Coz, w tym roku zachwyt minal, a zostala sama konsternacja. ;) Nie zarzekam sie, ze wiecej tam nie wroce, ale dosc mocno sie rozczarowalam...
Rok temu, tak jak w tym roku, wybralismy sie tam pod koniec czerwca na 4 dni. Pamietam, ze wtedy prognozy byly kiepskie, ale ze w domu mialam tesciow, wiec z calej sily chcialam sie wyrwac. ;) Wkrecalam M. ile sie dalo, ze dziadki tez potrzebuja odpoczac kilka dni od wnukow i na szczescie dal sie namowic... A potem... dwa dni z czterech lalo, dopiero trzeciego wyszlo slonce, a na czwarty wracalismy. Kurtyna. ;)
W tym roku, pogodowo (prawie) trafilismy, jak ostatnio dosc czesto, w Totka. Poza poniedzialkiem, caly zeszly tydzien na zmiane padalo i mzylo. Temperatury tez nie powalaly, choc w dzien utrzymywaly sie ponad 20 kreskami, nie powinnam wiec moze narzekac. Juz od srody jednak, prognozy na weekend pokazywaly konsekwentnie piekne slonce i upaly. Cala wiosne mielismy raczej chlodna i bardzo deszczowa, przy tym prognozy zmienialy i nadal zmieniaja sie tak, ze ciezko nadazyc, wiec nie dowierzalam, ze poczatek lata moze nas tak milo zaskoczyc. Mimo, ze niesmialo zaczelismy planowac wyjazd, tak naprawde do piatku bylismy gotowi go odwolac. Na szczescie znow trafilo nam sie "okienko" pieknej pogody. A dlaczego "prawie" jak zaznaczylam na poczatku akapitu? A bo mielismy zostac do wtorku, a na wtorek, jak na zlosc, zapowiadali deszcze i burze. Wyjezdzalismy jednak w sobote i stwierdzilam, ze do wtorku pogoda moze sie jeszcze piec razy zmienic. I wiecie co?! Czasem szlag mnie trafia z tymi prognozami! W 99%, jak czlowiek nie chce zeby sie zmienialy, to sie zmienia, a jak! A kiedy chce sie, zeby sie zmienily (na lepsze rzecz jasna ;P), to nie ma bata, nie zmieni sie i ch*j! Dla przykladu, jeszcze w piatek pokazywali na nastepny dzien piekne slonce. A w sobote rano patrze, a tu na popoludnie "wskoczyly" burze. Jakies 30-40% procent, wiec machnelam reka, ze przejdzie bokiem. I co?! I burza zlapala nas zaraz po przyjezdzie na miejsce! A na cholerny wtorek, deszcze konsekwentnie zapowiadali juz od bodajze srody zeszlego tygodnia. Rzecz jasna, gdzie ja optymistycznie (co dla mnie jest wyczynem) zakladalam, ze sie zmieni lub chociaz przesunie, to nie przesunelo sie ani o jote. :/ I tylko M. ucieszyl sie, ze wrocimy wczesniej i zaoszczedzimy dzien urlopu. Dzieci wracaly wiec niepocieszone, ze nie moga biegac po kempingu do poznego wieczora, ja wracalam wkurzona, ze ucieka mi dzien relaksu, a na koniec nawigacja zaczela robic sobie jaja, potem wpadlismy prosto w korek w godzinach szczytu, zamiast wracac 2.5 godziny wracalismy 3.5 i wsciekl sie M. Mozecie sobie wyobrazic te gesta atmosfere w samochodzie. :D
Wracajac jednak do wypadu, w ogolnym rozrachunku zaliczam go na plus dodatni. ;) Oczywiscie byloby jeszcze fajniej gdybysmy zostali do wtorku, ale jak to mowia: "jak sie nie ma, co sie lubi, to sie lubi co sie ma".
Pierwotnie mielismy wyjezdzac juz w piatek, ale tu pamietam, ze M. marudzil cos o braniu pol dnia wolnego i pakowaniu oraz jezdzie "na wariata" i w koncu zmienilam rezerwacje na sobote. Teraz pluje sobie w brode, bo skoro ostatecznie wrocilismy do domu o dzien wczesniej, gdybysmy byli tam juz od piatku, mielibysmy dwa dni na calkowity relaks, a nie jeden. ;) Bo wiecie, dzien przyjazdu to nigdy nie jest caly dzien, jest to zawsze juz popoludnie (na polach kempingowych, jak w hotelach, mozna sie meldowac okolo godziny 13 - 15), czasem nawet dosc pozne. Dopiero kolejny dzien to juz jest calkowity luz od rana do nocy. Natomiast ostatniego dnia, mimo, ze zazwyczaj wyjezdzamy po poludniu, to jednak gdzies z tylu glowy jest juz ten niepokoj, ktory kaze zerkac na zegarek co pol godziny i nie pozwala calkowicie sie odprezyc. ;) Tym razem przyjechalismy w sobote wiec ten dzien do polowy byl "stracony", w niedziele byly jednodnowe "wakacje", a w poniedzialek juz wyjezdzalismy, a wiec mielismy lekka nerwowke, mimo ze zaczelismy sie pakowac wyjatkowo pozno, a ja do ostatniej chwili sprawdzalam czy moze jednak na nastepny dzien prognozy sie zmienily. ;)
W kazdym razie w sobote zajechalismy na miejsce okolo 15:30 i powitalo nas slonce. Po drodze minelismy obszar mokrego, parujacego asfaltu i ucieszylismy sie, ze moze zapowiadane burze wlasnie nas ominely. Kiedy jednak zaparkowalismy na naszej miejscowce, na horyzoncie majaczyla czarna chmura i dochodzil odglos grzmotow. Trudno bylo powiedziec czy idzie w nasza strone czy od nas odplywa. M. zaczal ustawianie przyczepy, a ja nas "urzadzalam", czyli wyciagalam dywan przed wejscie, krzeselka turystyczne, psie miski itd. Potworki za to zaczely marudzic, ze chce im sie siusiu, ale w przyczepie nie bylo nawet jeszcze wody zeby spuscic kibelek. Zerkajac z niepokojem na ciemne chmursko, stwierdzilam, ze moze na wszelki wypadek zabiore ich do publicznej lazienki. I dobrze zrobilam, bo zaraz po powrocie na nasze miejsce okazalo sie, ze chmura nie tylko wisi tuz nad nami, ale tez zaczelo z niej kropic i niebezpiecznie blyskac. Od naszego przyjazdu minelo moze pol godziny, a przypomne, ze kiedy tam dotarlismy, swiecilo slonce! :O Potem, nagle w kilka sekund zerwal sie taki wicher, ze oboje z M. uczepilismy sie rozsuwanego daszka od przyczepy, ktorego nie zdazylismy zabezpieczyc, a ktory grozil teraz urwaniem od porywow wichury. Lunelo tez jak z wiadra doslownie. Sciana deszczu! Ja, widzac wczesniej, ze kropi, zdazylam narzucic przezornie kurtke przeciwdeszczowa, ale moj maz stal tam w samej koszulce przeklinajac kempingi, miejsce i pogode. A dzieciaki wygladaly przez drzwi dopytujac ze strachem czy wiatr nie przewroci przyczepy. ;)
Takie to mielismy poczatki. :D Potem na szczescie bylo juz duzo lepiej. ;)
Pierwszego dnia troche nerwowo obserwowalismy niebo i balismy sie oddalac zanadto od kampera. Burze bowiem krazyly wokol, ale na szczescie wiatr spychal je dalej, nad ocean. W koncu odwazylismy sie podjechac rowerami na plaze tuz przy polu kempingowym. Stad widac bylo deszcze przechodzace nad woda.
Widzicie te burzowa chmure i deszcz w tle? A nad Kokusiem slonce... ;)
Rok temu na tej plazy lezalo, poza kamolami, cale mnostwo pieknych, wielkich muszli. Nie wiem skad wzieto te kamienie, ale jest oczywistym, ze zostaly sztucznie nawiezione, bo w tym roku muszle juz niemal calkowicie zniknely. Na szczescie Potworkom udalo sie kilka znalezc. :)
Taka plaza to nie zadna plaza... Kamien na kamieniu... :/
Niestety, tak jak pisalam wyzej, to pierwsze popoludnie bylo troche "stracone". Najpierw przechodzily burze, ktore uziemnily nas przy przyczepie. Potem pojechalismy nad wode. A pozniej zdazylam przejsc sie z Potworkami na plac zabaw i zrobil sie juz wieczor.
To jest to cos, szumnie zwane "placem zabaw". Hustawek powinno byc 6, ale po 3 zostaly tylko haki :/
Trzeba bylo rozpalac ognisko, co okazalo sie nie lada wyzwaniem bowiem M. zapomnial... siekierki. Zostal wiec z odrobina trocin na rozpalke oraz wielkimi klocami drewna, ktore kompletnie nie chcialy sie zajac ogniem. W koncu jednak, po duzej ilosci dymu, dmuchania i ku*wy pod nosem (:D) udalo mu sie rozpalic ognicho. Cale szczescie bo nie wyobrazam sobie spedzic wieczora zamknieta w przyczepie z dwojka energicznych dzieciakow. ;)
W niedziele przywitalo nas cudowne slonce i upal i wszystko byloby pieknie gdyby M. nie uparl sie jechac na msze do pobliskiej wioski, przez co zmarnowalismy pol ranka. Ech... :/
No coz... Po powrocie Potworki rzucily sie do zabawy w... piachu. Na szczescie to byl piekny, bialy, morski piasek. Jeszcze wieksze szczescie, bo tego piachu przywiezlismy ze soba kilogramy w butach oraz odziezy. :D Zaraz za nasza miejscowka wyrastala bowiem wielka wydma.
Takie widoki po prostu uwielbiam! :)
Pamietajac z Polski, ze wydmy sa pod ochrona i nie wolno po nich lazic, poczatkowo zabronilam Potworkom tam chodzic. Po jakims czasie jednak zauwazylam, ze pomiedzy roslinnoscia porastajaca piasek jest kilka wyraznych sciezek oraz ze dzieciarnia z polowy kempingu sie tam schodzi, wiec machnelam reka i pozwolilam Bi oraz Nikowi szalec, z czego skwapliwie skorzystali. Przez reszte kempingu co chwila slyszalam tylko "Ide do piasku!" i juz ich nie bylo! Nawet nad wode az tak bardzo nie ciagneli. Woleli bawic sie piaszczyste podchody, zakopywac nogi oraz wykopywac jak najwieksze dziury. :)
Jak pieknie pozuja - ktos by pomyslal, ze to takie zgodne rodzenstwo :D A ze szczytu wydmy macie widok na jakies 1/4 kempingu. Tak, taki byl maly! ;)
I tylko Nik wpadl boso w dzika roze, ktora wydma jest porosnieta (jak TO pachnie!) i teraz jego stopy wygladaja jakby gral w pilke nozna, ale zamiast pilki uzywal zyletek. :D
Oczywiscie na plaze tez jezdzilismy, a jak. ;) W niedziele zaciagnelam wszystkich na wieksza, publiczna i tam nastapilo wielkie rozczarowanie... Ne te pole kempingowe chcialam wrocic wlasnie ze wzgledu na owa plaze. Zapamietalam ja z zeszlego roku jako szeroka, piaszczysta i z ciepla woda. Co do temperatury wody to wiedzialam, ze tym razem moze byc znacznie nizsza. Mielismy wszak bardzo zimna wiosne, a poza tym, temperatura wody w morzach i oceanach zalezna jest najczesciej od plywow. W tym samym miejscu, jednego dnia moze byc cieplutka, innego lodowata. Czego sie jednak NIE spodziewalam, to tego, ze cala plaza zostanie zasypana kamieniami, podobnie jak ta przy polu kempingowym! :O Potworki zalamane, bo nie przewidujac takiego scenariusza nie wzielam ich butow do wody, tylko klapki, ktore oczywiscie odplywaly razem z falami przy probach chodzenia w wodzie. ;) Kamienie schodzily do pewnej glebokosci, wiec wejscie do wody bylo na boso bardzo utrudnione. Do tego woda na tyle zimna, ze weszlam po kostki i sie poddalam (tylko Bi nie zniechecila i zamoczyla, nawet Nik nie mial ochoty na kapiel) i po jakichs 20 minutach zdecydowalismy sie wracac na kemping. Na tamtejszej plazy kamienie byly juz rok temu, ale przynajmniej przy samym brzegu mozna bylo zdjac buty, bo w wodzie juz ich nie bylo. Na publiczna plaze juz nie wrocilismy. Rozczarowalam sie straszliwie. ;)
Zostalismy wiec przy plazy kempingowej i choc ja i M. zamoczylismy tylko nogi, to Potworki wcale sobie nie krzywdowaly. Bi potwierdzila tylko to, co wiedzialam juz wczesniej - to dziecko wejdzie do wody o kazdej temperaturze. ;) Nik jest juz znacznie mniej wytrzymaly, zamoczenie sie zajmuje mu duzo dluzej, ale tez w koncu sie pochlapal. Ocean byl caly weekend bardzo wzburzony i niespokojny, wiec plywac Potworki nie daly rady, ale za to zrobili dobry uzytek ze swoich desek "surfingowych". ;)
Surfin' USA? :D
A reszta kempingu to juz jezdzenie w kolko po terenie pola i wypite litry kawy. ;) A! I kolejna mala przygoda, kiedy w niedziele po poludniu stwierdzilam, ze pora na kolejna dawke kofeiny, odkrecilam gaz, zeby zagotowac wode, a tam... nic. Zabraklo nam cholernego gazu!!! :D Okazalo sie, ze M. wiedzial, ze jest on na wykonczeniu, ale uznal, ze na ten wyjazd jeszcze starczy (wstawcie tu sobie przewrot oczami)!
Tu mielismy spory problem. Kawa bowiem jak kawa, zawsze mozna podjechac te 15 minut do najblizszej stacji benzynowej, tyle ze w przyczepce, na gaz chodza rowniez lodowka oraz zamrazarka! Oraz ogrzewanie, ale o tej porze roku jest ono raczej zbedne. ;) To juz sprawa wiekszego kalibru, bo o ile lodowke mozna przelaczyc na prad, to ten prad trzeba skads brac. Przyczepa ma malutki akumulatorek, ktory wyczerpuje sie nawet przez swiecenie za dlugo swiatla, a co dopiero przy pracy lodowki i to na pelna pare bo przeciez mamy upal. Posiadamy oczywiscie agregator, tyle, ze potrzebuje on zapas benzyny (ktory na szczescie mielismy), a dodatkowo mozna go uzywac tylko do 22, bo na polu kempingowym obowiazuje cisza nocna. Co bylo robic? Rozpoczelismy poszukiwania miejsca gdzie wymienia nam butle gazowe na pelne. Okazalo sie, ze jest takie miejsce nawet w wiosce, niedaleko krotej znajdowal sie kemping, tylko oczywiscie zamkniete, bo byla niedziela, godzina 18. :/ Do wszystkich innych, wiekszych miejsc trzeba bylo dojechac przynajmniej pol godziny. Takie to zadupie. Bez gazu jednak nie moglismy sie obejsc, wiec chcac nie chcac M. urzadzil sobie wycieczke krajoznawcza po okolicy. ;)
W poniedzialek juz niczego nam nie zabraklo ani niczym sie nie rozczarowalismy, za to debatowalismy, o ktorej zaczac sie zbierac. Oczywiscie M. chcial w miare wczesnie, a ja chcialam zostac jak najdluzej. ;) Srednio co 15 minut sprawdzalam tez prognozy na wtorek, z nadzieja, ze moze sie zmienia. Niestety, zostaly bez zmian, wiec o 16 zaczelismy pakowac wszystkie klamoty do przyczepy... Wczesniej udalo nam sie dwa razy skoczyc na plaze i pojezdzic rowerami, ale i tak rozczarowana bylam, ze ucieklo nam jeszcze jedno siedzenie przy ognisku i przygladanie sie gwiazdom. ;)
Bi ostatnio lubi chwalic sie miesniami ramion, a te, przez plywanie, naprawde ma niezle. ;)
Te lezaki z szelkami, ktore mozna zarzucic na ramiona niczym plecak, to jeden z lepszych wynalazkow. Mozna swobodnie jechac rowerem i gdziekolwiek sie stanie, ma sie pod reka wygodne siedzenie. Szczegolnie wazne bylo tutaj, gdzie na plazy pod dupka mozna bylo miec tylko "mieciusie" kamole :D
A powrot, jak wspomnialam na poczatku, okazal sie stresujacy, bowiem GPS sie zbiesil i uparcie nie chcial pokierowac nas do domu droga, ktora tam przyjechalismy. Wybierajac najszybsza trase, "kazal" nam robic kolko w kierunku Bostonu, gdzie z doswiadczenia wiemy, ze sa zawsze potworne korki (jak przed chyba kazda metropolia). Wybralismy wiec trase "najkrotsza", gdzie jednak nawigacja pokierowala nas na boczne drogi przez okoliczne miasteczka. Jazda ze spora przyczepa po takich ciasnych drozkach to tortura, wiec z kolei wybralismy droge "alternatywna", ktora jednak rowniez nie byla TA trasa i odbijala bardzo mocno na poludnie, zamiast prowadzic na przelaj do domu. ;) W koncu, posilkujac sie telefonem, ktory rowniez ma nawigacje i ktora pokazala bez problemu droge, o ktora nam chodzilo, dojechalismy do domu, ale na krecenie po miasteczkach, stanie na swiatlach, a potem korki, zmarnowalismy godzine. :/ Do domu zajechalismy dobrze po 20, wiec wypakowalam tylko to, co niezbedne (jak zarcie z lodowki i kosmetyki, bo odswiezyc sie jednak trzeba) i zapakowalam Potworki do kapieli i lozek.
Kolejnego dnia, zgodnie z zapowiedziami, od rana padalo i z jednej strony cieszylam sie, ze nie musimy w deszczu wracac z kempingu, ale z drugiej zastanawialam sie co z tym dniem zrobic. W pracy powiedzialam, ze moze mnie nie byc do srody, wiec nikt by raczej nie tesknil. Potworki koniecznie chcialy zostac w domu, Bi strzelila nawet solidnego focha... Ale ten cenny dzien wolny! ;) W koncu zdecydowalam sie jednak pojechac do pracy, co zaowocowalo tym, ze jeszcze w czwartek odkopywalam sie z prania i ogarniania chalupy. Po pracy mam bowiem tylko kilka godzin, a jeszcze ogrod wola o chwile uwagi. Jak pisalam bowiem, caly poprzedni tydzien poza poniedzialkiem, padal deszcz, nie mialam wiec nawet jak w nim popracowac. Potem wyjechalismy, a teraz, po powrocie, kiedy wyszlo slonce, patrze i oczom nie wierze. Pomijajac chwasty, ktore sie wszedzie rozpanoszyly, to cos zjada mi roze oraz swiezo posadzone cynie, groszek placze sie zamiast wspinac po kratce, ktora dla niego sklecilam, a ogorki ploza sie po calym ogrodzie zamiast wspinac po wsadzonych tyczkach. Koper rosnie w miare przyzwoicie, ale szczypior i marchewka to ledwo - ledwo. :/ W srode musialam podjechac do urzedu miasta zeby uiscic coroczna oplate za rejestracje psa, a potem zabralam Potworki do biblioteki, bo chcieli zapisac sie na letni program czytania. W sumie fajna rzecz, majaca promowac nawyk codziennego czytania. Sama zastanawialam sie jak przymusic dzieciaki do lektury latem (samodzielnej, bo sama czytam im wieczorem do snu), a tu biblioteka ulatwia mi zadanie. Dzieci dostaly kartki, na ktorych zaznaczaja dni, kiedy czytaly. Niewazne czy bedzie to 5 minut czy 2 godziny, wazne ze czytali.
Poki co tylko trzy dni, ale Potworki czytaja z zapalem ;)
Kiedy pokoloruja 10 gwiazdek, czyli czytali dziesiec dni, dostana nagrode z koszyka. Po 20 dniach dostana torbe na ksiazki. Po 30 dniach beda mogli wybrac sobie ksiazke w prezencie. A po 40, 50 oraz 60 dniach, beda mogli losowac czyms na ksztalt kola fortuny zeby dostac 1, 2 lub 3 kupony. Owe kupony mozna wlozyc do sloiczkow przy kilku specjalnych koszach z nagrodami, ktore na zakonczenie programu panie rozlosuja miedzy dziecmi. :) Pomysl bardzo fajny, no i swietna motywacja do czytania, ale obawiam sie, ze na koniec bedzie spore rozczarowanie, bo koszy z duzymi nagrodami jest 12, a kiedy w srode Potworki sie zapisywaly, mialy juz numerki 60 i 61. Konkurencja jest wiec spora. ;)
W kazdym razie, kiedy w koncu wrocilam na dobre do domu i wstawilam kolejne pranie, zdazylam tylko jeszcze podwiazac niesforny groszek oraz ogorki i nadeszla pora spania Potworkow. Strasznie opornie idzie mi wszelka praca, strasznie. ;)
A tak przy okazji, to Potworkom, zgodnie z moimi obawami, summer camp juz sie nieco przejadl. ;) To znaczy, niby nadal sie tam dobrze bawia i w ogole... Ale codziennie jedno albo drugie pyta czy moze zostac w domu zeby odpoczac chociaz jeden dzien. I nie pomaga kiedy przypominam im, ze mieli dzien wolny od polkoloni w poniedzialek. Podobno to sie nie liczy. ;) Widac, ze sa dosc zmeczeni. Wieczorem trzeba ich sila wyganiac na dwor, bo marudza, ze caly dzien sa na zewnatrz. Mimo, ze maja sale w srodku, polkolonie spedzaja caly czas na swiezym powietrzu, chyba ze pada (z czego zreszta jestem bardzo zadowolona). Posilki rowniez jedza na dworze, nawet podczas deszczu, nad stolikami maja bowiem zadaszenie. Nik, pomimo smarowania kremem z filtrem, pomalu zamienia sie w niebieskookiego mulata. :D Bi ma moja karnacje i opala sie duzo wolniej i oporniej od brata. ;) Mimo, ze Potworkow nigdy nie trzeba bylo zachecac do zabawy na zewnatrz, teraz chyba maja troche przesyt, bo wola posiedziec sobie w domu. Odwrotnie do mnie, ktora po calym dniu w biurze marzy tylko o tym, zeby posiedziec na tarasie lub w ogrodzie. ;)
Ciezki jest los dziecka pracujacych rodzicow. Sama wychowalam sie jako corka nauczycielki, wiec wakacje wspominam jako niekonczaca sie labe, spanie do ktorej sie chcialo, a potem snucie w pizamie do poludnia jesli mialo sie ochote oraz ciagle wypady to nad jezioro, to nad morze. Wtedy to wydawalo mi sie normalne i nawet nie pomyslalam, ze przeciez sporo moich kolezanek mialo rodzicow normalnie latem pracujacych. To byly jednak inne czasy i podejrzewam, ze dzieciaki w wieku Potworkow albo siedzialy w domu do powrotu rodzicow, albo biegaly po podworku z kluczem na szyi. Obecnie nie do wyobrazenia, ale teraz w Polsce jednak zazwyczaj latwiej zorganizowac opieke u dziadkow, cioci, kuzynek, itd. Tutaj, nawet jesli ma sie rodzine, to jakos zazwyczaj ta rodzina wcale nie jest taka chetna, zeby bawic ci dziecko przez cale lato. :/ Zostaja wiec takie polkolonie, ale nie dziwie sie, ze Potworki chcialyby sobie odsapnac i po prostu pobyczyc sie w domu, tym bardziej, ze to pierwszy rok kiedy musza chodzic na oboz. Planuje wstepnie wziac ostatni tydzien ich wakacji wolny zeby dac im czas na zlapanie oddechu przed rokiem szkolnym. Mam nadzieje, ze praca mi na to pozwoli.
Skoro juz o polkoloniach pisze, to ponarzekam sobie na meza. Na polkolonie odstawiam Potworki o 9 rano, do pracy dojezdzam wiec niemal o 9:30, a co za tym idzie siedze w niej do 16:30. I tak nie wyrabiam wymaganych 8 godzin, ale na szczescie w tej firmie nikt na to szczegolnie nie zwraca uwagi. W kazdym razie, polkolonie koncza sie o 15:30. Godziny, jak widac, dla pracujacego rodzica sa ch*jowe. Mozna oczywiscie odstawic dziecko wczesniej oraz odebrac pozniej, ale za dodatkowa oplata. A juz same polkolonie tanie nie sa. :( U nas na szczescie M. wyrabia sie idealnie zeby odebrac Potwory o zwyklej porze. Do domu maja autem jakies 2 minutki, wiec kiedy ja dojezdzam okolo 17, sa w domu juz od 1.5 godziny. Dzieciaki zawsze sa nakarmione, tu musze malzonkowi oddac sprawiedliwosc. Obowiazkowo cos im przyszykuje, czasem nawet zdazy to ugotowac. ;) Ale poza tym... nie ogarnie nic. Codziennie, zastaje po przyjsciu takie widoki:
Burdel w jadalni...
Torby z rzeczami z polkolonii, rozrzucone wsrod mieszanki mokrych recznikow, strojow kapielowych, klapkow, plaszczy przeciwdeszczowych oraz nawet niezjedzonych przekasek! Po drugiej stronie, w przedpokoju, nielepiej:
Burdel przy wejsciu...
Trzy pary adidasow, dwie pary kaloszy oraz tylez samo sandalow, wszystko rozrzucone przy wejsciu. A wierzcie mi, Potworki na nogach mialy tego dnia tylko po jednej parze, jednego rodzaju obuwia.
Do czego zmierzam? Moj malzonek przechodzi kolo tego i nie widzi! Tak samo nie widzi, ze zmywarka blaga o rozladowanie, a zlew jest pelen brudnych naczyn. Rozumiem, wrocil z pracy, dal dzieciom jedzenie i zabiera sie za jakas "meska" robote. No i super, ze nie lezy do gory brzuchem, ale ja sie pytam, jak mozna przejsc kolo czegos takiego i kompletnie to olac? Nie podniesc, nie rozwiesic, bo w dodatku Potworki maja codziennie plywanie, wiec to wszystko sie kisi we wlasnym sosie! Potem ja wracam z pracy i nie wiem po prostu w co rece wlozyc, a jeszcze przeciez normalne sprzatanie sie klania, ze o pracy w ogrodzie nie wspomne!
Czy Wasi mezowie tez maja taki wybiorczy wzrok? ;)
Zebralo sie na zrzedzenie, wiec moze lepiej skoncze...
Dzis troche krocej niz zwykle! :D Milego weekendu!