Sponsorem tego posta sa gotujace Potworki oraz "sensacje" z pracy. ;)
Sobota, 19 lipca to oczywiscie dluzsze spanie. Chcialabym napisac, ze wyspalam sie za wszystkie czasy, ale nie bylo mi dane. Tuz przed 6 rano obudzilo mnie miauczenie Oreo, co mnie zdziwilo, bo wieczorem zostawilam jej uchylone balkonowe drzwi. Zeszlam jednak na dol i odkrylam je zamkniete. Okazalo sie pozniej, ze M. nad ranem znalazl w jadalni martwa nornice (dobrze, ze na nia nie nadepnal :D), wiec wyrzucil truchelko, ale okno zamknal zeby uniknac kolejnych "prezentow". ;) Kiedy znalazlam sie na dole, Maya rzucila sie do bramki skamlac, wiec ja tez wypuscilam. Dlugo nie wracala, wiec poczlapalam do lazienki, gdzie odkrylam dwie... kaluze s*aki. :( Juz wieczorem widzielismy ze chodzi po ogrodzie i co chwila "strzela", ale zwykle ja przeczysci i jest spokoj. Tym razem trzymalo ja pol dnia, noc (malzonek twierdzil, ze przed wyjsciem do pracy tez ja wypuscil) i jeszcze rano. Przyznaje, ze przed godzina 6 bylam tak nieprzytomna, ze stwierdzilam iz nie mam sily tego sprzatac. Otworzylam w lazience okno zeby przewietrzyc smrodek i stwierdzilam ze posprzatam jak wstane na dobre. ;) Wrocilam do lozka i choc ciezko bylo znow zasnac, polezalam, pokrecilam sie i w koncu przysnelam. Po obudzeniu sie, lezalam jeszcze chwile w lozku, myslac ponuro o czekajacej mnie cuchnacej "robocie". Tu jednak spotkala mnie mila niespodzianka, bo kiedy zeszlam na dol, okazalo sie, ze Bi (ktora oczywiscie zerwala sie pierwsza) juz posprzatala! :) Mnie pozostalo tylko wyrzucenie worka na smieci i przelecenie kuchni oraz lazienki mopem, bo panna przetarla tylko miejscowo plynem do czyszczenia. Niestety, zoladek psiura buntowal sie jeszcze przez czesc dnia, wiec uznalismy, ze nie dostanie nic do jedzenia zeby mial czas sie uspokoic. To oznaczalo tez tabletki na sikanie, bo po nich ogolnie moga wystapic problemy zoladkowe. W rezultacie siersciucha nie tylko co chwila gonilo na dwojeczke, to jeszcze zostawiala wszedzie kaluze. :/ Ranek zlecial migiem i wrocil M., ktory zajechal jeszcze po drodze po chinszczyzne. Zjadlam z Potworkami szybko, po czym popedzilismy do... kina. Mam wrazenie, ze ostatnio bywam tam czesciej niz przez ostatnie 10 lat, ale jakos tak wychodza filmy, ktore dzieciaki chcialy zobaczyc. ;)
W niedziele pobudka byla juz troche wczesniejsza, bo na 9:30 jechalismy do kosciola. Wszyscy zebrali sie bez wiekszych problemow, pojechalismy, a po powrocie napisalam do taty, ze ekspres do kawy juz czeka. ;) Dziadek przyjechal oczywiscie chetnie i posiedzielismy przy obiedzie a pozniej kawie i ciescie. Rano bylo jeszcze rzesko, ale w miare jak uplywal dzien, robilo sie coraz bardziej goraco i duszno. Poczatkowo upieralam sie, ze kolejne dwa dni mialy byc chlodniejsze i z niska wilgotnoscia, wiec jakos sie ten jeden dzien przemeczymy. Po poludniu jednak skapitulowalam, bo mialam ponownie wstac bardzo wczesnie, wiec chcialam sie w miare wyspac. Wlaczylismy wiec klimatyzacje i od razu zrobilo sie przyjemniej. :) Po odjezdzie dziadka troche sie pokrecilismy, zmienilam posciel u nas, az wieczorem stwierdzilam ze trzeba w koncu zrobic cos z tymi ogorkami, ktore leza w lodowce, niektore juz dobrych pare dni. W piatek kupilam korzen chrzanu, wiec nie mialam wiecej wymowek. Polecialam szybko do warzywnika po koper, ktory na szczescie akurat wypusza pierwsze paczki kwiatow i zaczelam wszystko przygotowywac. W miedzyczasie M. stwierdzil, ze idzie na marsz po okolicy. Bylo bardzo duszno i zaczynalo sie chmurzyc, wiec przestrzeglam zeby spogladal czasem na niebo. Kiedy wychodzil swiecilo jednak slonce, ale kiedy wrocil 40 minut pozniej lalo i grzmialo, wiec wygladal jakby wyszedl spod prysznica. Najlepiej, ze mozemy sprawdzic lokalizacje na telefonie, wiec kiedy kwadrans wczesniej zaczelo kropic, patrzylam gdzie jest. Akurat dochodzil do skrzyzowania, gdzie wystarczylo skrecic w lewo i w kilka minut bylo sie na naszej ulicy. Okazalo sie jednak, ze postanowil isc dalej i zrobic wieksze kolko, wiec po chwili zlapala go burza. :D Ja w tym czasie zabralam sie za malosolne, ale w kuchni niczym zjawa pojawila sie Bi i zaczela domagac nauczenia jak sie je robi. Co ciekawe, ona nawet ich jakos specjalnie nie lubi. :D Uparla sie jednak, wiec dalam jej kawalek chrzanu do obrania i pokrojenia w paseczki, a pozniej czosnek.
Tak samo rzucila sie do mycia ogorkow, a potem pakowania wszystkiego do sloikow, wiec ostatecznie ja tylko przygotowalam roztwor soli i zalalam sloje. Nie powiem zebym specjalnie narzekala. :) Wieczor nadszedl jak zwykle zbyt szybko i trzeba sie bylo szykowac na kolejny tydzien pobudek w srodku nocy...
Poniedzialek zaczelam brutalna pobudka juz o 2:30 rano. To nawet wczesniej niz M., choc jak na ironie, zaczynam prace pozniej. No ale moj malzonek myje zeby, ubiera sie, pakuje jedzenie przygotowane dzien wczesniej i juz go nie ma. Starcza mu 15-20 minut. Ja musze zrobic to samo co on, ale dodatkowo nie potrafie wyjsc z domu bez sniadania, myje sie tez bardziej "szczegolowo" a nie tylko zebiszcza, no i maluje jeszcze "oko". :D Nie mowiac juz o tym, ze to ja pamietam o porannej tabletce dla psiura (na szczescie polyka je bez marudzenia), a on nawet nie sprawdzi czy zwierzaki maja wode w miskach. Nie przeszkadza mu to jednak podmiechiwac sie, ze ja to sie tyyyle czasu stroje rano. :/ Tak czy owak jednak, wyszykowalam sie do pracy i pojechalam. Nawet nie bylo zle, choc o 4:30 mielismy meeting, wiec szybko czlowiek zaczal ziewac, pomimo popijanej kawy. Reszta dnia minela mi na obserwacji panow od kontroli jakosci i probie przerobienia jak najwiekszej ilosci wirtualnych szkolen. Mialam tez sporo papierow do posegregowania, wiec dzien zlecial ekspresowo. Zaczynanie pracy o 4 jest brutalne, ale za to super jest wychodzic juz w poludnie. :) Wrocilam do domu, zgarnelam Bi i pojechalysmy na zakupy, a wracajac zajechalysmy jeszcze po bubble tea. Po powrocie rozpakowac wszystko, troche ogarnac kuchnie i musialam wykombinowac cos na obiad dla dzieciakow. Na szczescie w lodowce nadal mielismy sporo resztek tego i owego. Pozniej stwierdzilam, ze musze przerobic zerwane kilka dni wczesniej cukinie, zeby sie nie zmarnowaly. Stwierdzilam, ze zrobie takie nadziewane "lodeczki", bo M. - miesozerca, bardzo je lubi. Jak tylko zaczelam je szykowac, w kuchni "magicznie" zjawila sie Bi i ponownie oznajmila, ze koniecznie, ale to koniecznie musi mi pomoc. ;) Przygotowywala wiec wszystko pod moje dyktando, az... przyszla pora wymieszania mielonego z dodatkami i wsadzenie go w wydrazone cukinie. Panna stwierdzila, ze brzydzi sie dotykac miesa, wiec sama je wymieszalam, ale potem Bi uznala, ze w cukinie moze je nakladac lyzka.
Podobno jak dorosnie bedzie to robic w rekawiczkach. :D Najlepszy jednak byl Nik, ktory za pomoca telepatii wyczul co robimy i przylazl do kuchni akurat kiedy kroilysmy cebule. Po czym oswiadczyl, ze ciekaw jest jak to oczy przy tym lzawia. Po czym niemal wsadzil nos w deske do krojenia i bardzo sie zdziwil, kiedy po chwili zaczal... plakac. :D Komedia z tymi dzieciakami... Tego dnia spadla temperatura, choc zimnem ciezko bylo to nazwac, bo mielismy 25 stopni. Wilgotnosc powietrza jednak rowniez byla duzo nizsza, wiec wydawalo calkiem rzesko. Wrocil z pracy M., zjadl obiad i polozyl sie na drzemke, a ja wzielam za dawno odkladane porzadki w ogrodzie. Z przodu, zaraz przed moja weranda, juz w zeszlym roku rozplewilo sie... cos. Ogolnie to chyba kwiat, tylko normalnie podejrzewam ze sadzi sie go jako calkowite przykrycie powierzchni. Rozrasta sie bowiem w niesamowitym tempie i w dodatku pnie po czym da. Pojawilo sie niewiadomo skad rok temu i zaczelo zaduszac mi astry oraz floksy. Powyrywalam z korzeniami (zaskakujaco latwo daje sie wyrwac), ale w tym roku wrocilo ze zdwojona sila. Mielismy ostatnio jednak takie goraco i wilgoc, ze slabo mi bylo na mysl o ataku na ten gaszcz. W poniedzialek w koncu pogoda wspolpracowala, wiec wkroczylam i udalo mi sie z grubsza powyrywac ten "chwast". Niestety, podejrzewam ze za rok czeka mnie to samo i nie wiem jak sie tego pozbyc permanentnie. W tej chwili praktycznie wszystkie astry padly (a mialam ich tam caly las :() i jeden z floksow wyglada na mocno przytlumionego. Ech... Udalo mi sie skonczyc zanim przyszla pora na trening Potworkow, choc niepotrzebnie sie spieszylam, bo M. stwierdzil ze pojedzie na silownie, wiec zabral ich i potem przywiozl. Pozniej szybko kolacja i prysznice i gonic mlodziez na gore, bo matka juz o 21 chciala byc w lozku. ;)
Wtorek zaczal sie jak poprzedni dzien, czyli wstac o 2:30, wyszykowac sie i do pracy, gdzie ponownie o 4:30 mielismy meeting. Pozniej znow siedzialam w laboratorium z panami od kontroli jakosci, ale w miedzyczasie w pomieszczeniu biurowym az huczalo od sensacyjnych wiadomosci i wydarzen. ;) Po pierwsze, juz w piatek dostalismy wiadomosc, ze dziewczyna do sprzatania ma zakaz wchodzenia do budynku i wszyscy zastanawiali sie co takiego mogla narobic. Okazalo sie, ze sie przed kims... obnazyla. :O Szczegolow nie znam i nie wiem czy to nie zwykle plotki, choc i u M. zdarzaly sie takie przypadki, tylko zwykle dotyczyly facetow. :D Po drugie, jeden mlodziutki farmaceuta mial w piatek wypadek samochodowy. Auto do kasacji, ale on na szczescie nie odniosl powaznych obrazen, jedyne co, to wybuchajaca poduszka powietrzna zlamala mu nos. I tu wszyscy sie smieja (oczywiscie nie z samego wypadku, gdzie ciesza sie, ze chlopak jest wlasciwie caly), bo on jest malutki (nizszy ode mnie), chudziutki i ma po prostu buzie dziecka. Gdybym nie wiedziala, dalabym mu jakies 15 lat. W pracy zastanawiamy sie jak on bedzie wygladal jesli ten nos mu sie poprawnie nie zrosnie. :D Po trzecie, wydarzenie z samego wtorku, ktore mnie kompletnie ominelo. Wyszlam z laboratorium i zdziwilam sie, ze w biurze brzeczy jak w ulu. Okazalo sie, ze jedna z dziewczyn po stronie farmacji miala tydzien wczesniej wycinane migdalki. Zwolnienie dostala na dwa tygodnie, ale wrocila juz po tygodniu, bo stwierdzila ze czuje sie calkiem dobrze i sie nudzi. No coz... Dostala krwotoku i zemdlala. Zabrala ja karetka, a ona co chwila tracila przytomnosc. Jej przelozona z tej zmiany pojechala za nia do szpitala, gdzie pozniej dala nam znac, ze wzieto ja na sale operacyjna. Podobno po prostu... puscily szwy. :O No taki to byl wtorek w robocie. Na pewno na nude nie narzekalam. ;) Do domu dojechalam oczywiscie w miare wczesnie i korzystajac z tego ze nadal bylo chlodniej i sucho, postanowilam, wzorem M., urzadzic sobie marsz po osiedlu. Ku mojemu zdziwieniu, Bi zdecydowala sie pojsc ze mna, podobnie jak Nik, ale na rowerze. Maye jednak zostawilismy, bo buntuje sie przed chodzeniem zaraz na poczatku trasy, a w dodatku chcialam isc takim porzadnym tempem, a nie spacerkiem. Zrobilismy z Potworkami koleczko, po czym wrocilismy na leniuchowanie. ;) Takie nie do konca, bo wstawilam pranie, a potem stwierdzilam ze czas przesadzic czesc grochu do warzywnika. Swoja droga zwariowac mozna. Sadzilam groch w tym samym czasie, a czesc miala juz 15 cm, "wasy" i czepiala sie wszystkiego, zas niektore dopiero co wykielkowaly... Te wieksze naprawde juz blagaly o przeniesienie do gruntu. Pomaszerowalam do warzywnika i potem przeklinalam w myslach. Kiedy wszystko sadzilam, bylo oczywiscie duzo mniejsze i przestrzen przeznaczona na groszek, miala sporo miejsca. Teraz okazalo sie, ze zostal skraweczek, czesciowo zakryty liscmi cukini, a probujac tam w ogole sie obrocic, "udalo" mi sie zdeptac czesc kopru. :/ Nie mowiac juz ze w tym gaszczu komary maja raj i wyszlam cala pogryziona. Posadzilam jednak te dluzsze groszki, a mniejsze zabralam spowrotem. Tego dnia nie bylo treningu, wiec dla zabicia czasu Nik stwierdzil, ze upiecze swoje ulubione ciasto, czyli babke na oleju.
Trzeba mu oddac, ze sprawil sie calkiem niezle, bo zrobil samodzielnie praktycznie wszystko, ja tylko oddzielilam zoltka od bialek w jajkach. On zrobil to z jednym, ale brzydzil sie niemozliwie i reszte przekazal matce. ;) Mial jednak kupe zabawy, co nieraz wywolywalo u mnie lekka panike, bo np. podkrecal mikser na najwyzsze obroty zeby zobaczyc co bedzie. :O Na szczescie ciasto wyszlo bez zakalca i jak zwykle pyszne.
W srode rano jak zwykle wyruszyc do roboty o nieboskiej godzinie, ale przynajmniej nie mielismy treningu. Postanowilam tez dac spokoj panom od kontroli jakosci, bo nad jednym sterczalam trzy dni (pracujace) pod rzad. Stwierdzilam, ze niech sobie odpoczna od mojego uroczego towarzystwa, a ja skupie sie na papierach. Jeden z nich zaczal mi bowiem zostawiac dokumenty do zaksiegowania, a dodatkowe przysylal szef. Zaczelam wiec tonac w papierzyskach, a jeszcze mialam w pi*du tych wirtualnych szkolen. Dzien zlecial szybko, ale wracajac do domu wpakowalam sie w taki korek (byl wypadek na autostradzie), ze zamiast jechac 20 minut, zeszla mi niemal godzina :O W chalupie jak zwykle poogarnialam conieco, a pozniej wzielam sie za "utylizacje" ostatniej z zerwanych cukin. Tym razem padlo na placuszki, bo o dziwo nawet Potworki je jedza, choc bez wiekszego entuzjazmu.
Poznym popoludniem sasiadka zaprosila mnie na hinduska herbatke, a dzieciaki na spotkanie ze swoimi dziewczynami. Fajnie bylo sie spotkac po baaardzo dlugim czasie, ale niestety mialam doslownie godzinke, bo Potworki jechaly na basen. Myslalam ze Bi bedzie protestowac i jeczec zeby odpuscic, ale o dziwo nie musialam jej stamtad wyciagac na sile. Pewnie widzi, ze wszystkie kolezanki maja jakies zajecia w wakacje, wiec sama tez z duma moze oznajmic, ze ma trening. ;) Tego dnia M. ich zawiozl, ale poniewaz nadal byl obolaly po poniedzialku, wiec wrocil do domu.
Podlalam ogrodek, chwile posiedzialam z malzonkiem i czas byl pojechac po potomstwo. Tym razem przynajmniej popatrzylam sobie jak trenuja.
Po powrocie prysznic, szybka kolacja i niestety pedem do lozka, bo dobrze zaliczyc chociaz te 5 godzin snu. ;)
Czwartek rozpoczelam oczywiscie o 2:30 nad ranem. Tego dnia w pracy znow "meczylam" jednego z panow od kontroli jakosci, a poza tym tluklam wirtualne szkolenia i staralam sie ogarniac papiery. Szlo mi srednio, bo mnoza sie niczym przez paczkowanie. Naprawde zaczynam sie obawiac co bedzie jak juz uznaja ze jestem wykwalifikowana i moge sama wszystkiego pilnowac. Miedzy wypuszczaniem kolejnych serii naszego produktu i logowaniem wszystkich laboratoryjnych materialow, jest naprawde niewiele czasu na cos innego. A przeciez kazdy musi sobie tez czasem zrobic przerwe, zjesc cos, skorzystac z lazienki, itd. Za to pod koniec dnia mielismy kolejna "sensacje". Kierowniczce z laboratorium ktos wykrecil wszystkie kola w aucie! :O
I to w doslownie 20 minut, bo przyjechala do pracy zaraz po mnie, a kwadrans pozniej przyjechal E. z laboratorium i na dzien dobry oznajmil ze w rogu parkingu stoi Honda bez kol. Oboje bylismy troche zdziwieni, ale niezbyt sie przejelismy, bo wiedzielismy ze to nie jest "przyjemne" miasto, a nie mielismy pojecia do kogo auto nalezalo. Dopiero poznym rankiem okazalo sie, ze to samochod kierowniczki, a auto stalo doslownie 3 miejsca od mojego! Kiedy rano przyjechalam, w tym zakamarku bylam pierwsza, wiec wiem ze pomiedzy jej przyjazdem, a czasem kiedy E. zauwazyl brak kol, nie moglo uplynac wiecej niz 15 minut! :O Teraz pytanie czy to przypadkowa kradziez, czy ktos celowo chcial jej zrobic na zlosc. To taka mloda dziewczyna, jeszcze przed 30stka, wiec pierwsze co to pomyslalam o zazdrosnym chlopaku. Ona twierdzi, ze ma podejrzenie kto moglby cos takiego zrobic (choc nie dzieli sie szczegolami), ale oczywiscie dowodow brak. Ten parking formalnie nalezy do innego budynku (my placimy za korzystanie z niego), wiec nasze kamery tam nie siagaja, a z tamtego tez niewiadomo czy cos ujely. Drzewa naokolo nie pomagaja z widocznoscia, a w dodatku o 4 rano jest zupelnie ciemno... Po pracy do domu, gdzie Potworki odkurzyly i pomyly podlogi, choc powiedzialam im ze musza zaczac je myc, a nie "glaskac". Dzien wczesniej widzialam bowiem w paru miejscach jakies plamki lub smugi, ktore po myciu nadal byly widoczne. ;) Zanim zabralam sie za cokolwiek, pomaszerowalam jeszcze po osiedlu, a Potworki ze mna. ;) Potem musialam dokonczyc obiad, przy czym Potworki znow wyrazily chec zeby mi asystowac. Chyba rzeczywiscie im sie nudzi tak siedzac w domu. :D W kazdym razie kazalam im obrac i pokroic w kostke ziemniaki. Jak zwykle Bi zabrala sie za to metodycznie, a Nik wydurnial na calego.
Pare razy myslalam ze obetnie sobie palucha, ale na szczescie wszystkie pozostaly cale. ;) Trzeba tez bylo wlaczyc klimatyzacje, ktora nie chodzila cale 3 dni, ale w czwartek nadeszla kolejna fala upalow z wysoka wilgotnoscia i w domu nie dalo sie wytrzymac. Na zewnatrz tez nie. ;) Popoludnie minelo szybko. Jakies skladanie prania, zmywarka i zaraz przyszla pora na trening Potworkow. Malzonek caly dzien debatowal czy jechac na silownie bo nadal czul miesnie po poniedzialku, ale w koncu stwierdzil, ze jak sie nie zmusi to nie pojdzie przez kolejny tydzien. Ciezko wzdychajac, ale jednak pojechal, wiec mialam troche relaksu w towarzystwie jedynie zwierzynca. ;)
Piatek to znow poranna pobudka i tylko idac z parkingu nerwowo rozgladalam sie naokolo. Niby to tylko kilkadziesiat metrow, ale w ciemnosci byle szmer przyprawia o zawal. ;) W pracy, jak to ostatnio, czas mijal ekspresowo. Juz w poludnie wybieglam stamtad, cieszac sie na weekend i najwazniejsze - spanie do oporu! :D
Hibiscus cudo! I taki milutko niewinny, bo bialy. Zdobi pieknie w ogrodzie. Ja mam azalie na rododendronach, kt b bogato sa ukwiecone. Krzewy kwieciste sa zawsze fajne w ogrodach wokol domu. Ciekawam, czy sie starasz miec jakies krzewy owocowe - typu agrest, biale-czarne-czerwone porzeczki, czy borowka kanadyjska? Ja mam borowke i piekne rodzi owoce.
OdpowiedzUsuńA co do Hondy bez kol na parkingu: wydaje mi sie, ze jakis wrog kierowniczki to jej zrobil, skoro ona sie "troche domysla" sprawcy. Kiedys, mojej recepcjonistki jakis bywszy-niedoszly absztyfikant rozbil przednia szybe w nowej Hondzie Accord. Ledwo kupila samochod, przyjechala do kliniki i juz po 1 godzinie miala szybe roztrzaskana! A ja mialam potem brak recepcjonistki w okienku, gdy ona jezdzila zalatwiac sprawe z ubezpieczeniem i reperacja samochodu. ;-(((
Marzę o tym, żeby moje dziecko chciało pomagać w kuchni - nie tylko do mnie cały czas gadać :P A jeszcze jakby kroił warzywa, to byłoby super.
OdpowiedzUsuńHihi, aż się ciśnie pytanie na usta - gdzie Ty pracujesz, że co chwilę u Was są takie akcje :P Co prawda od wielu lat nie pracuję na etacie, ale nigdy nie słyszałam o takich akcjach w pracy. A pracowałam przy przychodni dla nerwowo chorych i czasem zdarzały się różne sytuacje przez które poparzyłam się lub sprawdzałam 5 razy czy na pewno zamek w łazience się zamyka...
Powodzenia z kolejnymi szkoleniami i spokojnego, najlepiej bez przygód, weekendu :)
Wy co chwilę w kinie, a nas jakoś nic nie ciągnie. Co prawda, ciężko byłoby też z czasem, ale jakby coś faktycznie nas zainteresowało, to pewnie i czas by się znalazł.
OdpowiedzUsuńAle masz fajnie, że Bi tak chce pomagać w kuchni. U nas jeśli już któreś przyjdzie samo z siebie, to prędzej Jasiu, ale zdarza się to bardzo, bardzo rzadko.
Ta Twoja praca to naprawdę jakiś ewenement z tymi różnymi sytuacjami :D Ale wstawania o 2.30 nie zazdroszczę.