piątek, 17 stycznia 2025

Tydzien pelen wydarzen roznorakich

Sobote, 11 stycznia zaczelam od wyspania sie. Z niechecia myslalam, ze w kolejna mam pracowac, wiec nie bedzie dluzszego wylegiwania. :/ Malzonek mial wolne, wiec na szczescie mial kto wypuscic upierdliwego kotka. Ktory zreszta i tak obudzil nas w srodku nocy. Oreo przychodzi spac wlasciwie do M., ale z jakiego powodu przechodzi naokolo i wskakuje od mojej strony, po czym przelazi nad moja poduszka, depczac (i przez to ciagnac) mnie po wlosach. Przebudzilam sie, ale kot przeszedl i dalej mordowal juz pana. Malzonek zalil sie rano, ze kladla sie to na nim, to obok, to wskakiwala na szafke gryzc kwiatka, to znow zeskakiwala na lozko i kladla mu sie na brzuch. :D Ranek mielismy spokojny, bo M. umowiony byl na zmiane oleju z moim autem, ale dopiero na 13, a Nik mial mecz koszykowki na... 16. Nie wiem kto wymyslil taka pore... Dodatkowo, akurat na ten dzien liga ustalila robienie zdjec druzynom, o czym rodzice laskawie zostali poinformowani dwa dni wczesniej. Zespol Kokusia mial je miec robione o 15:10, oczywiscie w zupelnie innym miejscu niz mecz. Napisalam do trenera, ze na meczu Mlodszy bedzie, ale czy dojedzie na zdjecia to nie jestem pewna. Zeby jeszcze pokomplikowac sobote, Bi umowila sie ponownie z kolezankami w galerii handlowej. Poczatkowo powiedzialam jej, ze nie ma jej kto zawezc bo ojciec jedzie moim autem, nie daje mi wlasnego, a jak wroci, to wlasciwie bede musiala juz zbierac sie z Kokusiem na mecz. Panna napisala do kolezanki ktora to wymyslila, ze nie da rady bo nie ma jej kto zawiezc, a ta odpisala, ze moze mama... drugiej kolezanki! :O I od razu do tamtej napisala! Wyobrazacie to sobie?! Nie zaproponuje swojej wlasnej matki (albo spytala, a ona kategorycznie odmowila), tylko zawraca glowe innej! Znam mame tamtej i to taka sympatyczna kobieta, ze sie zgodzila, ale strzelilam Bi wyklad, ze tak sie nie robi. Inaczej jak ktos sam zaproponuje, ze cie podwiezie, a nie tak dopraszac sie na chama... W dodatku my nawet nie mieszkamy im po drodze! A po fakcie okazalo sie, ze jedna z dziewczynek nie dojechala, bo wlasnie zadne z rodzicow nie moglo jej przywiezc i tu jakos tamta panna nie szukala na sile szofera! W kazdym razie, moj wyklad podzialal i Bi napisala do dziewczyn, ze jej nie bedzie, a do tamtej, ktorej mama zostala wmieszana, wyslala wiadomosc, ze przeprasza ze ta inna ja wlasciwie postawila przed faktem dokonanym. Pozniej jednak M. zaproponowal, ze ja zawiezie, tylko prawdopodobnie sie spozni. Na koniec okazalo sie zas, ze pojechal z moim autem i choc byl punktualnie, czekal... 50 minut i auta nawet nie wzieli z parkingu. Wkurzyl sie wiec i powiedzial, ze rezygnuje. Wrocil do domu i Bi, cala szczesliwa, pojechala na spotkanie o czasie. ;) My z Kokusiem wyjezdzalismy zaraz po nich i pojechalismy na zdjecia do jednej ze szkol podstawowych w naszym miasteczku. Okazalo sie, ze dwoch chlopcow nie dotarlo, ale zdjecia poszly gladko.

Jeszcze dwoch i bylaby pelna druzyna

Z siedmiu, tylko trzech chcialo indywidualne. Zawsze mnie to zastanawia, bo dla mnie to swietna pamiatka. Tym razem o malo nas to ominelo i byloby mi bardzo smutno. Ciesze sie, ze jednak sie udalo.

Za kulisami :)
 
Nie oplacalo sie wracac do domu, wiec pojechalismy prosto na mecz, ktory odbywal sie w liceum w sasiedniej miejscowosci. Kurcze, niby miasteczko (bardziej wioska) obok, ale okazalo sie, ze high school znajduje sie na drugim jego koncu. Jechalam i jechalam, bo w dodatku nawigacja w aucie miala zacmienie i pokazala mi w ktoryms momencie, ze mam jechac prosto przez jakies osiedle. Dojezdzam do konca, a tam... szlaban blokujacy taka lesna drozke, nawet nie wyasfaltowana! :O Zawrocilam i na szczescie, po skreceniu ponownie w glowna droge, pokazalo inna trase. Teraz wiem skad Stephen King bral czasem pomysly na historie do swoich horrorow. :D Musze tez dodac, ze caly dzien proszyl delikatny sniezek, choc bylo leciutko na plusie, a drogi mocno posypane sola, wiec osiadal tylko na trawie i innych powierzchniach. No ale jazda w taka pogode to zadna przyjemnosc. Dojechalismy i poprzedni mecz nadal trwal, ale tak bywa zazwyczaj. Wydawalo mi sie, ze zostalo kilka minut, wiec zaczelam krazyc po szkole, bo nigdy tam nie bylam. Po chwili rozlegl sie brzeczyk, wiec myslalam ze koniec, patrze a tu tylko przerwa i po chwili znow podjeli gre. Westchnelam, ale poszlam dalej krazyc po korytarzu. Wrocilam, patrze, zostaly dwie minuty, wiec zostalam popatrzec. Bzyczek sie rozdarl az w uszach zadzwonilo, a tu... kolejna przerwa! Mysle sobie, no ile mozna. W koncu mecz rozpoczal sie ponownie i dopiero wtedy rzucil mi sie w oczy numer cwiartki: 3! Czyli jeszcze kolejna przed nami! Nie wiem kto gdzies popelnil blad lub skad wzielo sie opoznienie, ale zamiast o 16, mecz zaczal sie o 16:39! Pomijajac to, ze jajo mozna bylo tam zniesc czekajac (tylko chlopaki sie zgodnie wyglupiali i dobrze bawili) od razu wiedzialam, ze nie zdaze odebrac Bi. Umowilismy sie bowiem z M., ze on ja zawiezie, a ja mialam po meczu (ktory mial sie skonczyc o 17) odstawic Kokusia do domu i o 18 odebrac corke z galerii. Dobrze, ze M. pojechal tylko do kosciola na 16, a ze msza skonczyla sie jeszcze przed 17, wiec zdazyl spokojnie po Bi. Chlopaki w koncu zaczely grac i... albo nie byl to ich dzien, albo dlugie czekanie dalo o sobie znac, ale grali tragicznie.

Nik (z numerem 1) niestety odwrocony, przymierza sie zeby ominac obroncow przeciwnej druzyny ;)

Byli jakos zupelnie niezgrani, biegali jakby chcieli a nie mogli i ciagle nie trafiali do kosza. W rezultacie, przeciwnicy ich po prostu zmietli i przegrali 17:33. :D Powrot do domu poszedl sprawnie i bez dodatkowych, dziwnych skrotow ze strony nawigacji. ;) Wrocilismy chwile przed Bi oraz M., a kiedy oni dojechali, panna musiala sie oczywiscie pochwalic lupami.

Jeden z "lupow"

Musze przyznac, ze miala szczescie, bo kupila sobie trzy calkiem fajne bluzeczki za naprawde grosze. Wieczor minal juz szybko, tym bardziej ze trzeba bylo klasc sie o rozsadnej porze. Poniewaz Potworkom oraz mnie nie udalo sie pojechac do kosciola z M., kolejnego ranka mialo nie byc spania, tylko pobudka na msze.

Niedziela zaczela sie wiec nieco wczesniej niz bym sobie zyczyla. Nie jakosc strasznie, bo do kosciola pojechalismy na 9:30, no ale w wolne dni czesto o tej porze jeszcze sie dobudzam lezac w lozku. ;) O dziwo dzieciaki wstaly bez wiekszych problemow i nawet bardzo nie marudzily, ze ciagne ich na msze. Wrocilismy szybko i Bi stwierdzila, ze moze sie cieszyc weekendem. Najwyrazniej poprzedni dzien to byla jakas czarna dziura w czasoprzestrzeni. :D Jak zwykle w niedziele, przyjechal na kawe moj tata. Caly czas powtarzal, ze chce wyjechac wczesniej zeby zdazyc na mecz Barca : Real Madryt, ale ostatecznie i tak pojechal o zwyklej porze. Tymczasem sprawdzalam cos w telefonie i wyskoczyla mi wiadomosc, ze w tym klubie nad jeziorem otworzyli jazde na lyzwach na stawie. Zaproponowalam Potworkom zeby pojechac po poludniu i Nik zgodzil sie, choc bez wiekszego entuzjazmu, ale Bi poczatkowo stwierdzila, ze jej sie nie chce. Po chwili jednak uznala, ze jednak pojedzie. I tak musielismy poczekac az pojedzie dziadek, ale staw jest oswietlony i mozna na nim jezdzic do 21, wiec nie bylo pozpiechu. Musze przyznac, ze sama bylam podekscytowana, bo nigdy jeszcze nie jezdzilam na lyzwach na naturalnym zbiorniku. W zeszlym roku zima byla tak lagodna, ze choc snieg troche popadal, to sztuczne lodowisko w tym klubie otworzyli na zawrotne 3 dni, bo potem przyszla odwilz, a staw w ogole nie zamarzl na tyle, zeby na nim bezpiecznie jezdzic. W tym roku, od niemal dwoch tygodni mielismy solidne mrozy przeplatane tylko pojedynczymi lekko cieplejszymi dniami, wiec lod na stawie osiagnal bezpieczna grubosc. Wiadomo jednak, ze tu wszystko zalezy od Matki Natury, wiec za pare dni jazda na lyzwach moze sie nagle skonczyc... Pojechalismy wiec i przy okazji przekonalam sie, ze zima praktycznie nigdy nie ma straznikow w budce. Smiesznie, bo na Fejsie ktos pytal czy trzeba byc czlonkiem klubu zeby jezdzic na lyzwach i odpisali ze mozna wykupic jednorazowe wejscie (a latem nad jezioro takiej opcji nie ma! :/), a tymczasem i tak nikt tego nie sprawdza! Przynajmniej nie musialam placic za Potworki. ;) Pogratulowalam sobie za to, ze w zeszlym roku kupilam im wlasne lyzwy. Klub ma wypozyczalnie, ale otwieraja ja tylko kiedy czynne jest tez narciarstwo biegowe. Do niego potrzebny jest jednak snieg, ktorego w tym roku nie mielismy narazie w odpowiedniej ilosci. Okazalo sie tez, ze Bi tradycyjnie narzekala ze boli ja noga, choc po powrocie faktycznie miala w tym miejscu obtarcie oraz babel. Nie wiem co ona ma za dziwne stopy, ze kazde lyzwy ja obcieraja... Za to Nik na poczatku mowil, ze lyzwy tylko troche go cisna i da rade jezdzic, ale po chwili usiadl i oznajmil, ze tak go bola palce, ze musi odpoczac. Upieral sie przy tym, ze jest ok i tylko chce chwile posiedziec, w koncu jednak udalo mi sie namowic go zeby je rozciagnac. Kupilam im bowiem takie, ktorym mozna powiekszyc rozmiar. Przy okazji odkrylam, ze kawaler zalozyl je... nie na ta noge! :D Kiedy je rozciagnelam (co okazalo sie naprawde proste) i przelozyl je na poprawna strone, stwierdzil, ze teraz jest taaak wygodnie. Ciekawe dlaczego? :D Jazda na lyzwach po stawie, okazala sie... lekko przerazajaca. :D Nie zebym bala sie, ze lod peknie, bo pracownicy skrupulatnie sprawdzaja jego grubosc i oznaczaja miejsca (szczegolnie w poblizu mostkow) gdzie nie jest on bezpieczny. Staw jest podluzny i w dalszej czesci ma wysepke. Oczyszczono jednak tylko frontowa polowe.

Jedzie Nik, a za nim Bi - tu widac wyraznie granice miedzy oczyszczona i nieoczyszczona czescia

Wyglada jednak, ze to "czyszczenie" to tylko przetarcie powierzchni. Lod byl wiec mocno nierowny, szczegolnie przy brzegach, gdzie utkwily w nim listki oraz galazki, tworzac wglebienia. Co prawda jakas banda chlopakow grala w hokeja, a i inni ludzie smigali i im nie przeszkadzalo. Potworki po chwili tez ruszyly smialo i tylko ja mialam pietra. Balam sie glownie, ze jak plasne na lod, to z moimi gabarytami i brakiem masy miesniowej, moge juz nie wstac. :D Potworkom oczywiscie szybko znudzilo sie jezdzenie w kolko po oczyszczonej czesci. Sporo osob przejezdzalo dalej, na nieoczyszczona czesc i za wyspe. W koncu pojechali sami, bo ja stanowczo odmowilam. Po chwili jednak wrocili i zaczeli blagac zebym pojechala z nimi, bo tam tak fajnie. W koncu mnie namowili i rzeczywiscie bylo warto. Przy wyspie, z jakiegos powodu, lod byl gladziutki, choc przysypany warstewka sniegu.

Tak wygladala nieoczyszczona czesc

Tworzylo sie tam malutkie zakole, otoczone lasem i bylo po prostu pieknie. :)

Wrazenia estetyczne zupelnie inne niz na sztucznym lodzie ;)

W koncu wrocilismy na glowna czesc, chwilke pokrazylismy, po czym trzeba bylo sie zbierac. Troche zalowalam, bo wokol lodowiska sa lampy, wiec wieczorem moze tam byc naprawde magicznie. Coz, moze innego dnia, w koncu w tym tygodniu znow bedzie pare mroznych dni, wiec lod powinien wytrzymac. W domu to juz oczywiscie normalny, niedzielny wieczor z prysznicami oraz szykowaniem plecakow oraz sniadaniowek.

Poniedzialek to szkola dla Potworkow i praca dla obojga rodzicow. Malzonek wyjechal nad ranem, a ja i dzieciaki wstalismy o nieco normalniejszej porze. Tego dnia mialo byc cieplej, 4-5 stopni na plusie, ale rano nadal byl przymrozek, wiec stanie na przystanku nie bylo zbyt fajne. Tym bardziej, ze autobus znow dojechal dopiero o 7:29. Dzieciarnia odjechala, a ja wrocilam zeby skonczyc sie szykowac do pracy. Niestety, przez to, ze oni pojechali pozniej, ja tez mialam mniej czasu i w pospiechu zapomnialam sobie zrobic kawy! Przypomnialam sobie o niej dopiero na poczcie, kiedy przy intensywnym sortowaniu zaschlo mi w gardle i nie mialam czym popic. Niestety, tutaj nie ma kawy dla pracownikow; kazdy musi sobie cos przyniesc na wlasna reke. Woda w baniaku jest, ale trzeba miec swoja butelke. :/ W kazdym razie, wszyscy opowiadali jak to po okresie swiatecznym bedzie luz, ale w poniedzialki to tego luzu nie uswiadczysz... Tylko weszlam do budynku i na widok ilosci paczek az w myslach przeklelam. Do tego pierdylion gazetek oraz magazynow. I znow poczta byla przemieszana. Nie dosc, ze miedzy listami pojawialy sie jakies przypadkowe z innej czesci trasy, to jeszcze calosc byla ulozona... od tylu. Troche czasu stracilam zanim polapalam sie o co chodzi... Managerka poczty wkurzona, choc jej sie nie dziwie, bo, jak pisalam ostatnio, jeden chlopak przywalil w skrzynke i poki co nie wraca, inny zlozyl wypowiedzenie i wlasciwie przestal przychodzic, a kolejny facet cos sobie zrobil w noge i niewiadomo kiedy wydobrzeje. Jakby tego bylo malo, nastepny najwyrazniej mial w tylku brak ludzi i wzial poniedzialek wolny, jak zwykle. W rezultacie, jedna trasa byla zupelnie nieobsadzona, a wszystkie mialy zatrzesienie listow oraz paczek. Niespodziewanie sciagnela wiec do roboty Roba, za ktorego pracuje ja, zeby z tej nieobsadzonej trasy rozwiozl chociaz paczki. Przyznaje, ze byl kochany i wzial tez czesc pakunkow z kilku innych tras, w tym mojej. Co do listow, slyszalam jak managerka mowi dwom innym chlopakom, zeby po zrobieniu wlasnych tras, wrocili i kazdy wzial polowe z tamtej. Wspolczuje kobiecie, ze musi tak kombinowac i im ze zmuszeni byli krazyc dwa razy... I cieszylam sie, ze nadal jestem na tyle nowa, ze nikt nie prosil mnie o rozwiezienie jeszcze poczty innego listonosza. :D Jedna firma z poczatku trasy wkurza mnie niemilosiernie, bo nie dosc, ze w sobote sa zamknieci, wiec zbiera im sie niemozliwa ilosc poczty, to jeszcze ostatnio ciagle maja jakies paczki. I to takie "rekreacyjne", nie ze jakies biurowe akcesoria, bo to bym jeszcze zrozumiala. Tym razem mialam dla nich skrzynke listow, skrzynke z mniejszymi paczkami oraz jedna, wielka pake. Budynek spory, wiec nie usmiechalo mi sie biegac do auta i spowrotem, a nie mialam jak wziac wszystkiego na raz. Przenosilam wiec po kawalku po jednej rzeczy, przeklinajac pracownikow owego biura. ;) A pozniej jeszcze naskoczyla na mnie sekretarka z drugiego, w tym samym budynku, czy "zamierzam" wziac ich "wychodzaca" poczte! A ja, kurna, nie mialam gdzie jej wcisnac i musialam najpierw oproznic skrzynki z poczty oraz paczek z drugiej firmy! :/ Pozniej poszlo juz w miare sprawnie, choc mialam pakunek dla kolejnej firmy, gdzie budynek okazal sie labiryntem korytarzykow i znalezienie ich drzwi chwile mi zajelo. Kolejna (wsciekli sie po prostu!) byla do jakiejs szkoly specjalnej, gdzie parking zostal kompletnie zablokowany przez szkolne busy i zamiast spokojnie przejechac, musialam nawracac na trzy razy. Co za balwany. :/ Wpienilam sie tez przy jednym z domow, bo juz ze dwa tygodnie temu ustawili kosz do koszykowki tak, ze podest stoi na ulicy! Maja podjazd, mogliby go ustawic pod garazem (gdzie zreszta byloby bezpieczniej dla ich dzieciakow), ale nie. W dodatku postawili go tak blisko skrzynki, ze aby wlozyc poczte, musialam ostatnio podjechac maksymalnie do kosza i potem wycofywac, bo nie udaloby mi sie wykrecic zeby go ominac. Dwa tygodnie wczesniej w ogole podjechalm dalej i wysiadlam zeby wrzucic listy, bo poza koszem, biegala tam dzieciarnia, a rodzice stali z boku i patrzyli, zamiast przytrzymac smarkaczy. W ten poniedzialek dodatkowo postawili wczesniej auto, wiec dostep do skrzynki w ogole byl ograniczony i musialabym znow zaparkowac dalej i wysiasc. Wkurzylam sie i po prostu ich dom ominelam. Wiem, jestem wredna, ale rodzice widzieli moje manewry, widzieli ze blokuja skrzynke i po prostu maja to w doopie. No to moga sie obejsc bez listow jeden dzien. :D Wiecej "przygod" na szczescie nie zaliczylam, przemarzlam tylko. Mialo byc w miare cieplawo i slonecznie. Tymczasem caly dzien sie chmurzylo, a do tego wial zimny wiatr, wiec przy grupowych skrzynkach na osiedlach domkow szeregowych oraz mieszkan, znow co chwila chuchalam na dlonie, probujac je rozgrzac... Dzieki temu ze Rob wzial kilka moich paczek, wyrobilam sie jednak calkiem przyzwoicie i do bazy wrocilam o 15:43. Zanim ogarnelam balagan, ktory przywiozlam spowrotem, zrobilo sie lekko po 16, ale i tak do domu dotarlam przed zmrokiem, co zawsze jest sukcesem. ;) Potworki oraz M. byli juz oczywiscie w domu. Dzieciaki zdazyly zjesc i grzecznie odrabialy lekcje. Potem wiadomo, troche snucia sie, az przyszla pora treningu. Bi ostatnio tak marudzi przed kazdym basenem, ze nie wiem czy za chwile ponownie nie zrezygnuje. A takie miala ambicje zeby dolaczyc do druzyny w high school... :/ Teraz cos przebakuje, ze moze zamiast plywania, wybierze skoki do wody. Chyba jej sie wydaje, ze przy skokach to juz nie ma zadnego wysilku. Tymczasem na bank w ramach rozgrzewki plywaja i w ogole, takie skoki to troche jak gimnastyka na trampolinie, to nie tak ze sobie wskoczysz do wody na dwie nogi. Widze, ze niestety panna nie ma zaciecia do sportow i podejrzewam, ze nawet jesli faktycznie dolaczy do druzyny w szkole sredniej, jak jej dadza porzadny wycisk, to szybko zrezygnuje. Tymczasem Starsza ostatnio cos wzdycha, ze ma tluszczyk na brzuchu, ale jednoczesnie sport to nie, a za to wiecznie wpierdziela slodkosci albo chipsy... I nie da jej sie przetlumaczyc, ze jak chce miec mniejszy brzuch i tylek, to zasada jest jedna: mniej niezdrowych przekasek, a wiecej sportu. Bi, jak to ona, tylko parska ze zloscia... Nawet jak nie ma nic co lubi, to znajdzie w czelusciach polek jakies zapomniane przekaski... Ale wracajac do poniedzialkowego wieczoru. Pomimo marudzenia corki, na basen pojechali, choc M. nie zostawal na silowni. Zawiozl tylko dzieciaki, po czym wrocil i wlasciwie zaraz poszedl spac. Pojechalam potem po nich, ale dotarlam na sama koncowke.

Udalo mi sie zlapac Kokusia doplywajacego do scianki

Niestety, drugie dziecko tez sprawia problemy. Nooo, moze problemy to za mocne slowo, ale zdecydowanie to jego wydurnianie sie czasem przekracza granice. W poniedzialek, akurat kiedy przyjechalam, zauwazylam ze koledze Kokusia trenerka przykleja plaster pod oko. Dopiero pozniej Nik powiedzial mi, ze kazala im zaczynac i on odbil sie od scianki, a w tym czasie tamten chlopiec akurat przeplywal zeby ustawic sie w kolejce i sie zderzyli. Kokusiowi bylo naprawde przykro i uznalam to za nieszczesliwy wypadek. Wieczorem dostalam jednak wiadomosc od glownego trenera, ze samo zderzenie moze bylo przypadkiem, ale zachowanie Mlodszego pozostawia troche do zyczenia. Nie slucha, wyglupia sie i wczesniej tego dnia trener musial go wyprosic z basenu i strzelic mu pogadanke. Do zespolu ostatnio dolaczyl dobry kolega Kokusia, z ktorym gra tez w koszykowke, a niestety on w obecnosci kumpli dostaje malpiego rozumu. Musze sama tez przeprowadzic z nim rozmowe, szczegolnie, ze podobnego maila dostalam na poczatku roku szkolnego od jego nauczycielki angielskiego, wiec to nie jednorazowy wybryk. Ech... A! Dostalam w koncu maila od tego biura spod Bostonu, gdzie mam zrobic odciski! Okazuje sie, ze robia je tylko w poniedzialki i srody! :/ Umowilam sie od razu na ta srode, bo kolejne miejsca mieli dopiero na nastepna, poniewaz w poniedzialek akurat bedzie swieto. :/ Zwariowac mozna z ta ich praca; ciagle jakies opoznienia i zamkniecia...

We wtorek pobudka jak kazdego szkolnego dnia, z tym, ze dla mnie z bloga mysla iz nie musze sie nigdzie rano ruszac. :) Termometr pokazal -2, wiec stwierdzilam ze nie ma co na przystanek wiezc Potworkow autem. Poszli na piechote i potem pozalowalam, bo znow wrocil wiatr i odczuwalna wyniosla prawie -10. Na szczescie autobus dojechal o 7:26, czyli w miare normalnie. Oni pojechali, a ja wrocilam do domu. Wstawilam jedno pranie, kolejne, rozladowalam zmywarke i ogolnie krecilam sie po chalupie, odhaczajac to, co pilne. Wstawilam tez gulasz na obiad i poszlam wziac prysznic. Tego wieczora Nik mial miec koszykowke, wiec wiedzialam, ze wrocimy po 21. Tak pozno nie lubie sie kapac, bo wlosy nie wysychaja mi przed pojsciem spac, a skoro i tak do wieczora siedzialam w chalupie, wiec stwierdzilam, ze czemu by z tego nie skorzystac. ;) Trzeba tez bylo doprowadzic do porzadku lazienki na gorze, szczegolnie dziecieca, bo mimo braku upalow, Oreo ostatnio wlazi spac do ich zlewu. W rezultacie caly zlew oraz blat oklejone sa czarnymi klakami... Wrocily dzieciaki, zdazyly zjesc i dojechal M. Wiekszosc wieczora mielismy juz relaksik, ale na 19:30 musialam jechac z Kokusiem na trening koszykowki.

Nik przy pilce - cos ja go w koszykowce ciagle lapie na zdjeciach tylem :D

Trener ponownie przedluzyl go o prawie 20 minut, wiec do domu zajechalismy po 21. Tragedia. Malzonek juz oczywiscie spal, a i dla nas tylko kolacja i zaraz do lozka.

Sroda... byla inna. ;) Jak napisalam wczesniej, umowiona bylam na odciski palcow... pod Bostonem. Przy dobrych wiatrach, czyli bez korkow, to minimum 2 godziny i 10 minut jazdy. :O A musialam tam byc o 10:30 rano, wiec wiedzialam ze trzeba wyjechac gdzies o 7:30. Przy okazji M. zaczal swoje wywody, ze w taka trase to samemu niebezpiecznie, bo co jak sie pogubie (mam nawigacje :D), a prowadzac nie bede miala mozliwosci sprawdzenia w telefonie gdzie, co i jak... Ostatecznie stwierdzil, ze jedzie ze mna. Postukalam sie w glowe i mowilam ze przeciez dam rade sama, ale przyznaje ze bardzo sie nie upieralam, bo wiadomo ze z kims zawsze razniej. ;) Pozniej jednak M. poszedl dalej i zaczal roztaczac scenariusz, ze co jesli pojedziemy oboje i zginiemy w wypadku? Co z dziecmi? Hmmm... zwykle to ja widze wszystko w czarnych kolorach. :D Tym razem odparlam trzezwo, ze na miejscu jest przeciez dziadek, wiec sie nimi zaopiekuje. Malzonek jednak zaproponowal, zeby moze zwolnic ich ze szkoly i pokazac im Boston. Przejezdzamy obok regularnie w drodze na jeden z ulubionych kempingow, ale samego miasta nigdy nie widzieli. My z M. bylismy jako zareczona para, ale z dziecmi nie. Ponownie bylam sceptyczna, bo rozwalac im grafik i powodowac zaleglosci, bo ja musze jechac na odciski? Niestety, Potworki (jak to gumowe ucha) uslyszaly ze moglyby opuscic szkole i uparly sie, ze chca zobaczyc Boston. Tak naprawde to chcieli opuscic dzien w szkole, bo choc samo miasto jest piekne, (moim zdaniem) duzo ladniejsze niz Nowy Jork, to przeciez nie uwierze ze interesuja ich zabytki i budynki. :D Ostatecznie jednak stwierdzilam, ze mozemy ich wziac. Niech sobie popatrza na miasto, a przy okazji moze zatrzymamy sie w jakims ciekawym miejscu. W srode rano musialam sie wiec zerwac wczesniej niz zwykle, bo do szykowania sie doszedl mi tez makijaz oraz zjedzenie sniadania. Za to udalo sie wyjechac o 7:25 (akurat podjechal autobus i spytalam Potworkow czy moze chca jednak do szkoly? :D), co jest niemalym sukcesem. ;) Droga minela w miare spokojnie, z kilkoma tylko lekkimi zatorami. Za to w jednym M. mial racje, bo nawigacja w aucie pokazywala jakas dziwna trase. Wczesniej patrzylam w google jak tam sie mniej wiecej jedzie, wiec kojarzylam ogolny zarys, tymczasem kazalo nam zjechac z autostrady na jakas mniejsza droge. Popatrzylam w telefonie, ze powinnismy jechac jak w morde strzelil jedna autostrada i dopiero w praktycznie samym Bostonie odbic w kolejna. Tak zrobilismy, ale nawigacje na wszelki wypadek zostawilismy wlaczona i co chwila irytujaco kazala nam brac zjazdy na jakies boczne drogi. No, ale jadac sama, pewnie jechalabym wedlug nawigacji, bo nie mialabym jak analizowac trasy w telefonie. Okazalo sie przy tym, ze mimo iz trase ustawilismy na "najszybsza", to ta w aucie pokazala nam przyjazd okolo 10:12, natomiast kiedy pojechalismy wedlug google, dotarlismy na miejsce o 9:43. Taka to bylaby najszybsza trasa. ;) Poniewaz zostala nam prawie godzina, wiec pojechalismy do najblizszego Dunkin' Donuts, bo oboje z M. bylismy bez porannej kawy, a i wszyscy mielismy ochote na jakiegos paczka w ramach drugiego sniadania. Bylo slonecznie, ale pizdzilo straszliwie, wiec panowala zimnica. A co Potworki przyjely z najwiekszym zaskoczeniem oraz zazdroscia, to w Bostonie oraz okolicach, wszedzie lezal snieg! :O U nas nie ma juz po nim sladu, a tam sie trzyma. Same odciski poszly szybko, choc poza bramka straznika znalezlismy dwa budynki, zaden nie oznaczony. Poszlam do pierwszego, a tam... zimno, ciemno i popekane linoleum. Szybko stamtad ucieklam i pomaszerowalam do nastepnego, ktory okazal sie wlasciwym. ;) Porobili mi odciski czterech palcow jednej reki, drugiej, kciukow, a na koniec jeszcze kazdego palca z osobna. :D Pozniej musialam jeszcze zeskanowac wskazujace w osobnym, malutkim skanerze, zeby potwierdzil, ze wszystko zgadza sie z odciskami ktore poszly do systemu. I cale szczescie, ze tu sie zgadzalo, bo potem babka, zeby wszystko zatwierdzic, musiala zeskanowac wlasne palce i skanerek za cholere nie chcial ich przyjac! :D Probowala chyba z 20 razy, az w koncu spytalam czy nie ma innej mozliwosci weryfikacji. No nie ma. :O Babka uspokoila, ze ta maszynka tak ma i w koncu zalapie. Po pierdylionie prob, faktycznie zalapala. :) No to teraz juz z mojej strony wszystko maja i musze czekac czy wysla mi date rozpoczecia pracy, czy sie do czegos przyczepia i albo beda chcieli dodatkowe informacje, albo zrezygnuja z mojej kandydatury. Kiedy juz odhaczylam glowny cel wyprawy, ruszylismy do centrum Bostonu. Niestety, wiatr byl tak lodowaty, a temperatury na minusie, ze nikt nie mial ochoty na wedrowke po miescie. Poniewaz jednak ciagnelismy Potworki taki kawal, stwierdzilismy, ze moze chociaz wejdziemy do oceanarium - New England Aquarium. Malzonek najpierw sie troche krzywil, bo ja i on juz w nim bylismy, ale dzieciaki az podskoczyly z radosci. Z nimi bylismy tylko raz w oceanarium w naszym Stanie, ale mieli wtedy chyba 3 i 4 latka, albo cos kolo tego. Bi twierdzi, ze ma jakies przeblyski, ale Nik, ze nic z tego nie pamieta. Mlodszy wrecz wykrzyknal, ze cieszy sie, iz zobaczy oceanarium teraz, kiedy zostana mu jakies wspomnienia. ;) Obawialam sie, ze moga byc troche za duzi, szczegolnie Bi, ale niepotrzebnie. Oboje mieli niesamowita frajde i napstrykali po kilkaset zdjec. ;) Najwieksza atrakcja bylo akwarium gdzie wsadzalo sie reke, a ciekawskie plaszczki podplywaly i mozna bylo poglaskac je po grzbiecie.

Taka radosc :)

Byly tam tez male rekiny (niegrozne), ale te wolaly sie chowac wsrod skalek niz podplywac do ludzi. Dalej byl spory wybieg dla pingwinow, gdzie obydwa Potworki rowniez byly zachwycone. Ja tez lubie te pokraczne (na ladzie) ptaszki, ale strasznie tam capilo rybami. :D

Za nimi wybieg pingwinow (ktorych prawie nie widac) oraz szkielet wieloryba. Nik myslal najpierw, ze to szkielet mezozaura :D. Widac tez rampe, o ktorej pisze nizej

Jak na mnie, to nie pstrknelam praktycznie zdjec, ale skupialam sie na koleinych akwariach. Bylo mnostwo wiekszych oraz mniejszych, posegregowanych wedlug klimatow oraz czesci swiata.

Las ukwialow w pelnej krasie

Najwieksza atrakcja jest jednak ogromne, kilkupietrowe akwarium znajdujace sie posrodku. Wokol niego sa okna i ciagnie sie rampa, po ktorej czlowiek idzie sobie, podziwiajac rafe, wiekie rybska oraz cale lawice mniejszych, a takze dwa ogromne zolwie morskie.

Obawiam sie, ze zdjecie nie oddaje rozmiaru tego akwarium. Po korytarzach po lewej, widac ze okna sa wysokosci dwoch pieter, wiec widoczna jest polowa jego wysokosci i tylko malutki wycinek szerokosci

Pamietam, ze kiedys mieli tam tez rekiny, teraz chyba jednak nie wolno trzymac ich w niewoli bo potrzebuja duzo miejsca. Idac ta rampa, dochodzilo sie na sama gore i mozna bylo obejrzec akwarium od powierzchni wody.

Taki tam zbiorniczek ;)

Z tej perspektywy wydawalo sie calkiem plytkie i dopiero po spojrzeniu w dol schodow, widac bylo ze to cztery pietra. Na zewnatrz byly wybiegi dla fok i uchatek i tu tez Potwory byly zachwycone, choc bylo potwornie zimno, wiec dlugo tam nie stalismy.

Uchatka kalifornijska

Sporo bylo tez interaktywnych zabaw, np. w jednym z akwariow mozna bylo rybkom puscic "prady" wodne, oczywiscie tylko przez chwile, zeby biedaki nie pozdychaly z ciaglego wysilku. ;) Przy wybiegu pingwinow, mozna bylo puscic swiatelko w ksztalcie rybki i galka kierowac, zeby pingwiny ja gonily.

Na zdjeciu slabo to widac, ale na wprost pingwinka jest wlasnie to swiatelko i on je goni

Na koniec oczywiscie obowiazkowa wizyta w sklepie z pamiatkami. Jak to w takim miejscu, ceny z kosmosu. Bi od razu chciala bluze lub koszulke, Nik wymyslal maskotki i zabawki. On to jednak nadal straszny dzieciak. ;) Ostatecznie kazde wyszlo z koszulka. Pozniej chcieli jeszcze "pozegnac" sie z plaszczkami i tu oboje zdolali... zamoczyc rekawy bluz! :O Przypominam, ze mielismy mroz oraz porywisty wiatr. Zaparkowalismy co prawda na parkingu pietrowym zaraz obok oceanarium, ale mimo wszystko to bylo jakies 200m biegu, zas potem trzeba bylo sie dostac na odpowiedni poziom, a parking nie jest ogrzewany. W ogole smialam sie, bo na poczatku Nik sie z nami wyklocal i kiedy wysiadalismy z auta, nie chcial brac swojej puchowej kamizelki. Jak tylko jednak odeszlismy od auta i powialo, to szybko sie zapinal i zakladal kaptur od bluzy na glowe! :D A teraz musieli przejsc z mokrymi rekawami...

Kawaleczek Bostonu przed wejsciem do oceanarium. Jak Nik zaklada kaptur, to musi byc naprawde zimno. Mozecie tez zauwazyc mokry rekaw Kokusia. Bi swoj schowala do kieszeni

No ale dotarlismy do auta, najpierw zbierajac szczeki z podlogi, bo w oceanarium spedzilismy troche ponad dwie godziny, a za parking zaplacilismy... $44! :O Dobrze, ze jako mieszkancy Nowej Anglii mielismy znizke na bilety, wiec zaoszczedzilismy $20 przy wejsciu do rybek. Nastepnie czekala nas mozolna jazda powrotna. Nie przesadzam, bo nawigacja tym razem postanowila nas pokierowac przez srodek Bostonu. Poczatkowo nie narzekalismy. bo podziwialismy miasto, a poza tym sadzilismy ze nawigacja w koncu doprowadzi nas do autostrady. Kiedy jednak minelo pol godziny, a na ekranie mignely dwie autostrady, ktore GPS zignorowal, M. wlaczyl nawigacje w telefonie. I niespodzianka - w kilka minut znalezlismy sie na drodze szybkiego ruchu. Reszta trasy minela dosc sprawnie, jesli pominac tragiczny korek w stolicy naszego Stanu. Ledwie 20 minut od domu... Wreszcie jednak dojechalismy do chalupy i to o niezlym czasie, bo bylo troche po 16. Szybko trzeba bylo przyszykowac jakis obiad i Potworki musialy zajrzec w komputery, sprawdzic co robili tego dnia w szkole. Po dosc intensywnym dniu, dzieciakom nie chcialo sie oczywiscie jechac na basen, zreszta ostatnio i tak stwierdzilismy, ze w srode mozna Kokusiowi zrobic przerwe. Wszyscy padli dosc wczesnie i stwierdzam, ze sama tez sie starzeje. Jeszcze niedawno, po takich intensywnych dniach, pelnych wydarzen, bylam milo podekscytowana i pelna pozytywnej energii. Teraz zwyczajnie padalam na pyszczek. Ani podekscytowania, ani energii, po prostu marzenie o lozku. ;)

Czwartek zaczelismy juz normalnie, czyli moglam pospac 25 minut dluzej. Nie zebym sie czula bardziej wyspana. ;) Termometr pokazal -8 stopni, wiec stwierdzilam, ze zabiore Potworki na przystanek samochodem. Zreszta, ponownie tylko jedna dziewczynka tam stala; reszta mlodziezy grzala dupki w autach. ;) Autobus dojechal o 7:26, wiec normalnie, dzieciarnia odjechala, a ja wrocilam do chalupy, cieszac sie ze nie musze nigdzie wychodzic. Poczatek ranka spedzilam na sniadaniu, a potem kawie. Pozniej zabralam sie za odkurzanie gory i... zdarzyla sie tragedia! Nooo, moze tragedia to za mocne slowo, bo nikt nie umarl, ale zrobilam glupote i konsekwencje moga sie okazac... kosztowne. Krotko mowiac, stracilam szklanke wody z Kokusiowego stolika nocnego i zalalam jego nowiutki komputer! :O Ku*wa... Normalnie sie poplakalam! Wydawalo mi sie, ze tej wody wcale tak duzo nie bylo, bo szklanka nie byla pelna, a czesc poleciala na stolik. Probowalam wlaczyc kompa, myslac, ze wiatraki moze przesusza wszystko w srodku. Okazalo sie, ze to najgorsze co moglam zrobic... Powinnam sie byla domyslic, ze prad i woda to zle polaczenie. Choc w sumie to komp po prostu ani drgnal, wiec nie wiem czy spowodowalam jakies zwarcie... W kazdym razie, zadzwonilam ryczac do M., ktory poradzil sie tego kolegi, ktory komuter skladal. Ten powiedzial zeby go przewrocic na bok zeby woda splynela i zostawic do wyschniecia, ale niestety, moje proby wlaczenia na bank spowodowaly jakies spiecia i mamy moze 1% szans, ze komp bedzie normalnie chodzil... :( Ja cie pierdzile... Zeby Nik mial go chociaz ze 2-3 lata, ale on dostal go niecaly miesiac wczesniej! Pol dnia przeplakalam, wyobrazajac sobie jak mu powiem, ze zepsulam jego sprzet. :( Z wielka niechecia, ale dokonczylam odkurzanie, co dalo mi mozliwosc lekkiego uspokojenia nerwow. Usiadlam pozniej z kolejna kawa i sprawdzilam maile. A tam... wiadomosc z potencjalnej pracy, ze sprawdzili moje odciski oraz kwestionariusz, ktory wypelnilam jeszcze przed Swietami i ze wszystko jest zatwierdzone. I ze ktos sie ze mna skontaktuje, zeby powiedziec mi co dalej. Czyli prosze, jak chca, to potrafia wszystko zalatwic w jeden dzien! :O Oczywiscie wiadomosc humor wybitnie mi poprawila, choc nadal gryzlo mnie sumienie z powodu kompa Nika... Po jakims czasie zadzwonila ta sama babka, ktora dzwonila do mnie z poczatkowa oferta pracy, zeby mi pogratulowac i powiedziec ze mam zaczac (dopiero) 10 lutego. :O Oni zatrudniaja ludzi zgodnie z okresem wyplat, ktory maja co 2 tygodnie. Cos tam mamrotala bardziej sama do siebie, ze 27 to juz za pozno, wiec nastepna dala wypada wlasnie 10 lutego. Odpowiedzialam ze wlasciwie ten 27 tez moze byc, ale ona sie na to zdziwila, ze to za malo czasu zeby zlozyc 2-tygodniowe wypowiedzenie u obecnego pracodawcy. Nie mialam ochoty tlumaczyc jej, ze obecnie jestem na poczcie, gdzie pracuje wlasciwie dorywczo, wiec stwierdzilam, ze no tak, w takim razie 10 luty. ;) W ten sposob chyba musze przestac pisac o tej robocie jako "potencjalnej", a zmienic na "nowa". :) Niestety, oni maja taki dziwny sposob operowania, ze w sumie nadal wiem, ze nic nie wiem. Babka powiedziala tylko, ze szkolenie dla nowych pracownikow jest wirtualne, wiec pierwsze dwa dni bede najwyrazniej pracowac z domu. Pozniej nie mam jednak pojecia gdzie sie udac. Firma ma kilka lokalizacji i wiem, w ktorym mam pracowac miescie, ale kiedy spytalam wujka googla, pokazal mi dwa miejsca. Nadal nie wiem wiec nawet gdzie bedzie moje biuro, choc mam nadzieje, ze w ciagu nastepnych trzech tygodni dostane wiecej informacji. :D I niestety, w miedzyczasie bede musiala znow zasuwac do Bostonu, bo firmowa przepustke musze odebrac osobiscie tam. :O W koncu zaczela dochodzic godzina 15, czyli czas przyjazdu Potworkow. Oczywiscie Nik, jak to moj slodziak, najpierw zrobil smutn mine, ale potem sam zaczal mnie pocieszac (bo znow sie poplakalam), ze nic sie nie stalo, ze to tez jego wina bo zostawil szklanke z woda, itd. To dziecko ma naprawde niesamowity charakter... Niedlugo potem przyjechal M., odkrecil boczne oraz dolny panel od komputera i postawilismy go w naszej sypialni, gdzie u gory jest zawsze najcieplej. Pozostalo dac mu kilka dni na porzadne wyschniecie i dopiero potem mozna bedzie ocenic zniszczenia. :( Na poprawe humoru, dostalam maila od trenera z druzyny plywackiej, ze zepsul sie bojler i wymieniaja go na nowy, ale na basenie jest za zimno zeby plywac, wiec odwoluja trening. Potworki oczywiscie przeszczesliwe. Nie dosc, ze zyskali caly wieczor na lekcje (a przez wyprawe do Bostonu mieli je podwojne), to jeszcze puscili sobie film, skoro bylo wiecej czasu. Ktos by pomyslal, ze mielismy weekend. ;) Oni ogladali ktoras z czesci Avengers'ow, a ja potuptalam do piwnicy, zeby pakowac ich ciuchy narciarskie, bo kolejnego dnia znow mial byc wypad na stok. A wczesniej Bi, ktora miala niewiele zadane, znow zabrala sie za pieczenie ciasteczek. Tym razem wybrala takie o pociesznej nazwie snickerdoodle, ktora nie ma tlumaczenia na jezyk polski. ;)

Dumny piekarz

W kazdym razie, to sa z grubsza normalne ciasteczka, ale obtoczone w cynamonie. Wiele osob tutaj je uwielbia. Mnie smakowaly, ale bez szalu. ;)

Piateczek to ponownie normalna, szkolna pobudka, choc tym razem nie bylo snucia sie bez celu. Jak tylko wszyscy byli w miare gotowi, szybko zapakowalismy narty oraz plecaki narciarskie Potworkow i pojechalismy do szkoly. Tam lekkie zdziwienie, bo zwykle ktos stoi przy drzwiach i pomaga, lub chociaz trzyma je otwarte. Zwykle jest to ta nauczycielka, ktora opiekuje sie cala grupa. Tym razem nie bylo nikogo, wiec co chwila drzwi sie zamykaly, a na dzwonek nikt nie reagowal. Dobrze, ze dzieciaki wchodzily i wychodzily, wiec nawzajem sie wpuszczaly, ale jesli pozniej zdarzyla sie dluzsza przerwa miedzy podjezdzajacymi autami, to wspolczuje, bo nie wiem czy ktos w srodku uslyszy dzwonek. Dopiero poznym rankiem zagadka zostala rozwiazana, kiedy rodzice dostali maila, ze owa nauczycielka byla tego dnia nieobecna i kto inny przejmuje opieke na to popoludnie. Najwyrazniej kobieta odwolala w ostatniej chwili i znalezli zastepstwo, ale nikt nie pamietal, ze dzieciaki musza jeszcze rano odstawic sprzet. W kazdym razie Potworkom sie udalo, bo akurat ktos wychodzil, a potem musialam stanac w ogonku aut, zeby odstawic ich juz przed wejscie do szkoly. Oni pomaszerowali, a ja podjechalam do biblioteki oddac ksiazke i filmy, ktore lezaly na stole juz chyba ponad tydzien, a potem wrocilam do domu. Przewietrzylam, zjadlam sniadanie, wypilam kawe i popedzilam z kolei na tygodniowe zakupy. Po powrocie wszystko rozpakowac i mialam chwile na relaks zanim musialam popakowac wlasne narciarskie pierdolki. Potem jeszcze zjesc jakis obiad, zeby szusowania nie zaczynac na glodniaka i mozna sie bylo zbierac. Na stok dojechalam jak zwykle chwile przed autobusem, przyjechala dzieciarnia, a kiedy wszyscy sie przebrali i wybiegli radosnie na snieg, ja rowniez sie przebralam i poszlam zazyc nieco sportu. ;)

Bi wyhamowuje przed wyciagiem

Tym razem Potworki widzialam glownie z daleka i tylko raz jechalam wyciagiem z Kokusiem oraz jego kolega, bo zjechalismy w tym samym czasie.

Za Kokusiem az sie kurzy ;)
 
Bi grzecznie zjechala ze stoku o 17 zebym mogla kupic jej obiad, a Nik dopiero pol godziny pozniej, bo tak chcieli koledzy. I tak nadal bylam w schronisku, wiec zaplacilam za niego. Ale kawaler akurat przyjezdza przygotowany i zawsze ma przy sobie troche wlasnej kasy. ;) Po obiedzie jeszcze chwila na stoku, gdzie zaczelam juz solidnie czuc uda i trzeba bylo sie zbierac. Starsza oraz jej kolezanki jak zwykle zjechaly jako jedne z ostatnich, ale w koncu cala mlodziez dotarla do autobusu i mozna sie bylo zbierac w droge powrotna. Dotarlam do szkoly, zgarnelam Potworki oraz ich sprzet i pojechalismy do domu. O dziwo, M. jeszcze nie spal, za to sprawil dzieciom przyjemnosc, bo wczesniej pojechal po sushi. Potworki dosc szybko zaszyly sie we wlasnych pokojach, a ja poszlam wypakowac wszystkie narciarskie ciuchy i ustawic narty oraz buty przy kaloryferze, zeby wyschly. Niestety, nie tylko czulam miesnie nog, ale w dodatku, bolaly mnie tez plecy, nadwyrezone przez poczte. :/ A kolejnego dnia mialam sie stawic wlasnie w robocie... :(

Do przeczytania!

piątek, 10 stycznia 2025

Styczniowe opowiesci roznej tresci

Na szczescie, w sobote 4 stycznia moglam pospac dluzej. Po nartach bylam oczywiscie polamana i szczegolnie lewa noga bolala mnie nawet kiedy mocniej zdretwiala w czasie snu. W tej nodze ogolnie cos sobie juz dawno naciagnelam w zgieciu kolana i nie chce przejsc, a narty oczywiscie to pogorszyly. Cieszylam sie wiec, ze moge chociaz wylezec ile sie da. W ogole juz mam ciarki na mysl, ze za dwa tygodnie wpisana jestem do pracy w sobote, co oznacza ze po popoludniu na stoku bede musiala sie zerwac z rana i potem biegac z poczta. Kompletnie sobie tego nie wyobrazam. :O W porzadnym odespaniu przeszkodzila mi Oreo, ktora o 7:30 chodzila znow po sypialniach miauczac. Malzonek byl w pracy, wiec nie bylo komu wypuscic upierdliwca. Wstalam w koncu, bo wiedzialam ze nie odpusci i zeszlam na dol, ale kot zbieg za mna na schody i... tam zostal. Wdrapalam sie (a miesnie nadal bolaly) spowrotem, chwycilam ja i znioslam pod drzwi. Na szczescie, kiedy je otworzylam, grzecznie wyszla. Wrocilam do lozka, myslac z ulga, ze mam prawie godzine do budzika. Okazalo sie zreszta, ze musialam byc baaardzo zmeczona, bo (co mi sie raczej nie zdarza) wylaczylam go nie wiem nawet kiedy, po czym obudzilam sie o 9:18. :O Wtedy jednak zmusilam sie juz do podparcia o zaglowek i dobudzania. Kiedy zeszlam na dol, zastalam juz tam oczywiscie Bi, ale Nik wstal dopiero o 10:20. Okazalo sie, ze po wywrotce na nartach, ma na kosci policzkowej wyrazne zadrapanie. :O W tym samym czasie dojechal M., ktory wyszedl nieco wczesniej. Reszta ranka i wczesne popoludnie mijalo spokojnie, na delikatnym odgruzowywaniu chalupy dla mnie i smazeniu nalesnikow dla M. Potem obejrzelismy skoki narciarskie i trzeba bylo szybko podac Kokusiowi obiad. Skonczyla sie przerwa swiateczna i wrocila szkola, a z nia normalny grafik, a wiec rowniez koszykowka. Mial tego dnia mecz, choc szkoda ze dopiero na 14:30. Milo bylo miec leniwy ranek, ale milej byloby go odhaczyc wczesniej i miec wolne cale popoludnie. ;) Dodatkowo powstal dylemat co z kosciolem, bo na msze zwykle jezdzimy na 16, a mecz mial sie skonczyc o 15:30. Zaproponowalam M. ze moge podjechac z Kokusiem prosto po meczu, a oni z Bi dojada z domu. Malzonek jednak stwierdzil, ze moge przeciez po nich podjechac, bo zajmie to raptem 2 minuty dluzej. W kazdym razie, poniewaz mieli dosc dluga przerwe, trener chcial zeby chlopcy przyjechali juz na 14:10, zeby obgadac strategie i porobic troche cwiczen, mimo ze do dyspozycji mieli tylko szkolny korytarz. Grali przeciw innemu zespolowi z naszej miejscowosci, ktory okazal sie bardzo dobry. "Nasi" poczatkowo nie mogli sie jakos odnalezc na boisku i ani sie obejrzeli, przegrywali o 10 pkt. :O Trzeba przyznac jednak, ze potem sukcesywnie nadrabiali straty, az wyrownali. Przez jakis czas szala zwyciestwa wahala sie to na jedna, to na druga strone, az w koncu zespol Kokusia przebil tamtych kilkoma punktami. Na sam koniec tamci zdobyli dwa punkty karnymi i mecz zakonczyl sie wynikiem 38:34 dla naszych. Chlopaki oczywiscie ucieszone, bo to ich trzeci mecz i trzecia wygrana. :) Nik gral calkiem niezle, choc nadal ma ten feler, ze przekazuje pilke jak najszybciej kolegom. :D Zdarzylo mu sie jednak kilka razy z nia podbiec, wybic komus z rak i celowac do kosza - choc nie trafial.

Nik kozluje, choc na zdjeciu wyglada jakos niezgrabnie

Gral jednak bardzo dlugo. W ktoryms momencie zastanawialam sie czy trener zapomnial go zdjac. Po meczu rozmawialam z Kokusiem i wyglada jednak, ze bylo to celowe. Nik ma dobra druzyne, ogolnie niezle strzelaja, ale wiekszosc slabo biega. Tamci zas mieli jednego chlopaka, ktory nie dosc, ze sprawnie przejmowal pilke, ale potem zapierdzielal z nia przez cale boisko tak, ze tylko Mlodszy dawal rade dotrzymac mu tempa i probowac bronic kosza. :D Niestety, mimo ze Nik twierdzil ze po nartach nie czuje zadnych miesni, jednak taka intensywna gra dzien pozniej dala o sobie znac i po meczu stwierdzil, ze jest bardzo zmeczony. A jeszcze przeciez jechalismy do kosciola! :O Zapakowalismy sie do auta i pojechalismy spowrotem. Tak jak sie umowilam z M., zabralismy jego oraz Bi, choc bylo to zupelnie bez sensu, bo musialam sie cofac. Gdybysmy jechali osobno, bylibysmy w kosciele kilka minut wczesniej. Jak na zlosc, byly tlumy ludzi i skonczylismy na dodatkowych siedzeniach na koncu, ktore nie mialy klecznikow. Normalnie wzruszylabym ramionami, ale okazalo sie, ze po nartach miesnie mialam tak obolale, ze nie wytrzymalam na kleczkach. Musialam usiasc, jak stara babulenka. :D Po mszy wrocilismy do domu i pozostalo juz sie relaksowac przy kominku, tym bardziej, ze na noc zbieral sie solidny mroz. Wiedzialam, ze kolejnego dnia mial przyjechac moj tata, wiec sprytnie spytalam corki czy nie ma ochoty upiec banana bread. :D Mielismy znow kilka przejrzalych bananow, a w dodatku to jeden z niewielu przepisow, ktore mam w jezyku angielskim, wiec panna podeszla do tego z wielkim entuzjazmem. I nawet nie wyszedl jej zakalec, czego nie omieszkal wytknac mi malzonek. ;)

Niedziele zaczelam z Potworkami ponownie od porzadnego wyspania sie.

Nie zdazylam sie jeszcze dobudzic, a przylazla przywitac sie Oreo

Pozniej dzieciaki snuly sie i siedzialy na telefonach, a ja oczywiscie cos tam ogarnialam. W domu nigdy nie braknie zajec. ;) Pozniej przyjechal moj tata, ktory tym razem mial dla mnie cala, dluga liste zadan. ;) Niestety, ale w pewnym wieku czlowiek przestaje nadazac za technologia, wiec oprocz pomocy w wyslaniu cotygodniowego bezrobocia, chcial tez zeby pomoc mu w zaznaczeniu na Amazon'ie, ze chce cos odeslac. Zamowic potrafi, ale oddac juz nie bardzo... ;) A na koniec pokazal mi papier, ktory dostal u lekarza. Pielegniarki - madrale, zaznaczyly mu tylko na kartce kod QR, po zeskanowaniu ktorego moze sobie zamowic leki. Tyle, ze zadna chyba nie pamietala, ze rozmawia z juz starszym panem. Zacznijmy od tego, ze tata nie wiedzial nawet jak ma sobie ten kod zeskanowac. :D A potem sie okazalo, ze aby zamowic te leki trzeba bylo zeskanowac kolejny kod, ktory pojawil sie na stronie otworzonej przez zeskanowanie pierwszego, a potem zalozyc konto, haslo, itd. Jaki przecietny obywatel powyzej 60-tki sobie z czyms takim poradzi, w dodatku w obcym jezyku? Nawet mnie zajelo dluzsza chwile i kiedy wyskakiwala kolejna rzecz i kolejna, mialam ochote rzucic to w diably. ;) W miedzyczasie wlaczylam skoki narciarskie, choc dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze byly to kwalifikacje, a nie konkurs. Zapomnialam, ze wiekszosc Europy obchodzilo w poniedzialek swieto Trzech Kroli, wiec mogli obejrzec rozgrywke. U nas mial to byc dzien jak codzien. Po odjezdzie dziadka, popoludnie oraz wieczor minely ekspresowo. Lenistwo przerwalam tylko na moment, kiedy Nik wymyslil ze chce podjechac do biblioteki. Od stycznia do marca jest ona otwarta w niedzielne popoludnie i syn chcial podjechac... na rowerze. Szkopul w tym, ze mielismy raptem 2 stopnie na plusie i lodowaty wicher. Nie chcialam zeby znow sie rozchorowal, wiec zabralam go autem, choc strasznie nie chcialo mi sie ruszac z cieplej chalupy. Pozniej trzeba bylo po kolei maszerowac pod prysznice, a nastepnie musialam szykowac plecaki oraz sniadaniowki. Rowniez dla siebie niestety...

Poniedzialek zaczelismy wczesnie, jak to w szkolny dzien. Nie moglam sie kompletnie obudzic, wiec lezalam w lozku na boku, usilujac otworzyc oczy, kiedy przyszla Oreo i umoscila sie na mnie. Nie wiem jak bylo jej tak wygodnie, ale polezala kilka minut mruczac, po czym poszla na koniec lozka. W koncu wstalam, przygotowalam Potworkom sniadaniowki i pobieglam na gore umyc sie i ubrac. Kiedy ponownie zeszlam na dol, zastalam Kokusia w jadalni... odrabiajacego lekcje! Myslalam, ze go udusze, choc przyznaje ze przez przerwe swiateczna sama wypadlam z rytmu i zapomnialam powiedziec mu dzien wczesniej zeby sprawdzil czy ma cos zadane. Z drugiej strony, zastanawiam sie ile jeszcze bede musiala go pilnowac... Chlop ma juz 12 lat i przed nim jeszcze tylko kolejny rok gimbazy, a pozniej juz szkola srednia. I co, mamusia bedzie ciagle za nim chodzic i sprawdzac czy panicz przyklada sie do nauki? ;) W kazdym razie, wyszlismy na przystanek (to znaczy Potworki, bo ja zostalam przy domu), autobus podjechal mniej wiecej o czasie, po czym wrocilam do chalupy i skonczylam sie szykowac do roboty. Akurat wyjezdzalam z garazu, kiedy M. zadzwonil do mnie z pytaniem czy zostawilam kiciula na dworze. Zdziwiona odpowiedzialam, ze przed momentem przyszedl do domu. Okazalo sie, ze M. widzial na kamerze jak Oreo wychodzi spod przyczepy i idzie w kierunku tarasu, a doslownie trzy minuty pozniej, rowniez spod przyczepy wyszedl... rys! :O I poszedl w kierunku naszego domu, choc od drugiej strony. Zastanawiamy sie, czy kot go wyczul i dlatego przybiegl do chalupy i co by bylo gdybym juz pojechala... W pracy... tragedia. Gdyby poprzedni poniedzialek nie byl luzniejszy, pomyslalabym, ze nadal trwa swiateczna goraczka. Paczek zatrzesienie, a w dodatku listy kompletnie przemieszane. Zwykle dostajemy czesc listow przesegregowanych na nasze trasy przez pracownikow poczty i te sa bez ladu i skladu. Przychodza tez jednak tacki przesortowane przez maszyne i one ida zwykle ladnie wedlug trasy, z tylko pojedynczymi pomylkami. Tym razem nawet w tych byl balagan. Przez to sortowanie szlo oczywiscie duzo dluzej i wyjechalam w trase dopiero tuz przed poludniem. Juz od poczatku mialam paczki, gdzie o jednej zapomnialam. Pod jeden adres byly trzy i mialam zaznaczone ile, ale ze znalazlam dwie, a trzeciej za cholere, wiec uznalam, ze cos mi sie pomylilo. Coz... powinnam bardziej ufac swoim oznaczeniom, bo paczke znalazlam pozniej, kiedy w aucie troche mi sie przerzedzilo. :D Kolejna (na swoje usprawiedliwienie dodam, ze mniejsza niz normalna koperta) zaplatala mi sie z innymi i tez znalazlam ja za pozno. No i mialam jedna strasznie ciezka, zreszta oznaczona jako taka. Podjechalam sobie prawie pod garaz domu zeby ja dostarczyc, a i tak sie zasapalam. Normalnie moze zostawilabym ja dla Roba, ale tym razem mialam pracowac kolejny dzien, wiec zostawilabym ja sama sobie. W dodatku managerka przyszla i pouczyla mnie, zebym uwazala, bo ostatnio zostawilam paczke, a nie powinnam. :/ Rzeczywiscie zostawilam taka wielka i ciezka, bo stwierdzilam, ze facetowi jednak latwiej bedzie ja podniesc... Tego dnia bylo znow potwornie zimno i palce mi odpadaly przy tych cholernych grupowych skrzynkach. W dodatku leciutko proszyl snieg, ale na szczescie nie osiadal. A jeszcze managerka mnie "pocieszyla", ze od lutego chce zebym w soboty jezdzila ta trasa, ktorej sie niedawno uczylam. :( Zupelnie nie mam ochoty, bo po pierwsze, jak pisalam, trasa jest po prostu bez jakiejs logiki, a po drugie, ostatnie na co mam ochote, to praca w soboty. Na dwie ostatnie jestem wpisana na ta stara trase i postanowilam zacisnac zeby, pocieszajac sie, ze to tylko dwa razy. No i masz. :( A jakby tego bylo malo, to kobieta oznajmila, ze wysle mnie na kurs jazdy tym wielkim autem dostawczym. :O Powiedzialam, ze nie chce i wole juz tego starocia, ale uparla sie, ze mam chociaz sprobowac; najwyzej nie zdam. Po prostu sie zalamalam... W kazdym razie, tego dnia na poczte wrocilam dopiero o 16:30 i bylam ostatnia. Oczywiscie dziewczyna obslugujaca okienko, zaczela juz zamykac i nie moglam normalnie wejsc. Spieszy sie, kurde, do domu... :/ Ja do swojego wrocilam po 17 i mialam ochote tylko klapnac na kanape i sie nie ruszac, szczegolnie ze na noc szedl naprawde siarczysty mroz. Niestety, Potworki mialy plywanie i choc Bi namawiala zeby odpuscic, tym razem sie uparlismy. Stwierdzilam, ze jesli w ktorys dzien mamy zrobic przerwe, to najlepiej w srode, bo bedzie akurat w polowie Kokusiowych zajec. Bi bowiem nic nie ma we wtorki (ktore jakos staly sie dniem przerwy od plywania), ale Nik plywa w poniedzialek, we wtorek ma koszykowke, w czwartek znow basen, a w piatek oba Potworki maja narty. Ta sroda to bylby wiec taki naturalny dzien na odpoczynek. Malzonkowi ponownie nie chcialo sie cwiczyc, wiec pojechal zawiezc dzieciaki, a potem sie wykapal i poszedl spac. Mnie przyszlo wiec pozniej po nich jechac. Co bylo robic... Przynajmniej chwile popatrzylam na ich wyczyny.

Starsza doplywa do scianki
 
Po powrocie Bi wslizgnela sie do naszej lazienki zeby wziac prysznic (jakby nie mogla raz u siebie :/), a potem kolacja i do lozek.

Wtorek to pobudka jak zwykle w szkolny dzien. Juz poprzedniego wieczora zaczelo mocno wiac, wiec choc telefon pokazal -5 stopni, to odczuwalna wskazal jako... -14. :O Postanowilam wiec zabrac Potworki na przystanek autem, zeby nie musieli stac na takim mrozie. Okazalo sie, ze mialam nosa, bo autobus dojechal dopiero o 7:29. Nie rozumiem tego, bo bywa, ze przyjezdza juz o 7:21, zwykle jest o 7:25, a jak jest tak okropnie zimno, to ma opoznienie... No ale przynajmniej moje Potwory siedzialy we wzglednym cieple, bo auto w sumie nie zdazylo sie zagrzac. Zal mi bylo dwoch dziewczynek, ktore sterczaly na przystanku. Dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do domu na sniadanie i ostatnie ogarniecie sie, bo tego dnia znow pracowalam. Jechalam jednak w miare spokojna, bo juz kiedys pisalam Wam, ze wtorki to na poczcie najluzniejsze dni. I faktycznie. Listy jak listy, choc bylo ich oczywiscie troche mniej. Najwazniejsze, ze mialam sporo mniej malych paczuszek i doslownie 10 wiekszych. Wydaje sie duzo, ale to naprawde nic w porownaniu z okresem Swiat. Nie pamietam czy pisalam, ale ktoregos dnia jeden listonosz sprawdzil w moim skanerze, ze mialam (wszystkich, duzych i malych) 117 paczek! :O We wtorek razem bylo ich moze okolo 50, wiec mialam wrazenie, ze jestem na wakacjach. ;) Dostarczylam wszystkie, nawet jedna ktorej zapomnialam sobie oznaczyc przy sortowaniu. Na szczescie byla z poczatkowej czesci trasy i ogromna (niestety tez dosc ciezka), wiec ja zapamietalam. Oczywiscie czasem nawet z mniejsza iloscia paczek jest irytujaco, kiedy musze wysiasc z auta, przyniesc pakunek na schody, zeskanowac kod, wrocic do auta, odpalic je, po czym podjechac 2 domy dalej i cala zabawe zaczac od poczatku. :D Na szczescie, poniewaz paczek bylo niewiele, wiekszosc wcisnelam do skrzynek (niektore troche na sile :D), a wysiasc trzeba bylo tylko do wiekszych. Na poczte wrocilam o 14:30. I tak myslalam ze wyrobie sie wczesniej, ale managerka zawrocila mi doope. :/ Przypomnialo jej sie, ze ten listonosz, ktory mnie na poczatku uczyl, mial wypisac papiery z mojego szkolenia. Pamietam, ze mu je dawala i... niewiadomo co z nimi zrobil. Jemu sie wiecznie tak spieszylo, ze w ogole wielu rzeczy w skanerze, ktore ulatwiaja zycie, a teraz przelotnie pokazuja mi inni, mi nie pokazal. :/ W kazdym razie, teraz musialam kwitnac kilkanascie minut w jej biurze, zeby podpisc to, co juz umiem. A potem babka zaczela mnie zagadywac, co ogolnie mysle o tej pracy, itd. Okazuje sie, ze nie dosc ze od lutego mam pracowac w soboty na innej trasie, ale jeszcze bedzie chciala mnie uczyc kolejnej. Maja problem, bo chlopak ktory na poczatku grudnia przywalil komus w skrzynke, poki co nie wraca, a inny wlasnie zlozyl wypowiedzenie i odchodzi pod koniec stycznia. Od lutego bedzie im wiec brakowac dwoch osob. Teoretycznie mamy trzech zastepcow, ale jeden z nich jezdzi na stale trasa, ktorej sie ostatnio uczylam, wiec nie ma jak kogokolwiek zastapic. Zostaje wiec dwoje, w tym ja. :O W kazdym razie, pogadalam sobie z nia, a potem pedem ruszylam zaladowywac auto. Wyjechalam juz o 10:40, ale i tak bylam przedostatnia. Przedostatnia rowniez wrocilam, ale cieszylam sie, ze zostalo mi jeszcze sporo dnia. Wrocilam do domu pozniej niz Potworki, ale przed M. :) Niestety, poza lekka zalamka po rozmowie z managerka poczty, kolejna byl e-mail z tej potencjalnej nowej pracy. Niestety, przez przerwe swiateczna wszystko sie opoznia i dopiero teraz przypomniala sobie o mnie kobita majaca mnie wyslac na odciski palcow. Miala mi dac znac gdzie mam sie na owe odciski udac, tymczasem napisala, ze znajduje sie mniej wiecej posrodku pomiedzy dwoma biurami, jednym w... Nowym Jorku, drugim pod Bostonem! I pyta ktore mi bardziej pasuje! Kobieto, tak naprawde to zadne, bo do kazdego mam mniej wiecej 2.5 godziny jazdy i to bez korkow! :O Uch... Odpisalam, ze raczej wole jechac do Bostonu niz pchac sie w nowojorski scisk i teraz czekam. Poniewaz jak sie dzieje, to wszystko na raz, wiec u Bi zaczely sie rejestracje do przedmiotow, ktore ma wziac w... high school. :O Tak, idzie tam dopiero pod koniec sierpnia, ale szkola chce miec wszystko wczesniej, zeby na spokojnie ukladac grafik. Wiecie, tutaj to jest bardziej skomplikowane niz w Polsce. W Kraju jest jedna klasa i wszystkie dzieciaki maja te same przedmioty. Tutaj uczniowie maja niektore przedmioty przyznane z marszu, czesc jednak moga sobie wybrac, w zaleznosci od zainteresowan. Dlatego kazdy ma inny grafik, a administracja musi to jakos logicznie ulozyc. Wyobrazcie sobie ustawic przedmioty dla prawie 2 tysiecy gagatkow, tak zeby nikt nie mial 2-godzinnych okienek? :D Dodatkowo, wiecie jak w Polsce wzorowi uczniowie musza miec okreslona srednia? Tutaj dziala to troche inaczej, choc oczywiscie srednia tez jest liczona i musi byc na odpowiednim poziomie zeby przejsc z klasy do klasy i dostac sie kiedys do college'u. Uczniowie planujacy w przyszlosci studia, moga wziac przedmioty na poziomie zaawansowanym, tzw. honors. I takich uczniow nazywa sie wlasnie honors students. Przedmioty na tym poziomie moga podniesc srednia. Oczywiscie to nauczyciele wpisuja rekomendacje na okreslony poziom, ale uczen moze zrezygnowac z wyzszego poziomu na rzecz czegos latwiejszego. Np. corka sasiadow miala trudnosci z hiszpanskim, wiec w szkole sredniej wybrala jego najnizszy poziom, ktory z reguly jest dla osob zaczynajacych sie tego przedmiotu uczyc. Rejestracja trwa miesiac, ale juz zaczely splywac pierwsze rekomendacje i Bi ma wpisane honors z angielskiego, historii, hiszpanskiego oraz... fizyki. Na ta ostatnia sie skrzywilam, bo osobiscie bylam z tego przedmiotu straszna noga i nienawidzilam go. Bi jednak sie upiera zeby sprobowac, bo zawsze moze przejsc na normalny poziom. Dodatkowo, tutaj takie przedmioty jak fizyka, chemia oraz biologia (dwoch ostatnich nie bylo w opcjach, wiec nie wiem czy nie ma ich w pierwszej klasie, czy wszyscy beda zaczynali od tego samego poziomu...), opieraja sie w duzej mierze na eksperymentach oraz laboratoriach, wiec pewnie latwiej to wszystko zrozumiec i zapamietac, niz uczac sie suchych faktow oraz przeliczen. Oczywiscie nie obylo sie bez lekkiej irytacji, bo Bi chciala zebym koniecznie usiadla z nia przejrzec przedmioty, a potem sie ze mna wyklocala. Np. powiedzialam, ze honors z fizyki, skoro chce sprobowac, to dobry pomysl, natomiast nie ma co sie pchac na sile na zaawansowany hiszpanski, bo to az tak bardzo jej sie nie przyda, a lepiej poswiecic wiecej nauki naprawde waznym przedmiotom. No ale Bi upiera sie, ze skoro nauczycielka poleca ja na zaawansowana, to ona chce isc na zaawansowana. No, ok. Gorzej, ze panna jak zwykle patrzy na przedmioty, ktore wybieraja jej kolezanki i np. zasugerowalam zeby wybrala zoologie, skoro mysli w przyszlosci o weterynarii, a ona sie niemal poplakala, bo zadna z jej kolezanek nawet nie mysli o jakimkolwiek przedmiocie zwiazanym z biologia czy zwierzakami. Oczywiscie probowalam tlumaczyc, ze musi wybierac przedmioty, ktore jej sie przydadza lub wydaja ciekawe, a nie patrzec na kolezanki, ale panna zaczela sie zalic, ze na jakims przedmiocie w tym roku jest w klasie bez znajomych i tak strasznie zle sie w niej czuje... Ostatecznie wybrala jednak ta zoologie, ale nie zatwierdzila jeszcze ostatecznie wyborow, wiec moze to zmienic. Za to obie zgodnie uznalysmy, ze lepiej zeby zrezygnowala z choru, a zostala przy orkiestrze. Dla mnie moglaby w ogole odpuscic sobie takie muzyczne przedmioty, ale panna chce miec cos luzniejszego. Stwierdzila jednak, ze ostatnio spiewanie juz jej nie ciagnie, natomiast nadal lubi grac na skrzypcach. Padlo wiec na orkiestre. Jak juz to odhaczylam, moglam w koncu zasiasc do relaksu. Niestety, fajnie byloby juz sie przebrac w pizame i zasiasc na kanapie na reszte wieczoru, ale Nik mial trening koszykowki. Nie dosc, ze na 19:30, to jeszcze trener chcial przedluzyc o 15 minut.

Trenujemy blokowanie calym cialem

Tyle, ze kiedy wybilo to dodatkowe 15 minut, nadal nie konczyl. W koncu laskawie przerwal po jeszcze kolejnych 5 minutach, wiec do chalupy dojechalismy po 21. :/ M. juz spal, ale Bi powiedziala, ze martwila sie, ze cos nam sie stalo, bo myslala, ze bedziemy wczesniej. Coz... mogla wyslac sms'a. ;) Pozostalo tylko zjesc kolacje i do spania, bo kolejnego dnia oczywiscie znow szkola.

W srode pobudka o tej samej porze, ale przynajmniej mialam ta bloga mysl, ze nie musze sie ruszac z chalupy. :) Tuz przed wyjsciem z domu, Nik przyprowadzil mnie do swojego pokoju i pokazal, ze... posikal sie w lozko! :O Przypominam, ze niecaly miesiac temu skonczyl 12 lat! Zreszta, zaden wypadek nie zdarzyl mu sie juz od kilku lat i myslalam, ze dawno mamy to za soba... Mowil ze przysnilo mu sie ze jest w toalecie i najwyrazniej byl to bardzo realistyczny sen. ;) W sumie to nie wiedzialam czy sie smiac, czy go ochrzanic... Ponownie bylo potwornie zimno i odczuwalna temperatura kilkanascie stopni na minusie, wiec zabralam Potworki na przystanek samochodem. Tym razem kolejna dziewczynke mama podwiozla autem i tylko jedna tam stala. W dodatku, zwyczajem tutejszej mlodziezy, jedynie w bluzie, bez zadnej kurtki. :O Widzialam jednak, ze minela ja mama, odwozac do szkoly jej starsza siostre i cos do niej zawolala, podejrzewam wiec, ze panna sama chciala tam sterczec. A autobus ponownie dojechal dopiero o 7:29. :O Po odjezdzie dzieciakow, wrocilam do domu i zabralam sie najpierw za ogarniecie Kokusiowej poscieli. Poniewaz "wypadek" zdarzyl mu sie w srodku nocy, Mlodszy zdjal przescieradlo, a zasikana czesc materaca przykryl koldra, zas sam spal pod kocem. W ten sposob niestety, mokra byla rowniez koldra, bo wsiaklo w nia troche... plynu. :D Mialam wiec mnostwo prania i suszenia. Materac oparlam nad kaloryferem, liczac na to, ze cieplo go przesuszy. Potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Wyciagnelam ostatnio cieple kapcie, takie wyscielone futerkiem, ale niestety to futerko fruwa teraz po calym domu. Do tego zwykle paprochy oraz siersc zwierzakow i podlogi byly w oplakanym stanie. Chcac nie chcac, trzeba bylo chwycic za normalny odkurzacz, bo samojezdzacy nie dociera do kazdego kata. Odpisala do mnie babka z potencjalnej pracy, ze zawiadomila biuro spod Bostonu i powinni sie ze mna wkrotce skontaktowac. Patrzac na to ile u nich wszystko trwa, ciekawi mnie czy to "wkrotce" to bedzie za dzien - dwa, czy za tydzien... ;) Kilka dni temu przypomnialam sobie o karmniku dla ptakow i zawiesilam go na tarasie, w miejscu gdzie latem wisi poidlo dla kolibrow. Caly dzien, co chwila zlatuja sie hordy glodomorow, choc sa bardzo plochliwe i nie udalo mi sie zrobic zdjecia kiedy krazyla tam cala gromada. Poki co w wiekszosci sa to ptaki zwane tutaj tufted titmouse.

To wlasnie te ptaszki, choc wiem, ze slabo je widac na zdjeciu
 
Z tego co powiada Google, to hamerykancka odmiana sikory, ale jest od niej ze dwa razy wieksza. Przylatuja tez "zwykle" sikorki, junko (to tutejszy gatunek) oraz zieby. Te ostatnie panosza sie i probuja przeganiac inne ptaki, choc tym wiekszym sikorom ustepuja rozmiarem. ;) Zaskoczona jestem za to, ze poki co nie ma ani kardynalow, ani rudzikow, ani sojek. Moze to zreszta dobrze, bo to spore ptaki i moglyby przeganiac te mniejsze. Wrocily ze szkoly Potworki, pozniej M. i nikomu nie chcialo sie juz wychodzic na ta zimnice. Przy takim mrozie dzieciaki przestaly nawet w szkole wychodzic na dluga przerwe na dwor, a zwykle obowiazkowo wyrzucani sa na zewnatrz po lunch'u. :O Teraz pozwolono im siedziec na sali gimnastycznej. Zrobilismy Potworkom przerwe od basenu i wybralismy grzanie dupek. ;) Przypomnialam sobie o reszcie maku pozostalego ze Swiat i pomyslalam ze moge zrobic szybkie palmiery makowe. Zajrzalam do puszki z watpliwoscia, obawiajac sie, ze splesnial, ale okazalo sie, ze nadal byl dobry. No to palmiery "sie" zrobily, a M. potem musial sam sobie dawac po lapach, bo zjadlby wszystkie na raz. ;) Ja za to odczulam satysfakcje, bo zuzylam cale swiateczne resztki, gdy wielokrotnie konczylo sie na wyrzuceniu pozostalosci maku lub masy sernikowej. Malzonek polozyl sie spac tuz po 19, a Potworki, korzystajac z wolnego wieczoru, wlaczyly sobie film. Tymczasem, pod dom przyszedl obcy kot! Juz pare razy go widzielismy. Taki sliczny, bialo - rudy z pregowanym ogonem. Tym razem najpierw zagladal przez okno tarasowe, a potem poszedl do przodu.

Czy nie piekny? Chetnie bym go przygarnela ;)

Miauczal przy tym wnieboglosy! Wynioslam mu troche suchej karmy i wode. Zjadl chetnie, wiec chyba byl glodny. Mialam dylemat co z nim robic, bo kot bardzo przyjacielski, obcieral sie o mnie i Bi z kazdej strony, caly czas pomialkujac. Przy takich temperaturach przeszlo mi przez mysl, zeby wpuscic go do domu, ale nasza wlasna zolza, mimo ze byla w srodku, caly czas warczala i syczala. Obawialam sie, ze nawet jesli zamkne obcego kota w piwnicy, Oreo bedzie go caly czas czula i chodzila po domu wsciekle mrauczac. Nie mowiac juz o tym, ze jesli ten kot jest bezdomny, moze miec pchly czy inne pasozyty... W koncu zostawilam mu jedzenie oraz wode, a na taras przynioslam stare poslanie - domek naszego kiciula i postawilam za pojemnikiem na poduchy, ktory oslanial go troche od wichury. W zasadzie to nie wiem czy ten kot jest bezdomny. Pojawia sie u nas od czasu do czasu, ale ktos wrzucil tez jego zdjecie na Fejsa, kiedy przyblakal sie do nich i ludzie z mojego osiedla komentowali, ze go dokarmiaja. Nie wydaje sie strasznie zabiedzony, a przez futerko ciezko mi powiedziec czy jest wychudzony... W kazdym razie, nie odwazylam sie go wpuscic, choc Bi az piszczala i gotowa byla nasza wlasna kotke zamknac w lazience, zeby przygarnac obcego. :D Mam nadzieje, ze ten kotek ma gdzies jakies schronienie, a przynajmniej wie, ze u nas jest miseczka z karma. Dzieciaki juz do wieczora co chwila wygladaly przez okna czy kot nie wraca, choc Nik, ku mojemu zaskoczeniu, oznajmil ze nie chce przygarniac zadnego obcego kota, bo to dom Oreo i ona ma tu prawo rzadzic. :D

W czwartek pobudka o tej samej godzinie, przy takiej samej pogodzie. Temperatura -7, a odczuwalna -17. :O Wialo jeszcze mocniej niz w poprzednie dni. Zabralam Potworki oczywiscie znow autem na przystanek. Ponownie stala tam tylko jedna dziewczynka, ale autobus dojechal juz o 7:23. Dzieciarnia odjechala, a ja zaszylam sie w domu, choc niestety nie moglam w nim siedziec calego dnia. Kotu konczylo sie mokre zarcie, a ze nie wiedzialam jak mi sie uloza kolejne dni, to wolalam pojechac w czwartek. Niestety, Oreo jest wybredna i karmy, ktora laskawie zjada, nie ma w supermarkecie gdzie zwykle robie tygodniowe zakupy. :/ Pojechalam wiec, zajezdzajac tez do biblioteki, ale wyrobilam sie w godzinke, a potem z ulga grzalam dupke w domu. :) Musialam tylko wyskoczyc na minute na taras dosypac karmy ptasim glodomorom, bo wyjadly wszystko do ostatniego ziarenka. Nasz kiciul oczywiscie probuje za wszelka cene ktoregos upolowac. Dzien wczesniej chowala sie pod stolem na tarasie, ale chyba uznala, ze stamtad ma za daleko zeby zaskoczyc ofiare. Tego dnia wiec znalazla inne miejsce. I teraz zagadka: gdzie na ponizszym zdjeciu, znajduje sie kot? :D

Na palaku, na ktorym wisi karmnik, siedzi jakis odwazny (albo nieuwazny :D) ptaszek

Jesli ktos nie znalazl, prosze, rozwiazanie zagadki:

Postukalam w szybe :D

Ptaszydla nie daly sie jednak nabrac i co ktorys podlatywal, natychmiast zawracal. Tylko pojedyncze najodwazniejsze (albo slepe) osobniki siadaly po ziarenko. Tak czy owak, kot poczatowal pol godzinki, po czym sie poddal. ;) Tego dnia wreszcie zmotywowalam sie, zeby powiesic u Kokusia poleczki na jego duze auta zbudowane z Lego Technic. Niektore ma juz ponad rok i staly w rzadku na... podlodze. Sa tak duze, ze na kazda polke z zabawkami weszlyby tylko dwa i to scisniete. Pomijajac juz jednak, ze szkoda miejsca, to te auta sa takimi fajnymi replikami prawdziwych wyscigowek (oraz motora), ze pomyslalam, ze niezle wygladalyby troche wyeksponowane. Juz ze 3 miesiace temu kupilam polki, ale brakowalo mi motywacji zeby je zawiesic. Teraz w koncu nabraly mocy urzedowej. ;) Oczywiscie w polowie przeszlo mi na mysl, ze moglam dac sobie spokoj, bo zawieszanie laczylo sie z dokladnym odmierzaniem, zaznaczaniem oraz poziomowaniem i zeszlo mi dluzej niz przewidzialam. No, ale powiesilam i rezultat wynagrodzil mi wysilek. Wyglada to super i kawaler tez jest zachwycony, a to najwazniejsze. 

Zdjecie nie oddaje tego, jak duze sa te auta

A w bonusie auta zniknely z podlogi, bo dobijalo mnie ich przestawianie przy kazdym odkurzaniu oraz myciu... Poniewaz wieszanie zajelo mi wiecej czasu niz przewidzialam, potem biegiem musialam sie zabrac za obiad. Na szczescie tego dnia zaplanowalismy leniwe pierogi, ktore robi sie ekspresowo. Ze szkoly dojechaly Potworki, niedlugo potem M. i po obiedzie ojciec ulozyl sie na drzemke na kanapie, Bi odrabiala lekcje, a Nik... snul sie i marudzil. Pozbawiony elektroniki, a nie majac nic zadane, nie wiedzial co ze soba zrobic. ;) W koncu powiedzialam zeby chwycil za spray oraz reczniki papierowe i wyczyscil drzwi tarasowe. Nie dosc, ze stoja przed nimi miski psa, ktory zachlapuje szybe podczas picia wody, to jeszcze dzieciaki co chwila opieraja sie o nie lapami lub czolem, szczegolnie odkad na tarasie wisi karmnik dla ptakow. Cale sa wiec w smugach i dobrze sie zlozylo, ze Mlodszy szukal zajecia. :D Tego dnia Potworki mialy basen i pojechali, choc Bi jojczala, ze jej sie nie chce. Niespodziewanie pojechal z nimi M. i zostal pocwiczyc. Zyskalam wiec 1.5 godzinki dla siebie. Zadzwonila do mnie jednak kolezanka, z ktora nigdy nie mozemy sie nagadac, wiec troche ten wolny czas "zmarnowalam", bo spedzilam go na plotach. :D Dobra, wzielam telefon na glosnomowiacy i w miedzyczasie pakowalam Potworkowe ciuchy na narty, wiec choc tyle pozytku. ;) Kiedy reszta wrocila, szybka kolacja i zrobila sie kolejka pod prysznic. Tak, mamy dwa, ale Bi nadal upiera sie brac go u nas, a poza tym, o tej porze roku, kiedy idzie ogrzewanie, piec nie wyrabia i jedna osoba bralaby prysznic w zimnej wodzie. ;) Wkrotce potem dzieciaki pomaszerowaly do spania, ucieszone, bo kolejnego dnia mial byc nie tylko piatek, ale tez klub narciarski. :)

Piatkowy dzien zaczal sie jak zwykle, z tym, ze z domu wyruszalismy troche wczesniej. Zazwyczaj mamy takie nadprogramowe kilka minut, podczas ktorych dzieciaki siedza na telefonach, a ja maszeruje bez celu po domu, zerkajac na zegarek. Tym razem, jak tylko sie umylam i ubralam, zgarnelam potomstwo, zapakowalismy ich narty oraz plecaki i pojechalismy do szkoly. Oczywiscie nigdy nie ma tak, zeby dojechac idealnie. Jak ostatnio wpakowalismy sie w korki i dojechalismy oddac narty jako ostatni, tak tym razem przejechalismy gladko i w szkole bylismy juz o 7:25. Dzieciaki zas do szkoly powinny dojezdzac o 7:40, a lekcje zaczynaja sie oficjalnie o 7:47. ;) Dwa dni wczesniej dostalam maila, ze uczniowie oddajacy narty musza sie zameldowac, jak wszyscy, na stolowke i nie wolno im wejsc do szkoly przez sale gimnastyczna (sprzet zostawiany jest w przebieralniach). Coz, Nik zupelnie to olal i wszedl, ale Bi zostawila w aucie swoj normalny szkolny plecak, wiec musiala wrocic, a ja zrobic koleczko przez parking i odstawic ja pod boczne wejscie. Wrocilam do chalupy, ale dlugo w niej nie posiedzialam. Wstawilam zmywarke, przewietrzylam sypialnie, wypilam kawe i wyruszylam na tygodniowe zakupy. Obrocilam na szczescie dosc szybko, wiec potem mialam troche spokoju na wstawienie prania i poodgruzowywanie domu, zanim musialam pakowac na narty siebie. Tego dnia wiatr troche zelzal, wiec rano bylo -5, ale odczuwalna pokazalo jako -9. Upal po prostu. :D Po poludniu mialy byc 2 stopnie na plusie, choc przy wietrze odczuwalna nadal na minusie, wiec na szusowanie trzeba bylo sie ubrac jednak cieplo. Dojechalam na stok, a autobus dotarl niemal w tym samym czasie. Mlodziez jak najszybciej sie przebrala i popedzila szusowac, a ja poczekalam az wszyscy pojda, na wypadek gdyby potrzebny byl kolejny dorosly. Tym razem czekalo mnie samotne jezdzenie, bo Bi miala oczywiscie kolezanke, ale i Nik ruszyl od razu z gromada chlopcow. Troche smutno, ale za to prawie zawsze ktos sie do mnie dosiadal na wyciagu i zaskoczona jestem, ze mozna sobie popierdzielic o glupotach z zupelnie obcymi ludzmi. Wiekszosc rozmow oczywiscie zwiazana z nartami i okolicznymi stokami. ;) Dzieciaki widzialam tylko przelotnie i glownie z daleka.

Starsza zjezdza do wyciagu
 
Tylko raz zalapalam sie na wyciag z Bi i jej kumpelka. O 17 Potworki grzecznie zjechaly na obiad. Nik wczesniej mowil, ze wzial ze soba $20, wiec nie wie czy nie zjedzie pozniej, ale jednak lepiej jak mamusia zaplaci. :D

Nik z daleka nawet laskawie na mnie spojrzal :D

Dzieciarnia ma co tydzien powtarzane, ze do 19 maja byc w schronisku i w tym tygodniu wiekszosc posluchala, poza... Bi. Akurat jechalam z nia wyciagiem, kiedy wspomnialam, ze to bedzie moj ostatni zjazd, bo robi sie pozno. Panna na to, ze one z kolezanka sobie zaplanowaly jeszcze dwa. Nie bylam pewna ktora byla dokladnie godzina, ale powtarzalam obojgu Potworkow zeby patrzyli na zegarki. Zjechalam inna trasa niz dziewczyny, patrze - jest 18:47. Do wyciagow niemozliwe kolejki, bo oprocz szkolnych klubow narciarskich, mnostwo ludu zjechalo sie na piatkowa wieczorna jazde. Widzialam wiec, ze nie ma szans zeby zdazyc zaliczyc kolejny zjazd. Napisalam szybko do Bi zeby wracaly juz sie przebrac, ale oczywiscie bez odzewu. Wrocilam do schroniska i o dziwo byl tam juz Nik, ale po Starszej ani sladu. Pomalu schodzily sie wszystkie dzieciaki, nauczycielka wiekszosc zabrala do autobusu, a mnie i innej mamie polecila zebysmy wszystkim przekazywaly, ze czas wracac. Bi i jej kolezanka zjechaly kilka minut po 19, ale byly... ostatnie. Przypomnialam pannie, ze mialy byc do 19 w schronisku, a nie o tej porze sie dopiero do niego kierowac... Kiedy upewnilam sie, ze dziewczyny wszystko maja i doszly do autobusu, wyruszylam do szkoly. Autobus dojechal, wrzucili swoj sprzet do mojego auta i pojechalismy do domu. Tam kolacja i zaraz do spania, bo cala nasza trojka padala na pyszczki. ;)

Do poczytania!