Kochane! Przed Wigilia raczej juz nie dam rady tu wejsc, wiec zyczenia zloze juz teraz:
Zdrowych, Wesolych Swiat Bozego Narodzenia, Spedzonych wsrod Najblizszych! Bogatego Mikolaja i Odrobiny Sniegu! ;)
Do przeczytania w Nowym Roku!
Kochane! Przed Wigilia raczej juz nie dam rady tu wejsc, wiec zyczenia zloze juz teraz:
Zdrowych, Wesolych Swiat Bozego Narodzenia, Spedzonych wsrod Najblizszych! Bogatego Mikolaja i Odrobiny Sniegu! ;)
Do przeczytania w Nowym Roku!
A w sobote, 13 grudnia, niespodzianka! Mialam wolne! O tym dlaczego, kawalek nizej. Poki co, zostanmy przy sobocie, ktora zaczela sie spaniem do budzika, czyli do 8:30. Nie moglam za bardzo sie powylegiwac dluzej, bo grafik mielismy napiety, wiec szybko wstalam, zjadlam sniadanie i umylam sie. Pozniej zabralam sie za odkurzanie i mycie podlogi na gorze i przykazalam Potworkom zrobienie tego u siebie. Bi poskrobala sie po glowie, bo kilka dni temu wyciagnela i zaczela ukladac puzzle z 1000 czesci. Lezaly zapomniane na polce, bo dostala je kilka lat temu i wowczas pokonaly ja juz na starcie. Na obrazku sa wilki na sniegu. Wszystko bialo-szare z tylko malymi elementami w innym kolorze. Tym razem idzie jej lepiej, ale jednak troche to zajmie, a ona zawalila puzzlami najwiekszy otwarty obszar paneli. Teraz odkurzyla i umyla podloge naokolo, ale tam gdzie puzzle, bedzie sie zbieral kurz i kocie klaki az skonczy. :/ Pozniej zostal mi czas tylko na szybciutka kawe, po czym na 12:15 pedzilam z Kokusiem na kolejny mecz koszykowki. Smiac mi sie chcialo, bo Nik ciagle powtarza, ze ma taka super druzyne i ze sa najlepsi. I co? Drugi mecz, a juz trafila kosa na kamien. Przeciwnicy byli z sasiedniej miejscowosci i tez okazali sie mocni. Gra byla baaardzo wyrownana, ale nasze chlopaki ostatecznie przegraly 20:21. :O
Mlodszy wyszedl z nosem na kwinte i narzekal ze przegrali przez chlopaka (jedynego, ktorego nie lubi ze swojej druzyny), ktory ciagle zapominal kryc przydzielonego mu przeciwnika i tamci to wykorzystywali. Mnie sie wydaje, ze po prostu grali na tak podobnym poziomie, ze zadzialalo tu zwyczajne szczescie, bo zespol Kokusia mial mnostwo okazji do strzalow, ktore konczyly sie pudlem. Po meczu musialam zajechac do UPS'u nadac dwie przesylki z nieudanymi zakupami z Amazona, po czym pojechalismy do domu. Dlugo w nim nie posiedzielismy, bo chcielismy juz tego dnia zaliczyc przedswiateczna spowiedz, w nadziei unikniecia tlumow. Taaa... Spowiedz byla w Polakowie, wiec kawalek trzeba bylo przejechac, a zaczynala sie o 15, wiec juz od 14:40 powtarzalam zeby sie zbierac, bo 1.5 tygodnia przed Swietami na pewno bedzie juz wiecej ludzi. Nikt mnie nie sluchal, nawet M. i wszyscy sie snuli. Wyjechalismy tuz przed 15 i co? Tak jak myslalam, kolejki byly juz na kilkanascie osob. Normalnie nie byloby tak zle, ale na 16 chcielismy zdazyc ma msze w kosciele nieopodal naszego domu, zeby potem skrocic sobie powrot. No coz, kazdy po kilka minut spowiedzi i nie zdazylismy. :/ Przejechalismy do innego kosciola, rowniez w Polakowie, gdzie tez msza jest w soboty o 16, tyle ze potem czekalo nas 20 minut jazdy do domu... Po powrocie szybko chcialam zabrac sie za kremy do tortu bo pamietalam ze one musza potem stezec w lodowce, inaczej sie leja. Niestety, tym razem sama dalam plamy, bo wczesniej zapomnialam... wyjac maslo! :O Suuuper... Musialam wiec kombinowac jak tu jak najszybciej je zmiekczyc. Akurat M. rozpalil w kominku, wiec w koncu pokroilam je na kawaleczki i przekladalam przed ogniem to na jedna strone, to na druga. ;) Kiedy w koncu zmieklo, ukrecilam kremy, ale tak jak sie obawialam, wyszla z nich zupa. :/ Wladowalam je do lodowki, a w miedzyczasie stwierdzilam, ze przygotuje sobie juz wszystko inne, czyli ubilam bita smietane z serkiem mascarpone, przygotowalam herbate z cytryna do nasaczania biszkoptu, no i pokruszylam ciasteczka Oreo, bo tym razem dekoracje wymyslilam sobie wlasnie z nimi. Tutaj sama troche zrobilam sie w bambuko, ale o tym za momencik. Kiedy juz wszystko co moglam, przygotowalam, pozostalo czekac na masy. W koncu zrobilo sie jednak po 20 i stwierdzilam, ze moze nie bedzie zle. Coz, bylo... :/ Nie wiem kiedy ja sie naucze, zeby te masy robic dzien wczesniej. Za kazdym razem ten sam blad. Czasu malo, a krem sobie wyplywa bokami, ech. Jakby malo bylo zbierania lyzka wyplywajacej masy, po tylku dala mi tez dekoracja. Tak jak pisalam, uzylam skruszonych ciasteczek Oreo, ktore dodalam do bitej smietany. Pomysl niezly, ale dopiero po fakcie stwierdzilam, ze do tego celu potrzebne sa chyba same ciasteczka, bez nadzienia. Pokruszone ciastka byly bowiem nadal dosc wilgotne, a bita smietana jeszcze dodala wilgoci i w rezultacie okruchy zbijaly sie w grudki, ktore zatykaly mi koncowki do rekawa cukierniczego! Musialam wydlubywac je wykalaczka i mamrotalam pod nosem przeklenstwa. Skonczylam po 23 i juz nie chcialo mi sie nawet siadac na kompa, tylko padlam do lozka. Efekt koncowy byl jednak calkiem zadowalajacy.
Niedziela ponownie byla dla mnie wolna, ha! :) Malzonek niestety juz takiego szczescia nie mial, a jeszcze jak na zlosc, Matka Natura zeslala opady sniegu. Naprawde cieszylam sie, ze nie musze w taka pogode jechac, a przede wszystkim wracac (bo warunki musialy byc coraz gorsze zanim drogowcy sie sprezyli) z pracy.
Tym razem prognozy kompletnie sie pomylily, bo nie mialo wlasciwie nic napadac, jakas tam warstewka i tyle. Mialo tez skonczyc juz o 8 rano, tymczasem padalo do poludnia i w rezultacie moze nie spadlo niewiadomo ile, ale kilka cm bylo, a ze kiedy zaczynalo padac, bylo okolo 0 stopni, zas pozniej scisnal mroz, to zrobilo sie slisko.
Nastawilam budzik na 8 bo mialam napiety plan na poranek, wstalam, ogarnelam sie i zabralam za sprzatanie. Na popoludnie mielismy zaproszonego mojego tate oraz chrzestnego Kokusia, wiec szybko zabralam sie za odgruzowywanie dolu. Jakby malo bylo sprzatania domowego, to jeszcze musielismy z M. odsniezyc podjazd oraz kostke. Bi byla mocno zasmarkana, a Nik po kapieli, wiec tym razem zostalismy sami na polu bitwy. Pozniej M. pojechal po zamowiona pizze, a ja konczylam szykowanie. Wkurzyl mnie nieco moj tata, bo wiedzialam ze chce przyjechac wczesniej zebym zrobila mu bezrobocie, tylko ze dla mnie wczesniej oznaczalo 10-15 minut. Tymczasem umowieni bylismy ze wszystkimi na 14, zrobila sie 13:22, akurat poszlam na gore zeby umalowac oko i sie przebrac w cos bardziej "dla gosci", a tu podjezdza dziadek! Nosz kurna chata, nic czlowiek na spokojnie nie zrobi! Zawolalam do Bi zeby otworzyla dziadkowi drzwi i przekazala ze zaraz zejde i jak najszybciej sie wyszykowalam. Zrobilismy co trzeba i chwile trzeba bylo poczekac na chrzestnego ze swoja pania. Potem moglismy juz zaczac "impreze". Nik od dziadka dostal kase, a od wujka miniaturowa, ale bardzo mocna latarke, ktorej pudelko zluzy jednoczesnie za ladowarke i ma elektorniczny wyswietlacz, ktory pokazuje ile zostalo jeszcze baterii. Mlodszy mial chwile radochy, bo kiedy rozpakowal prezent, wyswietlacz pokazal 67, wiec syn zakrzyknal radosnie "six seeeveeen!!!" (kto wie, ten wie :D). Zjedlismy pizze i po krotkim odpoczynku zaspiewalismy Kokusiowi Sto Lat i popchnelismy jeszcze tortem.
Nie jadlam juz potem nic do wieczora. :D Goscie zwineli sie juz po 2 godzinach i mielismy jeszcze troche spokoju, choc M. pokonalo poranne (a bardziej nocne) wstawanie i padl zaraz po 18. Ja oraz Potworki "balowalismy" znacznie dluzej.
No dobrze. Teraz pora wyjasnic Wam skad moje nagle weekendowe wolne oraz tytul posta. ;) Nic nie pisalam, zeby nie zapeszyc, ale ostatni miesiac mialam podwojnie stresujacy i na wariackich papierach. Poza normalna robota bowiem, proba odespania kretynskich godzin pracy oraz weekendow, zalatwialam przejscie do... nowej pracy! :D To znaczy "troche" nowej. Pod koniec pazdziernika odezwala sie do mnie tamta agencja rzadowa, w ktorej praca przeszla mi w styczniu kolo nosa z powodu zamrozenia federalnych zatrudnien. Zostawili mi wiadomosc na telefonie, czy nadal jestem zainteresowana. Nieee, no gdzie! :D Od tego czasu ciagle mialam cos do wypelnienia, jakies telefony do odebrania, itd. Dzwonili tez po ludziach z bylej oraz obecnej pracy i zadawali mnie oraz im takie interesujace pytania jak to, czy nie mialabym powodow do obalenia rzadu Stanow Zjednoczonych! :D Cale szczescie, ze sporo komunikacji dostawalam w poniedzialki i wtorki, kiedy mialam czesto wolne. Gdy mnie na poczatku spytali kiedy chcialabym zaczac (!), odpowiedzialam ze moge zaraz 1 grudnia, ale odpowiedzieli ze ze swojej strony potrzebuja wiecej czasu i przesuneli rozpoczecie na 15 grudnia. Zmartwilam sie, bo to oznaczalo, ze zaczne prace tydzien przed wylotem do Polski i balam sie jak zareaguja. A przeplyw informacji byl tak slaby, ze dopiero tydzien przed rozpoczeciem dowiedzialam sie na 100% kto bedzie moim bezposrednim przelozonym. Poza tym wkurzona bylam, bo w obecnej (teraz juz bylej) pracy strasznie mnie cisneli ze szkoleniami, a wiedzac ze odchodze, kompletnie nie mialam ochoty sie na nich skupiac. No ale zacisnelam zeby i wytrzymalam zeby dac standardowe 2 tygodnie wypowiedzenia. Wszyscy byli mocno zaskoczeni, bo niewiele osob odchodzi po kilku miesiacach. Choc zdarzyly im sie ponoc jednostki znikajace po kilku dniach, ale to juz troche ewenement. ;) Ogolnie to lekko sie rozczarowalam, bo moj szef nawet bardzo nie probowal mnie zatrzymac. Wspomnial tylko, ze jego szef powiedzial zeby sprobowal mnie przekonac do zostania, ale spytal tylko czy dostalam wiecej pieniedzy, a kiedy potwierdzilam, wzruszyl ramionami, ze wobec tego nie ma karty przetargowej. I ze wie, ze praca u nich to nocki, weekendy i czasem swieta, wiec ludzie odchodza w poszukiwaniu lepszego grafiku. Mimo wszystko, od przypadkowych osob, takze z apteki (a z nimi mialam niewiele do czynienia) uslyszalam mnostwo milych slow, ze szkoda, ze w koncu przyszla sympatyczna i kompetentna osoba to zaraz odchodzi, ze fajnie sie razem pracowalo, a od mojego szefa...nic. Ani slowka ze zal mu tracic dobrego pracownika. Zastanawiam sie czy on w ogole mnie tak naprawde lubil, uwazal za cenna osobe w firmie i docenial to, ze bez szemrania pracowalam wszystkie te nocki oraz weekendy. Trudno, walic dziada... :D Dopiero na koniec podziekowal za pomoc w trakcie czasu wypowiedzenia. Kto wie, moze mieli ludzi, ktorzy odchodzili z dnia na dzien i mieli wszystko w tylku, a tu jednak dalam im tyci czasu na ustalenie co dalej. W kazdym razie, te ostatnie dwa tygodnie, pomimo nocek, byly chyba najlepszymi w ciagu tych 7 miesiecy. Nikt nie mordowal mnie szkoleniami i moglam spokojnie wypuszczac sobie 3 partie, a potem ogarniac dokumenty i inwentaryzacje. Roboty mialam po uszy, ale dzieki temu nocki mijaly mi ekspresowo. Oczywiscie ostatni dzien wpisalam sobie w poprzedni piatek, bo stwierdzilam, ze nie ma mowy zebym pracowala w ostatni weekend przed przejsciem w nowe miejsce. Dzieki temu wlasnie zyskalam spokojne (choc cholernie zabiegne) dwa dni. W poniedzialek rano mielismy -11, wiec rozwiozlam Potworki po szkolach, po czym moglam wrocic do domu. Mialam niesamowite szczescie, ze w pierwszy dzien nowej pracy mialam tylko prezentacje organizacyjna, co prawda trwajaca prawie 3 godziny, ale za to wirtualna, wiec laczylam sie spokojnie z chalupy. Okazalo sie bowiem, ze moje stanowisko pracy w biurze nie jest jeszcze gotowe. Coz, nie powiem zebym narzekala. ;) Poniewaz to praca w agencji federalnej, musielismy zlozyc przysiege ze bedziemy godnie sluzyc krajowi, a po niej, na ekranie wyskoczylo cos takiego:
Po tym spotkaniu mialam pol godziny przerwy, po czym laczylam sie ponownie na rozmowe z nowym szefem. Musze przyznac, ze mialam przed nia niezla treme, bo po pierwsze, wiadomo, nowy boss to zawsze niewiadoma. Poza tym, jak tylko mialam jakies informacje, ze to on jest faktycznie moim przelozonym oraz odnosnie rozpoczecia pracy, napisalam do niego w sprawie mojego wylotu do Polski. Z wymiany mailowej potem, wydawalo mi sie, ze nie byl zbyt zadowolony, ale ze przez maile ciezko kogos wyczuc, to wiedzialam, ze musze poruszyc owy temat na rozmowie. Okazalo sie, ze niepotrzebnie sie martwilam, bo facet wydal sie przemily i powiedzial ze nie tylko nie ma problemu, ale tez nawet dobrze sie zlozylo, bo w moim biurze maja zaczac kolejne 2-3 osoby, doslownie kilka dni po moim powrocie. Poniekad zaczniemy wiec razem. W kazdym razie, rozmowa przebiegla w bardzo sympatycznej atmosferze, a pozniej mialam juz wolne. Dostalam co prawda materialy do poczytania, ale bylam tak nabuzowana adrenalina, ze zupelnie nie moglam sie skupic. Krecilam sie po domu az wrocil ze szkoly Nik. Bi zostala oczywiscie dluzej, ale o dziwo, chciala zeby po nia przyjechac juz o 15. Wrocil z pracy M., wypytal o wrazenia, przygotowalismy czesc obiadu na kolejny dzien i pozniej mozna juz bylo klapnac na tylkach. Bi nadal miala wyraznie przytkany nos i choc twierdzila, ze czuje ze juz jej przechodzi, to nie ryzykowalismy brania jej na basen. A ze na noc znow szedl siarczysty mroz i juz bylo -5 stopni, to M. stwierdzil ze jemu tez nie chce sie jechac na silownie. Zostalismy wiec w domu i Nik przypomnial sobie o ciescie na pierniki, ktore nadal lezakowalo w lodowce. Bi tez chciala pobawic sie w wycinanie ksztaltow, wiec we dwoje uporali sie z tym raz-dwa. Nie ma jak para nastolatkow. Ja tylko wyjmowalam blache z piekarnika, reszte wykonali sami. :)
Mimo ogrzewania w domu, przez mroz, na dole tak nieprzyjemnie ciagnelo (pewnie przez nieogrzewany garaz pod jadalnia oraz polowa kuchni), ze zapalilismy w kominku, a potem jeszcze piekarnik rozgrzal druga czesc dolu i zrobilo sie naprawde milutko i przytulnie.
We wtorek musialam zerwac sie juz o 6, choc w porownaniu z godzinami pracy w ostatnich miesiacach, wydawalo sie to prawie luksusem. Na dobry poczatek dnia, kiedy zdjelam nogi z lozka, nadepnelam na... Oreo, ktora ulozyla sie do snu zaraz przy moich kapciach. :D Nowy szef zasugerowal zebym pojechala do biura, zorientowac sie jak wyglada i poznac ludzi. Babka tam na miejscu napisala, ze bedzie okolo 7 rano, wiec odpisalam ze przyjade o 8. Niestety, nigdzie nie moze byc za dobrze, wiec okazalo sie, ze budynek z federalnymi biurami znajduje sie w samym centrum stolicy naszego Stanu i... nie maja parkingu! :O Mozna albo lapac miejsca na ulicy (gdzie sa parkometry), albo parkowac na kilku okolicznych parkingach (rowniez platnych). Za parking nie oddaja kasy, a miesiecznie (zalezy oczywiscie ile dni spedzi sie w biurze) to wychodzi prawie $200. :/ Zaparkowalam w garazu pietrowym, ktory jest chyba najwygodniejsza opcja, szczegolnie ze znajduje sie doslownie po drugiej stronie ulicy. Tyle, ze potem ludzie z pracy mnie oswiecili, ze czesto robi sie w nim zator i nie mozna wyjechac. Super. Parking fatalnie oznaczony i na dzien dobry, pojechalam pod prad. :D Na szczescie zorientowalam sie niemal od razu, szybko zawrocilam i pojechalam zgodnie z ruchem. Z miejscem nie bylo zbyt latwo i dopiero na 5 (przedostatnim) pietrze znalazlam wolna przestrzen. Nie pomagalo, ze ludzie parkuja jak swiete krowy, na liniach i czesto zostawalo puste miejsce miedzy autami, bo zaden samochod juz sie tam nie mogl wcisnac. Weszlam do budynku pracy, a tam, poniewaz nie mialam jeszcze federalnego indentyfikatora, musialam przelezc przez wykrywacz metali, a moje rzeczy przejechac przez rentgen, jak na lotnisku. :D Biuro znalazlam juz bez przeszkod, jedna z wyzej postawionych pracownic mnie oprowadzila, ale poznalam tylko czworo ludzi. Reszta byla na inspekcjach, ktos zaczal razem ze mna ale jeszcze go nie bylo, dwie inne osoby wlasnie wrocily do pracy zdalnej, itd. Okazuje sie wiec, ze to takie troche pustawe, ciche i nieco straszne miejsce. :D Trzy wieksze biura, sala konferencyjna, a poza tym to slynne, biurowe "cubicles", czyli przestrzenie wydzielone sciankami dzialowymi. Na szczescie sa one niestandardowe i maja wielkosc niewielkich biur, tyle ze bez drzwi i scian do sufitu. :D Dowiedzialam sie tez, ze pracujac w federalnej agencji, cofamy sie troche do innej epoki i tak np., budynek nie ma wi-fi. Z internetem laczymy sie nadal kablami. :D
Ogolnie nie mialam tam narazie co robic, wiec po pol godzinie sie pozegnalam i ruszylam do domu. Przy wyjezdzie z garazu tez mialam przygody, bo nawigacja pokazala mi, ze mam jechac w lewo, wiec nie kwestionujac zaczelam skrecac i dopiero wtedy zauwazylam, ze to ulica jednokierunkowa i musze jechac w prawo! Nie ma jak GPS. :/ Do domu dojechalam 45 minut przed kolejna sesja spotkania organizacyjnego, wiec moglam spokojnie przewietrzyc sypialnie, wypic kawe i nieco dychnac, zanim znow utknelam przed ekranem na 2.5 godziny. Na koniec spotkania powiedziano nam, ze mamy do podpisania (elektronicznie) cztery formularze z listy, ktora dostalismy zaraz po propozycji pracy i ze musimy to zrobic w ciagu 2 dni, zeby oficjalnie zaklepac nas jako pracownikow federalnych. Po rozlaczeniu sie, polecialam do toalety, zaparzylam sobie kawe, a tu nagle telefon: dzwoni pani z glownej siedziby, zeby mi przypomniec, ze mam formularze do podpisania! :O Nie ma, ze jakies dwa dni, teraz masz czlowieku to zrobic, bo panie z kadr czekaja! :D W kazdym razie, podpisalam co musialam, a potem wzielam sie za konczenie obiadu i usiadlam na moment, zeby dychnac zanim zjedzie sie reszta. Nik dojechal o normalnej porze, ale Bi napisala zeby ja odebrac okolo 16. Podalam wiec Kokusiowi obiad, a potem pojechalam na poczte, bo jak zwykle wysylam kartki swiateczne na ostatnia chwile i okazalo sie, ze nie mam znaczkow. :O Pozniej zajechalam do biblioteki, ktora mam po drodze i w koncu dotarlam pod szkole corki. Akurat zrobila sie 15:55, wiec idealnie. Panna nadal pokaslywala i miala przytkany nos, wiec wiadomo ze o basenie nie bylo mowy. Malzonek tez oswiadczyl, ze nie chce mu sie isc na silownie, a Nik sie wahal i zastanawial, az w koncu zapomnial. Co gorsza, zapomnialam tez ja, bo zajelam sie domowymi porzadkami i nie mialam glowy do niczego innego. Ostatecznie wiec nikt nigdzie nie pojechal, ale za to napalilismy ponownie w kominku. :)
Sroda to byl potwornie meczacy dzien... Niestety, nie rozumiem dlaczego po przejsciu miliona rozmow i bycia sprawdzanym (az po... historie kredytowa), po karte identyfikacyjna i laptopa musialam jechac osobiscie do glownej, regionalnej siedziby. Czyli pod Boston, oddalony od nas, bagatela, 2.5 godziny jazdy. :O W dodatku, zeby odebrac karte identyfikacyjna, musialam pokazac dwa dokumenty potwierdzajace moja tozsamosc. Niewazne ze i paszport i prawo jazdy pokazywalam juz chyba 10 razy przy tyluz okazjach... Oczywiscie, kiedy M. uslyszal ze musze jechac do Bostonu, stwierdzil, ze bede zestresowana poznaniem osobiscie nowego szefa i zalatwianiem wszystkiego, wiec pojedzie ze mna. Dzieciaki oczywiscie tez podchwycily pomysl i w ten sposob urzadzilismy sobie rodzinna wycieczke. Nawet pomimo ze ostrzeglam, ze moze mi tym razem dlugo zejsc i nie starczy czasu zeby pojechac cos zwiedzic. Wiadomo, pokusa opuszczenia lekcji byla za silna. ;) Trzeba oddac sprawiedliwosc Bi, ktora zastanawiala sie do ostatniej chwili czy jechac, czy jednak isc normalnie do szkoly, ale ostatecznie pojechala. Wziela ze soba wszystkie notatki i w drodze sie uczyla i odrabiala co mogla. Zaraz po wyjezdzie z chalupy okazalo sie, ze dobrze sie stalo iz M. postanowil jechac, bo odjechalismy przecznice od domu i spytal mnie zdawkowo czy wzielam wszystko co potrzeba. I wtedy mnie olsnilo, ze... zapomnialam paszportu!!! :D Musielismy wrocic i dobrze, ze bylismy doslownie minute od chalupy. Gdybym pojechala sama, na bank bym zapomniala! Pozniej juz wszystko poszlo gladko i nawet nie bylo wielkich korkow po drodze. Poznalam osobiscie nowego przelozonego i facet wydaje sie calkiem mily, choc lekko mnie zirytowal, bo wspomnial ze myslal, ze przyjade nieco wczesniej przed godzina, na ktora mnie umowili! Nie dosc bowiem, ze musialam przyjechac taki kawal osobiscie, to jeszcze bylam umowiona na konkretna godzine. Tyle, ze nikt nie powiedzial mi, ze moge lub powinnam przyjechac wczesniej! :O Gdybym wiedziala, sama chetnie bym to zrobila, tym bardziej ze dojechalismy pol godziny przed czasem i zajechalismy jeszcze po kawe! Zanim weszlam do budynku, umowilam sie z M. ze jak pojdzie mi szybciej, to dam mu znac, ale jak nie, to zeby wrocil o 14. Dostali z Potworkami liste zakupow, a poza tym mieli sami sobie znalezc zajecie. Mnie niestety zeszlo strasznie dlugo, bo najpierw w koncu odebralam identyfikator, gdzie babka od nowa wbijala moje dane, numery dokumentow, itd. Musialam tez wymyslic sobie PIN i wbijac go trzy razy w roznych miejscach. Pozniej godzine rozmawialam z szefem, a nastepnie zostalam zgarnieta na meeting, na ktory nie mialam ochoty, bo zaden z tematow nic mi nie mowil. Spotkanie przeszlo z oficjalnej czesci w swiateczna (choc wirtualna, wiec bez sensu) i na szczescie szef wiedzial ze mam spora trase do pokonania, wiec zawolal inna babke, ktora z kolei poprowdzila mnie do panow od IT. Jeden z nich zabral mnie do pustego biura i zaczal ustawiac mojego laptoka, przenosna drukarke, itd. Wspomnialam niesmialo, ze sama raczej dam rade, ale powiedzial, ze musialabym miec uprawnienia administratora. A i tak paru rzeczy nie udalo mu sie ustawic, jak np. dostepu do Adobe, ktory jest chyba najbardziej podstawowa postawa oprogramowania. :D Niestety, zeszlo mi do 14:45 i az wzdrygalam sie na mysl ile bedziemy wracac. Niestety, nie pomylilam sie i do domu dojechalismy dopiero o 17:50. :O A Nik musial o 19 byc w szkole, bo mial koncert! Co prawda twierdzil, ze maja taka zasade, ze jak kogos nie ma w szkole, to nie wolno mu potem przyjezdzac na koncert. Mnie wydawalo sie, ze to tylko w razie choroby, zeby nie rozsiewac zarazkow. Mlodszy upieral sie, ze nie i konsultowal z kolegami, ktorzy potwierdzali, ze go nie wpuszcza. Jednoczesnie, gdyby nie wzial w nim udzialu, musialby zaliczac utwory sam, bo udzial w koncercie stanowi spora czesc semestralnej oceny z orkiestry. Mlodszy bardzo chcial chociaz sprobowac "dostac" sie na koncert, wiec powiedzialam mu ze gdyby nauczycielka sie czepiala, to ma zwalic to na mnie, ze mama myslala, ze skoro nie byl chory tylko mielismy rodzinna wycieczke, to moze wziac w nim udzial. A w razie czego po prostu wrocimy do domu i zaliczy gre sam, trudno. No i co? Pani spytala czy jest chory, a kiedy powiedzial, ze nie i ze nie bylo go w szkole z "powodow rodzinnych", bez problemu pozwolila mu zagrac ze wszystkimi. Czyli jak zwykle matka miala racje. :D Koncert oczywiscie byl bardzo fajny, choc tu duzo zalezy od melodii, bo to orkiestra deta i perkusyjna, wiec jest bardzo glosna i daje po uszach.
Pierwszy utwor byl dla mnie beznadziejny. Wydawalo sie jakby chodzilo o zrobienie jak najwiekszego halasu i tyle. Drugi byl chyba najlepszy, bo najbardziej znany - "Rolling in the deep" Adele. Trzeci mial tytul "Wielka lokomotywa" i faktycznie brzmial troche jak ciuchcia, czyli bylo rytmicznie i potwornie glosno. :D W koncertach Kokusia najlepsze jest to, ze ich orkiestra gra pierwsza i na sali gimnastycznej, zas reszta koncertu odbywa sie w audytorium. Oznacza to, ze po czesci Mlodszego, mozna pojsc prosto do domu i nie trzeba zostawac na chor oraz orkiestre smyczkowa. Juz o 20 bylismy wiec w domu i cale szczescie, bo kolejnego dnia czekala mnie jazda pierwszy raz na caly dzien do nowego biura. :)
W czwartek rano wiec zebralam sie, pozegnalam Potworki, ktore wychodzily pierwsze i pojechalam. Wybralam tym razem inny parking, ktory mial byc tanszy, ale okazalo sie, ze to zwykle oszustwo. ;) Tablica przy wjezdzie informowala, ze kosztuje $7 za dzien, ale potem dodali sobie oplate "technologiczna", a do tego podatek i wyszlo $10.1. Tymczasem w garazu pietrowym to $9.90. Roznica 20 centow, ale jednak. ;) Tym razem mialam juz identyfikator, wiec tylko zamachalam panom straznikom przy wejsciu i moglam bez przeszkod ruszac do biura. Pierwsze co, to musialam zgarnac wozek i dowiezc do budynku, a potem biura caly stos pudel, ktore dostalam dzien wczesniej w Bostonie.
Chodniki oraz ulica strasznie nierowne, wiec klawiatura ze trzy razy mi spadla. :D W budynku juz bylo latwiej, bo posadzke maja gladziutka i cale szczescie jest winda. Pozniej musialam wszystko rozpakowac i urzadzic sie w nowym "biurze". W ostatniej pracy, biurka mielismy wspolne i mimo ze teoretycznie jedno nalezalo do mnie i kolezanki, wszyscy inni rzucali na nie przypadkowe przybory, papiery, a nawet zmietoszone fartuchy laboratoryjne. Bez pytania podlaczali sie tez do kabla od mojego laptopa, albo po prostu siadali sobie przy tym biurku zeby z kims pogadac. Tutaj mam przestrzen cala dla siebie i choc scianki sa dzialowe i nie ma drzwi, to jednak jest ona wielkosci malego biura. Nawet wiekszego niz byloby mi potrzebne.
Udalo mi sie wszystko podlaczyc (a kabli mialam w cholere i tylko po koncowkach poznawalam co jest do czego :D) i poustawiac, monitor przykrecilam do stojaka i od razu przestrzen zrobila sie bardzej "moja".
I jedyne, na co moge narzekac, to to, ze akurat moje "biuro" nie ma okna. Wiekszosc wydzielonych przestrzeni znajduje sie po przeciwnej stronie i maja okna. Moje jest jednym z zaledwie czterech bez dostepu do naturalnego swiatla. :/ Poza tym, niestety cale biuro nie ma wydzielonego administratora. Panuje w nim balagan, wiele sprzetow jest sprzed 10-15 lat, a niektore, juz nie dzialajace, walaja sie po katach w pudlach. Nie ma tez wody do picia, poza kranowa, ktorej oczywiscie nie rusze. ;) Zeby sie napic, przepuszczalam ja przez ekspres do kawy. ;) Kiedy juz sie zadomowilam, zaczelam przegladac maile, ktorych mialam 118. :O Zajelo mi to wiekszosc dnia, ale pod koniec udalo sie tez zaliczyc szkolenie. No i dostalam w koncu dostep do Adobe, czyli kolejnego dnia moglam wypisac pierdylion formularzy, ktore przyszly "pilnie", a nie moglam ich otworzyc. Okazalo sie tez, ze kazdy u nas jest odpowiedzialny za troche inne kontrole i ma innego szefa, wiec ma tez swoj wlasny grafik. W biurze, przez caly dzien, napotkalam 4 osoby; jedna przemknela sie cichcem kolo mojego stanowiska pracy. Byla dziewczyna, ktora tez zaczela w tym tygodniu i okazalo sie, ze jej szef powiedzial ze moze pracowac w biurze czy zdalnie, jemu wszystko jedno. Z moim nie mam tak dobrze, bo powiedzial dzien wczesniej, ze mamy pozwolenie na prace zdalna dwa dni w tygodniu. Planuje to skrupulatnie wykorzystac zeby zaoszczedzic na parkingu. ;) Przy okazji okazalo sie, ze w piatki wlasciwie nikt sie w biurze nie pojawia, wiec szybko napisalam do szefa czy ja tez moge pracowac zdalnie. Na szczescie sie zgodzil. :) Jazda do domu zajela mi wieki, bo wracalam wraz ze wszystkimi pracujacymi w stolycy. ;) Dotarlam o 17:12, a na 19 trzeba bylo zawiezc Kokusia na trening koszykowki. Malzonek zawolal ze moze go zawiezc w momencie, kiedy wlasnie otwieralam drzwi, czyli rychlo w czas. :/ Nie siedzialam jednak w czasie treningu, tylko wrocilam do domu. Na pol godziny, ale coz... Po powrocie Nik polecial sie wykapac, a ja cieszylam na perspektywe pracy z domu, tym bardziej, ze pogoda miala byc paskudna.
Piateczek zaczal sie wiec blogim, dluzszym spankiem, bo odpadala mi jazda do biura. Poniewaz potwornie lalo i do tego wialo, rozwiozlam Potworki do szkol, a potem wpadlam do domu i pedem zaczelam logowac sie do sluzbowego kompa. W srode facet dal mi instrukcje jak to po kolei robic, bo podobno jesli zrobi sie zle, moze cie wywalic w wlasnego laptopa i dopiero sa jaja. ;) U mnie na szczescie obylo sie bez takich potkniec. Dzien minal mi glownie na wypisywaniu formularzy, a takze na godzinnej rozmowie z nowym szefem oraz telefonie na infolinie, bo jedna z aplikacji nie miala zamiaru zaczac dzialac. Problem w tym, ze jako nowy pracownik, do wielu rzeczy nie mam po prostu jeszcze dostepu i niewiadomo czy cos jest nie tak, czy trzeba po prostu poczekac... W kazdym razie, dzien zlecial iscie ekspresowo i ani sie obejrzalam, a ze szkoly dojechal Nik, zas chwile pozniej Bi napisala kiedy moge po nia przyjechac. Odpowiedzialam ze moge w kazdej chwili, ale ze musi wyjsc natychmiast kiedy podjade, bo teoretycznie nadal jestem w pracy. Panna obiecala, ze od razu wyjdzie, wiec po nia podjechalam i na szczescie dotrzymala slowa. Na szczescie high school mamy tak blisko, ze obrocenie w obie strony zajelo mi tylko 10 minut. Komp nawet nie zdazyl mnie wylogowac. ;) Chwile pozniej dojechal z roboty M. wraz z sushi na obiad, ale ja grzecznie konczylam wypisywac formularze i odpowiadac na maile prawie do 17. ;) Mielismy rozpalic w kominku, ale caly czas lalo i potwornie wialo, wiec nikomu nie chcialo sie lazic po drzewo. I tak zlecial mi pierwszy tydzien nowej roboty. Sama jestem ciekawa ile w tej wytrzymam. :D
Milego weekendu!
Sobota, 6 grudnia, zaczela sie jak zwykle zbyt wczesnie, bo wiadomo - praca. Musze przyznac, ze mam coraz wiekszy zal, czy zlosc, na mojego szefa, ze tak zwalil na mnie wszystkie soboty oraz niedziele. Odkad we wrzesniu zaczelam wypuszczac partie, mialam tylko dwa weekendy wolne - jeden, kiedy remontowali w laboratorium podloge, a drugi, kiedy mialam szkolenie, zas instruktor byl u nas od poniedzialku. Poza tym, szefuncio radosnie zrzucil soboty oraz niedziele na moja glowe. I tak, za jakis czas mialam sie wymieniac z kolezanka, ale jej szkolenie idzie w slimaczym tempie. Moge tez brac potem poniedzialek i wtorek wolny, ale co z tego skoro cala rodzina jest w pracy i szkole? I tak nie mozemy nic na te dni zaplanowac... Zanim wyruszylam do pracy, podlozylam Potworkom prezenty od Mikolaja.
Oboje zazyczyli sobie prezenty bardzo podobne. Nik chcial AirPods i na szczescie udalo mi sie znalezc niezla okazje przy Black Friday. Bi chciala, dla odmiany, duze i wygodne sluchawki, a ze te wybrane przez nia byly sporo tansze niz Kokusia, to dorzucilam jej jeszcze ksiazke. Tego dnia spotkalo mnie nie lada zaskoczenie przy wyjezdzie z garazu, kiedy okazalo sie, ze pada snieg i jest juz go warstewka na podjezdzie. Tylko ciezko westchnelam, ze bedzie slisko. I bylo naprawde nieciekawie, ale dojechalam bez problemu. Niestety, kiedy wracalam, snieg nadal padal. Na szczescie nie strasznie mocno, ale wystarczajaco zebym jechala pomalu i ostroznie, niczym stara babcia. ;) W kazdym razie, jak na zwykle spokojna sobote, to nie dane bylo mi poleniuchowac miedzy wypuszczaniem partii. Mialam do zatwierdzenia materialy, odhaczenie koncowej dokumentacji z partii wypuszczonych 2 tygodnie temu (tyle trwa inkubacja probek, zeby pokazac, ze nie zostaly czyms zakazone), a pozniej zaksiegowanie dokumentow. Dodatkowo, chcialam przygotowac papiery na wtorek, bo w poniedzialek szef bedzie sam, a przed nami troche szalony tydzien i chcialam ulatwic mu nieco zycie. Choc sama nie wiem czemu jestem taka mila, bowiem spotkala mnie kolejna irytacja. W piatek bowiem ja, szef, kolezanka oraz kierowniczka laboratorium dostalismy maila z oddzialu mikrobiologii, z wiadomoscia (cytuje): "dostalismy szalke petriego i mamy analize, ale potrzebujemy formularza wysylkowego zeby wypisac raport". Dokladnie tyle, nie mniej i nie wiecej. Wiadomosc przyszla akurat kiedy wypuszczalam jedna z partii, a kierowniczka laboratorium siedziala nieopodal i obie poskrobalysmy sie po glowach, nie wiedzac o ktora szalke chodzi. Skazenia zdarzaja sie u nas bowiem dosc czesto, wiec taka enigmatyczna wiadomosc nic nam nie mowila. Tak jak napisalam, wypuszczalam akurat partie, wiec nie mialam czasu sie nad tym glebiej zastanawiac. Jakis czas pozniej jednak, manager tej kierowniczki (ktorego nie ma na miejscu) wlaczyl sie w maile i napisal zeby jak najszybciej przeslac formularz do oddzialu mikrobiologii. Tu juz sie wkurzylam i napisalam, ze prosze o jakies dokladniejsze informacje, bo z maila nic nie wynika. Mialam ochote dodac, ze nie jestem wrozka ani nie czytam w myslach, ale ugryzlam sie w jezyk (klawiature). Po tym mailu, w koncu przyszla odpowiedz z dokladna informacja o ktora probke chodzi oraz kiedy wyszla z inkubatora i odkryli skazenie. No i fajnie, ale to bylo w momencie kiedy za chwile mialam wychodzic. Jak napisalam wyzej, maile poza mna, otrzymali tez: moj szef, moja kolezanka oraz kierowniczka laboratorium. Stwierdzilam wiec, ze ktoras z tych trzech (!) osob sie tym zajmie. Taaa... Przyjezdzam do pracy w sobote, a tam mail od managera kierowniczki do goscia z mikrobiologii, czy dostal formularz. Odpisal ze nie, wiec manager wyslal maila zeby jutro rano (czyli w sobote) to wyslac. Mail oczywiscie zaadresowany do tych samych osob. Nie wiem czy facet zapomnial ze wysyla go w piatek, wiec kolejnego dnia mial byc juz weekend i mikrobiologia nawet nie pracuje, czy faktycznie chcial zeby bylo to zrobione w sobote, ale wpienilam sie niemozliwie, ze w piatek byly TRZY osoby, ktore tez dostaly tego maila, a przyszly do pracy 4 godziny pozniej ode mnie, wiec z zalozenia zostawaly tyle samo dluzej. I co? Zadnej nie chcialo sie pofatygowac z formularzem? Nawet moja kolezanka nie potrzebuje do tego specjalnej kwalifikacji, a dodatkowo miala na miejscu szefa, ktory mogl jej dac wskazowki. Ostatecznie stwierdzilam, ze moge ten formularz wyslac. Znalazlam go, informacje co do probki mialam i... zorientowalam sie, ze nigdy czegos takiego nie wysylalam i nie wiem czy powinnam wsadzic to w koperte i wyslac poczta (ktorej w sobote nie odbieraja, a nie bede przeciez jezdzic po urzedach) czy mail wystarczy. Moglam zadzwonic do szefa, ale nie chcialm budzic go z taka pierdola, a po drugie przeciez byl dzien wczesniej w robocie i mogl to zrobic. W koncu umylam rece i napisalam do niego maila zeby zajal sie tym w poniedzialek, bo ja nie wiem jak. Moze pomyslal, ze jestem idiotka - blondynka, ale trudno. Niech chlop zajmie sie czyms pozytecznym. ;) Wrocilam do domu o 7 i polozylam sie oczywiscie do lozka, ale tym razem spanie kompletnie mi nie szlo. Przysypialam tylko po pare minut i bardziej sie meczylam. Kiedy ja spalam, Potworki dobraly sie do prezentow mikolajkowych i w rezultacie nic nie slyszeli i trzeba ich bylo szturchac zeby zareagowali, bo wlaczali opcje wyciszajaca. :D W koncu o 9 wstalam, zjadlam sniadanie, wyszykowalam sie i troche ogarnelam kuchnie, po czym trzeba bylo znow wyruszac. Zaczal sie sezon koszykowki i Nik mial pierwszy mecz. Pojechalismy wiec do jego szkoly, gdzie sala gimnastyczna znajduje sie pod ziemia (szkola jest na gorce i tak akurat idzie teren), wiec jest tam ciemnawo i ogolnie jakos tak ponuro. ;) Grali przeciw innej druzynie z naszej miejscowosci, w ktorej Nik ma dwoch dobrych kolegow. Sporo bylo wiec smiechu i wyglupow.
Druzyna Kokusia okazala sie bardzo dobra. Zwykle w kazdej bylo kilku "nowicjuszy", ktorzy dotychczas grali tylko na lekcjach w-f, ale tym razem widac, ze kazdy lubi kosza i potrafi grac. Efektem bylo doslownie "zmiazdzenie" przeciwnikow. Wygrali 37:23. :D Kiedy wrocilismy, M. akura wieszal swiatelka na domu. Poniewaz rok temu okazalo sie, ze polowa swiatelek sie wypalila, w tym roku zakupil nowy sznur. Okazal sie on tak dlugi, ze malzonek opowiadal ze nie wiedzial juz gdzie te swiatelka wieszac. Przeciagnal je wzdluz domu, oplatal w moje hortensje, a na koniec jeszcze owinal balustrade. :D Pozniej byl czas na obiad i chwila spokoju, ale niezbyt dluga, bo oczywiscie jechalismy do kosciola. Po powrocie w koncu moglismy ocenic efekt pracy malzonka i przyznaje ze wyszlo mu to bardzo fajnie.
Poza tym myslimy coraz intensywniej o locie do Polski i stwierdzilismy, ze kupimy Potworkom wlasne walizki podreczne. Mamy nadzieje, ze uda im sie spakowac sporo wlasnych ciuchow, a ja wezme jeszcze dodatkowo jedna wielka walize. W sobote wlasnie M. kupil jedna walizke, ktora przypadla Bi. Polozyl ja na chwile w salonie i predko stala sie poslaniem dla kiciula. ;)
Wieczorem zapalilismy w kominku, z racji ze tylko malzonek zrywal sie rano do pracy. Ta niedziela u nas byla bez produkcji, wiec moglam posiedziec dluzej razem z Potworkami.
W niedziele moglam pospac do oporu i najwyrazniej organizm tego potrzebowal. W sobote zauwazylam wieczorem, ze mam nie tylko podgrazone oczy, ale i straszne worki pod nimi. Poszlam spac przed 23, a w niedziele wylaczylam budzik o 9:30 i spalam jeszcze kolejna godzine. Obudzilam sie z mruczadlem ulozonym miedzy moimi kolanami, jak niegdys, gdy byla malym kociakiem. :)
Kiedy wstalam, szybko zjadlam sniadanie i ogarniajac sie, napisalam do taty zeby wpadal na kawke. Dziadek przyjechal, zrobilam mu bezrobocie, a potem ogladalismy skoki. W miedzyczasie matka uparla sie zeby grac mi na nerwach. Wpadla bowiem na pomysl, ze moze ona by przyjechala na Boze Narodzenie do Zakopanego i przyszla na Wigilie do moich tesciow! Pomysl sam w sobie nie taki tragiczny, ale od razu zaznaczyla, ze moj tesc bedzie musial jej zarezerwowac jakis hotel w poblizu ich mieszkania. Swietnie. Bo moi tesciowie nie maja co robic, tylko martwic sie o obca babe, ktora jak zwykle kombinuje. Moja matka co roku na Swieta ma jakies odchyly i nieraz doprowadzala moja siostre do lez, bo wymyslala: przyjade, nie przyjade, musicie przyjechac w I dzien swiat, musicie zostac na noc, nie przyjezdzajcie, nie chce was widziec, i tak w kolko. Siostra jedzie na Wigilie do swoich tesciow, ktorych moja matka doskonale zna, widuja sie na wszystkich rodzinnych imprezach, na swieta, kiedys odwiedzala ich w domku nad jeziorem, itd. I jest do nich rowniez zaproszona! I co? Nie pojedzie, bo albo ich akurat nie lubi, albo czuje sie przy nich jak "uboga krewna". Ale co Boze Narodzenie ma "depresje" i czuje sie samotna. Tylko nie widzi ze to z wlasnej winy. I zeby nie bylo; to nie tak ze ona chcialaby zeby siostra z rodzina przyjchala do niej, nie! Ona upiera sie, ze N. MUSI zrobic Wigilie u siebie, zeby ona mogla przyjechac do niej! Czego siorka nie chce, bo wiadomo, to burdel na kolkach, chaos i stanie przy garach. A ze tesciowie zapraszaja, to chetnie korzysta. A ze w tym roku my mamy byc w Polsce, to matka wymyslila, ze sie wprosi do moich tesciow, ludzi, ktorych widziala tylko raz w zyciu, na moim slubie, 13 lat temu! Nie mowiac juz o tym, ze zrobila wtedy koszmarne pierwsze wrazenie. Nie wiem kto pamieta tamte posty, gdzie obrazila sie ze zaprosilam jedna z ciotek, odgrazala, ze na slub nie przyjedzie, domagala sie zebym zaprosila jej przyjaciolke, a na koniec wymyslila ze chce wracac nastepnego dnia i ktos MA ja odwiezc do Krakowa na lot o 8 rano!? Na moich tesciow zadarla nosa, caly czas przesiadywala z moim wujkiem z Niemiec i nie wiem czy zamienila z nimi wiecej nic kilka zdawkowych zdan. Ale oni teraz maja jej szukac hotelu i przyjmowac na Wigilie... :/ Nie mowiac juz o tym, ze gdziekolwiek by nie byla, mamuska zawsze musi byc w centum uwagi, wszystko musi sie krecic wkolo niej i choc twierdzi ze ona bedzie sobie siedziec w hotelu, to taaa, juz to widze. Zaraz bedzie wydzwanianie: a przyjdz do mnie, a co bedziesz tak siedziec u tesciow, a choc pojdziemy na spacer, a przyprowadz dzieciaki, itd. Kiedy zas odmowie, bedzie wielka obraza. My zas (troche samolubnie, przyznaje) chcielibysmy sami polazic po zasniezonym Zakopanem, wziac dzieciaki na narty, dziadki chca tez zwyczajnie spedzic czas z wnukami, a moja mamuska bedzie na wszystko marudzila, ze po co, ze ona specjalnie przyjechala, itd. Juz ja dobrze znam... Niestety, na moje delikatne, dyplomatyczne dopytywanie co z Wigilia u tesciow mojej siostry i czy potem sie spotkaja w Swieta, dostalam odpowiedz, cytuje: "A, rozumiem, czyli mnie nie chcesz.". I buch, juz mamy obraze majestatu! :O Niedzielny wieczor spedzilismy spokojnie, grzejac dupki przy kominku. Malzonek i dzieciaki szykowali sie na kieracik, a ja cieszylam na kolejny dzien wolny. :)
Poniedzialek zaczelam o 6:50, zeby wstac zanim Potworki wychodzily do szkoly. Tego dnia mielismy -6 stopni, przy ostrym wietrze, sprawiajacym ze odczuwalna wyniosla -12. :O Stwierdzilam wiec, ze skoro mam wolne, to zawioze dzieciaki do szkol. Bi miala szanse pojechac z sasiadka, ale Nik musialby sterczec na przystanku. Najpierw jednak sam sie wahal, bo bal sie, ze odwozac najpierw dziewczyny (zaproponowalam oczywiscie sasiadce, ze wezme jej corke), spoznie sie do jego szkoly. A musialam odwiezc je pierwsze, bo zaczynaja juz o 7:28, zas u niego maja niby byc o 7:40, ale lekcje oficjalnie rozpoczynaja sie o 7:48. W koncu jednak stwierdzil, ze zaryzykuje. ;) Odwiozlam wiec najpierw panny, a potem Mlodszego, gdzie dojechalismy rowniutko o 7:30, wiec mial spory zapas czasu. Wrocilam do domu i stwierdzilam, ze sprobuje sie jeszcze zdrzemnac, bo w nocy juz musialam jechac do roboty. Polozylam sie i juz przysypialam, kiedy dostalam wiadomosc od M. :/ Chwile pozniej zaczelo mi sie robic cieplutko i odplywalam, kiedy... wibracje oglosily, ze dzwoni telefon! No cholera jasna! :/ Telefon okazal sie niestety z tych, ktore musialam odebrac, a pozniej zejsc na dol szukac dokumentow. To oczywiscie sprawilo, ze rozbudzilam sie kompletnie, a ze jak skonczylam rozmowe zrobila sie praktycznie 9:30, wiec uznalam, ze nie ma sie juz co klasc. Dzien zlecial na typowym domowym ogarnianiu.
Wrocil ze szkoly Nik, a po Bi musialam jechac, ale na szczescie juz o 15:15. Ogolnie to mogla sobie w ogole odpuscic zostanie dluzej, bo na 17:50 musiala byc spowrotem w szkole. W domu, wiadomo, co chwila jest cos do roboty, wiec czas szybko zlecial.
Zawiozlam panne do szkoly, na probe generalna przed koncertem. Swoja droga, to powinni zrobic to w czasie lekcji (jak w poprzednich szkolach), albo zaraz po, a nie na wieczor. Tym bardziej, ze dyrygentka rozpisala grafik (sa rozne grupy grajace razem lub oddzielnie) i wyszlo, ze calosc potrwa do 20:45! :O Bylo mi to bardzo nie w smak, bo przeciez chodze o 21 spac, ale na szczescie sasiadka zoferowala, ze dziewczyny odbierze. Pozniej okazalo sie jednak, ze skonczyli juz o 20:15, wiec w sumie moglam po Bi jechac. ;) Po powrocie panna narzekala, ze taka jest zmeczona, a niestety, kolejnego dnia czekal ja juz wlasciwy koncert, a wiec powtorka z rozrywki...
We wtorek niestety wolne sie skonczylo i trzeba sie bylo zerwac o polnocy i ruszac do pracy. Mielismy -11 stopni i cieszylam sie, ze woze tylek samochodem, bo w dzien nie mialo byc duzo lepiej. ;) W pracy, bez pomocnikow, mam teraz caly czas bieg. Jak nie wypuszczam partii, to caly czas cos zatwierdzam, cos ksieguje, cos sprawdzam, albo drukuje dokumenty na kolejny dzien. Tego dnia ponownie spotkala mnie irytacja, bo akurat wypuszczalam jedna z naszych partii, kiedy facet of produkcji poprosil o dokumenty do partii klienta. Zagladam do segregatora gdzie trzymamy wszystkie papiery na kolejne partie - nie ma. Zajrzalam na liste wydanych dokumentow - nie ma. Stwierdzilam, ze szef musial byc zajety i nie zdazyl albo zapomnial. Weszlam na program do wydawania numerow seryjnych, a ten wydal mi automatycznie nr. 7. Zazwyczaj mamy partii 5, gora 6, chyba ze cos pojdzie nie tak i trzeba powtorzyc. Tego dnia jednak jeszcze nic takiego sie nie zadzialo. Zrozumialam, ze szef jednak musial wydac dokumenty, ale niewiadomo co z nimi zrobil. Mialam juz jednak numer 7, wiec wydrukowalam wszystkie dokumenty i podbilam, zeby produkcja juz je miala. Dopiero jakas godzine pozniej odkrylam tamte papiery szefa, w stosie dokumentow na stole w laboratorium. I sie wpienilam. Kiedy bowiem przychodze w nocy, stol jest zawsze zawalony jakimis przypadkowymi formularzami, kartkami samoprzylepnymi, dlugopisami, pieczatkami, pudelkami i Bog wie czym jeszcze. Z takimi "swinkami" pracuje. Wszedzie zostawiaja burdel na kolkach. Prace zaczynam wiec od ogarniecia swojego stanowiska. Odkladam przybory biurowe do koszyczka (ktory lezy na tym stole!), pudelka do magazynu, to co wyglada na smieci wyrzucam, a wszelkie papiery odkladam na schludny stosik, bo nie wiem co komu jest potrzebne. I tak co noc! No i tego dnia okazalo sie, ze dokumenty (zreszta nie wydrukowane w calosci) walaly sie przypadkowo po stole, a ja je zgarnelam na bok, nie patrzac dokladnie co to jest. Super... Pomogloby jednak gdyby szef cos napisal. Tyle ze on sam potem przyszedl i ich szukal, bo nie byl nawet pewien czy je wydrukowal!!! :O W kazdym razie, noc minela ekspresowo, pojechalam do chalupy, a tam na dzien dobry okazalo sie, ze Maya znow ma po czyms rewolucje zoladkowe! Po prostu nie ma nic lepszego niz powrot z nocnej zmiany i koniecznosc sprzatania psich odchodow. :/ Kiedy juz to ogarnelam, a potem nieco kuchnie, bo potworkowym sniadaniu wyglada jakby przeszlo przez nia tornado i zjadlam sniadanie, walnelam sie spac. Niestety, pospalam 1.5 godziny i obudzila mnie... Maya, ktora biegala na dole i piszczala. Zerwalam sie, bo wiedzialam, ze znow ja goni i jak nie wyjdzie, to bede miala kolejne sprzatanie. Pies polecial i nie wracal cale wieki, za to przylecial kot, ktorego wypuscilam wczesniej. Pozniej wrocilam oczywiscie do lozka, ale bylam tak rozbudzona, ze nie moglam zasnac. Nie pomagalo, ze Oreo probowala dostac sie do mojej sypialni i uderzala drzwi, ktore stukaly o framuge, a potem lazila po pokojach i slyszalam wyraznie, ze cos sie przewrocilo lub spadlo. :/ Meczylam sie tak dwie godziny, od czasu do czasu przysypiajac po kilka minut, ale w wiekszosci przewalajac sie z boku na bok. W koncu sie poddalam, tym bardziej, ze trzeba bylo jechac po Bi. Rano znow mielismy -10 i sasiadka zawiozla dziewczyny, ale to oznaczalo, ze musialam panne odebrac. Nooo, nie musialam, ale inaczej szla by pieszo przy -3 stopniach w samej bluzie, bo przeciez kurtka parzy. ;) Poniewaz zas wieczorem miala koncert, chciala ze szkoly wrocic nieco wczesniej niz ostatnio, zeby miec troche czasu na odpoczynek, zjedzenie i odrobienie lekcji. Szybko sie wiec zebralam i udalo mi sie dotrzec do szkoly o 15:25. W domu, panna miala nieco ponad 2 godziny, po czym na 18 zawozilam ja spowrotem do placowki. Nie rozumiem dlaczego tak wczesnie skoro koncert zaczynal sie o 19, ale ze mieszkamy tak blisko, to odwiozlam ja i wrocilam do domu.
Posiedzialam z chlopakami, a pozniej oni wychodzili na basen/silownie, a ja jechalam na koncert corki. Jak to z M. bywa, nie mial ochoty sluchac jak dziecko gra. Ojciec roku. :/ A grali pieknie! Cala orkiestra dzieli sie na kilka grupek i Bi jest oczywiscie w tej najslabszej, ale tak to bywa jak rodzice nie funduja prywatnych lekcji, a dzieciakowi nie chce sie cwiczyc. Panna nawet ostatnio (bardzo wygodnie) zostawia skrzypce w szkole, wiec nie mam jak jej gonic do cwiczen. :/ Nawet jednak ta najslabsza grupa grala pieknie, bo wszystkie te dzieciaki zaczely w II klasie, a teraz sa minimum (w high school wszystkie roczniki graja razem) w IX, wiec lata cwiczen robia swoje.
Wiekszosc zagrala bardziej klasyczne i mniej znane kawalki, chociaz jedna z bardziej zaawansowanych grup miala w repertuarze "Cicha Noc" i wyszlo im to przepieknie. Na koniec zas, cala orkiestra zagrala wspolnie "All I want for Christmas" i taki zywy, wesoly kawalek byl swietnym zakonczeniem. :) Wszystko skonczylo sie tuz przed 20, ale oczywiscie zanim mlodziez wyszla, zanim czlowiek doszedl do auta i dojechal do domu, zrobila sie 20:10. Z braku konkretniejszego snu bylam tak wykonczona, ze tylko szybko cos przekasilam i pomaszerowalam do lozka. Dzieciaki sie jeszcze na dole ogarnialy, ale ja nie mialam juz sily na nich czekac.
W srode wstalam nawet rzeska, ale w pracy szybko przekonalam sie, ze zmeczenie mnie dogania. Oczy mnie bolaly i ciagle ziewalam. Zreszta nie ja jedna. Cale laboratorium jakies sniete bylo. Moze cos bylo w powietrzu bo na popoludnie zapowiadali deszcz. ;) Nocka zleciala oczywiscie niemozliwie szybko. Troche udalo mi sie "podszkolic" kolezanke. W cudzyslowiu, bo oficjalnie nikogo nie moge trenowac przed ukonczeniem roku od zatrudnienia. Tyle, ze tu chodzilo o taki durny program do inwentaryzacji, w ktorym trzeba przed egzaminem przejsc wszystkie kroki wedlug instrukcji. Instrukcja jest niemozliwie zagmatwana, a na dodatek wszyscy musza najpierw przejsc czesc dla laborantow i dopiero pozniej ta dla kontroli jakosci. Kazdy lapie sie za glowe kiedy musi to zrobic po raz pierwszy i nikt potem nie pamieta gdzie i po co musi kliknac. Wszystkie komendy ten program ma bowiem "z kapusza" wyjete i jak nie wiesz, to w zyciu sie nie domyslisz o co chodzi. Oficjalnie jednak ma sie kwalifikacje. Musialam tylko kolezance jeszcze raz pokazac co ma robic, bo dla nas - kontroli jakosci, to jest doslownie 5 klikniec. :) Przynajmniej teraz bedzie mogla sama zatwierdzac materialy, bo nieraz magazyn peka w szwach, laboranci pilnie czegos potrzebuja i czlowiek miedzy innymi obowiazkami jeszcze probuje na wariata to ogarnac. :/ Wrocilam do domu, ale jak na zlosc nie moglam isc spac, bo o 11 musialam polaczyc sie na meeting. Ten potrwal 45 minut i w koncu moglam walnac sie do lozka. :) Zbieralo sie na deszcz i bylo ponuro i ciemnawo, wiec spalo mi sie rewelacyjnie, choc po niecalych 3 godzinach obudzil mnie pecherz i niestety spanie sie skonczylo. :( Na telefonie mialam wiadomosc od Bi zebym odebrala ja najszybciej jak moge (rano znow pojechala z sasiadka), wiec nie bylo nawet jak sprobowac jeszcze dospac. A potem sie wkurzylam, bo zerwalam sie, migiem ogarnelam i polecialam do szkoly, wyslalam pannie wiadomosc, ze jestem i czekalam... 9 minut! Powiedzialam smarkuli, ze kolejnym razem, jesli minie 5 minut a jej nie bedzie, to odjezdzam, a ona moze wrocic piechota. :/ Z innych srodowych wiadomosci, to przyszedl raport semestralny Kokusia. Ogolnie nie ma na co (zbytnio) narzekac, bo ma tyle samo B, co A.
Trzeba jednak dodac, ze te A sa glownie z przedmiotow jak sztuka czy w-f. :D Jedynie nauki scisle (science) maja jakies wieksze znaczenie. Po przebojach z rozszerzona matma u Bi, jestem z Mlodszego dumna, ze ma B i to bez chodzenia do nauczycielki zeby cos dodatkowo wytlumaczyla. Co ciekawe, Nik wydaje sie lekko rozczarowany wlasnymi wynikami, ale sorry, ma to na co sobie (nie)zapracowal. Najwazniejszym jednak faktem tego dnia bylo to, ze mielismy 10 grudnia, czyli kawaler konczyl 13 lat! :) Zgodnie z nasza mala, rodzinna tradycja, M. po drodze kupil ulubione ciasto Kokusia i po obiedzie zaspiewalismy mu Happy Birthday i zdmuchnal swieczki.
Prezent dostal malo wyszukany, bo karte (a raczej kart-y, bo chcialam kupic jedna na $100, ale nie bylo i musialam wziac dwie po $30 i dwie po $20 :D) podarunkowa do Steam, czyli strony, z ktorej moze sobie sciagac gry komputerowe. Tego dnia M. i dzieciaki zostali w domu, Bi nie miala w koncu zadnych koncertow ani przygotowan, skorzystalam wiec i ogarnelam dwa prania, a potem zagniotlam ciasto na pierniczki. To na szczescie musi polezakowac w lodowce, bo na pieczenie juz nie starczylo czasu, ale Nik i tak byl przeszczesliwy, bo dopraszal sie o nie chyba od miesiaca. ;)
Czwartek to znow niczym dzien swistaka, pobudka o polnocy i do roboty. Tam ten sam schemat: wypuscic trzy partie, a w miedzyczasie cos ksiegowac. Szkoda, ze nie mielismy nowych materialow do zatwierdzenia, bo jeszcze raz pokazalabym kolezance. Po wypuszczeniu trzeciej partii, szybko podrukowalam dokumenty na kolejny dzien i "ucieklam" do domu. Po poludniu bylam umowiona z Maya do weta, a kiedy rezerwowalam wizyte kilka tygodni temu, najpozniejsza byla o 14:45. Nie bylo mi to zbytnio wsmak, ale coz. Postanowilam wyjsc tego dnia jak najszybciej sie uda (i tak zrobila sie prawie 8 rano), zeby w domu szybko cos zjesc i sie polozyc. Zwykle jeszcze ogarniam zmywarke oraz naczynia w zlewie, ale tym razem tylko szybko zjadlam i polozylam sie do lozka. Oczywiscie, jak na zlosc, jak nie moglam za dlugo spac, to spalo mi sie wysmienicie i brutalnie zerwalam sie z budzikiem. ;) Wstalam, ogarnelam sie, ale zjesc juz nie mialam czasu. Szybko tylko pozarlam banana, zeby zagluszyc burczenie w brzuchu. :D Wypuscilam psiura na dwor (okazalo sie, ze niepotrzebnie), zapakowalam do auta i pojechalysmy. U weta przyjeli nas od razu, tylko co z tego, skoro po kazdej krotkiej rozmowie, czy badaniu, zostawiali mnie z psem na kilkanascie minut w sali zabiegowej. Przyjechalam rowniutko na czas, a wyszlam o... 15:51. :O
Panie oczywiscie zabraly Maye na tyl zeby pobrac jej krew i mocz i ostrzeglam ze ona strasznie dramatyzuje i ostatnio skonczyla w kagancu. Slyszalam potem skowyt i szczekanie zza drzwi, ale pies wrocil bez kaganca. Panie powiedzialy, ze taki protest byl tylko przy zagladaniu "pod ogon", a na uklucie nawet nie zareagowala. Niestety, okazalo sie ze pecherz miala pusty i nie udalo im sie pobrac moczu. Tak jak kiedys, dostalam tacke oraz buteleczke i mam sprobowac "zlapac" probke. :D Ale czy to nie ironia? Pies gdzie lezy, tam posikuje. A jak potrzeba probki moczu, to nagle nie ma nic... Jesli o to posikiwanie chodzi, wreszcie trafilam na pania doktor (tam sie ciagle zmieniaja), ktora wysluchala ze obecne tabletki praktycznie nie pomagaja. Przeliczyla dawke w stosunku wagi psa i stwierdzila, ze dostaja juz maksymalnie. Skoro te nie pomagaja, przepisala cos nowego - hormonalne, z estrogenem. Problem z trzymaniem moczu bowiem czesto dotyczy wysterylizowanych suk i ma podloze hormonalne. Musze zamowic nowe tableteczki i zobaczymy. Niestety, nowa terapie sprobuje juz raczej wdrozyc po powrocie z Polski, bo musze ja obserwowac uwaznie przez 2 tygodnie i wrocic potem do weta, a przeciez nas nie bedzie. Nie bardzo ufam mojemu tacie (ktory bedzie sie opiekowal psem) ze to ogarnie. Wrocilysmy z Maya do domu i biedny, straumatyzowany pies przespal reszte popoludnia i wieczor. :D Fajnie by bylo juz klapnac na kanape, ale niestety Nik mial trening koszykowki. Na szczescie w tym tygodniu juz normalnie - na 19. W dodatku M. sie zlitowal, bo wczesniej sie wykapalam i mialam nadal wilgotne wlosy i zawiozl syna, a ja go potem odebralam. A po powrocie wiadomka - szybko cos zjesc i lulu. ;)
A w piatek powtorka z rozrywki, czyli pobudka o polnocy i do roboty. Bylo -5 stopni, z odczuwalna -8, wiec cieszylam sie, ze znow moge parkowac zaraz pod budynkiem. ;) W pracy dzien minal jak zwykle szybko. Mialam szczescie, ze przez caly tydzien wszystkie partie przechodzily bez problemu. Moglam tez troche podszkolic kolezanke, bo w piatki przychodzi "weekendowa" dziewczyna, ktora zwykle sklada fiolki do produkcji. Trzeba sprawdzic kazda po kolei. Tym razem zlozyla (czyli powbijala odpowiednie filtry oraz igly) dwa rodzaje. Jednego bylo fiolek 20, a drugiego... 70. :O Troche nam wiec zeszlo... Poza tym przyszly sterylne fartuchy uzywane w produkcji, a z jakiegos powodu to jedyny material, ktory sprawdzamy poza systemem. Moglam wiec tez pokazac jej co i jak. Przygotowalam papiery na weekend oraz poniedzialek, pozegnalam sie i pojechalam. Niestety, jak to w piatek, pognalam najpierw na zakupy. Zanim obrocilam, dotarlam do domu, rozpakowalam torby i w koncu cos zjadlam, zrobilo sie po 12. Polozylam sie o 12:30 i obudzilam sie kiedy o 14:50 Nik dotarl do domu. Za duzo tego spania wiec nie mialam. :/ Kiedy wstalam mialam juz wiadomosci od Bi, pytajacej czy po nia przyjade. Pozniej jednak panna zdecydowac sie nie mogla o ktorej i ostatecznie stanelo na 16:15. Tym razem Starsza wyszla ze szkoly jak tylko podjechalam; nie zdazylam nawet wyslac smsa ze jestem. :D Przez to spanie oraz jazdy po corke, bylam tak zakrecona, ze zaczelam skladac i wstawiac prania, ogarnialam zmywarke i bylo juz po 18, kiedy przypomnialo mi sie, ze mialam... piec biszkopt na tort Kokusia! :O Na ta niedziele zaprosilismy bowiem dziadka oraz chrzestnego... No coz... Na szczescie biszkopt miesza sie szybko, a potem juz "sam" sie piecze. Nik dopytywal o pierniczki, ale juz nie mialam na nie sily. :/ Poniewaz na noc szedl siarczysty mroz, a w dodatku paskudnie wialo, wiec napalilismy w kominku zeby zrobilo sie przytulniej. I tak wieczor migiem zlecial.
Na koniec wrzuce Wam fote szkolna Kokusia. Zdjecia przyszly juz jakis czas temu, ale na smierc zapomnialam pokazac. To niesamowite jak on sie zmienil i jak powaznie juz wyglada. Moj maly chlopiec, chlip... ;)
Nie wiem kiedy zlecial kolejny rok i ponownie obchodzimy urodziny najmlodszego czlonka rodziny. :)
13
Zastanawiam sie o czym w sumie pisac, bo poza szalonym wzrostem, Nik az tak sie przez ten rok nie zmienil. Jak wysoki jest, bede wiedziec po bilansie (w kwietniu...), ale praktycznie zrownal sie ze mna, a mam prawie 170 cm. Stope ma od mojej wieksza... Nawet dlonie ma wieksze. :D Siostre juz dawno przerosl, czego ona nie moze przebolec, bo przeciez przez cale dziecinstwo byla zawsze wyzsza. ;) Przez to, ze Nik tak rosnie, jest oczywiscie chudy jak tyczka, bo jak tu nabrac masy kiedy sie ciagle ciagnie w gore. :) Zebiszcza ma juz (chyba) wszystkie stale, choc jeden uparty mleczak tkwi nadal, a za nim rosnie sobie juz staly zab. Na czole ma mnostwo drobniutkich wypryskow, ale poza tym tradzik go zbytnio nie atakuje.
Mamy poprawe jesli chodzi o higiene osobista. Nie musze juz gonic panicza pod prysznic. Sam idzie i to po kazdym basenie. Twierdzi, ze chce umyc wlosy z chloru, ale zapomina i caly sie kapie. :D Odkad zaczelam ta prace, zmuszony byl tez sam pakowac sie do szkoly, pamietac o przekaskach, ladowaniu kompa, itd. To zaowocowalo ogolnie wieksza samodzielnoscia i kawaler nagle sam pamieta tez o kolacji, a ta to ostatnio jajka - albo smazone, albo jajecznica.
Jesli chodzi o szkole, to zaczelo mu w tym roku jakby bardziej zalezec. Nie idzie jednak za tym wieksze przylozenie sie, a przynajmniej ja tego nie zauwazam. Nik marudzi, ze znow dostal B a liczyl na A, tyle ze przy Bi widzialam to sleczenie w papierach i kompie, a u niego tylko minimalne, wiec czego oczekuje? ;) Ogolnie jednak z ocen na semestr nie mial ani jednej C, ze o nizszej juz nie wspomne, wiec w sumie nie ma powodow do narzekania.
Jak na nastolatka (teraz juz "pelna geba" bo thirteen zobowiazuje ;P) przystalo, coraz czesciej ma swoje humory i foszki. Zawsze byla z niego maruda, ale teraz odpyskowuje i wkurzony idzie do swojego pokoju, jesli cos mu nie podpasuje. Nadal jednak przychodzi i przeprasza kiedy ochlonie, najczesciej tlumaczac ze byl... glodny. :D Wiadomo, Polak glodny to zly, choc Nik raczej okresla siebie jako "hangry", czyli polaczenie hungry oraz angry. :D
Nadal plywa i ostatnio jezdzi bez szemrania na treningi. Widzial jaki wycisk dostala Bi w szkolnej druzynie, a ze sam tez planuje dolaczyc do zespolu w high school, to zawzial sie zeby zbudowac jak najlepsza forme. Ponownie zdecydowal sie tez zima grac w koszykowke. To juz bedzie prawdopodobnie ostatni raz, bo rekreacyjne sporty organizowane przez miasto koncza sie na middle school. W przyszlym roku musialby startowac do szkolnej druzyny, ale na to twierdzi, ze jest za slaby. ;)
Jakos ostatnio zapalal miloscia do naszego psiura. Wypuszcza Maye (twierdzac, ze "biedny" piesek musi sie zalatwic, nawet jesli dopiero co byl ;P), biega z nia po ogrodzie, rozdaje przysmaczki i caly czas powtarza ze ma nadzieje ze bedzie zyla jak najdluzej. Za to kota zwykle omija z daleka. ;)
I to chyba by bylo na tyle. Wzrost i waga jak zwykle po bilansie. ;)
Sto Lat Synku! Rosnij, ale pozostan z tym wrazliwym, przymilnym charakterem!!!
Sobota, 29 listopada, zaczela sie, nie zgadniecie... praca! :D O tyle fajniej, ze w weekendy moge pospac do 1:40 zamiast zrywac sie o polnocy. No ale, tak czy srak, to nadal pobudka o nieludzkiej porze. Razem ze mna zerwal sie M., ktory stwierdzil, ze i tak juz nie zasnie, wiec woli pojechac do pracy. ;) Kiedy wyszlam z sypialni, zobaczylam przez szpary w drzwiach u Kokusia, ze pali sie u niego swiatlo. Szykowalam sie zeby go solidnie opiep**yc ze jeszcze nie spi, ale okazalo sie, ze po prostu zasnal przy zapalonym swietle. Co tez w sumie oznacza, ze siedzial tak dlugo, ze byl nieprzytomny ze zmeczenia i po prostu padl, nawet nie zauwazajac, ze przy glowie swieci mu lampa... W robocie niestety nie mialam jak odpoczac miedzy wypuszczaniem partii, bo na poniedzialek laboratorium pilnie potrzebowalo zatwierdzenia czesci materialow. Musialam sie wiec tym zajac, czy mialam ochote, czy nie... Wrocilam do domu o 7 i polozylam sie szybko spac, ale zasnac bylo mi ciezko i przysypialam po 10 minut. Kiedy o 9:30 zadzwonil moj budzik, chcialam jeszcze "polezec" i... obudzilam sie o 10:28. :D Kiedy wstalam, akurat dojechal z pracy M. W poprzednim poscie pisalam, ze na Black Friday i weekend po nim, nie planuje jezdzic po sklepach. Coz, okazalo sie, ze nie bylo mi dane dotrzymac slowa. ;) Juz pisalam, ze w piatek pojechalismy szukac butow do koszykowki dla Kokusia. W sobote zas, M. wpadl na pomysl zeby pojechac do innego sportowego sklepu, popatrzec za butami narciarskimi dla Bi. Wypad okazal sie porazka, bo okazalo sie, ze w sklepie przeceny na "czarny piatek" mieli, ale na takie rzeczy jak kurtki, a nie powazny sprzet. :/ Panna przymierzyla dwie pary, ale kiedy za jedne zaspiewali $499, a M. w tym czasie znalazl na Amazonie identyczne za $179, to szybko podziekowalismy i pojechalismy.
Jedyna zaleta bylo, ze przynajmniej zmierzyli Bi porzadnie stope, bo wczesniej zastanawialo mnie dlaczego ma buty w tym samym rozmiarze, co ja, skoro stope ma o 1.5 rozmiaru mniejsza. ;) Okazalo sie, ze faktycznie panna poprzednie buty miala za duze. Ostatecznie jednak w necie wybrala sobie zupelnie inne niz te przymierzone i $240 nie nasze, choc to i tak niezla cena. Ciekawe tylko czy jak przyjda, wszystko bedzie ok, bo juz kiedys zamawialam Kokusiowi crocs'y i najpierw przyszly o dwa numery za male, potem o jeden numer i dopiero za trzecim razem przyslali poprawne. :D W domu mielismy 1.5 godziny na obiad i dychniecie, po czym jechalismy do kosciola. Po powrocie planowalam upiec jakies ciasto bo w niedziele przyjezdzal tata. Ostatecznie jednak stwierdzilam, ze w minionym tygodniu pieklam 3 razy i po prostu mi sie juz nie chce. Mielismy jakies kupne ciastka, paluszki, chipsy... Bylo czym poczestowac seniora. ;) Zamiast tego, wzielam prysznic i spedzilam wieczor na relaksie.
W niedziele ponownie wczesna pobudka. W pracy wszystko poczatkowo szlo ok, poza tym, ze jeden chlopak spoznil sie 20 minut. A wlasciwie to duzo wiecej, bo kolezanka skarzyla sie, ze laboranci powinni w weekend przyjezdzac godzine przed wypuszczeniem partii, bo jest ich tylko dwoje, wiec musza odhaczyc sami wszystkie zadania, ktore sa do zrobienia przed i po testach. Tymczasem, kiedy przyszedl, juz wypuszczalismy partie, a testami musiala zajac sie kobitka, ktora miala w tym czasie przygotowywac odczynniki. Tych oczywiscie nie przygotowala, a pozniej wzruszyla ramionami, ze jest zmeczona (tak naprawde to pewnie wku*wiona) i pojechala. Mnie zas chlop z produkcji poprosil zebym zostala i zatwierdzila te odczynniki, kiedy on je przygotuje. Probowalam przekonac go, ze ktos z kolejnej nocnej zmiany moze je przygotowac, a moj szef zatwierdzic, ale podobno potrzebowali je na sam poczatek zmiany i nie bedzie komu ich potem "przyklepac" w systemie. Szlag. :( Rada nie rada, zostalam, choc zgrzytalam zebami ze zlosci, bo ostatecznie, zeby nieco przyspieszyc, pomagalam facetowi przyklejac etykiety na fiolki, tymczasem spoznialski dupek zabral sie i... pojechal do domu! Nawet nie spytal czy moze jakos pomoc! Zeby bylo "lepiej", tej nocy zjawila sie niespodziewanie kierowniczka laboratorium, zeby obejrzec jakies czyszczenie w ramach wlasnego szkolenia. Nie zainteresowala sie jednak zupelnie tym jak idzie, co zostalo zrobione, a co nie i dlaczego... nie mowiac juz o propozycji pomocy. Przyjechala na moze 45 minut, obejrzala co musiala i zwinela sie do domu! :O Tymczasem facet od produkcji zostal dluzej i ja tak samo. Zamiast juz o 5 byc w domu, dotarlam do niego o 6:30. Korcilo mnie zeby opisac w mailu ta cala sytuacje i wyslac go nie tylko do mojego szefa (bo to typ, ktorego malo co interesuje), ale tez do kilku innych managerow, w tym szefa owej kierowniczki. Ta niedziela pokazala bowiem po raz kolejny, ze poza facetem z produkcji (starszym i jedynym, ktory pracuje tam wiele lat), wszyscy tu maja klapki na oczach i widza tylko swoj kawalek obowiazkow. Nie ma pracy zespolowej, gdzie kazdy interesuje sie czy wszystko zostalo zrobione i czy mozna jakos pomoc i ulatwic zycie kolegom ze swojej oraz kolejnej zmiany. W kazdym razie, wreszcie wrocilam do domu i od razu zapakowalam sie do lozka. Snu zostalo mi jednak nie tak wiele, bo budzik nastawilam na 9:30 i tym razem bylam zdeterminowana zeby nie spac dluzej.
Dzien wczesniej chcialam odkurzyc i pomyc podlogi na gorze, a takze zagonic Potworki do ogarniecia swoich katow, ale przez odsypianie zmiany, a pozniej wyprawe do sklepu narciarskiego, nic oczywiscie nie zrobilam... Zawzielam sie wiec, ze odhacze to w niedziele. To jednak jest dzien kiedy wpada moj tata, a do tego po poludniu bylam umowiona do weta z kotem, wiec chcialam wstac w miare wczesnie, zeby szybko ogarnac sprzatanie zanim zjawi sie dziadek. Zmusilam sie wiec do wstania zaraz po dzwonku budzika, szybko zjadlam sniadanie i ogarnelam sie nieco, po czym chwycilam za odkurzacz. O dziwo, Potworki tez odkurzyly u siebie bez marudzenia, a Nik nawet zaofiarowal ze umyje podloge na calej gorze. Poza pokojem siostry oczywiscie. Az tak mily to nie jest. :D Przyjechal dziadek i jak zwykle posiedzielismy i pogadalismy o pierdolach i obejrzelismy powtorke sobotnich skokow narciarskich, bo niedzielne odwolali. ;) Przed godzina 15 musialam sie zbierac do weta, wiec moj tata pojechal do domu. Bi zabrala sie oczywiscie ze mna. Mialysmy szczescie i jakas rodzina akurat wyszla, wiec z marszu zostalysmy przyjete. Zawsze to mniej stresu dla kota, ktory skulil sie w transporterze, jakby chcial zniknac. :D Tutaj tez spotkala mnie lekka irytacja (cos ostatnio duzo sie irytuje ;P) bo pani doktor nagle wyskoczyla ze szczepionka przeciw kociej bialaczce, bo to wazne przy wychodzacym kocie. Oreo ma prawie 3 lata, a jakos wczesniej nikt tej szczepionki jakos szczegolnie nie sugerowal. No ale fakt, ze kot wychodzi, ma stycznosc z innymi kotami, ktore szwendaja sie po naszym osiedlu, wiec jak ma ja to dodatkowo zabezpieczyc, to ok. Pani doktor oznajmila, ze najpierw musza zrobic badanie krwi. No dobra, jak trzeba, to trzeba. Nastepnie jednak poinformowala, ze po tym szczepieniu, musze wrocic za 4 tygodnie po dawke przypominajaca. I cale szczescie ze jeszcze nie zaczela kota kluc, bo z marszu zaczeli nas umawiac na... 28 grudnia. Szybko przystopowalam, ze wtedy nas nie bedzie. No dobra, to maja miejsce kilka dni wczesniej. Tlumacze ze wyjezdzamy przed Swietami i wracamy dopiero 6 stycznia. To ona szybko szuka godziny na ten dzien! Stopuje ponownie, mowiac ze 6-ego wracamy, ale w domu to bedziemy pewnie o polnocy. Pani sekretarka zmienila strategie i pyta czy mozemy przyjechac 21 grudnia. W koncu czy to 4 tygodnie, czy 3, co za roznica. :D Mowie ze ok, wtedy jeszcze jestesmy. Tu jednak pani wyskakuje z faktem, ze oni tego dnia nie pracuja i bede musiala jechac do ich filii... ponad pol godziny jazdy od naszego domu. Jesli nie ma korkow, bo wtedy moze sie zrobic prawie godzina. O nie, tu juz w koncu powiedzialam, ze jednak na to szczepienie umowie sie jak wrocimy z wojazy, bo to juz zaczynalo wygladac niczym bieg przez oplotki... A na koniec okazalo sie, ze przy glownym celu mojej wizyty, czyli odebraniu kropelek przeciw pasozytom, pani Oreo nawet nie musiala ogladac. W sumie czlowiek targal kiciula tylko po to, zeby pokazac ze kupuje dla zwierzaka, a nie zeby sprzedac je na czarnym rynku. :D Nasza wizyta potrwala wiec jakies 10 minut, z czego wiekszosc to bylo gapienie sie w kalendarz i proba umowienia mnie niemal na sile na szczepienie, o ktorym wczesniej nawet nie myslalam. :/ Wrocilysmy do chalupy gdzie buzowal ogien w kominku, co bylo szczegolnie przyjemne po mzawce i 5 stopniach na zewnatrz. Reszta popoludnia i wieczor uplynely juz na relaksie. Na wieczor Potworki musialy szykowac sie do szkoly po 4 dniach laby, czym oczywiscie nie byly zachwycone. Za to ja cieszylam sie poczatkiem mojego "weekendu". :)
W poniedzialek pospalam do zawrotnej godziny 7, po czym wstalam zeby pozegnac Potworki wychodzace do szkoly. Bi miala szczescie, bo mama kolezanki ponownie ja podwozila, co jednak oznaczalo, ze po poludniu musialam ja odebrac.
Po odjezdzie dzieciakow, zjadlam, umylam sie i mialam sprzatac na parterze, ale zlapal mnie kompletny brak motywacji. :D Snulam sie po domu bez celu i ostatecznie (jak juz wzielam sama siebie w karby), zamiast zaczac sprzatac o 8, zaczynalam po 10. A potem bylam oczywiscie zla na siebie, ze mam tak malo czasu zeby usiasc spokojnie z kawka. ;) No ale chalupa wygladala duzo lepiej. Naprawde, jak wszyscy jestesmy w domu, balagan generuje sie w kazdym kacie i to w zastraszajacym tempie. Powiesilam tez ponownie karmnik dla ptakow. Mam nadzieje, ze wszystkie niedzwiedzie poszly juz spac. :D Niby dla naszych okolic "bezpieczna" data zeby wywiesic karmniki to 30 listopada, ale wszystko w sumie zalezy od pogody danej jesieni. W kazdym razie, wystarczyla godzina, zeby przy karmniku ptaszydla urzadzaly popas na calego. ;)
Wrocil do domu Nik, a pozniej M., ktory po drodze odebral narty dla Kokusia. Kiedy mierzylismy, wydawalo mi sie, ze beda krotsze, wiec bylam w leciutkim szoku. ;) Nikowi jednak sie bardzo podobaja i dlugosc mu nie przeszkadza.
No i w ten sposob powinny mu starczyc na minimum dwa sezony, a M. stwierdzil ze jak z nich wyrosnie, to on je wezmie. Juz to widze, jak od kilku lat w ogole nie jezdzi... :D Malzonka naszlo na zapiekanki, a w czasie kiedy je robil, ja pojechalam po Bi. Przy okazji odebralam tez jej kolezanke - sasiadke, dzieki czemu mialam sie okazje odwdzieczyc za to ciagle podwozenie Bi ostatnio. Popoludnie szybko zlecialo, a pod wieczor Potworki mialy trening. Malzonek zdecydowal sie pojechac pocwiczyc, wiec zyskalam spokojna godzine, ktora wykorzystalam m.in. na poskladania prania. Tyle z relaksu, choc w sumie mialam wolne, wiec odpoczywalam wczesniej. ;)
Wtorek to praca dla M., a dla mnie kolejny dzien "weekendu". :D Niespodziewanie (choc troche "spodziewanie") wolne dostalo sie tez Potworkom. Juz od kilku dni zapowiadali opady sniegu, ale prognozy, z kilkudziesieciu cm przeszly w kilkanascie, pozniej kilka, a w poniedzialek pokazywaly juz ze w naszej okolicy snieg szybko przejdzie w deszcz i wlasciwie nic nie napada. Kiedy kladlismy sie do lozek, nadal nie przewidywaly niczego spektakularnego i w wiadomosciach zadnych zamkniec szkol nie pokazywali. Oczywiscie Potworki liczyly na cos wrecz przeciwnego, wiec Nik wykorzystal uczniowski przesad i wsadzil pod poduszke... lyzeczke! :D Co ma piernik do wiatraka, nie mam pojecia. Za moich szkolnych czasow, wsadzalo sie zeszyt pod poduche zeby zapewnic sobie pomyslnosc na sprawdzianie. Tu mozna zalozyc, ze notatki z zeszytu, podczas snu, magicznie "przesiakna" do pamieci. Ale lyzeczka zeby dostac snow day? Zupelnie z czapy wyjete... :D Najwyrazniej jednak podzialalo, bo o 5:30 obudzilo mnie bzykniecie telefonu, gdzie sms informowal ze szkoly we wtorek beda w naszej miejscowosci zamkniete. Zastanawialam sie czy nie wstac i nie zostawic wiadomosci dzieciakom, ale nie chcialo mi sie schodzic na dol w poszukiwaniu jakiejs kartki i dlugopisu, a oboje maja telefony wiec moga sami sprawdzic czy cos wskoczylo, wiec sobie odpuscilam. Pozniej okazalo sie, ze moglam jednak to zrobic, przynajmniej dla Kokusia, ten bowiem powiedzial ze wstal, ubral sie i dopiero kiedy zauwazyl ze Bi (ktora przezornie sprawdzila zanim wstala) nadal spi, sprawdzil maile i dowiedzial sie ze maja wolne, wiec wrocil do lozka. :D
Tak czy owak, cala nasza trojka pospala dlugo i blogo. Moj budzik zadzwonil o 9:30, ale za oknem sypalo az milo, w sypialni bylo ciemno i kompletnie nie moglam sie obudzic... Po sniadaniu szybko dosypalam nasion do karmnika, bo ptaszydla juz krazyly, a wszystko zasypal im snieg. Dzien uplywal leniwie.
Pomyslalby kto, ze widok za oknem zmotywuje do ubrania choinki i udekorowania chalupy, ale zamiast tego, przez niskie cisnienie, chcialo mi sie spac i nie robic nic. ;) Tylko Nik wyciagnal slizgacza i zjezdzal za domem, trzymajac majusiowa pileczke, a wiec zmuszajac psiura do gimnastyki.
Niestety, jak to w naszym klimacie, po poludniu snieg przeszedl w marznacy deszcz i nie dosc, ze uklepal to, co napadalo, ale jeszcze sprawil ze zrobilo sie strasznie slisko. Malzonek na szczescie dojechal z pracy bez problemu, ale powiedzial ze warunki na drogach sa koszmarne i juz nigdzie sie nie rusza. Wobec tego, Potworki na basen nie pojechaly, bo jak M. twierdzi ze zima (jak zwykle) zaskoczyla drogowcow, to ja tez nie mialam ochoty sie pchac na ulice w taka pogode. Za to zmotywowalam sie w koncu i wyciagnelam wieniec na drzwi oraz dekoracje na kominek. Choinka (ktora malzonek postawil w poniedzialek) zostala nadal bez dekoracji, tylko ze swiatelkami. Jakos nikt nie ma ochoty jej ubrac. :D
W srode moj "weekend" sie skonczyl, wiec o polnocy zwloklam sie z wyrka i pojechalam do roboty. Troche obawialam sie warunkow, ale na szczescie plugi jezdzily wczesniej i solidnie sypaly sola, a temperatura podniosla sie do +1, wiec bylo mokro, ale nie slisko. Sypal tez snieg, czego w prognozach na noc juz nie bylo, ale wiadomo jak to z prognozami bywa. Obawialam sie jak to bedzie w drodze powrotnej, bo nad ranem mial ponownie scisnac mroz. Poki co jednak, dojechalam bez problemu. W pracy, o dziwo, moje trzy partie wyszly bez problemu i bardzo sprawnie. Pozniej paleczke przejal moj szef, a ja przygotowywalam papiery na kolejny dzien i zatwierdzalam materialy. Przyjechalam do domu, zjadlam sniadanie i czym predzej polozylam sie do lozka. Wiedzialam ze bedzie ciezko ze spaniem, tego dnia bowiem Potworki mialy skrocone lekcje. W szkolach odbywaly sie wywiadowki, tyle ze w middle oraz high school sa one bez sensu, bo prowadzone przez uczniow. Kazdy ma przygotowac prezentacje i opowiadac o wlasnych postepach. Poczatkowo wpisalam sie na liste, ale Bi oraz Nik urzadzili ostry protest, ze praktycznie nikogo rodzice nie przychodza. Pozniej na dodatek okazalo sie, ze u Starszej wywiadowka odbylaby sie z takim jakby opiekunem (to nawet nie jest wychowawca), z ktorym ona nie ma zadnej lekcji! Ostatecznie napisalam wiec do nauczycieli, ze jednak mnie nie bedzie. U Kokusia spytalam tylko czy moze wychowawczyni chcialaby ze mna o czyms porozmawiac, bo wiadomo, oceny sobie sprawdze, syn niby mowi o tym co sie w szkole dzieje, ale nauczyciele zawsze moga miec troche inna perspektywe. W kazdym razie, wiedzac ze Potwory przyjada do domu ponad 2 godziny wczesniej, nie tracac czasu sie polozylam. Niestety, tak jak przewidzialam, telefon wibrowal kiedy kamery wychwycily ruch, potem drzwi garazowe zgrzytaly przy otwieraniu i zamykaniu, nastepnie Nik wypuscil psa, ktory latal wkolo domu, aktywujac ponownie kamery, a pozniej przyjechala Bi, wiec od nowa bzykanie telefonu kiedy zlapaly ja kamery oraz zgrzyt drzwi od garazu. W ten sposob spanie skonczylo sie po dwoch godzinach. Lezalam jeszcze kolejna godzine, desperacko probujac zasnac ponownie, ale tylko przysypialam po kilka minut. Nie pomoglo, ze swiecilo slonce, wiec w sypialni ponownie zrobilo sie strasznie goraco. W koncu stwierdzilam, ze nie ma po co sie meczyc i wstalam. Mlodziez, bardzo zadowolona, cieszyla sie oczywiscie wolnym popludniem. Szczegolnie Nik, ktory okazalo sie nie mial nawet pracy domowej. Za to chwycil ponownie slizgacz i poszedl pozjezdzac, poki lezy jeszcze ta odrobina zmarznietego sniegu.
Umylam sie i ubralam, a w miedzyczasie wrocil z pracy M. i zabral sie za probe oczyszczenia podjazdu z warstwy lodu. Poszlam mu pomoc i o dziwo, dolaczyly do nas Potworki. We czworke praca szla szybko, bo i duzo tego nie napadalo, ale niestety, podjazd wlasciwie zostawilismy nieoczyszczony, bo tak go zmrozilo, ze trzeba by najpierw skuc lod.
Czwartek oznaczal oczywiscie ponownie nocne wstawanko i do roboty. Kiedy dojechalam i zerknelam w telefon, znalazlam powiadomienie kamer. Wiedzialam, ze zlapaly mnie kiedy wyjezdzalam z garazu, ale ze zdumieniem znalazlam kolejny filmik, nagrany doslownie 10 minut po moim wyjezdzie, pokazujacy jak po naszym podjezdzie idzie sobie... rys!
Jak nie niedzwiedzie, to rysie; jakbym w lesie mieszkala! :D Dzien w pracy zlecial podobnym schematem co w srode. Wrocilam do domu, zjadlam i szybko polozylam sie do lozka. Tym razem mialam szczescie, bo dzien byl pochmurny, a wiec w sypialni ciemniej i nie nagrzala sie tak jak poprzedniego dnia. Od razu lepiej sie spalo, choc oczywiscie sen trwal 2 godziny, a potem do domu wrocil Nik (Potworki kolejny dzien mialy skrocone lekcje) i obudzily mnie garazowe drzwi. Udalo mi sie jeszcze przysnac, ale obudzila mnie z kolei Bi, ktora zostala w szkole troche dluzej, zeby dokonczyc jakis projekt. Probowalam jeszcze na sile przylozyc glowe do poduszki, ale przyjechal z kolei kurier od Amazona, zaparkowal pod moim oknem i na caly glos rozmawial z kims przez krotkofalowke. :O Szlag. W koncu rozbudzilam sie na tyle, ze wiedzialam iz spanie sie skonczylo. Wstalam i zaczelam sie ogarniac, a w miedzyczasie M. wrocil z roboty, odbierajac po drodze chinszczyzne. ;) Popoludnie uplynelo na skladaniu jednego prania, wstawianiu kolejnego i jakiejs kawie z relaksem po drodze. Na noc zbieralo sie na siarczysty mroz i fajnie byloby zaszyc sie w ciepelku, ale niestety. Tego dnia Nik mial pierwszy trening koszykowki w tym sezonie. Jak na zlosc, choc normalnie treningi beda sie odbywaly w jego szkole i o 19 (co i tak jest pozno), ale tego dnia sala gimnastyczna byla zajeta. Normalnie pewnie by trening odwolali, ale ze byl to pierwszy, chlopaki sie slabo znaja a zaraz w sobote maja miec mecz, wiec trenerzy zalatwili sale w innej, dalszej szkole i dopiero na godzine 20. :/ Szczesliwa nie bylam, bo przeciez klade sie o 21 na te 3 godziny drzemki, a tu wiedzialam ze zrobi sie minimum pol godziny pozniej. Korcilo mnie, zeby odpuscic, ale Nikowi zalezalo zeby jechac, bo znal tylko dwoch czy trzech chlopakow, wiec chcial sie troche zintegrowac z zespolem. Czego sie nie robi dla syna. ;) Pojechalismy wiec, chlopaki pobiegaly, Mlodszy zadowolony bo ponoc druzyna calkiem fajna i wrocilismy. Migiem wypuscilam Maye i zaczelam szykowac sie zeby pasc w objecia Morfeusza. Oczywiscie, jak na zlosc, psiur urzadzil sobie spacery po ogrodzie jak ja musialam sie klasc, mimo ze mielismy wichure i -7 stopni. Zanim w koncu wrocila pod drzwi, zanim przebralam sie i wdrapalam na gore, zrobila sie 21:40. Ech...
W nocy spalam slabo, bo jak tylko zaczelam przysypiac, do sypialni wparowala Oreo, ktora wyczyniala cuda: wdrapywala sie na szafki, ganiala po dywanie i pomrukiwala. Kilka raz mnie wybudzila i spalam pewnie ze dwie godziny. W pracy znow trzy partie wypuscic, a potem ogarniac inwentaryzacje, bo polki zapelniaja sie w zastraszajacym tempie, a nikt poza mna tego nie zatwierdza. :O Szef zadowolony, wypuszcza tylko jedna lub dwie partie i czesc. I wiem, ze jako manager ma tez kupe wlasnych obowiazkow, ale sorki. Wie, ze jestesmy tylko we dwoje, wiec moglby troche pomoc, ale nie. :/ A najlepsze, ze juz wychodzilam, wlasnie zapielam kurtke, kiedy przychodzi kierowniczka i stwierdza, ze "czyli nie wypuszcze ostatniej partii". Odpowiadam, ze szef ja wypusci, co z nim rano potwierdzilam. "Ale ona potrzebuje zeby szef pomogl jej pozamykac jakies dochodzenia, bo musza byc zamkniete do tego dnia". Sorry dziewczyno, ale ja siedze tam 8 godzin, po ledwie 2 godzinach snu. Padam na pysk i na pewno nie zostane godzine dluzej (jesli wszystko pojdzie gladko) bo ty masz takie zyczenie. Na zamkniecie dochodzen mialas miesiac. Trzeba bylo sie troche sprezyc. Zreszta, tego dnia nie bylo produktu klienta, wiec szef zyskal troche czasu, a wypuszczajac nasze partie to nie tak, ze nic innego nie da sie zrobic. Sa przestoje, po kilka, a nieraz kilkanascie minut. Ja zwykle w tym czasie sprawdzam jakies fiolki i zatwierdzam materialy. Czyli szef z powodzeniem moze w miedzyczasie pomagac z dochodzeniami. Nie ugielam sie wiec i pojechalam do domu. Jak najszybciej polozylam sie do lozka, podziewajac sie ponownie problemow ze spaniem, ale przebudzilam sie kiedy Potworki wrocily (znowu wczesniej!) i spalam dalej Przespalam 4 godziny i... wcale nie czulam sie bardziej wypoczeta. ;) Jak tylko wstalam, umylam sie i zjadlam obiad, zgarnelam Bi i pojechalysmy na zakupy. Nie lubie jezdzic po poludniu, bo na drogach ruch jest niemozliwy i w sklepie tlumy, ale tym razem nie bylo wyjscia. Kiedy nas nie bylo, M. napalil w kominku, wiec przynajmniej moglysmy sie zagrzac. To byl najzimniejszy dzien w tym sezonie (poki co), bo w nocy mielismy -12, a w dzien temperatura podniosla sie tylko do -3. Niestety, wieczorem znow trzeba sie bylo szykowac wczesnie do spania, bo sobote jak zwykle mialam pracujaca...
Do poczytania!