piątek, 25 października 2024

Ostatni tydzien kiblowania w domu

A w piatek wieczorem panna znow zasnela trzymajac telefon i przy zapalonym swietle. Dla odmiany, w nogach jej lozka spal zwiniety w klebuszek kiciul. :)

Niemal tradycyjne, piatkowe zdjecie :D

Nadeszla sobota, 19 pazdziernika. Malzonek ponownie mial wolne, a ja z Potworkami plany. ;) Nik od poczatku prosil zeby pojechac na ten jesienny festyn, na ktory jezdze z nimi juz od kilku lat. Bi stanowczo oznajmila, ze pojedzie tylko z kolezanka, ale jakims cudem moja znajoma i jej corka postanowily sie tam z nami spotkac, mimo ze juz w tym roku byly. Szykowalam sie wiec ze bede jechala z samym Kokusiem, a wyladowalam z dwojka. :) Chcialam tam pojechac jak najwczesniej, zeby uniknac tlumow, ale mialam problem zeby dobudzic syna, ktory pozniej siedzial niemrawy przy sniadaniu. Az w ktoryms momencie spytalam czy zle sie czuje, albo go cos boli, bo patrzy w stol i odpowiada polgebkiem. Ale nie, po prostu kawaler zaspany. ;)

Przy wejsciu tradycyjna miarka. Rok temu Nik mial czubek glowy tuz pod ta kreska o jedno "oczko" ponizej piatki. Bardzo urosl...
 

Ostatecznie dojechalismy wiec dopiero o 11:30, ale ku mojemu zdumieniu, pomimo pieknej pogody i weekendu, wcale nie bylo wielkich tlumow. Moze dlatego, ze podniesli lekko ceny, choc wcale nie tak duzo. Za to teraz kazdy mogl wziac dynie, bo kiedys byla osobna cena bez dyni i sobie wlasnie zawsze kupowalam takiz bilet wstepu. Dojechalismy wiec pozniej niz przewidzialam, ale chociaz umowilismy sie ze znajomymi dokladnie o tej porze, to dojechaly prawie godzine pozniej. :O Coz moge napisac... Tegoroczny wyjazd uwazam za porazke i w przyszlym raczej sie juz nie wybiore, choc tak naprawde to niczyja wina. Po prostu Potworki dorastaja. Poczatkowo jeszcze zapowiadalo sie ok, choc Bi goraczkowo wypatrywala kolezanki i nic nie chciala w tym czasie robic. Czekajac, proponowalam Potworkom, zeby poszly na jakiekolwiek atrakcje. Starsza stanowczo odmowila, ale Nik wybral na go-karty. Smialam sie, bo on wprawiony w jezdzie na rowerze, wiec w jego grupie byl w polowie pierwszego okrazenia zanim reszta jeszcze dobrze ruszyla. :D

Jedzie Nik, a za nim nikt ;)

Potem dzieciaki poszly zobaczyc jakie zwierzatka mieli tym razem na festynie. W tym roku bylo tam kilka kur, osiolek, koza, trzy owieczki oraz kilka prosiaczkow. Tylko jeden jednak podchodzil do siatki od strony ludzi.

Jedyne towarzyskie stworzenie

Zaraz obok jest wielka trampolina do skakania i Nik stanal w kolejce do niej, ale Bi ponownie odmowila. Poszlysmy usiasc na laweczce, bo wygladalo na to, ze bedziemy mialy sporo czekania, po chwili jednak Mlodszy przybiegl, ze zrezygnowal, bo dluga kolejka i same maluchy.

Malo wygodny, a za to klujacy w dupke ten tron ;)

Za to przeszlismy do stoiska z plukaniem mineralow. Rok temu Starsza byla tym zachwycona, ale w tym oznajmila, ze nie ma co potem zrobic z tymi kamieniami i nie chce. :O Nik przeplukal piach, zebral co ladniejsze kamyki i poszlismy dalej.

Poszukiwacz... klejnotow

Zaczelismy ogolnie krazyc po festynie w poszukiwaniu czegokolwiek co zainteresuje Bi. Jedyne na co miala ochote, to pojsc w labirynt kukurydzy, ale tu stwierdzilam, zeby poczekala na kolezanke, inaczej potem pewnie bedzie z nia szla kolejny raz. Ostatecznie wsiedlismy na woz ze sloma ciagniety przez traktor i pojechalismy na okrazenie festynu. W miedzyczasie zaczynalo sie robic coraz cieplej. W nocy bylo 10 stopni, wiec ranek byl rzeski. Mialo byc jednak bardzo cieplo, wiec cala nasza trojka zalozyla krotkie spodenki i rekawki. Kiedy jednak dojechalismy na miejsce, na otwartym terenie byla mocna i zaskakujaco chlodna bryza i zalowalam, ze nie wzielam swetra. Godzine pozniej jednak, bardziej pragnelam czapki z daszkiem lub kapelusza, bo slonce naprawde mocno przygrzewalo, a na calym terenie jest niewiele cienia. Akurat w czasie jazdy na slomie, kolezanka Bi napisala, ze dotarly z mama. Czekaly na nas przy "przystanku" traktora. Cala trojka dzieciakow pomaszerowala dziarsko do labiryntu. Nik byl poczatkowo rozczarowany, ze nie ide z nimi, ale ostatecznie pobiegl za dziewczynami. Poniewaz ma on tendencje do odbiegania do przodu, troche balam sie ze porzuci siostre i jej kumpele i sie zgubi, ale stwierdzilam, ze zaryzykuje. :D Ja w tym czasie pogadalam sobie z mama kolezanki Bi i przynajmniej milo spedzilam czas, zamiast ganiac za Potworkami. ;) Kiedy wyszli z labiryntu, moje dzieciaki oznajmily, ze sa glodne. Faktycznie minelo juz troche czasu od sniadania, wiec kupilismy jakies przekaski i siedlismy przy stoliku. Dziewczyny wybraly takie smazone na glebokim oleju ciasto (fried dough), ktore w smaku przypomina nieco faworki, ale jest mniej kruche. Niestety wybraly wersje na slodko - z cukrem pudrem, wiec nie mogly spokojnie siasc, tylko krazyly uciekajac przed osami, ktorych bylo tam zatrzesienie.

To jest wlasnie fried dough

Od tego momentu jednak caly wypad stracil sens. Siedzialam ze znajoma przy stoliku, zas dziewczyny usiadly w cieniu na beli siana i... patrzyly w telefony. :O Rozumiem, ze dla nich to byla przede wszystkim okazja do spotkania, ale ludzie... Nie po to zaplacilam prawie $100 za wstep dla naszej trojki, zeby Bi siedziala i gapila sie w telefon. Po to, to moze sie spotkac z kolezanka w domu albo w parku... :/ Tymczasem Nik, ktory koniecznie chcial jechac na ten festyn, nawet bez siostry, teraz siedzial obok mnie i jeczal ze sie nudzi i mu goraco (zrobily sie 23 stopnie, a w sloncu pewnie prawie 30) i kiedy jedziemy. :O Pobiegl co prawda na chwile do dziewczyn, ale ze one nie robily nic specjalnego, to wrocil do mnie, zeby pomarudzic. Na moje pytanie jednak, co chcialby robic, nie wiedzial. Wreszcie oznajmil ze chce isc do basenu z kukurydza i sie zakopac. Dla mnie to miejsce wybitnie dla maluchow, ale wszystko zeby w koncu przestal stekac! :D Poszlismy wiec i przez chwile kawaler dobrze sie bawil.

Tak w ogole to chyba niezla zabawa sensoryczna ;)

Ja mniej, bo patrzylam jak jego czarne spodenki robia sie szare od kukurydzianego kurzu. :O Po zabawie wrocilismy do stolika z moja znajoma i Mlodszy podjal ponownie narzekanie, ze to nie fair, bo Bi ma kolezanke, ja mam kolezanke, a on sie nudzi... W koncu panny zlazly z beli i poszly popatrzec na zwierzatka, a Nik postanowil zebrac poklady cierpliwosci i stanac w kolejce do dmuchanej poduszki. Ponownie poszlam z nim, choc w sumie tam nie ma sie gdzie zgubic, Niespodziewanie, po jakims czasie do Nika dolaczyly dziewczyny. Kiedy doczekali sie swojej kolejki, w koncu cala trojka dobrze sie bawila i to razem.

Nik w pomaranczowym, Bi kremowym, a kolezanka Starszej siedzi miedzy nimi

Niestety zabawa trwala tylko kilka minut. Pozniej moje obydwa Potworki oznajmily ze sa zmeczone, jest im goraco i chca jechac. Pozostalo wiec tylko jeszcze wybrac sobie dynie. Pozniej pozegnalismy znajome i przeprosilismy je, ze uciekamy tak szybko, choc to w sumie nie nasza wina, ze przyjechaly godzine spoznione. Pstryknelam tez Potworkom pamiatkowe zdjecie.

Pechowo slonce akurat swiecilo pod takim katem, ze odbijalo od aparatu

Smutno kiedy pomysle, ze najprawdopodobnie bedzie to juz ostatnie z tego festynu, ale trzeba przyznac, ze jest on faktycznie urzadzany raczej pod rodziny z maluchami... Bylismy tam piaty rok pod rzad i czas znalezc inne jesienne tradycje. :( Przyznaje, ze kiedy wrocilismy do auta, wlasciwie odczulam ulge, bo chyba od goraca, rozbolala mnie glowa. Ostatnio zrobilo sie tak zimno, ze kiedy temperatury nagle podskoczyly, organizm sie jednak buntuje. A kiedy wsiedlismy do auta, Nik nagle oznajmil, ze szkoda ze jedziemy i ze on by jeszcze poskakal na tej poduszce. :O Tylko udusic. Kiedy rano wyjezdzalismy, obawialam sie ze mozemy nie zdazyc wrocic na czas zeby pojechac z M. do kosciola, ale okazalo sie ze wrocilismy i to ze sporym zapasem czasu. ;) Pojechalismy wiec na msze, a po niej zabralam sie za pieczenie babki na oleju, bo Potworki zazyczyly ja sobie kolejny raz. Ostatnia zniknela w jeden dzien, wiec upieklam, wiedzac ze przynajmniej wszyscy zjedza ze smakiem. W miedzyczasie co chwila biegalam na gore do lazienki Potworkow, bowiem panna Bi wymyslila sobie... golenie nog. Musze przyznac, ze jak na dziewczyne, miala naprawde bardzo dlugie i geste wlosy na lydkach. Sama przyznalam, ze moze nastepnej wiosny zacznie golic, ale pannica oznajmila, ze jej wstyd przed kolezankami na basenie. No to ok. Zaproponowalam uzyczenie wlasnej zyletki, ale Bi stwierdzila ze chce sprobowac najpierw woskiem. Od jakiegos czasu goli sie tak pod pachami i nie narzeka, wiec wzruszylam tylko ramionami.

Auuu...
 

Tym razem jednak panna sie przeliczyla, bo okazalo sie, ze woskowanie nog boli ja duzo bardziej niz pach. Ogolila jedna noge, po czym przypomnialo mi sie, ze jesli nie chce zyletki, mam jeszcze krem usuwajacy wlosy. Wziela go z ulga, ale z jakiegos powodu nie zadzialal jak trzeba... Kolejnego dnia poprawila wiec jednak woskiem i oznajmila nawet, ze juz sie do bolu przyzwyczaila i az tak jej nie przeszkadza. ;) A wieczorem Potworki zasiadly do ogladania 5-tej czesci Pottera. Nie mieli innego wyjscia, bo cala reszte oddalam wraz z kilkoma grami, ktore Nik przetrzymal a w jedna nawet nie zagral. :D

Niedziela byla juz duzo spokojniejsza. Malzonek rano pracowal, a ja i Potworki spalismy do oporu. Nik sam z siebie obudzil sie przed 10, co jest niezlym wynikiem jak na niego. ;) Do mojego lozka, na dobry poczatek dnia, wgramolilo sie mruczadlo. ;)

 

Ciekawe, ze ochote na drapanko ma tylko z samego rana ;)

Po sniadaniu i myciu sie, zdazylam jeszcze ugotowac ziemniaki do obiadu i zaraz wrocil M., a wkrotce za nim przyjechal moj tata. Malzonek chwile z nami posiedzial, po czym zabral sie za mycie samochodow. Poniewaz mowa o moim mezu - perfekcjoniscie, wiec babral sie z tym przez niemal 3 godziny. Dziadek w miedzyczasie zjadl obiad, zapchal sie babka, wypil dwie kawy i popchnal jeszcze lemoniada. :D W koncu jednak pojechal, stwierdzajac ze czas szykowac sie na kolejny tydzien w robocie. Oreo zlapala kolejna mysz, ktorej Bi urzadzila "pogrzeb". Panna upiera sie zagrzebywac zdobycze kiciula, ja wrzucam je po prostu w las, stwierdzajac, ze jakies dzikie zwierze chetnie sie pozywi. ;) Mielismy kolejny piekny dzien z 24 stopniami i M. wymyslil, zeby pojechac na lody tam gdzie bylismy pierwszego dnia roku szkolnego i potem przejsc sie drozka wsrod pol. Pojechalismy wiec, ale tym razem przezylismy szok, bo kolejka pod lodziarnia byla na jakies 20 minut czekania. Ostatnio przyjechalismy w srodku tygodnia, a teraz byl weekend i piekna pogoda i prosze, od razu widac, ze to jedna z najslynniejszych lodziarni w naszym Stanie. ;) Wreszcie doczekalismy sie i niestety Nikowi ludzie przed nami sprzatneli sprzed nosa ostatnia galke upatrzonego smaku. Wybral szybko inny, ale caly spacer marudzil, ze wlasciwie to ten mu nie bardzo smakuje, ze za duze porcje i nie da rady zjesc, itd. Chlopak ma ostatnio jakis czas mekolenia o wszystko. ;) Choc musze przyznac, ze wszyscy mielismy problem ze smakami. To niewielka ludziarnia robiaca wlasne lody, ale lubia eksperymentowac i sporo smakow robia nietypowych, na malenka skale. Z tych, ktore wzielam ostatnio, nie bylo juz zadnego. W koncu wybralam wersje bez laktozy (nie specjalnie; tak akurat wyszlo) - brzoskwinie z dzemem malinowym na bazie mleka migdalowego. Przy czym, kiedy pani podawala nam wybrane lody, mojego okreslila jako "weganskiego". Niechcacy zostalam wiec weganka. :D Kiedy juz kazdy trzymal kubeczek lub wafelka, pomaszerowalismy droga wsrod pol. 

Poczatek sciezki, a w tle widac jej dalsza czesc

Nie da sie ukryc, ze jesienne widoki zapieraja tam dech w piersiach i choc niby bylo goraco, to czuc jednak, ze to pazdziernik. W sloncu sie czlowiek prazyl, ale wystarczylo schowac sie w cieniu, a natychmiast wialo chlodem. Po spacerze wrocilismy do domu i niestety byla pora na szykowanie sie na kolejny dzien. Rzecz jasna Mlodszy dopiero w niedzielne popoludnie zabral sie za prace domowa, choc po sprawdzeniu grafiku, okazalo sie ze jednak potrzebuje ja dopiero na wtorek. A jesli jestescie ciekawe, to tak, przypominalam mu o tej pracy caly weekend, ale skutecznie to odwlekal, a mnie nie chcialo sie wisiec mu ciagle nad glowa. ;) Tego dnia dostalam tez niespodziewanie okres. Niespodziewanie, poniewaz spoznil sie dwa tygodnie z hakiem. :O Jesli ktorejs z Was przyszlo na mysl slowo "ciaza", wyjasnie ze od razu wiedzialam, ze to nie to. Tuz przed "normalna" pora okresu, przyszlo mi na mysl, ze czuje sie zupelnie normalnie i cycki mnie nie bola. Od razu pomyslalam, ze nie przyjdzie, no i nie przyszedl. Nie wiem czy to juz taki wiek, bo jednak jestem w polowie 40-stki, choc jak na menopauze to i tak nadal dosc wczesnie. Powodem moze byc jednak tez stres, a tego mi ostatnio nie brakuje. Potem jednak zylam troche jak na bombie, bo nie wiedzialam kiedy go dostane i czy bede miala jakies objawy. W koncu, ponad tydzien pozniej zaczely mnie pobolewac piersi i kilka dni pozniej - voila. :D Ciekawe czy to bylo takie jednorazowe zawirowanie, czy teraz juz nie bede znala dnia ani godziny...

Poniedzialek oznaczal oczywiscie wczesniejsza pobudke, choc po dluzszym spaniu w weekend, nie wstawalo sie tak zle. Poprzedniego wieczora Oreo nie wrocila na noc do domu, ale slyszalam jak o 3 wpuscil ja M. Przyszla niestety smierdzaca jakims smarem czy olejem napedowym, wiec obawiam sie, ze chowala sie gdzies pod samochod, co jest jednym z najmniej bezpiecznych skrytek. Zdziwilo mnie to, bo noc nie byla specjalnie zimna - 8 stopni, wiec nie potrzebowala wlazic w silnik dla zagrzania... No i wolalam ja przed spaniem kilka razy, ale mnie olala. Autobus Potworkow przyjechal juz o 7:21, a kolezanka Bi nie dotarla. Napisalam do jej taty, ale odpisal dopiero pozniej, ze wszyscy mieli problem ze wstaniem i zadna z dziewczyn nie zdazyla na autobus. :D Kiedy dzieciarnia odjechala, wrocilam zjesc sniadanie i wypic kawe. Trzeba bylo tez wstawic zmywarke oraz dwa prania. I poskladac poprzednie... Tego dnia mielismy miec jeszcze wyzsza temperature (ostatecznie doszla do 26 stopni), wiec chcialam z niej skorzystac i poprzycinac troche zwiedle badyle z frontowej rabaty. Oczywiscie za cokolwiek sie nie zabiore, spotykaja mnie jakies niespodzianki. Tym razem poszlam do szopki po nozyce i sekator oraz rekawice. Nie babram sie w ogrodzie bez nich, bo potem nie moge doszorowac dloni, nie mowiac juz o tym, ze trujacy bluszcz (poison ivy) moze sobie wyrosnac w dowolnym miejscu, a wolalabym nie wsadzic w niego lapy. Coz... bylam przekonana, ze mam wiecej niz jedna pare rekawic, ale niestety. W dodatku chwytam je, cieszac sie ze sa, a tu:

Mialam sobie rekawice...

Nosz kurna! Naokolo walalo sie pelno mysich bobkow, wiec wiadomo czyja to sprawka. Pytanie tylko gdzie uwily sobie milutkie gniazdko z materialu z moich rekawiczek? Kilka lat temu byla to rura z dmuchawy malzonka. Chcial potem wydmuchac liscie i kiedy odpalil machine, z rury wyleciala gromada juz-zdychajacych myszy. :O Zaczelam sie zastanawiac skad mam wziac rekawice i czy moze po prostu wykorzystac pretekst i nic nie robic. ;) Przypomnialo mi sie jednak, ze kiedys dostalam pudelko z zestawem roznych ogrodowych akcesoriow. Przejrzalam je i bingo! Byly tam tez rekawice! Ruszylam wiec do roboty. Na poczatek wzielam sie za mniejsza rabate zaraz przy frontowym wejsciu.

Rabata w calej, zarosnietej krasie

Ten najwiekszy gaszcz to jakies pnacza, ktore zasialy sie skads same i choc latem je troche wyrywalam, to teraz po prostu zaczely zaduszac wszystko inne. Padla mi przez nie mniejsza odmiana floksow, a i astrow mam wyraznie mniej po tej stronie. Nie wiem czy usunelam wszystko, bo paskudztwo, nie dosc ze wyrasta bezposrednio z ziemi, to jeszcze puszczajac galazki, co jakis czas sie ukorzenia. :O Teraz zostawilam tam resztke niskopiennych roslin, ktore wkrotce same padna, wieloletni krzew oraz astry, ktore jednak wygladaja jakby przekwitly, choc nie pamietam zeby mialy kwiaty, a zwykle jest tam az fioletowo od nich. Mamy baaardzo sucha jesien i wydaje mi sie, ze kwiatki nawet sie dobrze nie rozwinely...

Po godzinie oczyszczania...

Kiedy skonczylam w tym kacie, wzielam sie za wieksza rabate. Tu pracowalo sie gorzej, bo slonce napierdzielalo z calej sily. Przycielam galezie hortensji, ktore zwisaly do samej ziemi oraz inne zwiedle lodygi i liscie. Po godzinie roboty i dwoch kopiastych taczkach zielska, z tej strony wlasciwie nie widzialam roznicy. Szykowalo sie kolejne pare dni takiego stopniowego oczyszczania, bo nie mialam ochoty wykonczyc sie caly dzien tnac i rwac ten gaszcz... Za to poskladalam kolejne pranie i dokonczylam obiad przed przyjsciem dzieciakow. Oreo odsypiala na fotelu nocne harce, ale w ktoryms momencie na drzewach z przodu zaczely szalec jakies ptaszydla, zoledzie sypaly sie niczym deszcz, a potem cale stadko polecialo dalej, ale najwyrazniej cos im sie pomylilo i drzewa odbijaly sie w oknie, bo najpierw jeden, potem kolejny, odbil sie od... szyby. :O Po pierwszym kot zerwal sie z miejsca i rzucil do okna patrzec co sie dzieje. 
Rety, rety, co tam sie wyprawia?! ;)

Wrocily ze szkoly Potworki, dostali obiad, dojechal M. i mielismy chwile spokoju. Bi nie miala nic zadane, ale Nik konczyl cos na nauki scisle (science). Tego dnia wreszcie przyszly tabletki Mayi, wiec z ulga zapodalam siersciuchowi pierwsza dawke. Mialy przyjsc w sobote, co i tak bylo sporym opoznieniem. Podloga zasikana, ze juz o poslaniu i samym psie nie wspomne, a oni sobie na luzie zatwierdzaja recepte (ktora sami wystawiaja), wysylaja bez pospiechu, a potem jeszcze paczka utyka gdzies na dwa dni... :/ Zeby tydzien czekac na tabletki, to jest kompletna porazka... W koncu nadeszla pora jazdy na trening i choc M. wczesniej drzemal na kanapie, o dziwo zerwal sie i pojechal z nimi. Po powrocie, korzystajac z tego, ze i tak miala nadal mokre wlosy, Bi poprosila zeby przyciac je o kolejnych pare inch'y.

Kto by pomyslal, ze kolejne strzyzenie bedzie juz po tygodniu ;)

Szok po prostu. Ciekawe czy zostanie juz przy tej dlugosci, czy za chwile bedzie chciala je skrocic jeszcze mocniej. ;) Pozniej to juz szybkie prysznice i M. poszedl spac, a wkrotce po nim dzieciaki. Moja corka jest niepoprawna i zamiast gasic swiatlo i klasc sie spac, na sile jeszcze siedzi na telefonie w lozku, a potem znajduje ja tak:

Te zdjecia to juz zaczyna byc seria ;)

Wtorek to ponownie wczesna pobudka. Jestem w szoku jak szybko o tej porze roku robi sie coraz ciemniej rano. Dzien wczesniej slonce lekko przebijalo przez drzewa na wschodzie. Tego dnia juz szarzalo, ale slonca jeszcze nie bylo. Nie moge sie doczekac zmiany czasu, ale u nas to dopiero za dwa tygodnie. ;) Po odjezdzie Potworkow, plan dnia wygladal podobnie jak dzien wczesniej. Poskladalam jedno pranie, a wstawilam kolejne. Wlaczylam tez dluzsze czyszczenie i odkamienianie w ekspresie do kawy, bo juz jakis czas migalo upierdliwe swiatelko. ;) Pozniej wybylam do ogrodu, dalej oczyszczac wieksza rabate. Szlag mnie prawie trafil, kiedy poszlam do szopki wziac rekawice, ktore dzien wczesniej wyciagnelam nowe i znalazlam w jednej wygryziona dziure! :/

Po trosze sama jestem sobie winna, bo niepotrzebnie chowalam je do szopki, tyle, ze przez 6 lat mieszkania tutaj zawsze trzymalam ogrodowe rekawice w szopce i nigdy nie dobraly mi sie do nich myszy...

Tego dnia ponownie mielismy goraco, 27 stopni, wiec prazenie sie w sloncu nie nalezalo do przyjemnosci. Po dwoch kolejnych kopiastych taczkach zielska, zniknely badyle, ktore staly w miare pionowo.
Tak to wygladalo przed "uporzadkowaniem"

W tym roku jednak hortensje oraz inne kwiaty masowo przygielo do samej ziemi (gradobicie pod koniec sierpnia nie pomoglo), wiec spora czesc lezala plasko i zeby je sciac trzeba bylo partie po partii odginac nozycami i dopiero odcinac. Poki co, spocona i czerwona na twarzy, sie poddalam. ;)

A tak "po" i musicie mi uwierzyc na slowo, ze prezentuje sie duzo lepiej

Za to chwycilam jeszcze poslanie psiura, zdjelam z niego pokrowiec i wypralam w wiadrze na zewnatrz, po czym rozwiesilam na sloncu. Przez ostatni tydzien widzialam na nim caly czas ogromne plamy z sikow. Teraz mialam nadzieje, ze po tabletkach w koncu to sikanie psa opanujemy, wiec chcialam zeby Maya miala tez schludniejsze spanie. Na szczescie pokrowiec jest nieprzemakalny, wiec gabka pod spodem byla zupelnie sucha. Na ten dzien mialam juz obiad, wiec moglam spokojnie pokrecic sie po domu, cos tam sprzatajac, pijac kawe i czekajac na Potworki. Dzieciaki dojechaly i kiedy dowiedzialy sie, ze na obiad maja do wyboru golabki lub mielone, Bi strzelila focha i oznajmila, ze nie jest glodna. :D Nik poczatkowo tez powiedzial, ze nie ma na nic ochoty, ale najwyrazniej glod zwyciezyl, bo ostatecznie wybral golabka, choc cp to za golabek, skoro musialam go odwinac z kapusty... :D Bi zajelo to duzo dluzej, ale ostatecznie przypomnialo mi sie, ze mamy tez krokiety, wiec zjadla jednego, choc z bardzo nieszczesliwa mina. Kolejny foch byl kiedy powiedzialam, ze tego dnia jada na basen. Jakos tak sie utarlo, ze we wtorki nie jezdzili, ale teraz, przez klub rowerowy Kokusia, omijaja tez srody. Poczatkowo mowilismy, ze zamiast srod, beda jezdzic we wtorek, ale cos nie wychodzilo. ;) Zaczelo sie przypadkiem, bo w pierwszy dzien klubu, myslelismy ze moze pojada na basen po nim, bo czasowo spokojnie Mlodszy by zdazyl. Oznajmil jednak, ze jest zmeczony, wiec odpuscilismy. W zeszlym tygodniu mieli poniedzialek oraz wtorek wolne od szkoly, wiec oczywiscie jeczeli ze chca miec wolne tez od dodatkowych zajec. Tu jednak twardo zarzadzilismy, ze w jeden z tych dni musza pojechac. Wybrali poniedzialek, wiec wtorek ponownie byl bez plywania. W tym tygodniu jednak byl to zwyczajny szkolny dzien, a w srode wiadomo - rowery, wiec oglosilam, ze jada i koniec. Nik tylko wzruszyl ramionami, ale Starsza urzadzila swoja typowa pyskowke, ze nie chce, ze we wtorki nigdy nie jezdza, ze jej nie zmusze, itd. Poki co, skor psiur mial czyste (nooo... czystsze, bo sie do konca nie dopralo) poslanie, stwierdzilam ze warto go tez wykapac. W koncu to Maya w tych sikach wiecznie lezala, bo popuszczala przez sen i wstawala z calymi mokrymi tylnymi lapami, brzuchem lub bokiem... Tutaj Bi chetnie pomogla, wiec razem wyszorowalysmy i splukalysmy siersciucha. Potem malzonek poszedl umyc z zewnatrz przyczepe bo chce juz ja przykryc na zime, dzieciarnia odrabiala lekcje, a ja wyszorowalam prysznic w naszej lazience. Odkad Starsza zaczela sie w nim kapac, brudzi sie w zastraszajacym tempie. :/ Przyszla pora na trening i o dziwo, pomimo wczesniejszych protestow corki, oba Potworki pojechaly bez marudzenia. Przed wyjsciem Nik wspomnial, ze lekko boli go gardlo, ale to przez to, ze ma w-f'ie grali w jakas gre i sie strasznie wydzieral. Hmmm... Tego dnia M. byl nadal polamany po treningu w poniedzialek, wiec zawiozlam ich ja, ale nie zostawalam tym razem. Na basen mamy 2 minuty, a trening 1.5 godziny, wiec spokojnie oplacalo sie wrocic do chalupy. Posiedzialam z malzonkiem, nakarmilam zwierzyniec i w koncu pojechalam po dzieciaki.

Bi wlasnie chwycila sie scianki, a Nik doplywa zaraz za nia

Zrobila sie niemal 20:30, wiec M. poszedl spac, a ja szybko zrobilam Potworkom kolacje i tez zaczelam ich gonic do lozek. Niestety, przed pojsciem na gore, Mlodszy oglosil ze przy przelykaniu boli go gardlo i jest mu zimno. :O Super... Kiedy przyszlam mu poczytac, faktycznie lezal zawiniety w koldre i zeby mu klekotaly. A po upalnym dniu, w domu bylo 25 stopni. Zmierzylam temperature i pokazalo 36.8, wiec wlasciwie w normie. Niespodziewanie jednak Nik zasypial kiedy czytalam, co mu sie nieczesto zdarza, wiec w koncu sie poddalam, ale zanim zeszlam na dol, zmierzylam temperature ponownie. Minelo raptem 15-20 minut, a termometr pokazal juz 37.8. :O Podalam mu wiec tabletki, bo nie wiedzialam jak wysoko ma szanse wzrosnac, a szkola kolejnego dnia stanela oczywiscie pod znakiem zapytania...

W srode zbudzilam sie w ciemny, mglisty poranek, obudzilam syna i kiedy zjadl sniadanie i wszyscy sie wyszykowalismy, zmierzylam mu temperature. Na lozku Kokusia mruczala sobie czarna "frecia". ;)

W ciemnosci moj telefon jak zwykle nie ustawia ostrosci...

Temperature mial w normie i powiedzial tez ze nie boli go juz gardlo, choc byl solidnie zachrypniety. Narzekal tylko, ze czuje sie "slaby", ale to u Kokusia standard, czy ma grype, czy lekki katar. ;) Jak zawsze w takiej sytuacji, mialam dylemat co robic. Mlodszy jednak wygladal i zachowywal sie normalnie, wiec stwierdzilam, ze zaryzykuje i wysle go do szkoly. Powiedzialam mu, ze jesli by sie gorzej poczul, ma pojsc do pielegniarki, a ja moge go w ciagu 15 minut odebrac. Potworki wiec odjechaly, a ja jak zwykle wrocilam do chalupy na sniadanie i poranna kawe. Wstawilam tez zmywarke, bo jakims cudem skonczyly nam sie czyste... widelce. :O Nie wiem jak to sie dzieje, ze najczesciej po prostu zmywarka sie zapelnia i trzeba ja wstawic, czasem jednak jest ona jeszcze pustawa, ale nie ma juz czystych nozy, albo lyzeczek, albo malych talerzykow... Tym razem padlo na widelce. :D Tego dnia mialo byc znow pieknie, ale z powodu gestej mgly, rano dlugo bylo ponuro i nadal chlodno.

Nasz ogrod ponownie nawiedzilo stado indykow

Zamiast wiec ruszyc ponownie na ogrod, zabralam sie za pokoj Kokusia. Ostatnio syn sam poprosil zebym pomogla mu posprzatac na biurku i stoliku nocnym. I planuje to z nim zrobic, ale chcialam tez sama przejrzec jego rzeczy, zeby wyrzucic co nieco. Mlodszy niestety przywiazuje sie do roznorakich dupereli, choc zwykle o nich nie pamieta. Sam nie wyrzuci, ale jak wywale w tajemnicy, to zazwyczaj (bo czasem mu sie niestety przypomni) sie nie dopomina. Zrobilam wiec troche porzadku na jego szafce z ksiazkami oraz zabawkami, w szufladach na przybory szkolne oraz plastyczne i na gorze komody. Wyglada to troche lepiej, ale mimo ze wywalilam worek smieci oraz pierdol, nadal ma tyyyle rzeczy, ze w pokoju jako calosci, wlasciwie nie zauwazam roznicy. :D Po (nie)skonczonych porzadkach, cos tam jeszcze poogarnialam i posiedzialam przy kawie az przyjechaly Potworki. Tego dnia, wiedzac ze Nik bedzie prawdopodobnie bez apetytu, a zalezalo mi zeby zjadl, poszlam na latwizne i zrobilam nuggetsy oraz paluszki rybne z frytkami. I kukurydza, bo oboje lubia. Zjedli wiec z apetytem, przyjechal z pracy M. i pora byla jechac na spotkanie klubu rowerowego. Zanim Nik wrocil ze szkoly, bylo to pod znakiem zapytania, bo nie bylam pewna jak sie bedzie czul. Przyznal, ze ma malo energii, ale ze zostaly tylko dwa spotkania, to nie chcial rezygnowac. Na miejscu zaskoczyly nas tlumy, bo zazwyczaj w srode panuja tam pustki i cisza. Tego dnia byly jednak 24 stopnie, wiec pomimo koncowki pazdziernika, wydawalo sie jakby nadal trwalo lato. Na parkingu przy plazy stalo wiec mnostwo aut, plac zabaw byl pelen maluchow, a i na plazy znalazlo sie pare osob. Widzialam dzieciaki w strojach kapielowych, choc to akurat lekki (albo i mocny) szok, bo woda od kilku tygodni jest lodowata... Do tego druzyny wioslarskie z liceum mialy trening, a na dodatek byly zawody middle school w biegach przelajowych. Braly w nich udzial trzy "gimnazja", w tym to, do ktorego uczeszczaja Potworki, mielismy wiec okazje dopingowac kilkorgu kolegom Kokusia, przynajmniej tym, ktorych rozpoznalam, bo sporo dzieciakow znam tylko z widzenia, ale nie imienia. ;) Rowerzysci pojechali i choc starali sie omijac biegaczy, to Nik mowil, ze jednak na nich wpadli gdzies na szlaku.

Nik z niebieskim plecaczkiem

My z M. pochodzilismy po drozkach oraz lesie, co nie do konca bylo madre, bo z powodu wysokiej temperatury, zalozylam sandalki. W lesie wszedzie lezalo mnostwo lisci, wiec oczami wyobrazni widzialam kupe pochowanych w nich... kleszczy. :O Kiedy rowerzysci wrocili, instruktor przyprowadzil stary rower z lat 50-tych. Bez przerzutek i ciezki jak cholera, bo caly stalowy, ale wszyscy chlopcy po kolei chcieli sie przejechac. Nik oczywiscie tez.

 

Tak dzieciaki jezdzily 60 lat temu ;)

Wracajac przyznal, ze bylo mu tego dnia ciezej niz zwykle i pod kilka gorek nie podjechal, tylko rower prowadzil. Faktycznie duzo bardziej sie spocil, bo gabki w kasku byly przemoczone. Zajechalismy jeszcze na moment do biblioteki, bo mielismy ksiazke i film do oddania, a Mlodszy chcial wypozyczyc obie czesci Avatar'a. Wzial co trzeba i wrocilismy do chalupy. Nik taki byl zmeczony, a zamiast schowac rower do szopki, pojechal na przejazdzke. ;) Bi zas odkryla pod schodami na taras, stworzenie dlugosci mojej dloni.

 

Troche sie obawialam przystawic reki zbyt blisko :D

Kiedy Mlodszy wrocil, odrobil lekcje, a potem zagonilam go pod prysznic, bo zazyczyl sobie film, ale ze dziadostwo dlugie, to chcialam wlaczyc je jak najszybciej. Po kapieli Nik zalozyl szlafrok i owinal sie kocem, mimo ze w chalupie znow mielismy 25 stopni. Obawialam sie, ze ponownie temperatura szla mu w gore, choc glowy nie mial specjalnie cieplej. I tak jednak dawalam mu tabletke na przeziebienie, a ta ma tez wlasciwosci przeciwgoraczkowe.

W czwartek pobudka ponownie byla po ciemnocku. ;) Wstalam i zbudzilam syna, ktory byl kompletnie zachrypniety i bez humoru. Spakowalam Potworkom sniadaniowki oraz wode, podalam Kokusiowi tabletke, umylam sie i przed wyjsciem szybko zmierzylam synowi temperature. Mial ja jednak w normie, a kiedy sie rozbudzil samopoczucie tez mu sie natychmiast polepszylo, wiec puscilam go do szkoly. Autobus solidnie sie spoznil i dojechal o 7:30. Mocno sie juz niepokoilam i szykowalam zeby zadzwonic i spytac gdzie sie podzial. Dzieciaki maja byc w szkole o 7:40 (choc lekcje oficjalnie zaczynaja sie 8 minut pozniej), wiec w zyciu nie zdazyli... Sama wrocilam do domu i po wypiciu kawy, niechetnie ruszylam do codziennego odgruzowywania chalupy. Przyszedl czas na odkurzenie i umycie podlog na dole. Poza tym wrzucilam do pralki dywaniki lazienkowe, bo szczegolnie ten z dolnej, byl wyraznie przybrudzony. Nie ma sie co jednak dziwic, skoro cale lato oraz wiekszosc wiosny i jesieni, wszyscy przychodza z tarasu lub nawet z podworka i leca skorzystac z lazienki bez sciagania klapkow czy crocs'ow, bo "ja przeciez tylko wpadlem(am) na sekunde". Przyznaje, ze sama jestem winna, a dywanik wygladal jak wygladal. ;) Musialam tez dokonczyc obiad, pozmywac recznie pare rzeczy nie nadajacych sie do zmywarki i pozostalo czekac na Potworki. Wrocili i jak to przez ostatnie pare dni, najpierw szybko rzucilam okiem na Kokusia. Byl strasznie zachrypniety, ale przyznal, ze poza zmeczeniem, czul sie w szkole ok. Probowal mnie jednak przekonac, ze potrzeba mu dnia na porzadny odpoczynek, wiec powinien zostac kolejnego dnia w domu. Taaa. :D Zadzieram kiece i lece. Powiedzialam mu, ze nastepnego dnia jest piatek, wiec jakos sie przemeczy, a potem bedzie mial caly weekend na odpoczynek. Na basen jednak nie chcialam go brac, zeby sie nie doprawil. Oczywiscie kiedy uslyszala to Bi, rowniez oznajmila, ze zostaje. Malzonek probowal ja przekonac zeby pojechala, ale ze sam tez mial lenia, wiec robil to troche niemrawo i ostatecznie wszyscy zostali. Starsza miala wyjatkowo sporo zadane i siedziala nad mapa Stanow Zjednoczonych, bo na nauki socjalne mieli zaznaczyc ktore Stany sa zwykle demokratyczne, ktore republikanskie, ktore glosuja roznie (potocznie zwane swing states) i przewidziec (procentowo) wyniki listopadowych wyborow. Nauczyciel poszedl o krok dalej i powiedzial, ze uczen, ktory bedzie najblizej oficjalnego wyniku, dostanie karte podarunkowa na $20. :D Z Kokusiem przecwiczylam definicje bo znow mial test, a on sam, siadl ambitnie nad kartami pracy z matematyki. Kolejnego dnia mial miec rowniez klasowke z matmy i chyba zawzial sie, ze tym razem dostanie lepsza ocene. Pozyjemy, zobaczymy. ;) Przez brak basenu i tak zyskalismy spokojniejszy wieczor, wiec po kolacji i prysznicach, Potworki chcialy obejrzec druga czesc Avatar'a. Malzonek poszedl spac, a ja zapodalam mlodziezy film. Sama ogladalam tak jednym okiem, jednoczesnie przygotowujac sniadaniowki oraz ubrania na kolejny dzien, karmiac zwierzyniec, itd. Kiedy ta dlugasna produkcja sie wreszcie skonczyla, od razu pomaszerowali do lozek bo w koncu kolejnego dnia mieli normalnie szkole.

Kolejny wieczor, kolejne zasniecie przy zapalonym swietle :D

Piatkowy poranek zaczal sie ciemno i zimno. Na zewnatrz mielismy tylko 4 stopnie (ale po poludniu temperatura miala dojsc do 17), a w chalupie hulalo ogrzewanie. Potworki zalozyly dlugie spodnie, choc troche bylo protestu. A potem Nik, po wyjsciu na zewnatrz, chuchal, patrzac jak z ust wydycha pare. ;) Przed wyjsciem zmierzylam mu oczywiscie temperature, choc bardziej z poczucia obowiazku, bo chrypial jakby mniej i ogolnie wydawal sie zywszy. Tego dnia autobus dojechal juz normalnie, o 7:24. I cale szczescie, bo strasznie zimno bylo. W domu zaladowalam i wlaczylam zmywarke, przewietrzylam sypialnie i usiadlam z kawa zeby nabrac energii przed zakupami. :) Odhaczylam spozywke, ale potem, zamiast wrocic do domu, urzadzilam sobie jazde po okolicznych miejscowosciach. W sumie sama sobie strzelilam w kolano, bo nie wiedzac jak beda wygladaly moje kolejne dni i tygodnie, spytalam Potworkow czy kupic im bubble tea albo refresher'y z Dunkin' Donuts. Oczywiscie jedno chcialo to, a drugie tamto, to jednak nie jest wielki problem. Z supermarketu zajechalam wiec do Dunkin', a potem do pobliskiej kafejki z "boba". Miejsce to otwieraja o 11:30, ale na drzwiach zastalam kartke, ze akurat tego dnia otworza dopiero o 12:00 i bardzo przepraszaja... Patrze na zegarek - 11:57. Dobra, te kilka minut moge poczekac. Dla pewnosci odczekalam troche dluzej, ide do drzwi - zamkniete. Przechodze naokolo budynku do drugich i tu otwarte. Pierwsze co, to rzuca mi sie w oczy wielka kartka, ze kuchnia nieczynna i tylko napoje. Ok, dobra nasza, bo i tak chcialam tylko herbatke. Musze dodac, ze wszyscy w tym miejscu sa azjatami i mowia mocno lamanym angielskim. Pan za lada dopytuje mnie wiec, czy napoje, ja potakuje, ze tak, tylko napoje, on mamrota znow cos o napojach. To se pogadalismy. :D Pytam jeszcze raz, czy herbaty tez nie mozna zamowic, a on po chwili pokazuje mi wiadomosc na telefonie, ktora mowi "Moge byc za 10 minut zrobic herbate". :O Tu juz sie zirytowalam, bo kartka na drzwiach mowi, ze otwieraja pol godziny pozniej, siedze na parkingu i czekam, a potem okazuje sie, ze nic nie dziala i mam czekac kolejne 10 minut? Powiedzialam panu ze nie bede czekac i poszlam. Ciekawe co sie stalo; zwijaja biznes, czy jak? W sumie nie ma sie co dziwic, bo kafejka jest w bardzo "prestizowym" miejscu, wynajem lokalu pewnie jest bardzo drogi, przez to ceny tez maja wysokie, a nigdy nie widzialam tam jakiegos wiekszego ruchu. Niemal nigdy nikt tam nie je (mozna zamowic chinszczyzne), a na bubble tea tez czekaja moze 2-3 osoby. Teraz mialam jednak zagwozdke, co robic. Moja piersza mysla bylo zeby Bi kupic tez napoj z Dunkin' Donuts, bo tych jest naokolo zatrzesienie. Potem jednak przypomnialo mi sie, jak sie rano ucieszyla i wspominala z rozrzewnieniem jak w wakacje co tydzien po zakupach jechalysmy na bubble tea. Chyba M. ma racje, ze za bardzo rozpieszczam te nasze dzieci, bo stwierdzilam, ze dobra, pojade do tej inne kafejki. Od naszego domu to tylko 15 minut, ale niestety, z miejsca w ktorym bylam, prawie pol godziny. Czego sie jednak dla dziecka nie robi... :D Objechalam wiec i zamiast planowo wrocic do domu w poludnie, dotarlam po 13. :/ Potem rozpakowac wszystko, wstawic pranie i moglam czekac na dzieciaki, bo malzonek tego dnia przywozil piatkowa pizze na obiad. Dojechal M. z jedzeniem, wszyscy sie posilili, chwile posiedzielismy wszyscy razem, az dla mnie i Kokusia przyszla pora sie zbierac. Jak co roku, Mlodszy chce zima grac w koszykowke i choc w zwyklej, rekreacyjnej druzynie, to potencjalni trenerowie i tak robia spotkanie, gdzie patrza jak chlopcy graja i oceniaja ich zdolnosci, po to zeby potem utworzyc w miare wyrowne poziomami zespoly. Klasy VII mialy je o 5:45, a o tej porze przebic sie przez nasze miasteczko to wyzsza szkola jazdy, wiec wyjechalismy ze sporym zapasem czasowym. Spotkanie odbywalo sie w starej szkole Potworkow, do ktorej uczeszczaly w klasach V-VI, wiec Mlodszy poszedl na sale gimnastyczna, a ze rodzicow nie wpuszczali, to pochodzilam sobie znajomymi korytarzami, popatrzylam na dekoracje, prace dzieciakow, itd.

Zadaniem rodzicow bylo przypiecie numerka do koszulki zawodnika. Agrafkami. Rece mi sie trzesly i balam sie, ze pokluje Kokusia

Godzina szybko zleciala i Nik wyszedl, kompletnie niezadowolny z tego, jak mu poszlo. Nie dosc, ze nadal byl mocno przeziebiony, wiec troche oslabiony, to zapomnial sie przebrac w spodenki (a ja zapomnialam mu przypomniec ;P), a jak wiadomo kawaler jest wrazliwy na cieplo. Dodatkowo, powiedzial ze dostal pilka najpierw w glowe, a potem w ramie, ktore bolalo go jeszcze w domu i ponoc nie mogl dobrze rzucac pilka. Nie wiem czy to nie jest sytuacja rodem ze "zlej baletnicy przeszkadza rabek u spodnicy", ale co tam. To tylko druzyna rekreacyjna; nie musi sie do niej dostac, po prostu go przydziela jako jednego ze slabszych. ;) Po powrocie do domu, zrobila sie godzina 19, wiec pozostalo przysiasc na kanapie i porelaksowac przed tv.

Co do tytulu, dobrze przeczytalyscie. Konczy sie moj czas pilnowania domowego ogniska. Od poniedzialku ruszam do roboty. ;) Nie pisalam nic wczesniej, bo caly proces troche trwal (i w sumie jeszcze potrwa), a szczerze to mialam nadzieje, ze w miedzyczasie wyskoczy cos lepszego. Ide bowiem do pracy, ktora nie ma nic wspolnego z moim wyksztalceniem czy doswiadczeniem i niestety daleka jest od roboty marzen. Po setce podan, ktore zaowocowaly marnymi 6-cioma rozmowami, z ktorych zadna nie zakonczyla sie oferta zatrudnienia, w koncu, mocno zniechecona, grubo obnizylam standardy. Troche bezmyslnie skladalam podania niemal gdzie popadnie. Efektem byla propozycja zatrudnienia jako... listonosz. Tak, oczy Was nie myla, choc sama nadal nie moge w to uwierzyc. Bede jezdzic smiesznym busikiem po pobliskiej wiosce, rozwozac poczte. Tak naprawde, poza duzymi miastami, praca listonosza w Hameryce nie jest tragiczna. Jezdza busikami, maja dobre ubezpieczenie, chronia ich zwiazki zawodowe, zarabiaja znosnie i maja swietne plany emerytalne. Szkopul w tym, ze aby zostac takim "prawdziwym" listonoszem, najpierw musisz przejsc pozycje, na ktorej bede pracowac, czyli takie pol etatu na zadanie. Jestes po prostu na zastepstwo za listonosza(y), ktory ma wolne lub jest na zwolnieniu. Oznacza to ze mozesz pracowac jeden dzien w tygodniu, albo 7. Praca w soboty jest niemal gwarantowana, a w niedziele wiele urzedow pocztowych rozwozi paczki Amazona. I to mnie chyba przeraza najbardziej: te stracone weekendy (pewnie Swieta tez, bo np. Wigilia to tu normalny pracujacy dzien) i brak mozliwosci wyjscia wczesniej (albo przyjscia pozniej) lub wziecia wolnego dnia kiedy mam chore dziecko czy cos. Dopiero po roku takiej pracy mozna sie ubiegac na pozycje "prawdziwego" listonosza, problem tylko w tym, ze musi byc ona dostepna, czyli ktorys ze stalych listonoszy odejsc na emeryture, zrezygnowac z pracy, albo... umrzec. Czytalam wynurzenia ludzi, ktorzy czekali na taka pozycje 10 lat. :O Nie jestem wiec ani zachwycona, ani podekscytowana, tym bardziej ze na poczatek placa slabiutko, a na solidna podwyzke nie ma co liczyc dopoki nie przejdzie sie na "prawdziwy" etat. :/ Co prawda M. przekonuje mnie, ze przeciez nikt mnie tam lancuchami nie przywiaze i zawsze moge odejsc. W dodatku w tej chwili nie mam zadnej lepszej opcji. Ide wiec i moze jakos to bedzie... Szykujcie sie na szczegolowe opisy pracy hamerykanckiego "doreczyciela". :D

Do przeczytania!

piątek, 18 października 2024

Polowa miesiaca za nami

W piatek, kladac sie spac, zastalam oczywiscie znajomy widok:

W pokoju wlaczone najmocniejsze swiatlo, sluchawka w uchu, telefon zaplatany w koldre, wlosy nie rozpuszczone, nie przebrana w pizame...

Sobota, 12 pazdziernika oznaczala nieco dluzsze spanie, choc nie tak jak w ostatnie weekendy. Budzik zadzwonil mi o 8:30 i choc potem jeszcze chwile sie wylegiwalam, to dosc szybko musialam sie zwlec. Kiedy wyszlam z sypialni, okazalo sie, ze Bi wlasnie siada na lozku i tylko Kokusia musialam obudzic. W poprzedni wieczor kazalam mu isc spac w miare wczesnie, ale najwyrazniej mnie nie posluchal, bo w sobote rano nie mogl sie dobudzic. Kiedy poszlam na dol robic sniadanie, zdazyl w tym czasie ponownie zasnac i musialam ostrzej krzyknac zeby w koncu wstal. Malzonek mial wolne, ale wstal juz przed 5 rano, bo Oreo przylazla do naszego lozka, lazila nam po nogach i nad glowa, mruczac na calego. Mnie to nie przeszkadzalo w dalszym spaniu, ale M. sie obudzil i juz nie mogl zasnac. Lezal sobie na kanapie, ale kiedy ja z dzieciakami powstawalismy, ubral dresy i ruszyl na marsz po osiedlu. My zreszta tez dlugo w domu nie zabawilismy, bo na 10 jechalismy do klubu nad jeziorem w naszym miasteczku, gdzie tego dnia odbywaly sie zajecia na sciance wspinaczkowej. Poniewaz Kokusia ledwie dobudzilam, wiec mielismy oczywiscie poslizg czasowy i dojechalismy do bramki wjazdowej minute po czasie. Spytalam pana czy wie gdzie znajduje sie owa scianka, bo tyle juz razy bylam w tym klubie, a nigdy jej na oczy nie widzialam, tylko z mapy kojarzylam mniej wiecej kierunek. Pan zapewnil zebym sie nie martwila, bo wszyscy spotykaja sie pod jednym z budynkow. Taaa... Nikogo nie bylo, tylko z daleka mignelo nam kilka osob wchodzacych do lasu. Podazylismy wiec w kierunku ktory wydawal mi sie prawidlowy, choc Nik zapewnial mnie, ze przejezdzal tamtedy z klubem rowerowym i zadnej scianki nie widzial. Suuuper... Z daleka migotaly na szlaku jakies osoby, wiec szlam dalej, planujac zapytac ich czy nie wiedza gdzie mozemy znalezc wysoka na ponad 9 m strukture. Przeciez nie jest to cos, co mozna tak sobie zgubic. ;) Kiedy sie jednak zblizalismy, okazalo sie, ze te osoby akurat doszly pod scianke. Trzeba przyznac, ze drewniana konstrukcja swietnie sie kamufluje wsrod drzew. Najwyrazniej Nik z grupa rowerowa wyjechal z jednej ze sciezek i kompletnie wieze ominal, nawet jej nie zauwazajac, a majac ja moze 5 m od siebie. :D No dobrze. To jak juz znalezlismy miejsce wspinania, dzieciaki musialy podpiac uprzeze i mialy 2 godziny zabawy. Zastanawialam sie wczesniej po co az tak dlugo, ale okazalo sie to konieczne. Mozna bylo zapisac maksymalnie 30 osob, ale ostatecznie dzieciakow bylo kilkanascioro. Scianka ma 4 strony, a na kazdej mogla sie wspinac tylko jedna osoba, wiec bylo sporo czekania.

Nik podjal sie najtrudniejszej strony (wyzej byla przeszkoda, gdzie trzeba bylo zawisnac), ale wymiekl ;)
 

Jedna strona miala scianke tak do 2/3 wysokosci, jedna do samej gory, a z trzeciej byly wypusty, w tym jeden po ktorym trzeba sie bylo wspiac praktycznie zwisajac plecami w dol. Chyba zadne dziecko tego nie pokonalo. ;)

Na nizsza scianke, bez trudu wspiely sie oba Potworki (na focie Bi). Wyzszej (chyba) nie podolali
 

Z czwartej strony wspinaczka byla po siatce i z tej strony na gorze bylo wejscie na platforme, z ktorej zjezdzalo sie na linie. Po wyprobowaniu wszystkich stron, wiekszosc dzieciakow ustawila sie do zjazdu. :)

Bi wlasnie jako pierwsza dotarla na platforme
 

Tam tez zrobil sie niezly zator, bo zjezdzali pojedynczo, ale na koncu pracownik podstawial im drabinke do zejscia, odpinal linke, po czym dopinal ja do drugiej, dluzszej, za pomoca ktorej dzieciak musial przyciagnac ja spowrotem pod wieze. Wszystko to oczywiscie sporo trwalo, szczegolnie, ze po "odprowadzeniu" linki do zjazdu, kazde dziecko musialo potem przeniesc ta dluzsza do pana od drabiny, a dziewczyna z wiezy puszczala kolejne dziecko dopiero jak na drugim koncu zjazdu wszystko bedzie gotowe. Taka troche glupiego robota, bo powinni (wedlu mnie ;P) miec kilka linek i system ich transportu, bo jedne dzieciaki z ta linka biegly, a inne szly sobie spacerkiem. A reszta stala u gory i czekala.

Nik skacze (w przepasc). Zeby zjechac, dzieciaki musialy sie odbic od stoleczka na brzegu platformy i przed pierwszym razem Mlodszy tak dlugo tam stal i przebieral nozkami, ze myslalam iz stchorzy :D
 

Niespodziewanie Potworki wpadly tam na mlodsza sasiadke, wiec mialy towarzystwo. I dobrze, bo poza ich trojka, byl jeszcze jeden okolo 10-letni chlopiec, a reszta to byly maluchy na oko 5-6-letnie. Pod koniec pierwszej godziny, stwierdzilam ze podjade do pobliskiego Dunkin' Donuts, po kawe i napoje dla dzieciakow, jako taki deser. Bylo bardzo cieplo, bo 21 stopni i choc wial spory wiatr wiec w cieniu chlodniej, to mlodziez byla aktywna i wiadomo ze chcialo im sie pic. Z domu wzieli oczywiscie wode, ale Nik juz od kilu dni pytal o ten napoj, a ze nudzilo mi sie tam chodzac w kolko pod wieza, wiec pojechalam im kupic i przy okazji wzielam tez jeden dla malej sasiadki. :) Wrocilam akurat kiedy obydwa Potworki czekaly znow w kolejce do zjazdu. Pierwsza zjechala Bi, ale potem stwierdzila, ze bola ja rece i jest zmeczona, wiec nie chce sie wiecej wspinac.

Starsza pedzi wsrod drzew
 

Pokrecila sie wiec naokolo i pospacerowala zerkajac w telefon, bo Nik mial przed soba kilka osob, musielismy wiec na niego poczekac. Ostatecznie, kiedy zjechal byla 11:56 i pracownicy odpinali uprzeze dzieciom ktore byly juz na dole.

 

Nik, nad glowami rodzicow, gdzies w polowie zjazdu

Potworki chwile jeszcze pokrazyly po lesie z sasiadka, wyprobowujac rozne konstrukcje. Klub ma bowiem latem polkolonie, gdzie przez wiekszosc dnia dzieciarnia ma zabawy i gry w lesie. Teraz te "zabawki" leza porzucone, chyba ze akurat ktos wybierze sie na spacer i smarkateria dojrzy je wsrod drzew.

To bylo cos jak rownowaznia
 

Potworkom takie zabawy dosc szybko sie znudzily, wiec ruszylismy na parking, ale nie wracalismy od razu do chalupy. Poprzedniego wieczora dostalam w koncu sms'a z tego artystycznego studia, ze malowidla dzieciakow sa gotowe do odebrania. No wreszcie! W regulaminie jest, ze powinny byc wypalone i polakierowane w 7-10 dni, ostatnio dostalismy je po raptem kilku dniach, a teraz po niemal 2 tygodniach. :/ Najwazniejsze jednak, ze w koncu moglismy po nie podjechac. Bi jest swoim dzielem zachwycona, Nik... nie bardzo. ;) W zasadzie nie wiem dlaczego, bo wyglada tak jak sobie zaplanowal, nie mam wiec pojecia skad nagle nos na kwinte...

Prosze o usmiech, a dostaje cos takiego...

Wrocilismy do domu i jak ostatnio w soboty, zjedlismy obiad, odpoczelismy, a potem przyszla pora zeby jechac do kosciola. Po mszy wiekszosc rodziny leciuchowala, a ja wstawilam pranie i upieklam babke na oleju. Nik ostatnio pytal czy upieke "to biale ciasto z czarnym" (coz za obrazowy opis! :D), a ze znam jego upodobnia do deserow, wiec na szczescie wiedzialam, o ktore mu chodzi. ;) Akurat wyjatkowo nie mialam przejrzalych bananow, wiec i tak musialam wymyslic cos innego. A wieczorem Oreo, miala dobra passe jesli chodzi o polowania. Najpierw przyniosla nam "prezent".

Nie wiem czy nie macie juz dosc zdjec "zdechlaczkow" :D

Tuz przed spaniem chcialam wpuscic ja do chalupy, a tymczasem przyszla z kolejna mysza, tyle ze ta puscila przed drzwiami i bawila sie w ponowne lapanie "zabaweczki".

Zdjecie kiepskie, bo zarowno kot, jak i mysz, byli w ruchu, ale to male obok nozki od krzesla, to mysza

W niedziele moglismy juz spac do oporu, ale Potworki i tak wstaly o calkiem rozsadnej porze. U Bi to zadna niespodzianka, ale zeby Mlodszy zrywal sie o 9:30 to szok. :D Mielismy tylko 13 stopni, wiec caly dzien okazal sie baaardzo leniwy, bo nikomu nie chcialo sie wysciubiac nosa z chalupy. Tylko M. pojechal do roboty oczywiscie, ale w domu byl juz po 11. Jak to w niedziele, na kawe przyjechal moj tata. Posiedzielismy, a z nami Nik, ktory caly czas wyglupial sie i wiercil jakby mial owsiki. Nie mowiac juz o tym, ze co ukroilam dziadkowi ciasta, to on sie podlaczal. Tak naprawde to tak sie do niego przyssal, ze cala babka zniknela do wieczora. To chyba jakis rekord. :O Po odjezdzie mojego taty to juz takie tam zwykle sprawy jak wstawienie kolejnego prania, ogarniecie zmywania i troche seansu przed tv. A wieczorem, kiedy M. wybieral sie juz do snu, Potworki chcialy obejrzec kolejna czesc Harrego Pottera. Na szczescie mogli sobie siedziec do pozna, bo kolejnego dnia mieli wolne od szkoly. 

Poniedzialek zaczal sie wiec pozniej niz zwykle, choc Nik sam sie obudzil tuz po 9. O Bi w ogole nie wspominam, bo ona wstaje wczesnie, wolne czy nie. ;) Tego dnia byl Columbus Day, wiec dzieciarnia w calej Hameryce leniuchowala. :) Poczatkowo mialam pomysl zeby zabrac Nika na ten jesienny festyn, na ktory jezdzimy co roku, ale ranek byl pochmurny, ponury i nawet chwile popadalo. Niby po poludniu mialo sie zrobic 17 stopni, ale gwarancji nie bylo, a ze mocno wialo, wiec odczuwalna temperatura byla i tak nizsza. Sam kawaler stwierdzil, ze w taka pogode woli posiedziec w domu. Tego dnia jechala tam moja znajoma z kolezanka Bi, ale napisala ze bedzie tam z jeszcze inna kolezanka i jej corkami. Starsza wiec skrzywila sie, ze mialaby sie "dzielic" kumpelka i nie chciala jechac. Dzien zaczeli wiec od kolejnego seansu Pottera, bo nadal mieli dwie ostatnie czesci do obejrzenia. To "siedzenie w domu" i tak Kokusiowi nie do konca wyszlo, bo przy okazji wolnego od szkoly, wymyslili z Bi zeby pojechac na lunch do Taco Bell. Probowalam namowic ich na cos innego, bo jak juz chcieli fast food, to naokolo jest kupa takich miejsc, niektorych nieco mniej "fastfoodowych". ;) Uparli sie jednak na ta pseudo meksykanszczyzne. Pojechalismy wiec, a wracajac nieco zboczylismy po bubble tea. Nik tym razem wzial klasyczna, ale bez tapioki. Czyli mial bubble tea, bez "bubble". :D

Zadowoleni bo dlugi weekend ;)

Wrocilismy do domu i dzien uplywal Potworkom na zwyczajnym leniuchowaniu, a ja sprzatalam i gotowalam. Zrobilam cos, czego nie jedlismy juz kilka lat, bo mlodziez kiedys strasznie przed tym protestowala, czyli... meatloaf. Nie wiem jak to sie zwie po polsku; to taka pieczen, ale z mielonego miesa. Zobaczymy, czy tym razem dzieciaki beda ja jadly, bo jednak dorastaja i smaki im sie zmieniaja... Wrocil M. i tak sobie krecilismy sie po chalupie. Potwory oczywiscie upieraly sie, ze skoro maja wolne, to nie chca jechac na trening. Poniewaz mieli wolne rowniez we wtorek, a w srode Nik mial miec klub rowerowy, wiec wiadomo bylo, ze tez nie bedzie chcial jechac, dalismy im wybor: albo pojada w poniedzialek, albo nastepnego dnia, ale w jeden dzien musza. Mlodszy szybko zdecydowal o tym pierwszym, Bi chwile sie jeszcze dasala, ale ostatecznie tez sie zdecydowala. Tego dnia zaczynali juz w grupie zaawansowanej, wiec trening mieli dopiero na 18:45 i niestety M. stwierdzil, ze nie chce mu sie na silownie. Treningi dzieciaki beda teraz mialy po poltorej godziny, wiec zawiozl ich i wrocil do domu. Mieli konczyc o 20:15, a malzonek chcial juz o tej porze byc w lozku, wiec jechalam po nich ja. Pojechalam troche wczesniej zeby jeszcze popatrzec jak im idzie, tymczasem byla 20:05, patrze, a wiekszosc dzieciakow wychodzi z wody. :O

Po lewej dziewczyny sciagaja z ulga czepki, po prawej chlopaki z rowna ulga rzucaja deski
 

Okazalo sie, ze na koniec mieli jakies cwiczenie i kto skonczyl, mogl isc. Wrocilismy do chalupy i dzieciaki znow chcialy zeby wlaczyc im Harrego Pottera. Nie bardzo chcialam, bo wiedzialam, ze spedza w salonie calutki wieczor i figa z mojego spokojnego relaksu, nie mowiac juz o tym, ze pojda spac o jakiejs nieboskiej godzinie. Ostatecznie jednak sie zgodzilam, bo to w koncu ostatnia czesc, no i nastepnego ranka mogli pospac.

We wtorek wszyscy poza malzonkiem mogli sie wyspac. Nawet Oreo przylazla miauczec dopiero przed 9 i w dodatku pozniej wskoczyla na lozko, obcierala sie i miziala, po czym polozyla na koldrze i uciela drzemke w sloncu.

Slodziak
 

Tego ranka Potworki nie mialy juz filmu do obejrzenia, wiec caly ranek i czesc popoludnia snuly sie bez celu. Mielismy tylko 13 stopni przy polnocnym wietrze, wiec odczuwalna temperatura wyniosla ledwie 9, totez zaszylismy sie w cieplym domku, przynajmniej na ten ranek. Bi napisala do kolezanki - sasiadki, ale ta dopiero pod wieczor odpisala, ze przeprasza, bo miala duzo zadane z dodatkowej matematyki. Chodzi ona do instytucji zwanej RSM (Russian School of Math), ktora ma za zadanie zrobienia z dzieciakow geniuszy matematycznych. ;) Nie wiem czy ze wszystkimi sie udaje, ale zdecydowana wiekszosc mlodziezy, ktora do niej uczeszcza, nie ma potem zadnych problemow ze szkolna matma. To wlasnie przez ta placowke nauczycielka Bi z zeszlego roku stwierdzila, ze Starsza nie nadaje sie na zaawansowana matematyke; wiekszosc klasy bowiem uczeszczala do RSM, wiec potem w szkole nie bylo ich czego uczyc. Tak czy siak, dzieciaki chodza tam raz w tygodniu gdzie tluka zadanie za zadaniem, ale potem podobno maja baaardzo duzo cwiczen do przeliczenia w domu. Z tego co mowili mi rozni rodzice, ma to w dzieciakach wycwiczyc takie liczenie z automatu - bez zastanawiania sie. Coz, Potworki nie daja sie namowic, wiec nie sprawdze czy z kazdego dziecka da sie zrobic Einstein'a. :D Nik mial nieco wiecej szczescia, bo umowil sie z kolegami z sasiednich osiedli na wspolny spacer. Mieli przejsc trase, ktora planuja wziac na Halloween. Bo tak, moi drodzy, Potworki nieuchronnie dorastaja i w tym roku plan maja taki, ze Bi trzeba bedzie zawiezc do kolezanki, gdzie rusza na jej osiedle, zas Mlodszy ma chodzic z kolegami po naszym i ich osiedlach. Nie wiem jak oni planuja zaliczyc wszystkie trzy, bo zwykle przejscie tylko naszego zajmuje prawie 2 godziny... W kazdym razie, z trzech chlopcow, dwoch sie wykruszylo z wtorkowego spaceru i zostali tylko Nik i jego najlepszy kumpel. Nie przejeli sie jednak zbytnio, bo lazili w te i nazad; do kolegi po jego psa, z tym psiakiem do nas, potem spowrotem do kolegi odprowadzic psa, po czym znow do nas zeby pograc na Playstation. Przed jego wyjsciem Potworki przygotowaly sobie domowe pizze, bo absolutnie nie zgodzilam sie puscic syna na glodniaka.

Nik ma mine jakby zobaczyl ducha, ale nie dajcie sie zwiesc, zrobil ja celowo ;)

Stanowczo tez nakazalam Mlodszemu zalozyc dlugie spodnie. Troche bylo przewracania oczami, ale potem przychodzil z podworka rumiany jak jakbluszko i juz na temat spodni i bluzy nie protestowal. Choc nie dziwie sie poczatkowemu oporowi, bo ulica przejechalo nam na rowerach kilku mlodocianych gagatkow i mieli krotkie spodenki. :O Jak juz wspomnialam o Halloween, to pokaze Wam kostium Kokusia, bo akurat przyszedl. Chlopaki przescigaja sie w konkursie na najzabawniejsze przebranie. Z tego co kojarze, jeden ma byc hot-dogiem, drugi wielkim, nadmuchiwanym kurczakiem, a Nik wymyslil sobie cos takiego:

Padlam! :D

Dla kontrastu, Bi i jej kolezanka chca sie przebrac za cienie i maja po prostu ubrac sie cale na czarno. ;) Co prawda powiedzialam, ze jak dla mnie 13-latki nie powinny juz chodzic po chalupach, ale oba Potworki oznajmily, ze chyba oszalalam, bo po pierwsze chodza nawet starsze nastolatki (coz, prawda...) i kto by przepuscil okazje na darmowe cukierki. No tak, glupia ja. :D Z pracy wrocil M. z zamiarem zabrania Kokusia po narty, bo znalazl gdzies niezla oferte za uzywane. Ostatecznie jednak okazalo sie, ze nawigacja pokazala ponad 40 minut jazdy, ktora caly czas sie przedluzala bo na autostradzie byl wypadek, a dodatkowo w wiazania najprawdopodobiej nie weszlyby buty Nika. Niestety, im krotsze narty, tym wiazania maja na mniejsze buty. Przy rozmiarze nogi Mlodszego, bedzie musial najprawdopodobnie kupic sprzet siegajacy mu czola zeby wpiac dawne buciska M. No to malzonek szuka dalej, a na szczescie mamy jeszcze ponad dwa miesiace do klubu narciarskiego. Popoludnie i wieczor minely wiec juz spokojnie. Przypomnialam Potworkom, ze wspominali cos o pracy domowej. Niestety, nauczyciele z ich szkoly zadaja ja nawet na dlugi weekend. Bi oswiadczyla, ze odrobila ja w niedziele i jej wierze, choc nie widzialam. ;) Nik zabral sie za zadania z matematyki, po czym poszedl po rozum do glowy, sprawdzil grafik i kiedy okazalo sie, ze ta ma dopiero w czwartek, predko ja porzucil, mimo ze przekonywalam zeby juz skonczyl i mial z glowy. ;) Wieczorem Mlodszy wymyslil ze chce obejrzec jeszcze raz jedna z czesci Pottera, ale tym razem powiedzialam, ze nie ma mowy. Kiedy wpadl na ten pomysl dochodzila juz 20, a nie chcialam zeby szedl spac o 23, bo w koncu skonczyla sie laba i kolejnego dnia szli do szkoly. Za to wieczorem przepal nam kiciul. Nik wypuscil go w ktoryms momencie na dwor i potem nawolywalam, stukalam w miseczke (co zwykle natychmiast zwabia ja do chalupy) i nic... Az sprawdzilam garaz, bo wczesniej M. wychodzil i myslalm, ze moze sie do niego zakradla. Poszlam poczytac Kokusiowi, po czym znow wyszlam zawolac kota. Nic. Minela godzina i ponownie wyszlam walac widelcem w miseczke. Az zaczelam sie zastanawiac czy malzonek nie zamknal jej niechcacy w szopce. Oreo, jak to kot, przemyka sie obok na cichych lapkach i nieraz pojawia sie i znika niczym maly duch. ;) Bylo jednak ciemno i zimno, a ja mialam wlosy wilgotne po kapieli, wiec stwierdzilam, ze w razie czego, nocka w szopce jej nie zabije. ;) Zanim polozylam sie spac, wypuscilam Maye i (bez wiekszych nadziei) ponownie zawolalam kiciula. I w koncu przyszla i to z takim entuzjazmem, ze przeciskala sie w drzwiach zeby wejsc szybciej niz psiur. :D Nie wiem gdzie byla, ale wyraznie byla steskniona. Albo zmarznieta, bo mialy byc tylko 3 stopnie i temperatura gwaltownie spadala. 

Aha. Tego ranka dostalam telefon od weterynarza, ze wszystkie wyniki Mayi wyszly w normie i nie widac przyczyny dla ktorej mialaby popuszczac nawet po tabletkach. Zgodnie z nasza srodowa rozmowa, weterynarz polecila wiec zebym zamowila mniejsza dawke tabletek, ale podawala je dwa razy dziennie. Pechowo jednak powiedziala, ze nie moga internetowo zatwierdzic recepty z tej apteki, z ktorej dotychczas je zamawialam. No oczywiscie. :/ Sprobowalam wiec ta, z ktorej biore kropelki na robaki dla kota. Powpisywalam wszystkie dane, numer karty kredytowej i... wyskoczylo mi ze moj wet wymagaja przeslania im normalnej, papierowej recepty. Nosz kurna, przeciez o to mi chodzilo zeby tam juz nie jezdzic!!! :/ W koncu u trzeciej sie udalo, ale przyslali wiadomosc, ze skontaktowali sie z wetem zeby potwierdzic recepte i... nic. :O

W srode nastapil koniec laby i Potworki musialy wyruszyc do szkoly. Oczywiscie entuzjazm byl na poziomie -10 i Bi jeczala, ze jej sie nie chce. :D Wyszlam z nimi na autobus, choc liscie z drzew masowo opadaja i czekam az bede widziala przystanek z okna. Z samego ranka nie bylo wiatru, wiec mimo 3 stopni, bylo calkiem znosnie. Porzucalam psu pileczke, a kiedy dzieciaki odjechaly, wrocilam do ciepelka. Zadzwonilam do siorki, bo przypomnialo mi sie, ze kolejnego dnia wylatywali do Hiszpani, zlozylam podanie o prace (ech...) i ogolnie snulam sie, sprzatajac kuchnie, wstawiajac zmywarke, myjac co trzeba recznie, itd. Jakos brakowalo mi motywacji do konkretniejszych dzialan, moze przez to, ze po 4 dniach z Potworkami (przy ktorych w domu panuje oczywiscie duzo wiekszy chaos) w koncu mialam chalupe dla siebie i zadziwila mnie panujaca w niej cisza. ;) Dzieciaki wrocily ze szkoly, podalam im rosol i Bi miala reszte dnia relaks, zas Nik chwile odpoczynku, po czym trzeba sie bylo zbierac na wypad z klubem rowerowym. Pechowo M. musial po pracy pojechac zalatwic sprawe i zeszlo mu dluzej niz przewidzial, musialam wiec zabrac Kokusia (wraz z rowerem) moim autem. Na szczescie dzien wczesniej przewidzielismy taka mozliwosc, wiec malzonek zapakowal mi pojazd syna do samochodu. Zeby to osiagnac, trzeba bylo zlozyc nie tylko trzeci rzad siedzen, ale maksymalnie przesunac i obnizyc oparcia srodkowym fotelom. Najwazniejsze jednak, ze po lekkim "tetrisie" wszedl. ;)

Robilam fote zeby pamietac jak dokladnie rower wszedl, a ktos mi sie wcisnal w kadr ;)
 

Gdyby sie nie udalo, planowalam pojechac z Kokusiem po prostu na rowerach. To tylko niecale 4 km i okolo 11 minut, ale niestety przez wieksza czesc trasy wzdluz bardzo ruchliwych ulic bez chodnikow. Troche mi ulzylo, ze moge sie zabrac jednak autem, tym bardziej, ze mielismy 12 stopni przy duzym wietrze, wiec nizszej odczuwalnej. Szczerze, to jak dla mnie za zimno bylo na jazde na rowerze przez godzine, choc Nik powiedzial potem, ze prawie caly czas jechali przez las, gdzie od wiatru oslanialy ich drzewa.

Zbiorka
 

Po krotkiej zbiorce gromada odjechala wiec, a zmarznieci rodzice w wiekszosci wrocili do samochodow. Tak naprawde tylko ja oraz trzy inne mamy ruszyly na spacer, jedna dlatego, ze miala ze soba mlodsze dziecko, wiec musiala je jakos zabawic.

Kolory o tej porze roku, zapieraja dech w piersiach
 

Musze przyznac, ze na sloncu bylo bardzo przyjemnie, nawet pomimo chlodnej bryzy. W cieniu jednak az prosilo sie o kurtke. Klub byl tego dnia prawie zupelnie opustoszaly. Nawet druzyna wioslarska ze szkoly sredniej, zamiast wyplynac na jezioro, cwiczyla na sucho, na brzegu. Pospacerowalam, posiedzialam troche na sloncu na laweczce i bujanym fotelu z widokiem na jezioro i podziwialam jesienna przyrode. Napotkalam stado indykow grzebiacych w naslonecznionej trawie. Byla 17:05 i szykowalam sie na ostatnie male koleczko, kiedy uslyszalam pokrzykiwania wracajacych chlopakow. Powinni jezdzic do 17:15, ale juz drugi raz pod rzad wrocili wczesniej. Szkoda, bo jak rozmawialam z innymi rodzicami, wszyscy liczylismy, ze mlodziez wroci wyrabana, tymczasem Nik potem mi w domu jeszcze skakal niczym pileczka. ;) Malzonek mial przyjechac odebrac rower syna, bo na jego pake jednak latwiej go wrzucic, ale utknal i musialam sama wpakowac go ponownie do siebie. Udalo sie po kilku probach, bo jednak nie mam tyle sily co M. i nawet przy pomocy Kokusia nie bylo mi latwo go ustawic, bo wchodzi tylko pod konkretym katem i to na styk. Wrocilismy do chalupy, a malzonek dotarl dopiero po polgodzinie. Szybko przyszykowalam Nikowi cos do jedzenia, bo po jezdzie na swiezym powietrzu byl glodny jak wilk, a potem Potworki musialy sie zabrac za lekcje. Co prawda Bi miala czas juz wczesniej, ale nie wiem na co czekala. Odrobili co trzeba i Nikowi przypomnialo sie o Potterze. Poniewaz malzonek i tak wybieral sie juz pod prysznic i do spania, wiec szybko wlaczylam dzieciakom film zeby przynajmniej skonczyli wczesniej i poszli spac o normalnej porze. Wieczorem Oreo przyniosla pod drzwi kolejnego ptaszka. Byl dosc "zmasakrowany" i myslalam, ze znalazla gdzies juz zdechle truchelko, ale rano w kacie pod drzwiami odkrylam kupke pior. Niestety wiec kot, kocim zwyczajem, najwyrazniej sie swoja zdobycza "bawil". :/

Czwartek to ponownie wczesna pobudka, a jeszcze mialam taki przerywany sen. Najpier M. wstajac (przed 3 nad ranem) upuscil telefon, ktory rabnal o podloge tak, ze az usiadlam na lozku nie wiedzac co sie dzieje. Lezalam pozniej, serce mi telepalo i nie wiedzialam czy ponownie zasne. :D Dwie godziny pozniej zbudzilo mnie skrzypniecie podlogi. Znow sie zerwalam (jakas nerwowa jestem) i nasluchiwalam co sie dzieje, bo nadal ciemnica, wiec kto lazi po domu? Nic wiecej nie uslyszalam, a zegarek pokazal 5:17. Podejrzewam, ze Oreo musiala stanac na jakas pechowa deske, bo zwykle kot przemieszcza sie bezszelestnie. ;) Jakby tego bylo malo, tuz po 6 obudzily mnie... sms'y! Co prawda glos mialam wylaczony, ale takie bzyk-bzyk wibracji i tak mnie obudzilo! Pisalam dzien wczesniej do kolezanki i dopiero tego ranka odpisala, ale jak to ona, zamiast jednej wiadomosci, szesc! A telefon bzyczy i bzyczy! Po tym juz wlasciwie spania nie bylo, wiec wstalam bez humoru. ;) Na szczescie dzieciaki sie w miare sprawnie wyszykowaly i obylo sie bez klotni. Mielismy tylko 1 stopien, wiec namawialam Potworki zeby zalozyly te grube kurtko - bluzy, ktore nosily zeszlej zimy. Uparli sie, ze wystarcza im zwykle bluzy, choc po wyjsciu z domu szybko zalozyli na glowy kaptury. ;) Po poludniu temperatura miala podskoczyc do 15 stopni, wiec nawet sie bardzo nie upieralam, choc takie skoki sa denerwujace i obawiam sie, ze w szkolach za chwile znow bedzie wysyp chorobsk... :/ Na szczescie autobus dojechal juz o 7:22, zamiast zwyczajowej ostatnio 7:26. Zawsze to cztery minuty krocej marzniecia. ;) Wrocilam do domu, wypilam kawe, po czym czekalam az slonce wzejdzie troche wyzej i oswietli pokoje. Potem zabralam sie za to, co gospodynie domowe "kochaja" najbardziej, czyli odkurzanie i mycie podlogi. Tym razem w sypianiach u gory. W mojej odkrylam Oreo, ucinajaca sobie poranna drzemke.

Zaspany kiciul
 

Niestety, musialam przerwac jej blogi relaks i kiedy wlaczylam odkurzacz uciekla gdzie pieprz rosnie, czyli na dol. ;) Zadzwonili od weta, ze zatwierdzili recepte dla psa i wkrotce powinnam dostac potwierdzenie wysylki. Niestety, pani wspomniala tez, ze recepta jest wazna na kolejne dwa co-miesieczne zamowienia. Po tym czasie bede musiala zadzwonic i poprosic o jej przedluzenie. Skaranie boskie z nimi. Poprzednia byla wystawiona na caly rok. Co za problem zrobic to samo z obecna? :/ Nie dosc, ze kolejna rzecz do zapamietania, to jeszcze u nich wiecznie jest problem z dodzwonieniem sie, wiec juz widze jak "latwo" bedzie zdobyc kolejna recepte... :/ Ani sie obejrzalam, ze szkoly wrocily Potworki. Bi byla bardzo zadowolona, bo udalo jej sie poprawic test, ktory podniosl jej ocene z angielskiego i teraz ze wszystkiego wychodzi jej na koniec A. Nik - odwrotnie, z kolejnego testu z matmy dostal... D. :O Co prawda na koniec narazie wychodzi mu C, ale taka ocena tez nie ma sie co chwalic... Nie rozumiem tego... Z pracy domowych ma same A+; jakim cudem zawala test za testem? Wiadomo, ze to wiekszy stres i pospiech, a Mlodszy jest krolem glupich bledow, ale az taka roznica? :O Co prawda do konca trymestru maja prawie 2 miesiace, wiec oceny moga sie jeszcze pozmieniac, ale u Kokusia, jesli o metematyke chodzi, wyglada to coraz gorzej... W kazdym razie, zabralam sie za obiad, ale robilismy domowe tacos'y i Bi stwierdzila, ze tata robi lepsze. Postanowila wiec poczekac na ojca, zdrajczyni. :D Nik za to woli moje, tak dla rownowagi. ;) Zrobilam je wiec dla syna i akurat jak skonczylam, dojechal M. i zrobil sobie oraz corce. Pozniej Potworki odrabialy prace domowa, malzonek sie relaksowal po robocie, a ja wzielam za skladanie wysuszonego prania oraz szorowanie wanny i kafli w lazience dzieciakow. Tego dnia Potworki mialy trening troche wczesniej, bo o 18:30, wiec wkrotce czas byl sie zbierac. Ojciec wzdychal ciezko i marudzil, ale w koncu pojechal z potomstwem. Ja w tym czasie mialam moment na kawe i ogarniecie kuchni, choc zastanawialam sie jak dlugi, bo trening dzieciakow trwa teraz 1.5 godziny, wiec powiedzialam M., ze jesli nie bedzie mial ochoty (albo sily) cwiczyc tak dlugo, niech wroci do domu, a ja po nich pojade. O dziwo jednak zostal z nimi do konca, choc swoj trening skonczyl okolo 10 minut wczesniej. Tego dnia Nik wrocil juz z treningu zadowolony, ze bylo lzej niz w poniedzialek. Po prysznicu, Bi zagonila rodzicow do... przyciecia wlosow. Przez ostatnie bodajze 2-3 lata, zgadzala sie tylko na delikatne podciecie na doslownie 3-4 cm. Takie obciecie jednak bylo za male zeby kompletnie pozbyc sie wysuszonych, rozdwajajacych sie koncowek.

M. ustawil laserowa poziomice zeby upewnic sie, ze rowno przytnie! :D
 

Teraz w koncu panna stwierdzila, ze chce sie upewnic, ze wlosy beda obciete do zdrowego poziomu, a poza tym zmeczona jest ich myciem i czesaniem. I dodala filozoficznie, ze to tylko wlosy - odrosna. :O Nie wiem kto mi dziecko podmienil, bo jeszcze kilka miesiecy wczesniej niemal plakala przy kilkucentymetrowym podcieciu i panikowala zebym nie ciachnela za mocno. :D

Mialo byc szybko i latwo, ale maszynka nie dawala rady i nie obylo sie bez poprawek nozyczkami
 

Tym razem nie bylo placzu, tylko radosc, ze tak jej lekko i ze wlosy tak ladnie jej opadaja na ramiona i jej to nie drazni, itd. Po tym trzeba juz bylo popakowac sniadaniowki na kolejny dzien, przygotowac ciuchy i zagonic latorosle do spania. Co wcale nie bylo latwe, bo po basenie sa jacys tacy naenergetyzowani i gotowi siedziec chyba do polnocy... ;)

Piatkowy ranek przywital nas 4 stopniami. Niby bylo cieplej niz dzien wczesniej, ale byla lekka bryza, ktora sprawiala, ze wydawalo sie chlodniej. Po poludniu mialo byc jednak 18 stopni, wiec zgadnijmy kto zalozyl krotkie spodenki? Bi oczywiscie! Nik tez chcial, przekonujac ze w szkole kupa dzieciakow nadal chodzi w szortach, ale nawet sie z nim nie wyklocalam, tylko przygotowalam mu dlugie i rano zalozyl je bez szemrania. ;) Tego dnia mieli miec szkolne zdjecia, ale zadne nie chcialo sie ubrac bardziej elegancko. Nik zalozyl ulubiona koszulke, ktora ma zreszta bardzo fajny wzor, ale na dole, wiec na zdjeciach i tak nie bedzie widac. A Bi stwierdzila, ze i tak pewnie nie zdejmie bluzy. A ja place gruba kase za te foty... :O Oni pojechali do szkoly na ostatni dzien tego wybitnie krotkiego tygodnia, a ja oczywiscie wrocilam spowrotem do domu. Trzeba bylo zjesc sniadanie, pozniej wypic kawke i szykowac sie na tygodniowe zakupy. Wrocilam, rozpakowalam wszystko i moglam zabrac sie za dalsza robote. ;) Trzeba bylo rozladowac zmywarke, zaladowac to, co uzbieralo sie juz w zlewie, wstawic pranie, itd. Dodatkowo musialam niestety umyc podlogi, bo Maya po (najprawdopodobniej) konskiej dawce glukozaminy, leje jak z odkreconego kranu. Gdzie sie nie polozy, wielka kaluza, zalane poslanie, pies caly mokry od sikow... :/ A ze u weta tyle czasu zajelo zatwierdzenie recepty, to od dwoch dni jestem bez tabletek dla niej. Po prostu rece opadaja. :( Dla poprawienia humoru, rozpakowalam paczke, ktora lezala od tygodnia w piwnicy. Zamowilam w koncu duze plotna z dwoma zdjeciami z komunijnej sesji Potworkow. Jesli policzylyscie, ze Komunia byla ponad 3 lata temu, macie absolutna racje. I od tego czasu foty siedzialy sobie na przenosnym USB. :D W koncu jednak stwierdzilam, ze szczegolnie te z sesji w parku, sa tak piekne, ze szkoda zeby sie marnowaly. I patrze teraz i zachwycam sie jakie te moje Potworki byly jeszcze wtedy malutkie i sliczne, ale fote wrzuce juz nastepnym razem. ;) Ze szkoly wrocily Potworki, cieszac sie ze znowu weekend, choc smucac, ze nie dlugi. ;) Niedlugo pozniej dojchal M. z tradycyjna, piatkowa pizza. Reszta popoludnia i wieczor to juz po prostu relaks. Nawet Potworki byly jakies zaskakujaco ciche. Bi odrabiala lekcje zeby miec je juz z glowy. Nik tez wyciagnal folder, ale zaczal i stwierdzil, ze jednak nie ma weny. :D

Do poczytania!