O przygotwaniach do podrozy i nerwowce z nia zwiazanej, mam nadzieje, ze dam rade napisac Wam jeszcze pod koniec tygodnia (a jak nie zdaze z dluzszym postem, to chociaz wpadne sie pozegnac), a poki co doszlifuje posta, ktory siedzi w roboczych od ladnych paru miesiecy…
Zostal on zainspirowany niegdysiejszym postem Mini, ktora napisala o rzeczach, ktore zaskoczyly ja podczas imigracji. Zaczelam wtedy spisywac to, co zadziwialo, badz zadziwia mnie nadal, na hamerykanckiej ziemi. Pozniej, na jakis czas odpuscilam temat, ale przy okazji zeszlotygodniowych “urodzin” bloga, Anula napisala, ze chetnie poczytalaby o tym jak sie zyje za oceanem. Przypomnialam sobie o tym zaczetym poscie i voila! Anula, specjalnie dla Ciebie! :D
Na poczatek napisze Wam to, co Anuli w odpowiedzi na komentarz. We wrzesniu minie 13 lat odkad zawitalam do Hameryki. W tym czasie, w Polsce bylam zaledwie 4 razy, maksymalnie na 2-3 tygodnie. Wiem, smutne to, ale odleglosc i koszty takiej wyprawy mocno odstraszaja… Majac tak malo stycznosci z Ojczyzna, musze przyznac, ze wsiaklam w tutejsze zwyczaje i wiele rzeczy zaskakiwac mnie przestalo. Przedstawiam Wam jednak skromna liste tubylczych dziwactw, ktore udalo mi sie spamietac. Bez zadnego porzadku, w kolejnosci wpadania pomyslow w moja rozczochrana. :D
·
Pierwsza
konsternacja nastepuje juz przy wypisywaniu jakiegokolwiek dokumentu. Dane osobiste
wypisuje sie w sekwencji: first name, middle name… dotychczas wszystko jasne,
ale po tym nastepuje: LAST name… Slowko “surname”, do ktorego przywyklam uczac
sie jezyka w Polsce, tutaj nie funkcjonuje.
·
Skoro
juz przy wypisywaniu dokumentow jestesmy, to data wpisywana jest w kolejnosci:
miesiac/dzien/rok. Na poczatku
potwornie mi sie to mylilo! ;) Potem sie przyzwyczailam, zeby ponownie sie
podlamac, kiedy w pracy przez jakis czas bylam odpowiedzialna za logowanie
probek do naszego systemu. Zalamke zaliczylam, kiedy musialam wpisac w papiery
date produkcji niektorych z nich. Otoz przybyly one z Kanady, a tam wpisuje sie date
po ludzku, czyli: dzien/miesiac/rok.
Pol biedy, kiedy dzien wypadal pozniejszy niz 12-ty, ale przy poczatkach
kazdego miesiaca, notorycznie sie mylilam.
·
Kolejna
konsternacja, to istnieja niewielkie, ale upierdliwe roznice jezykowe. Np.
zamiast “mum”, tutaj pisze sie “mom”. Zamiast slow typu: “authorisation”, “organisation”,
czy “Elisabeth”, pisze sie “authoriZation”, “organiZation” i “EliZabeth”. A z
ciekawostek, na “trousers”, tubylcy reaguja dzikim rechotem. Najwyrazniej to
bardzo “brytyjskie” slowko. Spodnie po amerykansku to “pants”. ;)
·
Jakby
malo bylo drapania sie po glowie dla swiezo upieczonego imigranta, Amerykanie
nie stosuja systemu metrycznego. Odleglosci mierzy sie wiec w jardach oraz
milach, ciezar w ounce’ach oraz funtach, pojemnosc w ounce’ach oraz galonach, a
dlugosc w inch’ach. Aha, temperature mierza w skali Fahrenheit’a. Badz
tu czlowieku madry i pisz wiersze. O ile do temperatury w miare szybko przywyklam,
bo stosuje na codzien, o tyle cala reszta to do dzis czarna magia. Wage oraz
wzrost dzieci, od ich urodzenia przeliczam sobie na cm oraz kg, zeby miec
chociaz blade pojecie, ile mierza. :D Co ciekawe, laboratoria musza przyjac
miedzynarodowe standardy i stosuja system metryczny! Ja akurat odetchnelam z
ulga, ale wielu tubylczych laborantow psioczy, ze na studiach musieli sie
nauczyc zupelnie innego systemu. Tacy biedni… ;)
·
Kanapki,
tubylcy smaruja musztarda lub majonezem. Na mnie, smarujaca kanapeczke
maselkiem, patrza jak na wariatke. ;) Maslo stosuja tylko do “opiekanego”
chleba, czyli tostow badz “bagels”.
·
Jesli
juz o maselku (lub margarynie) mowa, to typowe, do pieczywa, jest solone!
Ohyda! Wedlug Hamerykanow, niesolone maslo jest mdle. Moze i jest, ale za to
zdrowsze. ;) Wiadomo, ze nadmiar soli szkodzi, a jest ona dodawana do
praktycznie wszyskiego. Ciezko dostac nawet niesolone pestki slonecznika! Oszczedze jej sobie chociaz w tym masle. A to bez soli
mozna dostac w kazdym supermarkecie, tubylcy je stosuja, a i owszem – ale wylacznie
do wypiekow. ;)
·
Nastepne
dziwactwo kulinarne, to uwielbienie dla slynnego masla orzechowego. Po 13
latach, nadal go nie polubilam. Przelknac, przelkne, ale jak dla mnie ma sucha,
jakby cierpka konsystencje, klei sie do zebow oraz podniebienia, a smak tez nie
powala. ;) A juz od klasyki amerykanskiego
dziecinstwa: “peanut butter and jelly sandwich”, czyli kanapki z maslem
orzechowym oraz galaretka (koniecznie z ciemnych winogron), zwiewam az sie
kurzy. ;) Nik ma podejscie swojej matki: zje, ale bez entuzjazmu. Bi za to,
szczerze maslo orzechowe lubi. Od razu widac, ze tu urodzona! ;)
·
Poza
tym, stereotypowy Amerykanin, to milosnik grilla! I to o kazdej porze roku! Jesli
ma jakiekolwiek zadaszenie przy domu, bedzie piekl miecho nawet w
srodku zimy! Oczywiscie na grillu gazowym. Z brykietem i rozpalka, malo komu
chce sie bawic… ;)
·
W
Niedziele Palmowa, tylko Polacy przynosza nasze tradycyjne “palemki”. Poza tym,
wszyscy otrzymuja przed msza prawdziwe, palmowe listki, jeszcze zielone, ktore
w domu jednak szybko usychaja na sztywne, zolte wiechcie.
·
“Ciekawym”
doswiadczeniem byla dla mnie pierwsza Wielkanoc w Ameryce, a raczej swiecenie
koszyczkow. Na ta uroczystosc zebraly sie cale rodziny, matki, ojcowie, babcie,
wujkowie, kuzynostwo… Kazda taka grupa podchodzila do oltarza indywidualnie, a
po pokropieniu przez ksiedza pokarmow… ustawiali sie na oltarzu do zdjecia! Razem
z ksiedzem, oczywiscie… W rezultacie w kosciele panowal scisk, harmider i
duchota, kolejka do swiecenia posuwala sie w slimaczym tempie, a cale swiecenie
trwalo ponad 1.5 godziny… Dodam jeszcze, ze byl to polski kosciol, w ktorym, po
tamtym doswiadczeniu, postanowilam nie postawic wiecej nogi. Slowa dotrzymalam
czesciowo, bo zdarza nam sie wpasc tam na msze (to najblizszy dla nas kosciol),
ale na swiecenie koszyczkow rzeczywiscie nigdy juz tam nie pojechalam. ;) A Amerykanie
pokarmow nie swieca i robia wielkie oczy, kiedy slysza o tej naszej tradycji.
·
Nadal
z tematyki koscielnej. ;) Na poczatku sezonu grypowego, po jednej z mszy, odbywa sie tu “swiecenie
gardel”, zeby odgonic choroby. Ksiadz trzyma rozdzke wygladajaca kubek w kubek jak
te do poszukiwania zyl wodnych, tylko odwrotnie. Podchodzi sie tak, zeby szyja znalazla sie
miedzy widelkami, ksiadz mruczy formulke i koniec. Jak dla mnie pachnie to nieco
szarlatanstwem, a i nie zauwazylam jakos spadku smarkania oraz kaszlenia zima. ;)
·
Tubylcy
to milosnicy niskich temperatur, chociaz zimy oraz sniezyc, juz nie bardzo… W
domach jednak okna maja, nawet zima, pozaslaniane zaluzjami, roletami i ciemnymi
zaslonami. Byle nawet zablakany promyczek slonca sie nie dostal… A latem klima
idzie pelna para. Kiedy wchodze do domu przecietnego tubylca, musze natychmiast
wkladac sweter, chocby byl to lipiec. Podobnie sprawa ma sie we wszelkich sklepach
czy restauracjach. Lodowa! Jeden z moich szefow, ktory regularnie odwiedza
Europe, zawsze narzeka, ze tam wszedzie mu za goraco. ;) Pewnie, bo tutaj jak w
budynku jest wiecej niz 18 stopni, zaraz ktos sie skarzy, ze gorac i duchota.
;) Zreszta, nie dziwota. Tubylcy nauczeni sa umilowania do zimna od malego.
Dzieci dostaja mleko modyfikowane rozpuszczone w zimnej wodzie. Juz roczniaki
pija soczki z kostkami lodu. W przedszkolu, wszystko co Bi dostawala, czy to
mleko, czy sok, bylo prosto z lodowki… W mojej pracy malo kto pije cieple
napoje. Wiekszosc pochlania litry lodowatej wody. Kiedy raz chlodziarka sie
zepsula i woda byla w temperaturze pokojowej, co druga osoba rozpaczala, ze jak
mozna to pic. ;)
·
O
tym chyba juz wspominalam, ale Hamerykanie choinki dekoruja czesto juz polowie
listopada, jeszcze przed Indykiem, ale za to wywalaja je do smieci zaraz po
Bozym Narodzeniu.
·
Boze
Narodzenie tez rozni sie od naszego, ale to mozecie wiedziec z filmow. Nie
obchodzi sie tutaj Wigilii (na szczescie wiekszosc firm jest zamknieta, zeby
umozliwic pracownikom podroz w rodzinne strony). Nie ma wigilijnej wieczerzy,
dzielenia sie oplatkiem, prezentow 24 grudnia. Te ostatnie “Mikolaj” zostawia o
polnocy, a dzieci otwieraja je rano. Rodzina gromadzi sie na uroczysty obiad dopiero
wieczorem w pierwszy (i ostatni) dzien Swiat.
·
Swiezo
odkryte, moze nie “dziwactwo”, ale inna tradycja po prostu. Dowiedzialam sie
mianowicie, ze juz od zerowki, kazda klasa jest prowadzona co roku przez nowego
nauczyciela. Niby w sumie drobiazg, ale wole polski system, gdzie maluchy maja
tego samego wychowawce przez pierwsze trzy lata. Wydaje mi sie, ze taki
nauczyciel ma dzieki temu szanse naprawde poznac swoich podopiecznych, ich
charaktery i indywidualne potrzeby. Tutaj tego nie bedzie… poza tym jednak, do V klasy, wiekszosc przedmiotow uczy jeden nauczyciel, osobnymi sa tylko np. nauczyciele obcego jezyka lub muzyki (ten ostatni chyba od III-IV klasy...).
·
Czestym
widokiem na zakupach, sa tutaj kobiety ubrane w spodnie typu “pizamowe”,
miekkie, wlochate bambosze oraz w papilotach na glowie. Dotyczy to zarowno
kobiet w srednim wieku, jak i nastolatek (u tych ostatnich raczej bez papilotw :D). Kiedys myslalam, ze moze babki te
nosza takie spodnie oraz papcie zamiennie z normalna garderoba, bo tak im
zwyczajnie wygodnie (tylko te walki na glowie...). Pewnego dnia napotkalam jednak pania okolo 50-tki, ubrana
w powyzszy zestaw, oraz… puchaty szlafrok! Dla mnie, przyzwyczajonej zeby
chociaz “oko” umalowac na wyjscie do przyblokowego warzywniaka, byl to szok
odbierajacy mowe. :D
·
Rownie
czestym widokiem sa osoby stasze, takie babulenki oraz dziadziusie, ledwie
idace przez parking, podpierajace sie laseczka lub wrecz balkonikiem, po czym
wsiadajacych do przeogromnych buick’ow i odjezdzajacy. Z jednej strony fajnie,
ze starosc nie uwiezila ich w domu, z drugiej jednak, zastanawiam sie na ile
pozostalo im jeszcze refleksu i szybkosci w ocenie sytuacji, na bezpieczne prowadzenie
pojazdu? Kiedy czasem jade za takim dziadkiem i w jego lusterku widze jak glowa
trzesie mu sie i kiwa od starosci oraz najwyrazniej choroby parkinsona, ciesze
sie, ze moje auto jest ZA nim… ;)
·
Co
mi sie jednak podoba, to ogolna spontanicznosc oraz przyjacielska otwartosc
tubylcow! Szczegolnie jesli chodzi o dzieci. Hamerykanie uwielbiaja maluchy!
Kiedy Potworki byly malutkie, nie mozna bylo w spokoju zrobic zakupow, bo
doslownie kazda starsza pani musiala sie nad nimi ugruchac, ze ach, jaka(i)
sliczna(y), jaki blondasek, jaka slodka… Podobnie, kasjerki zawsze cos tam
zagadaja, inni ludzie sie usmiechna… No chyba, ze Potworki maja akurat focha i dra sie
na caly sklep albo rycza o jakas zabawke. Ale np. w poprzedni weekend, kiedy
wypadal tutaj Dzien Ojca, przypadkowy chlop w sklepie, malo nie rozjechany
wozkiem przez kochanego Kokusia, usmiechnal sie do M. i zyczyl mu “Happy Father’s
Day”. Na to M. spytal czy facet rowniez jest ojcem, a po otrzymaniu potwierdzenia,
obaj uscisneli sobie dlonie w wyrazie gratulacji. Zupelnie obcy mezczyzni, przypadkowo
w tej samej alejce w spozywczym! ;)
·
Wszystkie
rachunki czy wazne urzedowe pisma, wysyla sie tutaj poczta. Do oficjalnych
urzedow trzeba sie fatygowac w naprawde waznej sprawie. Np. do urzedu
imigracyjnego, gdzie zawsze traktuja cie, jakbys pracowal tu na czarno i naciagal
biednych tubylcow na miliony dolarow. ;) Po akty urodzenia dzieci tez musialam
osobiscie pojechac do urzedu miasta, ale tam akurat kolejek praktycznie nie ma,
a panie sa przemile. Poza tym, wszystko wysylamy poczta (no, teraz sporo
naleznosci placi sie tez elektronicznie). W przyslanym rachunku jest juz
koperta zwrotna, a jego dol ma perforowany odcinek do wypelnienia, oderwania i odeslania
wraz z czekiem. Z rachunkami to wybawienie, bo choc i tak wypisywac sie nie
chce, ale i tak lepsze to niz popylanie do spoldzielni, zeby zaplacic za gaz
czy prad (pamietam to z Polski, ale nie wiem czy nadal sie to praktykuje?), to
na inne przesylki reaguje dosc nerwowo. Przedstawie Wam np. taka sytuacje.
Swiezo zrobilam obywatelstwo. Wlasnie dostalam do lapki pachnacy drukarnia
certyfikat obywatela. Chce wyrobic sobie hamerykancki paszport. Tylko, ze aby
go otrzymac musze wypelnic formularz i wyslac go poczta, razem z moim nowo otrzymanym certyfikatem! Nie, kopia nie
wystarczy, musi byc oryginal! Wyobrazacie sobie ile paznokci obgryzlam w ciagu
kolejnego miesiaca?! W kazdym razie, po kilku tygodniach, certyfikat wrocil do
mnie bezpiecznie (poczta, a jak) wraz z nowiutkim paszportem. :) Podobnie miala
sie rzecz z paszportem Bi, tylko ze zamiast certyfikatu, wysylalismy akt
urodzenia. Poczta wysylaja rowniez karty
z numerem social security. To
bardzo wazny numer, cos w rodzaju naszego PESEL. Bez niego, nie dostanie sie
ani ubezpieczenia, ani pracy (numer ten uzywa sie do rozliczania podatkowego).
Moj maz, swoja Zielona Karte, rowniez otrzymal poczta. Podobnie jest z
wszelkimi kartami platniczymi. Wszystkie przychodza poczta. A np. zasilek dla
bezrobotnych, zalatwia sie przez telefon (pod warunkiem, ze ma sie odpowiedni dokument
od pracodawcy). ;)
To wszystko co wpadlo mi do glowy. I tak wyszedl tasiemiec. ;) Nie da sie ukryc, ze Hameryka jest krajem, hmm… specyficznym. :D Do wszystkiego da sie jednak przyzwyczaic, no i nie ma co ukrywac, ze to jednak zachodni, cywilizowany kraj. Po tylu latach czuje sie tu swojsko i swobodnie i momentami zapominam, ze mieszkam zagranica. Gdybym przeniosla sie do, powiedzmy, Chin, byloby zapewne duzo ciezej. ;)