Co prawda tylko na dwa dni, bo od srody znow mam wolne do konca tygodnia (nie zazdroscic, bo tego byczenia musi mi wystarczyc do Wielkanocy! :p), ale wrocilam. Moglabym moze pisac z domu, bo M. pracuje nawet w Sylwestra, a wolne ma tylko w Nowy Rok, ale za to bede sama z Potworami, wiec same rozumiecie... Moze byc ciezkawo... W miare mozliwosci, w ciagu tych 2 dni postaram sie choc czesciowo nadrobic zaleglosci u Was. Nie wiem jak wiele uda mi sie dokonac, szczegolnie ze jest jeszcze ranek, wiec nie wiem ile sie szykuje pracy w robocie. Licze na to, ze niewiele. Cholernie mnie te "wakacje" rozleniwily. :)
A poki co, bede niezbyt oryginalna i wyklikam pare (setek) slow o naszych Swietach i przygotowaniach do nich. Mam tez sporo zdjec, wiec podejrzewam, ze wyjdzie mi kolejny tasiemiec. :) Zanim jednak przejde do czasu okolobozonarodzeniowego, kilka wnioskow ze spedzenia z rodzinka calutkich 10 dni.
Po pierwsze, z Bi zaczyna sie robic calkiem fajna dziewczynka. Dotychczas to ona byla Potworem # 1, to na jej upor, krnabrnosc i temperament najczesciej narzekalam. Podczas tych kilku dni, odkrylam jednak, ze Starsza jest juz na tyle rozumna, ze mozna z nia podyskutowac, ponegocjowac i w rezultacie dojsc do kompromisu. We wszystkim oprocz jedzenia. Tu nic nie jestem w stanie wskorac. Je tylko kilka wybranych rzeczy (bo trudno je nawet nazwac potrawami) i koniec. Trzeba sie niezle nagimnastykowac, zeby przekonac ja do sprobowania czegos nowego, a nawet jak sie jakims cudem uda, najczesciej konczy sie natychmiastowym wypluciem bez ugryzienia, a co za tym idzie, bez prawdziwego posmakowania... No, ale to nie jest post o (nie)upodobaniach kulinarnych mojej corki. :) Ogolnie rzecz biorac, odkrylam z niemalym zdumieniem, ze mam w domu swietna mala kobietke i kompana do swiatecznych przygotowan.
Idac tym tropem, nie poznaje wlasnego syna. Krotko mowiac, niewiadomo kiedy zrobil sie z niego rozpuszczony smarkacz! ;) Ile on mi krwi napsul przez te 10 dni, to sie w pale nie miesci. Wynika to z pechowego polaczenia buntu dwulatka oraz okresu na "moje!" i "siama!". Wiem wiem, to czas ksztaltowania charakteru. Minie. Tzn. mam nadzieje, ze minie, inaczej zwariuje... Niestety, z tego co mamy obecnie w domu, wynika, ze charakterek to Niko bedzie mial, ze ho ho! Nasz syn nas bowiem zwyczajnie tresuje. Do kazdej czynnosci komenderuje: "Mama!", po czym kiedy matka zacznie przewijac pieluche, w polowie nagle zmiana: "Tata!". Uprzesz sie? Szykuj sie na wrzask, wicie, kopanie i w przypadku Kokusia - zapowietrzanie. Poniewaz nadal bardzo boimy sie potencjalnych omdlen, ustepujemy. I tym prawdopodobnie przybijamy sobie gwozdz do trumny, ale poki co nie widze wyjscia... Dla rownowagi, Mlodszy potrafi byc slodki jak miod. Nadal chetnie przytula sie, daje caluski i stwierdza slodko "Lubim!", co oznacza, ze matke, tudziez ojca darzy sympatia. Poza tym, kiedy chce dostac cos czym bawi sie Bi, nie zawsze ale czesto, zamiast podnosic ryk, chodzi za nia i do znudzenia jeczy: "Daaaj! Pliiiiissss!" To "please" wychodzi mu tak slodko, ze kamien by skruszyl. Kamien, ale nie siostre, ktora bawi draznienie brata i im bardziej on prosi, tym weselej ona zwiewa po calym domu. :)
Zaspokoje tez od razu Wasza ciekawosc i napisze, ze nie rozwodzilismy sie z M. w te Swieta. ;)Chociaz wynika to raczej z mojej anielskiej cierpliwosci i determinacji, zeby spedzic urlop w milej atmosferze, bo malzonek robil wszystko zeby mnie wkurzyc. A konkretniej to sobie wymyslil poprawki do auta. Wiecie, faceci i ich zabawki... Nie protestowalabym gdyby byly to konieczne naprawy. Ale podniesienie zawieszenia, zeby zamontowac kola wielkosci traktorowych??? To juz przesada... Zreszta, niech robi co chce, tylko ze ja urobiona w kuchni po lokcie, a on mi oznajmia, ze musze z nim podjechac do mechanika, zeby zostawic jego auto. Oczywiscie po poludniu trzeba je potem odebrac. I ja mam rzucac wszystko i leciec z jasnie panem! Albo gadal sobie przez godzine z rodzicami na Skype (codziennie!), a dzieciaki przylazily mi do kuchni i jeczaly, ze ciasteczko, piciu, sryciu... Zacisnelam zeby i nie wybuchlam, ale malo brakowalo...
Zeby jednak nie bylo tak sielankowo. We wtorek, dzien przed Wigilia, dostalam wiadomosc, ktora sprawila, ze lzy stanely mi w oczach (na szczescie ze zlosci, a nie smutku), nastroj prysl i wlasciwie to mialam ochote odwolac cale te swieta i pieprznac gotowaniem. Ale o tym kiedy indziej, bo to ma byc wesoly, swiatczny post, a jak zaczne pisac, to sie nakrece i znow strace humor... Zreszta, przez te wiadomosc juz popsulam makowiec. Robilam go ze "spoconymi" oczami i metlikiem w glowie i w rezultacie wpadlam na dosc glupi pomysl. Mianowicie, poniewaz ciasta na spod zawsze mi z przepisu wychodzi jakos malo, zamiast podwoic przepis, madra-inaczej Agata postanowila uzyc mniejszej blachy. Makowiec pieke raz do roku, wiec zapomnialo mi sie, ze masa makowa strasznie rosnie i zazwyczaj niemal ucieka z blachy. No coz, z racji ze uzylam mniejszej, tym razem autentycznie uciekla. Zalala caly dol piekarnika, ktory z kolei zakopcil caly dom tak, ze musielismy pootwierac wszystkie okna i drzwi, zrobic solidny przeciag, a i tak przez dobra chwile kaszlelismy i lzawily nam patrzalki. Dzieciaki juz spaly, wiec dobrze, ze bylismy czujni i zaczelismy wietrzenie w miare szybko, zanim wlaczyly sie czujniki dymu, bo jakby zaczely pipczec, postawilyby je na rowne nogi...
No dobrze, rozgadalam sie jak zwykle (tak bywa jak sie ma tygodniowa przerwe od bloga!), czas na opowiesc wigilijna (i przed-wigilijna tez :p).
Przygotowania swiateczne zaczelismy w sobote od... wlasciwie to od szorowania podlog, ale to taki niewdzieczny temat... Pomine go wiec i przeskocze od razu do:
Jesli pomyslalyscie "O, jakie pyszne ciasteczka!" i pociekla Wam slinka (chociaz po swiatecznym objedzeniu raczej watpie), to musze ostudzic zapal. To masa solna. :) Ktora jednak Bi z radoscia i zapalem pomalowala i pokryla brokatem.
Po czym musiala dwa dni czekac na powieszenie, bo choinki jeszcze nie bylo. :)
Potem nadeszla niedziela, ktora niespodziewanie sypnela sniegiem. Nagle zrobilo sie pieknie, bialo i swiatecznie...
Szkoda, ze juz po poludniu tego samego dnia, snieg stopnial... :(
Poniewaz Potworki maja ciagly niedosyt swiatecznych lampek i dekoracji, w niedzielny wieczor zabralismy ich na pokaz swiatelek w pobliskim miescie. Wybaczcie jakosc zdjec, robione przez szyby w aucie. Ogolnie pokaz fajny, dzieciaki (szczegolnie Bi) byly zachwycone, ale jedzie sie w zolwim tempie jakies 20 minut i pod koniec Niko juz zaczal sie nudzic i ryczec, ze chce mu sie pic (a sklerotyczni rodzice oczywiscie zapomnieli zabrac jego kubek...).
W poniedzialek zas zabralysmy sie z Bi za pierniczki. Nie smiejcie sie, ale pieklam je pierwszy raz w zyciu. W moim domu rodzinnym takiej tradycji nie bylo. Wlasciwie to moja matka za pieczeniem nie przepada i od dobrych kilkunastu lat piecze na kazda okazje to samo ciasto - metrowca. Sama je pieklam przez kilka lat, ale w koncu tak mi sie przejadlo, ze na sama mysl staje mi gula w gardle. :) Ale, wracajac do pierniczkow. Wybralam oczywiscie przepis na pierniki "na ostatnia chwile" i taki, ktory wydal mi sie stosunkowo prosty. Teraz jednak musze go wydrukowac i naniesc wlasne poprawki... To byla tragedia! Mimo ze ciasto lezalo w lodowce cala noc i wydawalo sie, ze ma odpowiednia konsystencje, jak tylko przymierzalam sie do walkowania i wyciskania ksztaltow, doslownie sie rozpuszczalo. Nie dalo sie juz takiego pierniczka przelozyc na blaszke. Znalazlam na to sposob: walkowanie i wykrawanie po troszczku doslownie 2-3 pierniczkow poki ciasto bylo jeszcze zimne, predkie przekladanie na blaszke, podsypujac wszystko ostro maka i szybko kolejna porcyjka. Ogolnie cale to pieczenie stalo sie istnym wyscigiem z czasem. :) Poniewaz ciasto sie doslownie "lalo", efektem bylo jego wrecz tragiczne przyklejanie sie podczas pieczenia. Zeby przelozyc pieniki na talerz, musialam je odrywac z kawalkiem papieru. :) Jakby tego wszystkiego bylo malo, pierwsze pierniki urosly do kolosalnych wrecz rozmiarow, kompletnie stracily ksztalt, a na koniec sie przypalily. Ja pierdziele!!! Kolejne juz przypalily sie nieco mniej, ale dopiero za trzecim razem udalo mi sie dopasowac temperature piekarnika i czas pieczenia. W rezultacie niemal polowa piernikow wyladowala w koszu. :/ Na nastepny raz musze zapisac sobie, ze przede wszystkim przepis potrzebuje duuuzo wiecej maki, a poza tym wyzsza temperature, ale o polowe krotszy czas pieczenia. :)
Troche piernikow jednak wyszlo. :)
A Bi ochoczo zabrala sie za dekorowanie:
Niestety, dosc szybko polapala sie, ze polewy i posypki sa jadalne. Od tego czasu ograniczala sie do zrobienia jednej, wielkiej kropy na kazdym pierniczku, po czym skupiala na wyzeraniu kolorowych kuleczek i cukru. A moja rola stalo sie "ratowanie" dekoracji oraz jak najszybsze skonczenie tej zabawy, zanim Bi dostanie sraczki od takiej ilosci sztucznych barwnikow. :) W rezultacie, nasze pierniki wyszly tak:
Stwierdzam, ze jak na dziki pospiech i pierwszy raz, to w miare ta amatorszczyzna wyszla. :) Na choince prezentowaly sie jeszcze lepiej:
I zniknely z niej ekspresowo. ;) Czesciowo to wina lakomstwa mojej rodziny (mojego tez, przyznaje), a czesciowo to kolejna wada przepisu. Pierniczki wyszly dosc miekkie i gotowe byly do spozycia natychmiast. Wiedzialam, ze jeszcze nasiakna wilgocia z powietrza, ale nie przewidzialam, ze tak szybko i tak mocno... A ze padalo u nas calutkie 3 dni przed Wigilia, to rozumiecie... Niektore z piernikow miekly tak, ze dokonaly zywota spadajac z choinki, ku uciesze dzieci i psiura... ;)
Choinka rowniez stanela w poniedzialkowy wieczor. Miala stanac wczesniej, ale okazalo sie, ze lampki nie dzialaja. Probowalismy wymienic kilka z tych miniaturowych zaroweczek, ale zapomnij! Zapasowych mielismy 5, a spalonych... Naliczylismy 8 i dalismy sobie spokoj. Kiedy Potworki poszly spac, M. pojechal kupic nowe swiatelka. Przy okazji
Klarko, moj malzonek moze sobie przybic piatke z Krzyskiem, bo przywiozl chyba identyczna, kiczowata, zmieniajaca kolory gwiazde! Co zlego w zwyklym, bombkowym czubku?!
Kiedy jednak zaczelam wyrazac swoje zdanie o tym okropienstwie, M. sie obruszyl, ze on sie stara, jezdzi po nocy, wybiera, a ja jeszcze krece nosem... No to sie przymknelam, w koncu wtedy spedzialam
tylko dwa dni niemal nie wychodzac z kuchni, to ja sie przeciez nie staram...
W koncu jednak dopelnily sie dni oczekiwania. Chalupa
sie posprzatala, bigos upichcil, salatki skroily, a ciasta z lepszym lub gorszym wynikiem
sie upiekly... Adwentowe czekoladki zostaly wszystkie pozarte, a adwentowa choinka nabrala kolorow:
(Dekoracja wg. design'u Bi :p)
W koncu nadszedl wyczekany dzien Wigilii. Potwor Mlodszy jakby czul, ze cos sie swieci i za cholere nie chcial spac w dzien, kiedy oczywiscie ja mialam million rzeczy do pokonczenia. Juz mialam sie poddac, ale w koncu padl. ;) Co lepsze, padl rowniez Starszy Potwor, ktoremu teraz zdarza sie to baaardzo rzadko... Dzieki temu, kiedy przybyli goscie, oboje wypoczeci byli w szampanskich humorach. Niko probowal wszystkiego ze stolu, a nawet Bi posmakowala jedna z ryb i sernik. Sukces! ;) Poniewaz caly dzien w kolko Macieju slyszelismy "A kiedy psyjdzie Mikolaj?", jak tylko wszyscy pojedli, wyprowadzilam dzieciarnie (w ulewe!) przed dom, zeby wypatrywac tego wyczekanego goscia z wielkim worem prezentow. M. wczul sie w role i kiedy juz wszystko mieli przygotowane, zaczal wolac i poganiac: "Szybko, szybko, Mikolaj jest, predziutko bo musi jechac dalej, do innych dzieci!" i tym podobne klamstewka. Bi popedzila do domu, Niko zas, ktorego z rozpedu wnioslam po schodach, strzelil focha, ze on "siama", zszedl na dol i samodzielnie gramolil sie z powrotem. Oczywiscie kiedy w koncu przekroczylismy prog domu, okazalo sie, ze Mikolaj nie mogl na nas czekac. Ooooch... ;)
A potem dzieciaki dojrzaly prezenty pod choinka i zaczal sie szal, ktory ogarnelam tak naprawde dopiero w nocy. ;)
Tu troche mi sie zrobilo wstyd. Widzicie, ciotka M. zapytala o pomysl na prezenty dla dzieci. Poniewaz wrecz toniemy w zabawkach, zasugerowalismy, ze lepsze beda ksiazki lub gry. Troche zalatuje tu hipokryzja, bo my sami kupilismy im po zabawce. Co prawda ta dla Bi kupilam juz miesiac wczesniej... Planowalam sprawic Nikowi zestaw puzzli, ale w koncu to M. wybieral mu present i kupil... zjezdzalnie dla autek i to gigantyczna! A ciotka i jej "pan", kupili zgodnie z naszymi zyczeniami kilka ksiazeczek z bajkami i ciuszki. Moj tato o nic nie pytal, tylko kupil zabawki. Domyslacie sie juz na co rzucily sie Potworki? Na zabawki oczywiscie. Kiedy juz pierwsze emocje nieco opadly, probowalam dzieciaki troche zainteresowac chociaz ksiazeczkami (ktore przeciez normalnie bardzo lubia). O ile Bi okazala umiarkowane zainteresowanie, o tyle Niko nie chcial w ich strone nawet patrzec. Ech... No glupio mi bylo... ;)
Musze tez przyznac, ze moj tata wyjatkowo trafil w gusta Potworkow, szczegolnie Bi. Dostala ona mianowicie zestaw "herbaciany", czyli filizanki, spodeczki, itd. Sama w zyciu nie wpadlabym na pomysl, ze trzylatka moze byc tym zainteresowana, tymczasem ona spedzila caly wieczor serwujac wszystkim kawke i herbatke. :)
Inne prezenty "zauwazyla" dopiero nastepnego dnia.
Jeszcze inne, dopiero nastepnego dnia zostaly poskladane do kupy, bo tata zalamal sie na widok ilosci czesci i srubek. :)
Podsumowujac, Swieta minely jak zwykle niewiadomo kiedy, dni wolne jeszcze szybciej, ale fajnie bylo. :) Bi juz uczestniczy w przygotowaniach i ma ten magiczny blask w oczach na mysl o Mikolaju, reniferach i oczywiscie prezentach. :) Niko jeszcze musi troche dojrzec do tej magii, ale i on cieszyl sie na towarzystwo i prezenty oczywiscie. :)