razie, o 5:30 zaczela swoje cyrki z lazeniem po sypialniach i darciem ryja pyszczka. Przypominam, ze dopiero co zmienilismy czas i jeszcze trzy dni wczesniej bylaby to 4:30 rano. Ciemno choc oko wykol, a ta lazi i sie drze. Nie chcialo mi sie schodzic az na dol, ale w koncu stwierdzilam, ze zamkne ja w lazience, to chociaz przytlumi jej wrzaski. Kiedy jednak wstalam, kiciul natychmiast zbiegl po schodach na dol. W takim razie zamknelam drzwi do sypialni i wrocilam do lozka. :) O dziwo, potem juz Oreo nie slyszalam, wiec chyba nie wrocila na gore. Nie wiem o co temu zwierzakowi chodzi; przydalby sie jakis koci behawiorysta. :D Kiedy godzine pozniej wstalam, Nik wlasnie zrywal sie z lozka, twierdzac ze nie slyszal budzika. Nie wydaje mi sie, bo jego telefon trabi niczym lokomotywa. Podejrzewam, ze raczej go wylaczyl i zasnal spowrotem. Do wyjscia jednak wszyscy zebrali sie na czas. Autobus podjechal o 7:24, wiec prawie zgodnie z rozkladem, mlodziez odjechala, a ja wrocilam do domku. Mialam 2.5 godziny na sniadanie, lekkie odgruzowanie i wyszykowanie sie do wyjscia. Musialam pozalatwiac sprawy i jak wyszlam z domu o 10, tak wrocilam dopiero przed 13. Na szczescie nadal zostalo mi troche czasu na relaks przed powrotem brygady. ;) Tego dnia ponownie mielismy dzien niczym wiosne. Po poludniu temperatura doszla do 17 stopni, choc dosc mocno wialo i odczuwalna pokazalo jako 14. Tak czy owak, zupelnie nie-marcowo. :) Wrocily dzieciaki, a po nich M. Kiedy zjedli, Potworki stwierdzily ze przejada sie na rowerze. Malzonek za to robil porzadki w swoich rzeczach i znalazl zapomniany pistolet na srut. Kupil go kiedys jako taki "straszak", bo choc mozna tym zrobic lekka krzywde, to ukatrupic moooze wiewiorke, nic wiekszego. ;) W kazdym razie, kiedy dzieciaki zobaczyly, zaczely od razu dopytywac czy moga postrzelac. Znalezli jakies pudelko, stare wiadro i plastikowy kubek i zaczeli celowac. O dziwo Bi wychodzilo to duzo lepiej niz Kokusiowi.

Wiem, znalezli sobie miejsce - obok smietnikow... :D

On nie mial cierpliwosci i wolal wystrzelac cala serie niczym z karabinu maszynowego, bez bawienia sie w tak banalna rzecz, jak celowanie. :D Jak to we wtorek, odpuscilismy basen, wiec mieli dosc czasu na odrabianie lekcji. Bi pracowala nad prezentacja na temat cukrzycy, ktora miala przedstawic na naukach scislych, zas Nik przygotowywal sie do pisania wypracowania na temat rewolucji w... Chinach. Przygotowanie polegalo na znalezieniu artykulow w internecie, na podstawie ktorych mial oprzec wypracowanie. Dziwne maja sposoby, bo material przerobiony na lekcjach, ale teraz maja znalezc przynajmniej 3 artykuly na ten temat. Cztery, jesli chce sie miec szanse na A. ;) Nik chcial, ale z drugiej strony, powiedzial ze ostatnio mial problem z czasem zeby opisac dwa i nauczyciel obnizyl mu ocene. Twierdzil, ze nie ma szans zdazyc z 4. Coz, zobaczymy; ciesze sie, ze chociaz probuje.

Oreo ponownie zostala na noc w domu i niestety w srode znowu od rana swirowala. Tym razem byla prawie 6 kiedy zaczela bieganie po sypialniach i mrrrrauczenie. Wstala Bi, ale czy kot zszedl za nia na dol? Nie. Dalej lazil i pomrukiwal. Oboje z Kokusiem budzimy sie o tej samej porze, ale on zwykle zrywa sie z lozka pierwszy. Slyszalam jak wstaje i czlapie po schodach i tym razem bylam pewna, ze Oreo pobiegnie za nim. Nooo, nie. :D Przylazla do mojej sypialni, drapala pazurami w szafke i pomiaukiwala. A kiedy oparlam sie o zaglowek zeby sie pomalu dobudzac, wskoczyla radosnie na lozko i mruczac wpakowala mi sie na brzuch i pelen pecherz. Normalnie kiciul chce mnie za wszelka cene obudzic, a ja mam ochote go zamknac na noc w garazu. :D W kazdym razie, wszyscy wstalismy i zebralismy sie do wyjscia. Bi cos tam przebakiwala ze moze bym ich zabrala autem, ale termometr pokazywal 5 stopni na plusie, wiec nie bylo mowy. Niestety, nie zauwazylam, ze mocno wialo i potem okazalo sie, ze czujnik (osloniety od wiatru) przeklamal i odczuwalna temperatura byla duzo nizsza. Cieszylam sie, ze zalozylam kurtke, ale Potworki staly w bluzach, wiec musialo im byc raczej nieprzyjemnie. Na szczescie autobus ponownie dojechal o normalnej porze. Oni pojechali sie szkolic, a ja oczywiscie wrocilam do domu. Sniadanie, ogarnac sie i musialam sie szykowac do wyjscia. Jechalam na kolejna rozmowe o prace, huhuhu! :D Kierunek podobny co ostatnio, choc pod koniec odbijalam do innej miejscowosci. To ta firma o ktorej pisalam, ze operuja w zupelnie innej branzy. No coz... Mialam rozmowe z trzema osobami, z ktorymi pracowalabym na codzien, a dodatkowo na koniec wpadl jeszcze jakis inzynier. Chyba zeby sobie na mnie rzucic okiem, bo z tego co widzialam, byl szefem innego departamentu. ;) W kazdym razie, nie jestem zbyt zadowolona z tej rozmowy. Zawsze zjada mnie stres, nie przychodza mi do glowy zadne pytania, a tym bardziej tu, gdzie nie mam pojecia o turbinach i elektrowniach. :D Poza tym, stwierdzam ze atmosfera byla troche dretwa, mimo ze poza typowymi pytaniami na rozmowie o prace, pojawily sie takie "zyciowe". Nie pomoglo to, ze wszyscy (lacznie z panem inzynierem) byli ode mnie mlodsi, niektorzy znacznie. Jedna z dziewczyn, z ktora mialabym pracowac, chyba byla jeszcze przed 30stka. Mnie roznica wieku absolutnie nie przeszkadza, ale podejrzewam ze oni woleliby miec w grupie kogos, z kim mieliby jakies wspolne tematy. No ale zobaczymy. Po rozmowie z tamta agencja rzadowa tez wydawalo mi sie, ze poszlo mi slabo, a jednak prace mi zaproponowali. Wracajac do chalupy, musialam zalatwic jeszcze po drodze kilka spraw i dojechalam dopiero o 12. Rozpiescila mnie ostatnia pogoda, ale tego dnia, mimo pieknego slonca, bylo ledwie 10 stopni (choc jak na marzec to niezle) i wial zimny wiatr, wiec musialam sie mocno opatulac plaszczem. Myslalam, ze dla rozluznienia porobie cos w ogrodzie, ale chlod zagonil mnie do domu. Na szczescie ostatnio sporo pogotowalismy i mielismy pelna lodowke, wiec nie musialam sie brac za pichcenie, tylko relaksowac po stresach. :) Wrocily dzieciaki, potem M. i po obiedzie Bi czytala, a Nik odrabial lekcje. Malzonek wlaczyl tv, a ja krecilam sie jak zwykle skladajac jakies pranie i ogarniajac naczynia. Potworki w koncu (nie byli od poniedzialku w zeszlym tygodniu) pojechaly na basen, ale M. zdecydowal sie pojechac z nimi i zostac na silowni. Nie zdarzylo to sie juz od kilku miesiecy, wiec do konca nie wierzylam ze pojedzie. A jednak. ;) To jedna z rzadkich zalet zmiany czasu na wiosenny. Po 18 jest nadal zupelnie jasno, wiec dla wszystkich wieksza motywacja zeby wyruszyc z domu. Oni pojechali, a ja mialam 1.5 godziny spokoju, choc ostatnio mam go tyle, ze zupelnie nie robilo mi to roznicy. ;) Po powrocie cala trojka siadla do kolacji, prysznice i czas do spania.

Czwartek rozpoczal sie o tej samej porze, choc bylam nieco lepiej wyspana, bowiem kiciul (choc zostal w domu na noc) odpuscil sobie lazenie po sypialniach. Zeby nie bylo za fajnie, ranek byl pochmurny, wiec po zmianie czasu praktycznie zupelnie ciemny. Wstawalo sie wiec slabo, ale w sumie, zanim czlowiek przyzwyczai sie do przestawionych zegarkow, ranki beda ciezsze i juz. Odbija sie to tez na dzieciakach i Bi urzadzila pyskowke az musialam na nia huknac, ze ma sie uspokoic albo nie wytrzymam i ja trzepne. A poszlo o glupote, konkretnie o zawiezienie ich na przystanek autem. Tego dnia temperatura byla podobna do srodowej, ale bez wiatru, wiec uznalam ze to niepotrzebne. Panna zaczela jednak jeki, ze skoro nie pracuje to moglabym ich w ogole codziennie zawozic nie tylko na przystanek, ale do szkoly. Na poczatku zazartowalam, ze szkoda na to benzyny, ale jak to z Bi kiedy jest bez humoru, zaczela isc w zaparte, ze dzieci sa wazniejsze niz benzyna. Od slowa do slowa, mimo ze probowalam nadal sobie zartowac, panna oznajmila ze jestem leniwa, bo siedze w domu i moglabym ich zawiezc. Tutaj juz sie wkurzylam i opierdzielilam pannice za brak szacunku i przypomnialam, ze w Polsce dzieciaki jezdza komunikacja miejska, a ona ma autobus, ktory zawozi ja pod sama szkole. Oczywiscie Bi, z jej charakterkiem, musi miec ostatnie slowo, wiec caly czas probowala mnie przekrzyczec ze swoimi "racjami", az w koncu skonczylo sie dla niej porzadnym opierdzielem. Miala szczescie, ze akurat wychodzilismy, bo nie wiem czy nie oberwalaby kapciem przez ten uparty leb. :D Potworki pomaszerowaly na autobus, choc ten dojechal dopiero o 7:26. Niby tylko 2 minuty pozniej, ale robi roznice kiedy sie tam sterczy. Ja w tym czasie porzucalam pileczkie psiurowi, a potem wrocilam do domu na sniadanie. W koncu nadszedl dzien w tym tygodniu, gdzie nie musialam nigdzie jechac, ani nie mialam zadnej rozmowy. Z ulga delektowalam sie spokojem. :) Za to musialam zabrac sie za sprzatanie pietra, bo i podlogi byly tragiczne i kurz wszedzie straszyl. Kiedy odgruzowalam w koncu to wszystko i siadlam z kawa, w skrzynce znalazlam maila od Kokusia. Pisal, ze zle sie czuje i mu zimno. Suuuper. Mialam zasugerowac zeby poszedl do pielegniarki, ale sam dopisal, ze pisza ten referat na naukach socjalnych i chce go skonczyc. Co za pilny uczen! :D Napisalam zeby poszedl do pielegniarki jak skonczy, ale nie wiedzialam czy w ogole przeczyta mojego maila... Swietnie po prostu. Dzien wczesniej lekko odchrzakiwal, ale nie wydawalo sie to jakies powazne. Rano tez mowil, ze czuje sie "slaby", ale to jego dosc powszechna poranna dolegliwosc, wiec go zignorowalam. No ale wygladalo, ze jednak cos go bralo, ech... W miedzyczasie zadzwonilam do mojej siostry, z ktora przegadalam prawie 2 godziny. Dawno ze soba nie rozmawialysmy, wiec nazbieralo sie tematow. ;) Kiedy wyszlam wystawic na ulice smietniki (zabieraja smieci w piatkowe ranki), niestety przy tarasie znalazlam ptasie truchelko. Wyglada na to, ze w Oreo ponownie obudzil sie mysliwy, ech... Wrocily ze szkoly dzieciaki i na dzien dobry zmierzylam Kokusiowi temperature, bo nadal twierdzil, ze mu zimno. Termometr pokazal 37.3, wiec bez tragedii, ale jednak stan podgoraczkowy. A Nik ma tak, ze tylko troche podwyzszona temperatura, zaraz scina go z nog. Poza tym mial wyraznie zawalony nos i troche odkaslywal. Wygladalo na mocne przeziebienie, ale syn oczywiscie od razu zaczal dopytywac czy pojdzie w piatek do szkoly. Podobno w czwartek strasznie sie meczyl i dwie lekcje prawie przespal. ;) Poniewaz jednak nie jestem zwolennikiem trzymania dzieciakow w domu przy byle katarku, wiec bezlitosnie odpowiedzialam, ze zobaczymy co bedzie wieczorem oraz rano. Na basen oczywiscie jednak nie pojechali. Zalamac sie mozna, bo placimy za ta druzyne plywacka, a tymczasem w zeszlym tygodniu byli tylko raz i w tym ponownie pojechali tylko w srode. :/ W dodatku, w piatek mieli miec na basenie impreze z rozdaniem dyplomow oraz wstazek, zeby uczcic zakonczenie zimowego sezonu zawodow. Teraz jednak uczestnictwo Potworkow stanelo pod znakiem zapytania... Popoludnie oraz wieczor minely bez sensacji, a przed spaniem dalam Kokusiowi termometr ponownie. Tym razem pokazal rowne 38, niestety wiec temperatura rosla, szczegolnie ze lekarstwo dopiero przestawalo dzialac. Oczywiscie jasne bylo, ze do szkoly kolejnego dnia nie pojdzie...

Poniewaz starsze dziecko normalnie jechalo na lekcje, wiec w piatek trzeba bylo wstac jak zwykle. Najlepsze, ze Nik i zapomnial wylaczyc budzika, i ze powiedzialam mu wieczorem, ze zostaje w domu. Zerwal sie jak zwykle i kiedy doczlapalam zeby mu powiedziec zeby wracal do lozka, juz zaczal sie ubierac. ;) Zeszlam na dol do corki, ktora pierwsze co, spytala oczywiscie czy brat idzie do szkoly. Spodziewalam sie marudzenia, ale o dziwo dziecko stwierdzilo, ze tego dnia ma najfajniejszy plan, z ulubionymi przedmiotami i cieszy sie, ze jedzie. Za to zabralam ja samochodem, bo choc nasz termometr, schowany w kaciku werandy pokazywal 4 stopnie, ale telefon twierdzil, ze bylo 0. Bi odjechala, a ja oczywiscie wrocilam do domu. Okazalo sie, ze Nik nie mogl juz zasnac, wiec siedzial w lozku i gral na telefonie. Zrobilam mu sniadanie, dalam lekarstwo i przy okazji zmierzylam temperature. Pokazalo 36.9, wiec bez tragedii, ale leciutko podwyzszona, a byl wczesny ranek. W czasie kiedy jadl, przewietrzylam jego sypialnie zeby pozbyc sie choc troche wirusow, wypilam kawe i musialam sie zbierac do wyjscia. Poza tygodniowymi zakupami, mialam do zalatwienia sprawe na... poczcie. Na szczescie tym razem prywatnie, a nie zawodowo. :D Dzien wczesniej mialam dostac przesylke, ale choc widzialam przejezdzajacego listonosza, nic nie dostalam. Dopiero o 16:36 pokazalo mi, ze zostala dostarczona do... schowka na paczki. Hmmm... problem w tym, ze zadnego schowka nie posiadam, a za to po pracy we "wspanialym" urzedzie pocztowym wiem, ze takie schowki sa zwykle w blokach lub osiedlach domkow szeregowych. Do tego godzina, o ktorej (poza poniedzialkami) wiekszosc listonoszy juz dawno skonczylo prace, a zreszta naszego na osiedlu widzialam okolo 13. Wygladalo mi to tak, ze moja paczka zostala zapomniana w aucie. Zdarzalo sie i mi, tylko ze wowczas w skanerze zaznaczalam ja jako "niedostarczona". Oczywiscie istnialo tez ryzyko, ze ktos faktycznie dostarczyl ja omylkowo na jakies osiedle z grupowymi skrzynkami i schowkami na paczki. Dlatego stwierdzilam, ze najlepiej pojechac na poczte z samego rana, zanim listonosze wyjada, bo wtedy jest szansa, ze albo paczke znajda, albo manager bedzie mogl sprawdzic bezposrednio z listonoszem, co moglo sie z nia stac. Problem bowiem z tym, ze kiedy paczka zaznaczona zostanie jako "dostarczona", znika ze skanerow i potem moze sobie lezec calymi dniami zanim ktos sie zorientuje, ze zaszla jakas pomylka. Wolalam wiec to od razu wyjasnic. Najpierw probowalam zadzwonic, ale nie bylo szans przebic sie przez niekonczace sie opcje. :D Podjechalam i na szczescie o 9 rano byly pustki, wiec od razu moglam wyluszczyc sprawe. Tak jak mialam nadzieje, w ciagu 10 minut odnalezli moja przesylke, czyli wrocila dzien wczesniej na poczte. Sprawdzila sie wiec moja pierwsza teoria, ze zostala przeoczona w aucie. ;) Pozniej pojechalam juz na normalne zakupy i do chalupy. Nik niestety kaszlal niczym gruzlik, mial czerwony nos i wypieki na buzi, wiec faktycznie wygladal na chorego. Przynajmniej nie irytowalam sie, ze niepotrzebnie zostawilam go w domu. ;) Za to po poludniu mial tylko 36.1, wiec wygladalo to po prostu na mocniejsze przeziebienie. Mialam nadzieje, ze po weekendzie wroci juz normalnie do szkoly. Wiekszosc dnia przeleciala nudnawo. Nik byl bez apetytu, a M. mial po pracy podjechac po sushi, wiec nie wciskalam mu na sile niewiadomo ile jedzenia, a przynajmniej nie musialam stac przy garach. ;) Z tej pracy, w ktorej mialam rozmowe w srode nadal cisza, za to z tej, gdzie mialam rozmowe telefoniczna w poniedzialek, napisali ze chca umowic mnie na nastepna. Co ciekawe, babka napisala, ze zaprasza na "pierwsza" runde rozmow o prace. To znaczy, ze ta telefoniczna, to co to bylo?! :D Niestety, kobitka tez jest jakas rekrutantka, a liczylam ze kolejna rozmowa to juz bedzie z jakims managerem. Tymczasem zapowiada sie ponownie taki wywiad "przesiewowy". Ile mozna?! :/ W miare jak uplywal dzien, Mlodszy wygladal coraz lepiej i przyznawal, ze lepiej sie tez czuje, choc nos mial obtarty niemal do krwi. Ze szkoly dojechala Bi, a zaraz po niej z pracy M., ktory wyszedl pol godziny wczesniej zeby jak najszybciej przywiezc obiad. Jak pisalam wyzej, tego dnia na basenie trenerzy organizowali bankiet z okazji zakonczenia zimowego sezonu zawodow, ale poniewaz Nik byl chory, nie bylam pewna czy pojedziemy. Moglaby pojechac tylko Bi, ale stwierdzila, ze samej jej sie nie chce, mimo ze plywania nie bylo. ;) Ostatecznie jednak Mlodszy stwierdzil ze czuje sie w miare dobrze i chce jechac. Poniewaz caly dzien temperature mial normalna, stwierdzilam ze ok, mozemy podjechac, bo bankiet jest tylko raz w roku, wiec szkoda jakby go ominal. Impreza rozpoczela sie rozdaniem wszystkim dyplomow oraz wstazek zdobytych w zawodach. Pozniej mozna bylo zrobic dzieciakom pamiatkowe zdjecie.

Dopiero patrzac na to zdjecie zauwazylam, ze portki kupione na jesieni sa juz na niego przykrotkie :D

Po rozdaniu wszyscy (wiekszosc rodzicow tez) rzucila sie na pizze, babeczki, ciastka, czipsy i soczki. Niestety, stolow bylo malo, a dzieciaki juz na poczatku wolaly usiasc grupkami na matach do cwiczen.


Bi oraz kolezanka jako jedyne przycupnely na scenie

Jedzenie tam skonczylo sie jednak niemozliwym syfem i wspolczuje sprzatajacym.

Ze wstydem przyznaje, ze ta banda kolegow Kokusia zrobila chyba najwiekszy burdel

Na koniec glowny trener zarzadzil jeszcze zdjecie grupowe i wszyscy zaczeli sie zbierac.

Tyle dzieciakow zjawilo sie na bankiecie, a i tak ciezko bylo ich okielznac

Przymusilam tez na wychodnym dzieciaki do pamiatkowego zdjecia ze wstazkami na tle basenu. Szczesliwi nie byli. ;)

Kto by pomyslal, ze przed sekunda przewracali oczami? :D

Impreza okazala sie ekspresowa, bo zaczela sie o 18, a tuz po 19 bylismy w domu. Wieczor to juz oczywiscie relaks i to calkowity, bo weekend zobowiazuje. ;)

Do poczytania!

piątek, 7 marca 2025

Marzec rozpoczal sie narciarsko, ale niedzwiedzie "mowia", ze juz wiosna :D

Sobota, 1 marca, to jak zwykle dluzsze spanie. Tym razem tylko dla mnie oraz Potworkow, bo M. pracowal. Pisalam juz chyba kiedys, ze w jego pracy wymagaja zeby mieli 4 dni wolne, a ze w tym miesiacu wypada 5 weekendow, wiec postanowil skorzystac i w jedna sobote pracowac. Ja z dzieciakami mielismy spokojny, leniwy poranek. Za to malzonek w ogole mial zalatany dzien, bowiem ledwie wrocil z pracy, przebral sie, zjadl szybko i jechalismy do ksiegowego, ktory ma nam rozliczyc podatki. W sumie to nie wiem po co pojechalismy razem, bo tylko zostawilismy mu papiery i zajelo to raptem kilkanascie minut. Wrocilismy do chalupy i mielismy chwile spokoju. Do M. zadzwonili rodzice, a w miedzyczasie nasz szalony kot postanowil wskoczyc na maske mojego auta, ktore malzonek zaparkowal pod domem, a stamtad na dach garazu.

Dumnie maszerowala od konca do konca

Lazila potem po tym dachu i M. stwierdzil, ze chyba nie wie jak zejsc. Bylam sceptyczna, bo z jednej strony garaz przylega do rabaty z rozami, a stamtad to raptem 1.5m wysokosci. Roze o tej porze roku jeszcze sie nie rozrosly, wiec spokojnie mogla zeskoczyc. Malzonek jednak przyniosl kotkowi drabine, a ten... zeskoczyl zgrabnie na moj samochod, a stamtad na ziemie. :D M. dlugo w domu nie zabawil, bo na 14 z kolei umowil sie na odebranie biurka dla Kokusia. Znalazl ogloszenie, gdzie ktos sprzedawal nowiutkie biurko za mniej niz 1/3 oryginalnej ceny, a ze od konca grudnia rozgladamy sie za owym meblem dla syna, wiec skorzystal. Na szczescie nie jechal daleko, bo jakies 20 minut od domu, ale jednak ponownie musial wyruszyc. W czasie kiedy go nie bylo, konczylam obiad, a Bi wymyslila ze przejedzie sie na rowerze. Tego dnia mielismy prawie 15 stopni i to w cieniu. W sloncu odczuwalna byla pewnie blizej 20. :O Niestety, z tylu domu snieg dopiero co stopnial, a kolo szopy (gdzie praktycznie nie dochodzi slonce) nadal lezy go spora warstwa. Panna po chwili przyszla, ze nie udalo jej sie nawet dojsc do szopki po rower, bo takie tam bagno, ze buty jej sie zapadaly. Wobec nieudanego podejscia, stwierdzila ze zabierze Maye na spacer. Widze, ze wraz z wiosna, corke zaczyna nosic. ;) Akurat podalam dzieciakom obiad, a przyjechal M. i z marszu zaczal skladac biurko. Sklecil jakas czesc, ale musial przerwac zeby znow wyruszyc z domu. Tym razem jechalismy wszyscy - do kosciola. ;) W miedzyczasie temperatura spadala na leb na szyje i zanim wyszlismy po mszy, na termometrze byly juz tylko 3 stopnie, zas w nocy mial byc solidny mroz. Po powrocie, malzonek konczyl skladac biurko, a potem mogl sobie klapnac na kanapie i sie zrelaksowac, choc duzo czasu mu nie zostalo.
Poki co, biurko stanelo mniej wiecej w miejscu starego, ale zastanawiamy sie nad przemeblowaniem

Wieczor uplynal wiec calkiem leniwie, a dzieciaki korzystaly z weekendu i siedzialy do oporu, mimo ze ostrzegalam zeby nie przeginali, w kolejny dzien bowiem nie moglismy spac niewiadomo ile.

W nocy temperatura spadla do -10, a i w srodku dnia nie miala sie podniesc wiecej niz do -2. Taka roznica po wiosennej sobocie. :O Mnie oraz Potworkom to jednak pasowalo, bo postanowilismy wykorzystac otrzymane w klubie narciarskim karnety i pojechac na najprawdopodobniej ostatnie szusowanko w tym roku. Poczatkowo myslalam raczej o sobocie, zeby dzieciaki mialy potem dzien na regeneracje przed szkola, ale kiedy zobaczylam w prognozach "upal", stwierdzilam ze nie ma mowy; pojedziemy w zdecydowanie bardziej zimowa - niedziele. Malzonek oczywiscie nie chcial, a zreszta Nik jezdzi w tym roku w jego butach, wiec stwierdzilam ze na pozostaly karnet moge zabrac kolege Kokusia. Potem troche glupio wyszlo, bo Bi zaprosila kolezanke, ktora ominela jeden wyjazd z klubem narciarskim, wiec zostalo jej 4-godzinne wejscie na karcie. Dlatego tez zdecydowalam sie oddac karnet M. koledze Nika; myslalam bowiem, ze kolezanka wejdzie za darmo. Okazalo sie jednak, ze te karty z klubu sa wazne tylko w dni powszednie i mama dziewczynki musiala kupic jej normalnie bilet. Mam nadzieje, ze Bi sie nie pochwalila ze mamy karnety... :O W kazdym razie, koordynacja trzech rodzin wymagala sporo uzgadniania i wysilku, nie mowiac juz o tym, ze na poczatek musialam sprawdzic czy w ogole moge zabrac czworke dzieciakow, wraz z calym sprzetem. Moje auto jest naprawde duze i normalnie zmieszcze szostke pasazerow, ale to przy rozlozonym ostatnim rzedzie siedzen. Wtedy jednak bagaznik jest niewielki i nie wejda narty. Na szczescie ten ostatni rzad mozna zlozyc w polowie i okazalo sie, ze i na ukos (na styk) wcisne narty i zostanie siedzenie dla jednej osoby. Niestety zostaja jeszcze plecaki, ale tu stwierdzilam, ze w najgorszym wypadku dzieciaki wezma je pod nogi. Ranek rozpoczal sie od opoznienia, bo nie moglismy sie jakos ogarnac, a w dodatku Potworki marudzily, ze nie chca cieplejszych spodni, Bi ze chce kurtke spakowac, a jechac w bluzie, Nik ze nie chce kominiarki pod kask, itd. W koncu dalam im stosik ich rzeczy i powiedzialam ze maja sie sami spakowac, bo cos mnie zaraz trafi... Wrzucilismy nasz sprzet do auta i pojechalismy po kolezanke Bi. Jakos dopchnelismy jej narty oraz plecak i popedzilismy po kolege Kokusia. Tu odetchnelam z ulga, bo chlopak nie mial wlasnych nart oraz butow, wiec cieszylam sie, ze moze miec najwyzej torbe z rekawicami, kaskiem, itd. Coz, okazalo sie, ze nie mial... rok temu, bo w tym juz ma. :D Troche sie nagimnastykowalam zeby upchnac kolejna pare nart oraz wielki narciarski plecak, zaczynajac od tego, ze na poczatek musialam wyjac 4 pozostale plecaki i pobawic sie chwile w tetrisa. ;) Ostatecznie upchnelam jakos wszystkie narty, plecaki oraz czworke dzieci. Nik zajal malutkie miejsce w ostatnim rzedzie, a Bi z przodu, obok mnie. Kolezanka oraz kolega siedzieli posrodku i calkiem dobrze to wyszlo, bo mogli sie komunikowac z Potworkami. Przy okazji okazalo sie, ze znaja sie nawzajem, bo jezdza tym samym autobusem szkolnym. Swiat jest jednak maly! Ciekawe, bo mieszkaja na osiedlach w kompletnie roznych czesciach naszej miejscowosci, a jednak do szkoly jezdza razem. ;) Tak czy siak, na stok dojechalismy bez przeszkod, wyladowalismy sprzet z bagaznika, znalezlismy w srodku miejsce przy stole (co bylo wyzwaniem, bo na stoku odbywaly sie wyscigi i w schronisku byly po prostu tlumy) i ogarnelismy bilety. Chlopaki przebrali sie migusiem i tyle ich widzialam. Nie zdazylam nawet ustalic z nimi, o ktorej maja zjechac na lunch. ;) Dziewczyny za to ogarnialy sie tak dlugo, ze w koncu wyszlam stamtad pierwsza. Troche obawialam sie jakie beda warunki na stoku i okazalo sie, ze slusznie. Poniewaz dzien wczesniej bylo tak cieplo, wszystko topnialo, a potem w nocy zmrozilo, w dzien tez byl caly czas lekki mroz, wiec pomimo pieknego slonca, wszystkie bardziej strome czesci stoku byly pokryte lodem. Ta gora wyglada tak, ze wiekszosc glownych stokow laczy sie na dole w jeden, bardzo szeroki. To jest odslonieta, ogromna przestrzen, wiec snieg nie ma sie tam na czym zatrzymac. Bardzo czesto pojawia sie tam lod, wiec tym razem bylo to dosc ekstremalne. Ludzie padali niczym domino, jedni po drugich. ;) Do tego stopnia, ze na samej gorze tej przestrzeni, pracownicy w koncu ustawili znak, zeby zwolnic, czego zwykle tam nie ma, bo takie znaki stoja najczesciej dopiero na dole, przed wyciagami. Jezdzilam oczywiscie glownie sama, choc pare razy zjechalam do wyciagu w tym samym czasie co dziewczyny lub chlopaki i chociaz wjechalam z nimi do gory.

Na wyciagu z chlopakami

Raz udalo mi sie tez pojechac kawalek za chlopcami, bo kolega Kokusia jezdzi slabiej, wiec Nik dla niego zwalnial. Przy okazji popatrzylam na jazde tego mojego szoguna. Tak jak przy lyzwach, patrzac na niego, ma sie wrazenie ze urodzil sie z nartami na nogach. Nie ma narazie odwagi zeby probowac sztuczek (poza skokami) oraz salt na czesci freestylowej (z czego moje matczyne serce raczej sie cieszy :D). Za to jezdzi sobie np. na jednej narcie (pisalam juz, ze podziwiam jego poczucie rownowagi), odchyla sie do tylu i zjezdza "lezac" praktycznie na nartach, albo robi piruety. :O Jego narty maja obydwa konce zaokraglone oraz uniesione, dzieki czemu mozna zjezdzac wlasnie krecac sie w kolko. ;)

Chlopaki zjezdzaja z wyciagu

Bi juz takiego talentu nie ma, zreszta, dwuletnia przerwa w jezdzie sprawila, ze w ogole stracila jakos pewnosc i styl. Niby w tym roku twierdzi nagle, ze uwielbia narty, ale jedzie czesto lekko plugiem i w dodatku dziwnie pochylona. Oczywiscie moje delikatne sugestie spotykaja sie z buntem, wiec sie nie odzywam. Sama tez nie jestem profesjonalnym narciarzem, ale jednak posture mam duzo lepsza, no chyba ze akurat narta mi "ucieknie" i strace rownowage. ;)

Bi macha mi przejezdzajac obok

Wracajac jednak do niedzieli, zimno bylo straszliwie, bo i lekko mroz, ale tez spory wiatr, ktory sprawial ze odczuwalna temperatura byla jeszcze nizsza. A stok to otwarta przestrzen, gdzie pizdzilo podwojnie. Martwilam sie, bo Nik rano wstal z lekka chrypka i choc potem niby glos mu sie poprawil, ale obawialam sie czy dzien na mrozie i wietrze mu nie zaszkodzi. Szczegolnie, ze poczatkowo kominiarke nalozyl na szyje, ale nie chcial nia zaslonic ust oraz nosa. Dopiero w czasie lunchu reszta mlodziezy smiala sie, ze wyglada jakby plakal, bo mial cala czerwona twarz i zalzawione oczy (gogli tez nie chcial zalozyc) i pozniej juz zaczal sie oslaniac. Z goglami w ogole rece opadaja, bo przyznal, ze nie zaklada ich, bo mu sie nie trzymaja na twarzy! Kiedy spytalam czemu ich nie zacisnal, odpowiedzial, ze... nie wie jak. :O Przypominam, ze to dziecko ma 12 lat. Pomijajac jednak umiem/ nie umiem, to dlaczego nie poprosi o pomoc?! W kazdym razie, poprawilam mu nieszczesne gogle, a potem widzialam ze zaslanial sie tez kominiarka. Tego dnia w ogole na stoku praktycznie wszyscy byli in cognito, bo tak wialo i mroz szczypal, ze zaslaniali sie czym da. Ja tez mialam kominiarke i spakowalam gogle, choc ostatecznie z nich zrezygnowalam. Nosze okulary i gogle mam z wkladkami, tyle ze szkla sprzed 18 lat (tak "czesto" je nosze, ze sa w stanie idealnym), wiec wada dawno mi sie zmienila i kiedy jade, mam wrazenie, ze patrze przez akwarium. Nie lubie tego uczucia, wiec zakladam je tylko jak juz koniecznie musze. ;) Niestety przez to, w niedziele na dol zjezdzalam z zalzawionymi oczami i na wpol oslepiona i cud, ze sie przez to nie wyrznelam. Ogolnie jednak i ja sie niezle bawilam i dzieciaki mialy frajde, wiec dzien nalezal do udanych. Okazalo sie, ze nasze karnety zamienili na bilety 8-godzinne, wiec gdybysmy chcieli, moglibysmy zostac do wieczora. Chcialam jednak jeszcze troche odsapnac, nie mowiac juz o tym, ze taki ze mnie zmarzluch, ze zdolalam nieco przemarznac jadac wyciagami, wiec po dodaniu polgodzinnej przerwy na lunch, umowilismy sie, ze o 15:30 zjezdzamy przebrac sie i ruszyc w droge powrotna. I tak, zanim sie zapakowalismy, upchnelismy wszystko ponownie w aucie (tym razem, zeby bylo sprawiedliwie, to Bi pojechala na malym siedzonku w ostatnim rzedzie ;P), odwiezlismy kolezanke, a potem kolege, do wlasnego domu dotarlismy prawie o 17. Pozniej to juz oczywiscie prysznic, rozlozyc narty oraz buty do wyschniecia, wypakowac reszte ciuchow i cieszyc sie ostatnimi chwilami spokoju przed tygodniowym kieratem.

Myslalam, ze po takim meczacym dniu na swiezym powietrzu, w nocy bede spala jak zabita. Tymczasem krecilam sie i przebudzalam i poniedzialkowa pobudka byla brutalna. Wyszykowalismy sie i zabralam Potworki na przystanek autem, bo znow bylo -8 stopni, a Nik wstal ponownie z chrypka. :O I dobrze, ze siedzieli w samochodzie, bo autobus dojechal dopiero o 7:29. Oznaczalo to, ze spoznili sie na lekcje, ale coz; to podobno standard. Wrocilam do chalupy i zajelam sie pierdolkami, w oczekiwaniu na godzine 10. Na poczatek probowalam zamowic kemping na swieto 4 lipca. Czaje sie na jeden kemping nad samym oceanem juz od kilku lat i nigdy nie ma tam miejsc, nawet przed czy po sezonie. Tym razem jednak stwierdzam, ze cos tam sie dzieje dziwnego, cos maja z systemem, albo jakies oszustwo. Maja glupia zasade, ze rezerwacje mozna zrobic z wyprzedzeniem 4 miesiecy, czyli tego dnia moglam zamowic kemping od 3 lipca. Weszlam po 8 rano i pokazalo mi, ze jest jeszcze 18 miejsc na wybrana przeze mnie date. Dobra nasza! Kiedy jednak kliknelam, zeby zrobic rezerwacje, wyskoczylo okienko, ze to w tej chwili niemozliwe i zebym sprobowala o 9 rano. Probowalam jeszcze kilka razy, z identycznym rezultatem. Ostatecznie tuz przed 9 weszlam, zaznaczylam wszystko co trzeba i punkt 9 kliknelam "rezerwuj". I co?! Strona mignela, po czym... przeskoczyla i pokazala ze wybrane przeze mnie miejsce jest niedostepne. Kiedy cofnelam, chcac wybrac inne, wyskoczylo, ze... nie ma wolnych miejsc! Byla 9:01!!! :O Po prostu trafil mnie szlag i powiedzialam kilka niecenzuralnych slow! No ku*wa! Co bylo jednak robic... Zeby nie zmarnowac dlugiego weekendu kompletnie, zrobilam szybko rezerwacje na naszym stalym, nadmorskim kempingu. Tam zreszta tez zostalo juz tylko 7 miejsc. :O Nie wiem co sie dzieje, bo akurat na tamtym kempingu jeszcze kilka lat temu nigdy nie bylo problemu z rezerwacja. Po covidzie porobily sie jakies cuda... Po walkach z rezerwacjami, siedzialam juz troche jak na szpilkach. O 10 rano mialam bowiem wirtualna... rozmowe o prace. Jakos w tym moim poszukiwaniu zawsze jest tak, ze jak nie ma nic, to nie ma nic, ale jak gdzies mnie zapraszaja, to parami. ;) W piatek mialam jedna rozmowe, a tego dnia kolejna. Przygotowywalam sie na kompletna porazke, bo praca, choc wykorzystujaca poniekad moje umiejetnosci, to jednak w kompletnie innej branzy. Okazalo sie jednak, ze dziewczyna, z ktora rozmawialam, zaprosila mnie na kolejny etap, choc dopiero miala przyslac mi konkretne informacje. Co ciekawe, odezwal sie tez facet z piatku, ze zapraszaja mnie na rozmowe osobiscie w czwartek. Akurat ten dzien byl mi srednio na reke, bo Potworki koncza wczesniej lekcje, ale stwierdzilam, ze jednak praca wazniejsza niz zeby obiad czekal na dzieciarnie. ;) Jak juz odbebnilam rozmowe, napisalam do taty czy ma ochote wpasc na kawe, skoro w niedziele nie byl. Odpisal jednak dopiero po paru godzinach, ze nie widzial wiadomosci, bo jezdzil i zalatwial sprawy. Za 3 tygodnie leci do Polski, wiec mial troche bieganiny i ostatnich zakupow. Stwierdzil jednak, ze przyjedzie we wtorek. Mialam wiec czas na kolejne poszukiwania roboty, skladanie prania, wstawienie kolejnego, ogarniecie kuchni, itd. Na szczescie nie musialam gotowac obiadu, bo dojadalismy resztki z kilku ostatnich dni.

Zdjecie od czapy, ale w karmniku pojawil sie nowy ptaszek. Doszukalam sie, ze to (najprawdopodobniej) jeden z gatunkow gajowki, choc te polskie wygladaja zupelnie inaczej

Wrocily ze szkoly Potworki, gdzie Nik byl nieco rozczarowany, bo z testu z angielskiego spodziewal sie najlepszej oceny, a dostal... B+. To tez calkiem niezle, ale jednak zabraklo do A. ;) Dzieciaki zjadly obiad i Bi czytala dla rozrywki, zas Nik ambitnie spedzil wiekszosc popoludnia czytajac i robiac notatki do ksiazki na nauki socjalne. Musze przyznac, ze w dzisiejszych czasach naprawde robia co moga, zeby dzieciakom cos zostawalo w glowach, bowiem ksiazka jest o Gandhi'm, ale w formie... komiksu. :D Nie mniej to 200 stron, a z tych obrazkow oraz chmurek dialogowych, trzeba jeszcze wyniesc jakas wiedze, choc fajniej tak, niz suchy rozdzial w podreczniku do historii. Minelo pare godzin i przyszedl czas zgarnac potomstwo i zawiezc ich na trening. Bi jak zwykle marudzila i przeciagala ile sie da, ale w koncu pojechali. M. ich zawiozl, po czym chwile pogadalismy i poszedl spac, a zaraz po tym pojechalam ich odebrac.

Nik (przy brzegu, w goglach) konwersuje z kolega, reszta czeka nainstrukcje trenerki

Starsza wyszla wsciekla, bo trenerka podzielila ich na grupy i kazda plywala innym stylem. Bi trafil sie motylkowy i narzekala ze bylo tak ciezko. A kiedys byl to jej ulubiony, ech...

Panna doplywa do scianki

W kazdym razie, wrocilismy do domu, szybko prysznic, kolacja i znow kolejny dzien zlecial.

Tej nocy spalam lepiej, choc tez przebudzalam sie, bo M. dostal jakas wiadomosc, a zapomnial wyciszyc telefonu, potem slyszalam jak wpuszcza do domu kota, ktory wieczorem wyszedl sie szwendac, itd. We wtorek wiec ponownie bylo mi sie ciezko dobudzic, szczegolnie ze bylo pochmurno i cisnienie atmosferyczne wyraznie spadalo. Wyszykowalismy sie i znow zabralam Potworki na przystanek autem. Bylo -4, wiec nie jakos tragicznie, ale nawet mi samej nie chcialo sie stac tam na mrozie, a nie wiedzialam czy autobus znow nie przyjedzie dopiero po ponad 10 minutach. Okazalo sie, ze tego dnia dotarl o 7:26, wiec znosnie. Wrocilam do domu, zjadlam sniadanie i planowalam zabrac sie za babke na oleju zeby miec czym poczestowac tate, ale przypomnialo mi sie, ze mam reszte maku i specjalnie kupilam gotowy plat ciasta w rulonie. Stwierdzilam wiec, ze szybko machne palmiery makowe, szczegolnie ze moj tata najbardziej lubi makowce. Upieklam, uporzadkowalam nieco kuchnie i niedlugo potem przyjechal senior, smiejac sie, ze w srodku tygodnia jakos tak dziwnie cicho i spokojnie w domu. No ba! Dlatego ostatnio czasem wlaczam sobie radio lub telewizor, zeby cos mi gralo dla towarzystwa, bo juz mi ta cisza bokiem wychodzi. ;) Dziadek wyszedl przed 14, wiec wlasciwie nadszedl czas zeby szykowac obiad. Na ten dzien zaplanowalam bardzo szybki - leniwe pierogi, bo mialam kostke twarogu, ktora trzeba bylo wykorzystac zanim sie zepsuje. Przygotowalam kluski i za chwile dojechaly dzieciaki. Bi leniwe uwielbia, a Nik zjada, choc bez entuzjazmu. On jest raczej miesozerny. ;) Malzonek dojechal kiedy akurat konczylismy obiad. Pozniej Nik zaszyl sie na caly wieczor w pokoju, piszac nadal raport o Ganghi'm, bo ten byl do oddania kolejnego dnia. 

Poczatek notatek, ktory skonczyl jako brudnopis ;)

Cos tam jeczal, ze nie wie czy uda mu sie skonczyc, ale sorry, sam byl sobie winny, bo w weekend go praktycznie nie ruszyl. Dobrze, ze we wtorki nie jezdza na basen, wiec mial cale popoludnie oraz wieczor na pisanie. Na szczescie skonczyl. Bi ostatnio niemal nigdy nie ma pracy domowej i tak bylo rowniez we wtorek. Zabrala sie wiec za ciastka z czekolada, choc wyszly troche dziwne, bo uzyla bialego cukru, zamiast brazowego. Niestety, nasz brazowy cukier calkowicie skamienial. Ciasteczka jednak, jak to ciasteczka, slodkie, wiec sie zje, jak to podsumowal M. ;) Jedno z dzieci wiec zaszylo sie w pokoju z lekcjami, drugie pieklo, a malzonek praktycznie cale popoludnie przespal. Ostatnio czesto bola go po pracy oczy, gdyz wiekszosc dnia gapi sie w komputer, wiec postanowil "na chwile" je zamknac i oczywiscie zasnal. Bi napierdzielala mikserem, a on nic. ;) Posprzatalam kuchnie po pieczeniu corki, zrobilam kolacje, poskladalam pranie, a potem klaplam na kanapie obok spiacego malzonka. Tego dnia dostalam zaproszenie na drugi etap rozmowy o prace z tej firmy, z ktora mialam wirtualna rozmowe dzien wczesniej. Dopiero na poniedzialek lub srode, ale w sumie mi sie specjalnie nie spieszy. Za to wkurzyl mnie facet z piatkowej rozmowy. W poniedzialek wyslal maila zapraszajac na rozmowe osobiscie w czwartek. Odpowiedzialam wybierajac jedna z zaznaczonych godzin i... tyle. Zadnych dalszych informacji, ani potwierdzenia. Adres sobie znalazlam w internecie, ale chcialabym wiedziec chociaz o kogo mam prosic, do ktorego wejscia sie udac (to spory budynek), itd. Ech...

Sroda zaczela sie pobudka jak zawsze, choc potem ranek zdecydowanie nie byl typowy. Wstalam z lozka i odruchowo spojrzalam za okno, a ze wychodzi ono na nasz podjazd i ogrod sasiadow, wiec od razu zauwazylam cos podejrzanego. Za ich tarasem wisza karmniki dla ptakow, ktore w tej chwili trzesly sie i bujaly, bo usilowal sie do nich dostac... niedzwiedz! :O Dzien wczesniej w lokalnych wiadomosciach pokazali zdjecie z sasiedniej miejscowosci, jak misiek maszeruje z plastrem pizzy w pysku i pomyslalam, ze niedlugo trzeba bedzie schowac karmnik. No coz, szybciej niz podejrzewalam. :D Myslalam, ze niedzwiedz byl jeden, ale kiedy wylonil sie zza tarasu sasiadow, okazalo sie, ze to matka z trojka mlodych. Takich juz dosc wyrosnietych, wiec chyba z zeszlego roku. Co gorsza, zaczely isc w strone naszego domu, a samica miala nos w gorze i wyraznie weszyla. Moge sie zalozyc, ze czula nasz karmnik! Niestety, z jakiegos powodu nie chca mi sie wgrac zdjecia z momentu kiedy szly przez nasz ogrod. Sprobuje skopiowac jakies od ktoregos z dzieci i dodac pozniej.

Nie wiem jakim cudem, ale udalo sie wgrac na laptoka z pracy...

Nie mialam ochoty przekonywac sie, czy odwazy sie wejsc po schodach na taras, wiec wyszlam z Potworkami, klaskalismy i gwizdalismy zeby je odstraszyc. Niestety, bardzo przestraszone nie byly. :O Krazyly po naszym ogrodzie, az w koncu u sasiadow zaczal ujadac pies i wtedy popedzily w zagajnik, a mlode natychmiast wdrapaly sie na drzewo.

Dwa maluchy na drzewie, trzeci z mamusia na dole, ale zaslania ich plot

Najlepsze, ze ten pies to takie male, kudlate cos, co matka zmiotlaby jedna lapa, ale wystraszyl czworke calkiem masywnych niedzwiadkow. :D Po kilku minutach mlodziaki zlazly z drzewa i pobiegly za matka dalej. Potworki jednak blagaly zebym zabrala ich na przystanek samochodem i przyznaje, ze sama uznalam to za dobry pomysl. Zawiozlam ich (oczywiscie niedzwiadki juz sie nie pojawily) i w sumie dobrze, bo autobus znow przyjechal dosc pozno i gdybysmy tam stali, pewnie ciagle bysmy sie nerwowo rozgladali. ;) Dzieciarnia odjechala, a ja jak zwykle wrocilam do domu. Zjadlam sniadanie, wypilam kawe i zabralam sie za sprzatanie. Podlogi na parterze wygladaly juz strasznie, bo snieg topnieje, wiec i zwierzaki odciskaja lapki i Nik uparcie przelazi po blotnistych trawnikach, zamiast isc po kostce. Odkurzylam, polatalam na mopie, a potem dalej odgruzowywalam to i owo. Malzonek mial po pracy pojechac po chinczyka, ale w pore przypomnialo mu sie, ze jest Sroda Popielcowa, a nasze ulubione dania sa z miesem. M. zreszta mial chwile zacmienia, bo do pracy spakowal sobie... bulke z szynka. :D Zamiast tego, po robocie pojechal po pizze. Odebral tez po drodze Bi, ktora zostala w szkole dluzej bo chciala skonczyc jakis projekt na plastyke. Akurat dobrze sie sklada, ze lekcje koncza sie o takiej porze, ze jesli dzieciaki zostaja z jakiegos powodu dluzej, wychodza akurat w porze kiedy M. wraca do domu. A ich szkola znajduje sie zaraz obok zjazdu z autostrady. Idealnie! ;) Normalnie do domu wrocil wiec tylko Nik. Malzonek oraz Bi dojechali ponad godzine pozniej, zdazylismy zjesc, mielismy pol godziny na dychniecie, po czym trzeba bylo jechac do kosciola. Z trzech w naszej bezposredniej okolicy, dwa mialy msze odpowiednio o 18:30 oraz 19 i tylko jeden o rozsadniejszej 17:30. Pojechalismy wiec tam i obawialam sie, ze moga byc tlumy. Malzonek wzruszal ramionami, ze staruszki poszly pewnie rano, a o tej porze sporo osob jeszcze nie wrocilo z pracy, wiec nie powinno byc zle. Okazalo sie, ze jednak mialam racje, bo parking byl pelen (zaparkowalismy polowa auta na trawniku), a w srodku nie bylo juz miejsc siedzacych. A przyjechalismy prawie 10 minut przed czasem... :O Najwazniejsze jednak, ze odhaczylismy msze, wracajac zas zastanawialismy sie czy zabrac Potworki na trening. Musielibysmy wrocic do domu, oni sie przebrac i podjechac na basen, troche by sie wiec spoznili, ale nie jakos strasznie. Dzieciaki oczywiscie protestowaly, a ze akurat zaczelo tez lac i mialo nie odpuscic cala noc, wiec w koncu stwierdzilismy, ze niech maja wolny wieczor. I tak zblizala sie godzina 19, wiec w domu tylko kolacja, prysznic i M. po chwili szedl spac. Przygotowalam sobie ciuchy na kolejny dzien, choc nadal nie dostalam zadnych informacji co do rozmowy o prace. Wyslalam do pana z kadr maila, ale nie liczylam ze odpowie, a stwierdzilam ze pojade. Najwyzej odesla mnie z kwitkiem. ;)

W czwartek rano wstalam wiec jak zwykle. Trzeba bylo sie zebrac z Potworkami i wyjsc na autobus. Dzieciaki zadowolone, bo tego dnia w szkolach odbywaly sie szkolenia nauczycieli, wiec konczyli lekcje juz o 12:15. Mielismy 10 stopni na plusie (!), wiec poszli piechota. Po nocnym deszczu, nasze osiedle powitalo dzien zupelnie odmienione. Jeszcze we wtorek moj tata sie smial, ze u nas nadal na sankach mozna jezdzic, bo wiekszosc trawnikow nadal pokryta byla zmrozonym sniegiem. W czwartek pozostaly tylko mizerne i brudne kupy, w miejscach gdzie rzucalo sie wiecej sniegu przy odsniezaniu. Autobus caly tydzien przyjezdza dosc pozno i tego dnia tez dojechal dopiero o 7:27. Potworki odjechaly, a ja wrocilam zjesc sniadanie, wypic szybka kawe na pobudzenie mozgu i zaczelam sie szykowac do wyjscia. Ku mojemu zaskoczeniu, dostalam rano maila od tamtego pana, ze wszystko jest potwierdzone i mam przyjechac. Dojechalam w strasznych korkach (ale przezornie wyruszylam wczesniej) i pomyslalam, ze jakbym miala tak jezdzic codziennie, to idzie sie pochlastac. :D Rozmowa minela w sympatycznej atmosferze i oprowadzili mnie po calym budynku. Ogolnie praca okazala sie bardzo prosciutka, wiec wiem dlaczego tak slabo placa... Kilka razy wspomnieli ze jestem "bardzo wykwalifikowana" (pewnie myslac, ze "za" bardzo) i pytali czy bym sie nie nudzila, wiec mysle ze raczej nie dostane propozycji zatrudnienia. Szczegolnie ze jeden z rozmowcow bylby moim bezposrednim przelozonym i choc tez ma wyzsze wyksztalcenie i doswiadczenie, moze sie bac, ze bede dla niego konkurencja. No ale zobaczymy. Na pozegnanie dostalam siatke z probka ich produktow, bo to jest przetwornia spozywcza produkujaca bezglutenowa granole oraz mieszanki owsianek. :D W kazdym razie, do domu wrocilam o 11, wiec mialam jeszcze chwile zanim wracaly Potworki. Przyjechali i Nik radosnie zaszyl sie w swoim pokoju, zas Bi przybyla wraz ze trzema kolezankami, ale tylko wyglaskaly psa oraz (niechetnego) kota, panna rzucila plecak i polecialy do sasiadki. Dokonczylam obiad, zjadlam z synem, wrocil M., a corka nadal udzielala sie towarzysko. Wrocila dopiero tuz przed 17 i opowiadala, ze utworzyly w szkole jedna z grup zbierajacych kase na badania nad leczeniem raka. Wszystkie grupy, w rozny sposob zbieraja na ten cel kase. Bi z kolezankami wymyslily, ze... beda chodzic po domach i prosic ludzi o datki! :O Rany... Dobrze, ze poszly na sasiednie osiedle, bo jak dla mnie to niezly obciach. ;) W tej akcji biora udzial (chetne) dzieciaki ze wszystkich szkol, wiec mlodsza siostra sasiadki planuje chodzic ze swoimi kolezankami po naszym osiedlu. Na szczescie to nie moje dziecko. :D Musze tylko pamietac zeby miec w portfelu jakas kase zeby im dac jak zapukaja do nas... Tak jak przewidywalam, kiedy Starsza wrocila, zaczela blagac zeby zrobic im wolne od treningu, "bo skonczyli wczesniej lekcje, wiec to prawie jak dzien wolny, a poza tym bola ja nogi po chodzeniu z kolezankami", itd. O dziwo, ojciec mial niezly humor i sie zgodzil. Wieczor uplynal juz wiec po prostu z prysznicami i relaksem z ksiazka lub tv. Poza Kokusiem, ktory wiekszosc dnia przegral na kompie, ale wieczorem siadl do odrobienia lekcji. Na szczescie nie mial tego duzo, bo caly czwartek w szkole mieli konkurs na najlepszy podcast. Przygotowywali je i nagrywali na angielskim przez ostatni miesiac z hakiem, a tego dnia odsluchiwali wszystkich po kolei i przyznawali punkty. Niestety, bardziej niz jakosc podkastow, dziala tu kumplostwo, bo kiedy spytalam Nika czy jakies mu sie szczegolnie podobaly, odpowiedzial, ze te, przygotowane przez jego najlepszych kolegow i im dal maksymalna ilosc punktow. :D

Piatek to pobudka jak zwykle. Poniewaz ostatnio temperatury skacza sobie niczym na trampolinie, wiec mielismy 0 stopni i taka wichure, ze glowy urywalo, a odczuwalna temperature wskazalo jako -9. :O Wobec tego, zabralam Potworki na przystanek samochodem. Oni pojechali, ja wrocilam do domu. Zjadlam sniadanie i wypilam kawe, a pozniej musialam wyszykowac sie na tygodniowe zakupy. Tego dnia Potworki ponownie mialy skrocone lekcje, wiec obiecalam ze po drodze kupie im bubble tea, to akurat beda mieli swieza jak dojada ze szkoly. Jazde na zakupy nieco skomplikowal mi wiatr. Caly dzien wialo tak, ze obawialam sie ze zerwie jakas linie wysokiego napiecia i zostaniemy bez pradu. Wiecie, wychowalam sie w Trojmiescie, wiec takie wichury, ze czlowieka doslownie cofa i musi wlozyc sporo wysilku zeby isc do przodu, to dla mnie nie nowina. Tutaj jednak nie zdarzaja sie zbyt czesto. Tego dnia jednak, pod supermarketem silowalam sie z wiatrem zeby dojsc z samochodu do wejscia. ;) Nie mowiac juz, ze drzwi od auta musialam trzymac z calej sily, zeby nie wyrwalo mi ich z reki i nie trzepnelo nimi o samochod obok. :O Niestety, mieszkanie w zielonej i zalesionej okolicy ma swoje minusy - po wyjezdzie z domu, zaraz za zakretem napotkalam zamknieta droge. Wielki konar zwalil sie na srodek jezdni. Droga zostala zagrodzona barierka oraz tasma, ale nie bylo nikogo, kto by to sprzatal. Poniewaz nasze osiedle polozone jest w takim miejscu, ze nakolo wszystkie sa pozamykane i z tylko jednym wyjazdem, musialam wiec zawrocic i cofnac sie az do glownej drogi, a potem pojechac na zakupy zupelnie naokolo, marnujac oczywiscie mnostwo czasu. Niestety, na glownej drodze byl straszny korek, bo w jednym miejscu wprowadzili ruch wahadlowy. Dlaczego? Kolejne zwalone drzewo. :O Pozniej na Fejsie wskoczylo kilka wiadomosci o jeszcze innych ulicach zamknietych przez powalone drzewa i wieksze galezie. Wisienka na torcie bylo zamkniecie naprawde dlugiego odcinka jednej z glownych ulic, poniewaz... pekla rura wodociagowa. Tutaj naprawa awarii miala potrwac cala noc i cieszylam sie, ze nie mieszkam w tamtej okolicy. Zakupy oraz zamowienie "boba" poszlo mi zaskakujaco sprawnie, choc do domu rowniez musialam jechac okrezna droga, bowiem dojazd na moje osiedle nadal byl odciety.

Napoje odebrane! :)

Przyjechalam, rozpakowalam torby i zaczelam wypatrywac Potworkow. Dlugo nie dojezdzali, wiec sprawdzilam ich lokalizacje i niespodzianka - nadal byli w szkole. Okazalo sie, ze z powodu pozamykanych ulic, autobusy byly poopozniane, bo firma transportowa musiala uzgodnic z kierowcami objazdy. Dzieciaki dojechaly prawie pol godziny pozniej, ale i tak byli w domu wczesniej niz zwykle, wiec nie narzekali. Dzien wczesniej Bi przesiedziala popoludnie u kolezanki, a tego dnia Nik zaprosil kolege. Przyjechal na rowerze, zrobili sobie domowe pizze, a potem wiekszosc popoludnia przegrali na konsoli. Przed 16 mama kolegi napisala zeby wyslac go do domu, wiec Nik zamienil konsole na komputer. :D Malzonek wrocil dopiero o 17, bo pojechal jeszcze do Polakowa. Reszta wieczoru juz zleciala, bo wszyscy cieszyli sie na nadchodzacy weekend. Jedyna "sensacja" bylo ponowne pojawienie sie tego rudo - bialego kocurka. Smieszne to stworzenie, bo kiedy podchodzi pod dom, miauczy wnieboglosy, jakby chcial zawolac zeby dac mu jesc. W glebi domu tego tak nie slychac, ale Bi siedziala w pokoju przy oknie od tamtej strony i go uslyszala. Zbiegla szybko na taras zeby go poglaskac, a ja wyciagnelam puszke.

Bi wyszla nakarmic wrzaskuna ;)

Troche zjadl i poszedl. Chetnie zostawilabym mu reszte jedzenia z puszki, ale przy obecnosci niedzwiedzi, wole ich nie "zapraszac".

I tak zlecial kolejny tydzien... Do poczytania!