Sobota, 7 czerwca, zaczela sie dluzszym wylegiwaniem dla mnie oraz Potworkow. U malzonka pomalu rozkrecaja sie z nadgodzinami i czesc osob z jego wydzialu zawolali na sobote, choc mowil ze doslownie garstke. Coz, trzeba sie wiec cieszyc, ze znalazl sie w gronie "wybrancow". :D Na szczescie tez, M. wypuscil kiciula juz o 3 nad ranem, wiec spalam jak zabita bez potrzeby wstawania. Kiedy powstawalismy i zjedlismy sniadanie, zagonilam Potworki do odkurzania oraz mycia podlog w swoich pokojach, a ja ogarnialam nasza sypialnie oraz reszte gory. Ponownie woda byla zolta od pylkow, ohyda. Jeszcze stwierdzilam, ze Nik rosnie jak narwany, ale rozumu to mu nie przybywa. ;) Rano probowalam go namowic na sniadanie. Jakiekolwiek. Zaproponowalam wszystko co mi przyszlo do glowy, od jajecznicy po tosty. Probuje mu zawsze wcisnac cos innego niz chrupki do mleka, ale tym razem w koncu skapitulowalam i kiedy zrobila sie 11 a on nic nie jadl, mruknelam zeby zjadl chociaz te nieszczesne chrupki. A na to moje dziecko, ze nie moze bo mleko dziwnie smakuje i w ostatnie dwa dni bolal go po nim brzuch. Biore otwarta butelke mleka, wacham i az mnie odrzucilo. Zepsute jak nic. Pytam dlaczego nic nie mowil, bo zwykle nie ma problemu zeby marudzic ze cos jest z mlekiem nie tak. Czesto i ja i M. wachalismy i smakowalismy i nie moglismy sie w nim doszukac niczego podejrzanego, a Mlodszy i tak upieral sie, ze smakuje "dziwnie". Tym razem ewidentnie zepsute, a on nic. Stwierdzil, ze nie chcial go "marnowac". Rece opadaja. W lodowce nowa, nieotwarta butelka, dzien wczesniej dokupilam dwie kolejne, ale syn "oszczedza" popsute 1/3 butelki, ktorego i tak nikt nie dopije. :D Reszta dnia minela mi oczywiscie na ogarnianiu zmywania, prania, zmienilam tez posciel u dzieciakow. Zastanawialismy sie czy jechac do kosciola, czy raczej w niedziele, ale ostatecznie zadecydowala pogoda. Bylo cieplo - 22 stopnie, ale pochmurno i duszno. Rano kropilo od czasu do czasu, ale po poludniu rozpadalo sie na dobre. Wobec tego nie chcialo nam sie ruszac z suchego, przytulnego domu i stwierdzilismy ze pojedziemy kolejnego dnia.
W niedziele M. mial wolne i cale szczescie, bo wypuscil koteczka, ktory o 3 nad ranem znow urzadzil wrzaski. Udusic cholere. ;) Msza na 9:30, wiec moglismy pospac dluzej, ale bez szalu. Na szczescie nawet Potworki wstaly na czas bez ponaglania, pojechalismy na msze, a po powrocie malzonek zabral sie za zapiekanki, a ja za chlebek bananowy. Mialam go upiec w sobote, ale jakos kompletnie mi umknelo. Udalo nam sie jakos tak zgrac, ze akurat M. wyjal z piekarnika zapiekanki, kiedy moj banana bread byl gotowy do wlozenia do piekarnika. Jak tylko go wstawilam, napisalam do taty, ze oczywiscie zapraszam na kawe. Przyjechal, posiedzielismy, pogadalismy, zjadl obiad oraz deser, wypil dwie kawy (to juz rytual, ze wypija jedna zwykla i jedna z pianka :D) i pojechal. O 15 byl mecz, ktory koniecznie chcial obejrzec, a jeszcze mial cos przed nim do ogarniecia. My sie chwile pokrecilismy, po czym malzonek zaproponowal zeby pojsc na spacer. Mialam watpliwosci, bo rano sie chmurzylo, potem na jakis czas wyszlo piekne slonce, ale po poludniu znow nadciagnely ciemne chmury. Balam sie, ze zlapie nas deszcz, ale jednak przeszlismy sie i udalo sie wrocic "na sucho". ;) Po powrocie poszlam zerknac na warzywnik. Nie wiem jak, ale drugi ogorek, ktory dzien wczesniej wydawal mi sie kompletnie padniety, teraz nie tylko sie trzyma, ale wypuscil nowe listki. Poza tym cos kielkuje, ale na tym etapie nie wiem czy to marchew czy koper, a oczywiscie zapomnialam w ktorym rzadku co sadzilysmy. :D Za to pieknie wzeszla kukurydza, na ktora uparla sie Bi. Ciekawe czy uda nam sie wyhodowac jakies kolby i czy cos ich nie zje zanim beda gotowe do zerwania. :D Pozniej poskladalam pranie i zmienilam posciel z kolei u nas. Popatrzylam w pogode, ale w prognozach deszcz pojawial sie i znikal. W koncu zrezygnowana polazlam podlac jednak warzywnik. Komary pozarly mnie niemozliwie, a pol godziny pozniej... lunelo! No oczywiscie... :/ Wieczor zlecial juz na szykowaniu sie na kierat dla rodzicow i "kieracik" dla Potworkow. :D
A jeszcze sie smialismy, bo dealer od ktorego M. kupil przyczepe jest niewielki, ale przez to dosc preznie dzialaja w mediach socjalnych. Maja tradycje, ze kazdemu kupujacemu (oczywiscie chetnemu) robia zdjecie z nowym nabytkiem i wrzucaja na swojego Fejsa. I wlasnie w weekend w koncu pojawila sie fota mojego malzonka:
W nocy spalam srednio, jak zawsze po weekendzie. Jak sie porzadnie wyspie, to potem mam problem z czestym przebudzaniem sie. Tym razem nie bylo tragicznie, ale zbudzil mnie budzik M., potem zlyszalam jak myje zeby (!), pozniej jak otwiera kotu drzwi, a na koniec telefon bzyknal bo kamery zarejestrowaly go jak wyjezdzal. A na koniec sama przebudzilam sie jeszcze przed 5 i zastanawialam czy po prostu nie wstac. :D Wylezalam jednak do budzika, po czym w koncu sie zwloklam. Ogarnialam sie, a w miedzyczasie wypuszczalam Maye, wpuszczalam Oreo, karmilam kiciula, zapodalam psu tabletke, a na koniec wypuscilam kota ponownie. Taki poranny rytual. :D Jak zwykle wyszykowalam sie i udalo mi sie przez kilka minut platac miedzy Potworkami, ktore wybieraly sie na przed-przed ostatni dzien szkoly. ;) Pojechalam do roboty, a tam - niespodzianka. W koncu naprawili moj profil, choc nadal nie dzialal jak trzeba. Dostalam garsc szkolen, ale oczywiscie nie te, ktore potrzebowalam najpilniej. Tamte moglam jednak w koncu sama wyszukac i je sobie wyznaczyc. Jeej! Zawsze krok do przodu... ;) Trzy godziny pozniej i tamte rowniez "splynely". No wreszcie! Z jednej strony ulga, ale z drugiej, nie wiem teraz za co sie zlapac. Instruktow wyznaczyl zeby zrobic kolejna partie szkolen do konca tygodnia, a ja przeciez nie mialam szans przerobienia pierwszej! Do tego, nagle powysylali mi kupe biezacych szkolen, z data przerobienia na nastepny tydzien! Nic nie bede teraz robic tylko nadrabiac to cholerstwo... Jak sie mozna domyslic, dzien zlecial ekspresowo i ani sie obejrzalam, a czas byl wracac do domu. Potworki dojechaly chwile przede mna, wiec jak wpadlam, to z miejsca zabralam sie za konczenie obiadu. Na szczescie po weekendzie mielismy kupe resztek, wiec stwierdzilismy, ze trzeba je podojadac. Dogotowalam tylko ryz i wrzucilam do air fryer'a frytki i gotowe. Bi cieszyla sie, bo poniedzialek byl ostatnim dniem nauki. Kolejnego dnia mieli miec rozdane pamiatkowe albumy i czas na popodpisywanie sie kolegom, a dodatkowo probe przed pozegnalna ceremonia, ktora miala sie odbyc w srode. U Nika niestety nauczyciele nie odpuszczaja i nadal mial zadana prace domowa z matmy. :D W pierwszej chwili stwierdzil ze nie ma juz co odrabiac, ale strzelilam mu pogadanke, ze dostanie "brak pracy" i ryzykuje obnizenie oceny. Kiedy siedzialam w domu czesciej wchodzilam na strone z ocenami, ale pamietam, ze nauczycielka matematyki to taka wredota. Za oddana prace domowa automatycznie dostaje sie A+, ale ta ocena wlasciwie nic nie zmienia w ostatecznej. Natomiast jesli sie pracy nie oddalo, to natychmiast ocena koncowa leci w dol.. :O Powiedzialam wiec Mlodszemu zeby sie nie wyglupial i odrobil zadania, szczegolnie ze to najprawdopodobniej ostatni raz w tym roku szkolnym. Szybko nadeszla pora jazdy na basen. Malzonek mlodziez zawiozl, ja odebralam, a pozniej to juz prysznic, kolacja i do lozek.
We wtorek rano wstalam juz troche bardziej zmeczona, bowiem w nocy Oreo przeszla mi po wlosach, mruczala niczym wibrator na klacie M., ale pozniej zaczela miauczec i (sadzac po odglosie) probowac drapac komode. :O Malzonek wstal zeby ja wypuscic, ale kiedy pozniej wstal, kot ponownie chcial wejsc do domu. Pan kotka wpuscil, pojechal do pracy, a Oreo potem o 4:30 znow urzadzila wrzaski. Oszalec mozna z tym stworzeniem... Uparcie dolezalam do budzika, choc zasnac juz oczywiscie nie moglam. Wstalam i wypuscilam wrednego kiciula ponownie. ;) Wyszykowalam sie, zyczylam Potworkom fajnego, przedostatniego dnia w szkole i pojechalam do pracy. Kolejny dzien zlecial mi oczywiscie na przerabianiu szkolen. Szczerze to myslalam, ze szybciej to pojdzie. Wiekszosc to przepisy, ktore moglabym oczywiscie przewinac na sam dol i wbic podpis, ale jednak chcialabym cos z tego czytania wyniesc. Wiadomo ze szczegolow sie tak szybko nie zapamieta, ale jakies ogolne pojecie. Na dodatek przeczytalam jeszcze raz maila o tym co mam przerobic do konca tygodnia i okazalo sie, ze oprocz kategorii, ktora pomalu konczylam, zostaly mi jeszcze dwie, a bylam przekonana, ze jedna. :/ Razem to kolejne 61 takich "lekcji". :O Jakby tego bylo malo, po poludniu dostalam telefon ze... szkoly. Jak przy takich okazjach bywa, az mi serce stanelo, ale okazalo sie ze nic sie nie stalo. Albo moze nie "nic", ale oba Potworki byly cale i zdrowe. O co wiec chodzilo? Moj syn wdal sie w lekka szarpanine z... kolezanka! :O Zaczelo sie dosc niewinnie. Nik nie jest typem, ktory rzuca sie do bitki, ale sama wiem, ze potrafi bardzo celnie rzucac sarkazmem oraz ironia. Doprowadza tym nieraz do bialej goraczki wlasna siostre. ;) Tym razem nauczyciele przekazali, ze kolejnego dnia wszystkie klasy zostana po lekcjach wyprowadzone ze szkoly. Jakas dziewczynka burknela, ze to jak w zerowce. Na to moj syn parsknal, ze z nia i tak nikt nie chcialby nigdzie isc. Kolezanka sie wkurzyla i trzepnela go w ramie notesem. No to on sie zamachnal na nia segregatorem, ale podobno nie trafil. Panna jednak nie miala dosc, zlapala go za bluze i szarpnela, ale zanim zdolal zareagowac, pobiegla z placzem do lazienki. Oboje wyladowali na dywaniku, co ciekawe nie u dyrekcji, ale u szkolnego psychologa. Pani zdajac mi relacje sama chyba sie smiala, a i ja parsknelam. Na szczescie to juz koniec roku, inaczej Nik moglby dostac w swoja kartoteke raport z zajscia. A tak pani po prostu z nim porozmawiala, gdzie przekazala iz chwali sie to, ze powiedzial jasno co zaszlo i co zrobil, nie probowal sie wykrecic. Ponoc sie poplakal, ze sprawil zawod mamie (:D), a kiedy psycholozka spytala do kogo ma zadzwonic (takie procedury), powiedzial ze do mnie a nie taty. Oczywiscie kiedy z nim pozniej rozmawialam, juz taki potulny nie byl i upieral sie, ze to nie on zaczal. Fakt, ze moze "fizyczna" czesc klotni zaczela tamta dziewczynka, ale wszystko rozpoczelo sie od jego komentarza, ktory byl zupelnie zbyteczny. Jesli dobrze Mlodszego znam, on takimi tekstami rzuca na prawo i lewo, ale tym razem ewidentnie trafil na czyjs zly dzien. ;) W kazdym razie probowalam mu wtluc do glowy, zeby czasem ugryzl sie w jezyk, bo jest coraz starszy i za jakis czas, za jakis ironiczny komentarz moze dostac od kogos w zeby. :D Wieczor zlecial leniwie, bowiem jak to we wtorek, nie jechalismy na basen. Trzeba bylo rozladowac zmywarke, poskladac pranie, itd. ale przynajmniej siedzielismy w domowych pieleszach. Tymczasem o 19:30 Bi nagle stwierdzila, ze upiecze... brownies. :O Naszlo ja bo pomyslala, ze wezmie po kawalku dla kolezanek z okazji ostatniego dnia szkoly. Wzruszylam ramionami, ze jak ma ochote, to niech piecze; sama tez chetnie sie podlacze do wcinania. :D
Sroda zaczela sie o normalnej porze, ale mimo ze spalam niezle, jakos nie moglam sie dobudzic. Kiedy sie szykowalam, Potworki rowniez wstaly i zbieraly sie na juz-ostatni dzien szkoly, gdzie w dodatku mieli skrocone lekcje i wychodzili o 12:30. Oboje byli troche niepocieszeni, bo nasza mala "tradycja" bylo, ze w ostatni dzien odbieralam ich zawsze ze szkoly i jechalismy na bubble tea. Niestety, w nowej pracy mam teraz taki nawal szkolen, ze nie moge sobie pozwolic na wyjscie tak wczesnie. Obiecalam im, ze jesli dam rade wyjsc choc tyci wczesniej, to po prostu podjade i po drodze kupie im to "boba". W robocie nadal siedzialam nad wirtualnymi szkoleniami, ale dostalam kolejnego maila z dodatkowymi zadaniami do skonczenia do konca tygodnia. Przypominam, ze byla juz sroda... :O Najbardziej jednak wkurza mnie moj szef. Juz ktorys raz przypominam, ze musi mi pokazac jedna rzecz, a potem wypisac forme do mojego treningu, a on odpowiada "pozniej", albo "jutro" i na tym sie konczy. Podobnie bylo w srode. Zostaly mi dwa dni - swietnie. Poniewaz boss powiedzial jasno ze nie pokaze mi tej jednej czynnosci, wiec kiedy znow zaczelam dostawac oczoplasow od patrzenia w ekran, stwierdzilam ze nie mam po co uparcie tam siedziec. Pojechalam wiec do domu, chcac po drodze kupic jeszcze dzieciakom to bubble tea. Niestety... pocalowalam klamke. Zaczyna mnie wkurzac to miejsce, bo juz drugi raz pojechalam, a oni sobie zmienili godziny, bo tak. W dodatku weszlam wczesniej na intrnet, a tam bylo jak byk, ze sa otwarci i zadnej wzmianki, ze moze byc inaczej. A na miejscu wywieszka z godzinami i sroda wpisana jako "zamkniete". :O W domu szybko zabralam sie za obiad, bo grafik mielismy troszenke napiety. O 17 bowiem Bi miala ceremonie pozegnania z middle school. Dzieciaki musialy jednak byc tam juz o 16:30. Co prawda mowilam M. ze moge Bi zawiezc, a oni z Kokusiem dojada, ale choc przewracal oczami ze co to za "wielkie" wydarzenie i ze jego takie glupoty nie interesuja (czasem mam ochote go walnac), to jednak stwierdzil ze pojedziemy razem. Na parkingu bylo oczywiscie wariactwo, ale dotarlismy mniej wiecej na czas. Niestety, dla nas oznaczalo to pol godziny siedzenia i czekania na poczatek. Co ciekawe impreza odbyla sie nie w "gimnazjum", z ktorego dzieciaki odchodza, tylko juz w "liceum". Dla nas lepiej, bo mielismy zdecydowanie blizej z domu. ;) Cala ceremonia przebiegla oczywiscie pieknie. Najpierw mlodziez weszla wezykiem i zajela miejsca.
Nastepnie nadeszla najwazniejsza czesc programu, gdzie kazdy nauczyciel przewodzacy swojemu "zespolowi" klas, wyczytywal alfabetycznie dzieciaki, a one po kolei podchodzily i odbieraly dyplomy. Na szczescie przez dwa dni w szkole cwiczyli kto stoi za i przed kim, wiec ustawieni byli prawidlowo i nie bylo balaganu. Troche to tylko trwalo, bo uczniow w roczniku bylo 360. Dobrze ze szli juz wezykiem, a nie byli wywolywani z krzesel. ;)
Ja za to juz kolejny raz zalamalam sie nad tym ze niby dorosli ludzie, a albo nie sluchaja, albo maja w powazaniu zasady. Przed rozpoczeciem rozdawania dyplomow, zarowno dyrektorka, jak i pierwsza nauczycielka, poprosily jasno zeby oklaski zostawic na koniec, zeby kazdy uslyszal wywolane imie swojego dziecka i zeby wszystko szlo sprawnie. I co? I doslownie co chwila, przy ktoryms dzieciaku z widowni dochodzilo gromkie klaskanie, wiwaty, a nieraz nawet gwizdy. Serio? Tak ciezko jest ugryzc sie w jezyk?! Zupelnie nie kumam takich ludzi, ale coz, wyrabiaja opinie sobie oraz wlasnemu dziecku... A w tym wszystkim, moj syn siedzial obok bardzo "zainteresowany" cala ceremonia, mimo ze powinien uwazac, bo za rok jego kolej. :D
Ustawiony byl luk z balonami oraz maskotka szkoly (to strus pedziwiatr, jakby ktos sie nie domyslil; mnie dzieciaki musialy uswiadomic :D), choc ze mnie taka gapa, ze ujelam tylko balony po bokach. Wychodzac wpadlismy na kolezanke - sasiadke, wiec tu tez nie obylo sie bez zdjec. ;)
Czwartek rozpoczelam tak jak zawsze ostatnio, tyle ze rano nie zobaczylam Potworkow, bo spali sobie w najlepsze. :( Napisalam im tylko pozniej przypomnienie zeby wypuscili Maye na siusiu i ogolnie od czasu do czasu sprawdzali czy kot lub pies nie chca wejsc/ wyjsc. Glownie chodzilo mi o Bi, bo ona przesiaduje na dole. Nik to w dni wolne wychodzi z pokoju glownie po jedzenie. :D Z kolei on jest chetniejszy zeby spelnic zachcianki zwierzakow, bo np. siostra, kiedy widzi Oreo pod drzwiami, najpierw musi kotka "pomietosic", az ten zaczyna wsciekle mrauczec. ;) W robocie wreszcie przymusilam szefa zeby pokazal mi ta ostatnia rzecz z tej czesci szkolenia i podpisal papiery. A konkretnie to tym razem nie odpuscilam, chodzilam za nim i jak mowil ze "za chwile", to po 10-15 minutach sama szlam sprawdzic czy jest wolny. W ten sposob niestety nie moglam sie zupelnie skupic na wirtualnych szkoleniach i przerobilam bodajze 3. Tak jak obiecalam Potworkom, po pracy podjechalam po bubble tea. Tym razem bylo otwarte. ;) W domu spokojnie, choc Nik byl glodny jak wilk. Bi potrafi o siebie zadbac, ale Mlodszy poza sniadaniem (ktore przyznal, ze jadl dopiero okolo 11) nie jadl nic. :O Kiedy dojechalam, pierwsze co to wypuscilam Oreo, ktora stala wyczekujaco pod drzwiami. Starsza twierdzila, ze kot rano przyszedl a potem nie chcial juz wyjsc. No nie wiem, skoro ja zastalam ja wrecz blagajaca o otworzenie wrot... Pozniej szybko zabralam sie za obiad. Na szczescie ledwie zaczelam a wrocil M., wiec obiad stal sie praca zespolowa. Posiedzielismy i pokrecilismy sie po domu, az przyszla pora treningu. Bi oczywiscie marudzila, ze to pierwszy dzien wakacji i niewazne ze w tym tygodniu byli tylko w poniedzialek... Nik jednak powiedzial ze chetnie pojedzie zeby sie wyrwac z pieleszy i "trzymac forme" (a to ci dopiero! :D), wiec jednak M. ich zawiozl. przygotowalam ubrania oraz sniadaniowke na kolejny dzien i podlalalm warzywnik, gdzie wzeszlo juz wszystko poza (chyba) pietruszka. Jak pisalam ostatnio, nie pamietam w jakiej kolejnosci co posadzilysmy z Bi, wiec teraz nie jestem pewna co kielkuje, a co nie. :D Z posianych (nie posadzonych) warzyw, najlepiej radzi sobie kukurydza, ktora rosnie doslownie w oczach. Pojechalam po Potworki, ktore skakaly na basenie zewnetrznym.
Tym razem Nik juz wyszedl, bo stwierdzil ze cos zrobil sobie w reke i bolal go miesien przedramienia i dwa palce. :O Przypominam ze ostatnio "uszkodzil" nadgarstek. A mowia, ze plywanie to najdelikatniejszy sport! ;) Tyle, ze gdyby Mlodszy uderzyl w scianke czy cos takiego, az tak bym sie nie dziwila, a on twierdzi ze boli go tak bez powodu... Po powrocie szybko jedni pod prysznic, drudzy do kolacji, ja wstawilam zmywarke i zaraz rodzice musieli zbierac sie do spania. Dzieciarnia oczywiscie miala labe. :)
Piatek standardowo, czyli poranna pobudka i szykowanie do roboty. Lekkim odchylem od rutyny byly poszukiwania kota. :D Pamietalam ze wieczorem Bi Oreo nakarmila i to byl ostatni raz kiedy kiciula widzialam, zakladalam jednak ze jest gdzies w domu. Kiedy M. ja nad ranem wypuszcza, zostawia mi karteczke. Tym razem kartki nie bylo, co troche mnie zdziwilo, bo "uroczy" koteczek nie obudzil mnie tez porannymi wrzaskami. :D Sprawdzilam wszystkie fotele oraz krzesla gdzie lubi spac, zajrzalam do sypialni Potworkow czy nie spi z ktoryms, ale Oreo nie zarejestrowalam. Przed samym wyjsciem uchylilam drzwi tarasowe zeby wpuscic troche rzeskiego powietrza i po minucie kiciul zjawil sie przy wejsciu. Czyli jednak byla na dworze. :D Czasem nie nadazam za tym stworzeniem... Wyjezdzajac z osiedla, spotkala mnie mila niespodzianka, bowiem nad glowa zauwazylam balon. Niby nic wielkiego, ale wywolal usmiech. :)
W pracy dalsza walka ze szkoleniami. Dzien wczesniej biegalam za szefem zeby mi podpisal wszystko co trzeba, zebym mogla to wyslac instruktorowi, a on mogl odeslac poprawki do konca tygodnia i wyznaczyc egzamin. Wyslalam, a rano dostalam odpowiedz od instruktora, ze podpisze w poniedzialek, bo i tak nikt nie zdazy w piatek wyznaczyc egzaminu. Ech... :/ Coz, przynajmniej moglam sie spokojnie skupic na dalszych wirtualnych szkoleniach. Bi za to jechala z sasiadka oraz swoja kolezanka do klubu nad jeziorem w naszym miescie. Oczywiscie cala szczesliwa. :) Sasiadka jest mila, wiec pytala czy Nik tez chcialby pojechac, ale ze ma sie tam spotkac grupa 5 dziewczyn, wiec wiadomo, ze Mlodszy stwierdzil, ze w zyciu. :D Za to pisal mi rozpaczliwe smsy, ze lato jest nudne, ze jest goraco, wilgotno i nie ma co robic. Ale jak pytalam o jakies polkolonie, to nie chcial. A teraz mu sie nudzi. Juz wiem dlaczego dzien wczesniej tak chetnie pojechal na trening. :D Poszedl po rozum do glowy dopiero kiedy spytalam czy lepiej byloby chodzic do szkoly. No wiadomo, ze nie. ;) Po pracy pojechalam jeszcze po zarcie dla zwierzakow, a po drodze oddalam do wypozyczalni trabke oraz skrzypce. Przynajmniej dwa wielkie "pudla" mi z domu zniknely. ;) Ledwie zdazylam wrocic, zmienilam dlugie spodnie na krotkie spodenki i musialam jechac po dziewczyny. Sasiadka spytala czy moge je odebrac, bo mialy byc do 16, a jej meetingi trwaly dluzej. W ten sposob dowiedzialam sie, ze pannice byly w klubie same, bez opieki doroslego. :O Poradzily sobie oczywiscie bo to juz nie maluchy, ale mimo wszystko wolalabym zeby ktos byl na miejscu. Niestety, dziewczyny spedzily tam niemal 5 godzin, rozlozyly sie na srodku plazy, a potem kapaly sie, plywaly na deskach oraz zaglowkach, itd. Bi przysiegala ze posmarowala sie kremem ochronnym dwa razy, ale jednak na tak dlugi czas okazalo sie to za malo. Juz kiedy ja odbieralam, wydawala sie mocno rozowa. W domu robila sie coraz ciemniejsza, a czerwien pojawiala sie w coraz to nowym miejscu. Strzaskala sobie praktycznie kazda odslonieta czesc ciala. I to mimo ze byla juz lekko opalona. :O Coz, najwyrazniej nauka po Karolinie Poludniowej poszla w las. ;) Wieczor uplynal szybko i na relaksie takze dla matki. Tylko ojciec musial sie klasc wczesniej, bo wstawal rano do roboty. Reszta rodziny miala weekend. :)
U nas niektórzy też w ten sposób się reklamują, a ja patrząc na połączenie przyczepy + auta, mam wrażenie, że razem to długość autokaru i podziwiam M., że ma odwagę tym powozić, bo ja pewnie bym gdzieś zahaczyła na zakrętach.
OdpowiedzUsuńZ tymi nauczycielami widzę, że to nie tylko u nas taka masakra. Jak podnieść to niezbyt chętnie i nagle nie widzą zaangażowania dziecka, ale do obniżenia oceny, to pierwsi.
Uwielbiam takie dzieciaki, które najpierw zaczynają rękoczyny – bo, dobra Nik niepotrzebnie rzucił ten tekst, ale ona też mogła ten komentarz zbyć, albo mu coś odpyskować – a później robią z siebie ofiarę... Dobrze, że skończyło się tylko na pogadance.
Przyznam, że chyba nawet mi się podoba ten system u Was, bez egzaminów i wybierania szkoły średniej. U nas dzieciaki mają złożyć papiery do szkoły, nie mając jeszcze wystawionych ocen, ani wyników z egzaminu. O ile oceny można wywnioskować, o tyle z egzaminem jest loteria i może pójść naprawdę różnie. W roczniku Oliwki jest 125 uczniów, a cała szkoła we wszystkich 8 rocznikach ma 1000 i wydawało nam się dużo, a tu tylko rocznik Bi miał 360 uczniów!!! Co do zachowania dorosłych, to ja czasem mam wrażenie, że dzieci lepiej rozumieją polecenia niż ci, co mają możliwość głosowania i picia alkoholu.
Ja w pamięci szukałam jakiegoś zielonego ptaka z Angry Birds, może jakby był w kremowo–czarnych barwach, to bym pomyślała, że to struś pędziwiatr ;D
Bi i koleżanki to nie maluchy, ale chyba też bym wolała, żeby był ktoś z dorosłych, a już na pewno wolałabym wiedzieć wcześniej, że panny będą same. Dobrze jednak, że bezpiecznie wróciły do domu.
Dopiero teraz zdaje sobie sprawe, ze szkola Bi jest ogromna. Jak zreszta wszystko w Ameryce. ;-)
OdpowiedzUsuńMoja podstawowka w Wwie tez byla niemala, bo 8-klasistow bylo ok 200 na koniec. Ale u Bi prawie 2 x tyle.
Takie przejscia ze szkol na wyzszy poziom i dalej, pozniej do college'u - to zyciowe kroki milowe. Pobudzaja refleksje na dlugo, na cale zycie.
Ale masz już duże dzieci. Gratulacje dla nich i dla Was za kolejny skończony pozytywnie rok szkolny, a dla Bi szczególnie. Zamknął się już dla niej etap dziecka, teraz to już nastolatka "pełną gębą"! Niesamowicie ten czas leci i człowiek ani się obejrzy, a tu już kolejne "wakacje" i nowe wyzwania.
OdpowiedzUsuńPracy Ci ani trochę nie zazdroszczę - nie cierpię takiego braku rozłożenia w czasie szkoleń, spotkań, nauki. Lubię być do wszystkiego dobrze przygotowana i mieć wewnętrzne przekonanie, że zrobiłam wszystko jak należy.
Za to zazdroszczę Ci tych latających kolibrów. U nas jest sporo ptaków, ale jednak słychać je, a nie widać (kot jest w ciągłym "pogotowiu"). Nasz dom omijają obecnie też inne zwierzęta (poza lisem), bo nasze psy ujadają jak szalone.
U nas 11.06 skończył się oficjalnie rok szkolny synka. Był na egzaminie i przeszedł do kolejnej klasy. Wyjazd na egzamin to była całodzienna wycieczka, bo jechaliśmy w góry (3h drogi w jedną stronę), ale powrotna droga to była sama przyjemność, łącznie z obiadem i lodami w restauracji :) Jednak nauka się nie skończyła, bo codziennie musimy ćwiczyć pisanie i czytanie ze względu na dysleksję i dysgrafię synka.
Uściski, Kasia.
Boże, jakie fajne auto ma Twój mąż... To jest właśnie jedna z rzeczy której zazdroszczę mieszkańcom USA - ceny na stacjach benzynowych są na takim poziomie, że przeciętny Amerykanin może jeździć taką bestią 😅
OdpowiedzUsuńAgata! Zaglądam, czekam- a Ty milczysz! Wszystko o.k?Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTeż się właśnie martwię 😒
OdpowiedzUsuń