piątek, 27 września 2024

Dobijamy do konca wrzesnia

Alez ten miesiac niesamowicie szybko minal! Chyba przez powrot z Polski tuz przed jego poczatkiem, a potem wariactwo z rozpoczeciem szkoly, dlugi weekend, itd. I niewiadomo kiedy mamy praktycznie pazdziernik...

Ale, wracajac do minionego weekendu. Tak jak pisalam ostatnio, lekuchno nam "odbilo" i postanowilismy wyruszyc na jeszcze jedna wyprawe z przyczepa. W piatek 20 wrzesnia, zrobilismy wiec dzieciakom wolne od szkoly, zeby zapakowac ostatnie rzeczy i wyjechac jak najwczesniej. Okazalo sie to zupelnie niepotrzebne, bo M. pojechal rano na pare godzin do roboty, a potem do Polakowa kupic jakies drozdzowki, babe drozdzowa i tym podobne. Porzadnie mnie zirytowal, bo upieklam przeciez bezy oraz chlebek bananowy, wiec to nie tak, ze nie mielismy nic slodkiego. No ale go naszla ochota, pojechal i zmarnowal czas. Tego dnia szkoly mialy skrocone lekcje i okazalo sie, ze Potworki spokojnie mogly jechac, bo dzieciaki z middle school wrocily zanim wyruszylismy. A tak to niepotrzebnie zarobili nieobecnosc... :/ W dodatku, specjalnie nastawilam sobie budzik zeby zadzwonic do szkoly przed 8 rano, bo poprzednim razem, mimo mojego telefonu, juz zdazyli ich zaznaczyc jako nieobecnych (nieusprawiedliwionych) i potem dostawalam smsy oraz maile z powiadomieniem ze nie ma ich w szkole. Tym razem zadzwonilam wiec o 7:45, zostawilam wiadomosc na specjalnej linii i co? I godzine pozniej dostaje powiadomienie, ze w szkole nie ma... Bi. :O Wyslalam im maila piszac, ze wiem ze jej nie ma i ze rano dzwonilam. Mialam ochote dopisac zeby uwaznie odsluchiwali wiadomosci, bo podejrzewam ze uslyszeli imie i klase Nika i dalej nie sluchali, ale juz dalam sobie spokoj. W kazdym razie, od rana zaliczalam rundy miedzy domem a przyczepa i czekalam az dojedzie malzonek. Bi, jak to ona, byla obudzona i gotowa, za to Kokusia w koncu obudzilam o 10:30, bo inaczej nie wiem, do ktorej by spal. ;) Wyruszylismy wiec dopiero okolo 13:30, czyli o ponad godzine pozniej niz planowalismy. Prognozy niestety nie wygladaly obiecujaco. Kiedy wyjezdzalismy byly 22 stopnie i co chwila zza chmur  wychodzilo slonce. Tam gdzie jechalismy jednak, moj telefon od rana pokazywal deszcz. Optymistycznie jednak zalozylismy, ze moze nie jest zle. W koncu, jadac tylko na dwie noce, wybralismy bliziutki kemping - ledwie 1.5 godziny od domu. I pogoda miala byc az tak diametralnie inna? Coz, okazuje sie, ze niestety "miala". Gorzej, zapowiadane byly przelotne opady i 19 stopni, a kiedy dojechalismy, okazalo sie, ze nie tylko pada bez przerwy, ale jest tylko 16 stopni i na dokladke potwornie wieje. Poczatkowo rozlozylismy zadaszenie, myslac ze moze uda sie posiedziec pod nim, ale po kilku podmuchach stalo sie jasne, ze trzeba by go przywiazac do stolika, bo inaczej wiatr go urwie. Stwierdzilismy jednak, ze to bez sensu, bo deszcz tak zacinal, ze nawet pod daszkiem nie dalo sie wysiedziec, po prostu go wiec zlozylismy. W ktoryms momencie na chwilke zrobilo sie sucho i szybciutko pojechalam z Potworkami do sklepiku, bo Nik koniecznie chcial sprawdzic asortyment. Mielismy na tyle szczescia, ze zanim zapadl zupelnie zmrok, przestalo padac na dluzsza chwile i moglismy rozpalic ognisko.

Bi sie rozgrzewa
 

I kolejne szczescie, ze wiatr zawiewal nam od strony plecow, bo miejsce na ognisko bylo tu takie dziwne, ze gdyby wialo od drugiej strony, nie byloby jak uciec od dymu. Posiedzielismy do poznego wieczora, ale w koncu trzeba bylo isc do przyczepy i klasc sie do lozek, z nadzieja ze prognozy sie poprawia.

 

M. w koncu upiekl sobie ta kielbase, o ktorej marzyl na poprzednim kempingu! :D

Kiedy przed snem zerknelam w telefon, pokazalo mi, ze ma zaczac ponownie padac nad ranem i przestac okolo 13. Nie idealnie, ale byla nadzieja, ze chociaz popoludnie bedzie suche.

Taaa... Kiedy obudzilismy sie w poranny deszcz i pizdziawe, okazalo sie, ze prognozy przesunely sie, owszem, ale na gorsze. Teraz pokazywaly deszcz do poznego wieczora. Coz nam pozostalo... Moglismy albo pakowac sie i wracac do chalupy, albo lapac okienka pogodowe.

 

Deszczowy poranek w kemperze; Bi tesknie zerka przez okno ;)

Ostatecznie owe "okienka" lapal tylko Nik i kiedy po prostu padalo nieco mniej, jechal na rowerze do sklepiku. Wracal z kieszeniami wypchanymi slodyczami i portfelem chudszym o kilka dolarow. Dziwilam sie, ze ten sklepik jest w ogole nadal otwarty, kiedy na polu kempingowym zostala garstka biwakowiczow, ale okazuje sie, ze bazuja glownie na dzieciarni, ktora wyciaga z czelusci kieszeni wymiete jednodolarowki i garscie monet. ;) Sama widzialam jak smarkateria wygrzebuje kasiore i przelicza na co ich "stac". ;) W kazdym razie, to byl chyba jeden z najbardziej "leniwych" kempingow. Ja oraz Bi nie wysciubialysmy nosa na zewnatrz. ;) Malzonek znalazl sobie zajecie, bo w przyczepie mamy kolejna awarie. :O Tym razem przestala grzac wode. Juz podczas poprzedniego wyjazdu, kiedy wlaczylam grzalke za pierwszym razem, nie zagrzala jej. Potem jednak M. pstryknal wlacznikiem i zalapala. Tym razem pstrykalismy dwa, trzy, cztery razy i w koncu musielismy zaakceptowac, ze nie bedzie grzala wody i koniec. Malzonek poradzil sie internetowych specow od przyczep i mial podejrzenie co to moze byc, ale oczywiscie nie byl pewien az nie wymienil czesci. Poki co wymontowal ja i nie przeszkadzalo mu, ze musial to zrobic na zewnatrz, w deszczu i przy huraganowym wietrze. ;) W ogole to stwierdzam, ze M. zmienia sie na starosc. Jeszcze 2-3 lata temu, taki kemping w deszczu, to bylo jedno zrzedzenie i kompletny brak humoru. Narzekanie, ze co to za wyjazd, ze bez sensu, ze lepiej sie zebrac i wracac do domu, itd. Teraz malzonek byl w humorze niemal szampanskim i cieszyl sie, ze wyrwalismy sie z chalupy i ze nie musial jechac do roboty. :O Jesli o mnie oraz Potworki chodzi, to dla nas nigdy deszczowa pogoda nie byla przeszkoda. Dzieciaki mialy swoje Nintendo, Bi dodatkowo ksiazke, a w przerwach od elektroniki, gralismy w Uno. ;)

Nie wiem czy widac bedzie krople deszczu na szybach, za to ten zielony oraz niebieski ksztalt za oknem, to namioty sasiadow, przykryte foliowymi plachtami. Szczerze wspolczulam wlascicielom, choc oni akurat znikli na caly dzien, szukajac pewnie schronienia przed deszczem
 

Choc kiedy po poludniu M. rzucil haslo: kosciol, nawet Potworki szczegolnie nie protestowaly, bo kazdy cieszyl sie z pretekstu zeby sie wyrwac z przyczepy, w celu innym niz ekspresowy spacerek z Maya. :D Pojechalismy wiec na msze, potem zahaczylismy jeszcze po kawe i wrocilismy spowrotem na kemping. Po powrocie okazalo sie, ze przestalo padac, a ze pomalu zapadal zmrok, wiec szybko rozpalilismy ognisko. 

Kiedy tylko zaczyna sie sciemniac, moj telefon mowi "nie" zdjeciom i nie ustawia sobie ostrosci, szczegolnie przy obiektach w ruchu, jak Nik, ktory pomagal akurat nosic drewno

Tego dnia jednak mielismy juz mniej szczescia, bo ledwie ogien porzadnie sie rozhulal, a zaczelo kropic. Poki tylko mzylo upierdliwie, uparcie siedzielismy, a deszcz w sumie wyparowywal pod wplywem temperatury.

Bi - jedyna, ktora mi "zapozowala", rzucila sobie cien akurat na twarz :D
 

Po jakims czasie jednak rozpadalo sie na dobre i nawet stojac przy samym ognisku, bylo srednio przyjemnie. Reszte wieczora musielismy wiec niestety spedzic w przyczepie. Dobrze, ze nie w namiocie. ;)

W niedziele musielismy wracac do domu, wiec jak to bywa, pogoda wyraznie sie poprawila. Z samego rana bylo jeszcze pochmurno i chlodno. Nadal jednak solidnie wialo i tego dnia wiatr szybko zaczal przeganiac chmury.

Wczesny ranek spedzilam na ulubionej miejscowce pod duzym oknem, obserwujac pomalu pustoszejacy kemping
 

A kiedy wyszlo slonce, temperatura poszybowala do 20 stopni i zrobilo sie przepieknie. Tylko co z tego, skoro poznym rankiem nie dalo sie tego dalej odwlekac i trzeba bylo zaczac sie pakowac. Na szczescie wiekszosc pakowania na droge powrotna nalezy do M. Ja pochowalam kubki, pojemnik z kawa, paste do zebow i inne takie drobiazgi, po czym mialam "wolne" kiedy malzonek pakowal wieksze i ciezsze rzeczy. Nik chcial jeszcze ostatni raz pojechac do sklepiku, zeby zaopatrzyc sie w slodycze na droge. :D

Pod sklepikiem - w sezonie jest tam gesto od aut oraz rowerow...
 

Moj rower byl juz niestety schowany, wiec wyruszylam piechota, a Potworki krazyly wokol mnie na swoich pojazdach. Po powrocie musieli oddac tez swoje rowery, a ja probowalam zamiesc dywan sprzed przyczepy, ale niewiele z tego wyszlo. Przez pogode, byl caly ublocony i to z obu stron. Zamiotlam go tyle o ile i stwierdzilam, ze w domu splucze porzadnie wezem ogrodowym. Malzonek podnosil stabilizatory, ktore zapobiegaja bujaniu sie przyczepy kiedy stoi, a potem podlaczal ja do auta, wiec Nik i ja skorzystalismy i pobieglismy porzucac do kosza.

Widzicie to slonce i blekitne niebo? No nie moglo tak byc poprzedniego dnia...
 

Zrobilo sie tak pieknie, ze az zal sciskal, ze trzeba wyjechac... W koncu jednak trzeba bylo przestac to przeciagac, wiec zapakowalismy psa oraz siebie do auta, zatrzymalismy sie tylko przy stacji oddania sciekow i wyruszylismy ku domowi. U nas bylo kilka stopni cieplej i w ogole przez weekend nie spadla ani kropla deszczu. Taka roznica przy ledwie 140 km odleglosci. :/ Dojechalismy o 15:30 i wieksza czesc popoludnia uplynela na rozpakowywaniu. Potem po kolei prysznice, a w miedzyczasie... irytacja. Znowu na Kokusia i jego "ogarniecie" z lekcjami... W czwartek wrocil do domu z praca domowa. Powiedzialam mu zeby ja od razu odrobil, bo wyjezdzamy. Najpierw odwlekal w nieskonczonosc, a potem stwierdzil, ze wezmie ja na kemping i pomalu odrobi. Popelnilam blad, bo zajeta pakowaniem i zastanawianiem sie co jeszcze musze wziac, machnelam reka, a potem zapomnialam mu przypomniec o spakowaniu foldera. Sam oczywiscie, ze nie pamietal, bo jakim cudem? ;) W niedziele wrocilismy wiec do domu i od razu przypomnialam paniczowi, ze ma lekcje do odrobienia. I co? Za chwile, za 15 minut, najpierw zjem, jeszcze sie wykapie, itd. Odkladal, odkladal, az w koncu odrabial juz w lozku, tuz przed spaniem... :/ Ochrzanilam go, chociaz te moje opiernicze cos nie bardzo dzialaja. ;)

Aha! Caly wyjazd bylismy w lekkim stresie i wracajac, po drodze glosno wyrazalismy nadzieje, ze Oreo dala rade. Tym razem bowiem, poniewaz nie bylo nas tak naprawde tylko jeden pelen dzien, stwierdzilismy, ze bez sensu klopotac sasiadow. Zostawilismy uchylony garaz, a w nim jej poslanie, duza miske z woda oraz druga, z kocimi chrupkami. Sporo osob mowilo juz nam, ze koty doskonale sobie radza zostawione same, jesli tylko maja jedzenie i picie. Na dluzej raczej byloby mi jej szkoda, ale na jeden dzien i dwie polowki, uznalam, ze powinno byc ok. Poczatkowo chcialam zamknac ja w domu, ale potem pomyslalam, ze kot przyzwyczajony do swobody, a nadal nie ma przymrozkow, zas w dzien jest ponad 20 stopni, wiec lepiej bedzie jej na zewnatrz. Wrocilismy i pierwsze co, to oczywiscie rozgladalismy sie po ogrodzie, czy jej gdzies nie widac. Troche najedlismy sie strachu, bo nigdzie kota nie bylo. W garazu woda nadal stala, ale miska od jedzenia pusta, tylko troche chrupek rozsypanych naokolo. Mam obawe, ze ktorys z sasiedzkich kotow sie do karmy przylaczyl i pogonil naszego siersciucha... Na szczescie Oreo zjawila sie gdzies po godzinie, cala i zdrowa. :) Pomruczala, zjadla troche swiezo nasypanych chrupek i polazla znow na ogrod. ;) Wrocila jednak na wieczor do chalupy i ulozyla sie na dywanie u Nika, co jest dla niej dosc rzadkie.

Zwykle wybierala nasza sypialnie, lub pokoj Bi...
 

Kiedy Mlodszy poszedl na dol zjesc kolacje, znalazlam kiciula na jego lozku, "odrabiajacego" lekcje. :D

Moze to taki koci korepetytor ;)
 

A w nocy wslizgnela sie do naszego lozka i rano zastalam ja mruczaca na miejscu M. Moze jednak troche za nami tesknila... ;)

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, bo wiadomo, dzieciaki szly do szkoly. Oni poszli na przystanek, a ja z daleka pilnowalam porzadku, rzucajac Mayi pileczke. Kiedy odjechali, wrocilam do chalupy gdzie na poczatek musialam wstawic pranie na delikatnym programie zeby m.in. dzieciaki mialy czyste stroje na basen, a pozniej jedno z wielkich, pokempingowych pran. Musialam tez rozlozyc dywan sprzed przyczepy, bo caly byl ublocony i upiaszczony po dwoch deszczowych dniach na kempingu. Rozwiesilam go potem na tarasowych krzeslach, zastanawiajac sie ile bedzie sechl, bo bylo w miare cieplo, ale za to zupelnie pochmurno. Poza tym dzien uplynal mi jak zwykle na lekkim ogarnianiu tego i owego, gotowaniu obiadu i przegladaniu ofert pracy. Ech... Na naszej ulicy wreszcie zaczeli klasc asfalt! Oznaczalo to, ze caly dzien jezdzily gesiego w jedna lub druga strone wywrotki, walce oraz inna maszyneria.

Robota wre!
 

Zostala im przynajmniej jeszcze jedna warstwa, bo studzienki nadal wystaja ponad powierzchnie, ale to juz jakis postep. W koncu nie bedzie sie tak kurzyc, bo pomijajac nawet przejezdzajaca kilka razy dziennie zamiatarke, kazdy przejezdzajacy pojazd wzbijal chmure kurzu. Oczywiscie, poza kolejna warstwa (lub kilkoma) asfaltu, zostaly im jeszcze wyryte czesci podjazdow oraz krawezniki, wiec tak szybko to jeszcze nie skoncza. Zajrzalam tez na szkolna strone i wkurzylam sie, bo Nik zarobil D z hiszpanskiego. Kiedy zajrzalam za co, okazalo sie, ze nie oddal pracy domowej! :O Czyli wlasciwie powinien dostac F, ale widze, ze kazdy nauczyciel ma inny system oceniania. Wrocily Potworki i Nik pierwsze co, to sam powiedzial mi o tym D. Podobno mial prace do oddania w piatek, ale wyjezdzalismy, wiec stwierdzil ze ma czas, po czym o niej... zapomnial. Przyznal, ze ma problem z zapamietaniem zadan domowych, ktorych nie dostaje na kartce. Nie bylam zbyt wspolczujaca, bo wszystko jest wypisane na stronie; wystarczy spojrzec. Syn zapewnial mnie jednak, ze juz nie zapomni, bo "dalo mu do myslenia". Pytam co dalo mu do myslenia? Dostal opiernicz od ktorejs nauczycielki? Czy ma dosc mojego trucia? ;) Nie, po prostu dalo mu do myslenia. I wszystko jasne... :D Tak czy owak, tego dnia nakazalam mu siasc do lekcji zaraz po obiedzie, zeby skonczyl przed basenem. Panicz zaczal marudzic, ze ma duzo do odrobienia, wiec nie wie czy mu sie uda. Oznajmilam, ze jak nie skonczy, to kiedy wrocimy bedzie mial zakaz elektroniki az wszystkiego nie odrobi. Zabral sie za odrabianie, a ja zgrzytalam zebami, bo co kilka minut lazil po domu, bo piciu, siusiu, poglaskac Maye, zlapac kota, itd. Kiedy fuknelam, oburzyl sie, ze musi sobie zrobic przerwe. Rozumiem, ale co 5 minut?! Jego kuzynka ma ADHD, najlepszy kumpel tez i nie wiem, udziela mu sie, czy co?! W koncu nadeszla pora jazdy na trening i niespodzianka, bo malzonek oznajmil, ze wszystko nadal go boli po poprzednim treningu (od czwartku?!) i zebym moze ja pojechala z Potworkami. No to pojechalam, troche tam pokrazylam, troche na nich popatrzylam i mocno sie wynudzilam. ;)

Plyna pierwsi; Bi zerka na brata, ktory osmielil sie ja wyprzedzic ;)
 

Nadal nie moge wyczaic, ktory to jest ten nowy glowny trener. To znaczy mam podejrzenie, ale ze nikt w mailu nie zamiescil jego zdjecia to nie wiem na pewno. Zreszta, tego chlopaka, ktorego "podejrzewam" juz widzialam, wiec nie wiem czy wybrali na glownego trenera jednego z tych, ktorzy juz tam pracowali? To w sumie mozliwe, choc przekonam sie dopiero jak ktos pokaze mi go paluchem. ;) Wrocilismy do domu, panna Bi poleciala wziac prysznic, a potem to juz kolacja i szykowanie sie do snu.

Kiedy kladlam sie spac, zastalam znajomy widok; przytulona do telefonu, ze sluchawka w uchu...

We wtorek rano, kiedy zadzwonil budzik, nie wiedzialam co sie dzieje. Zwykle wczesniej przebudzam sie kiedy wstaje M., slysze telefon Bi albo jej czlapanie po schodach, gdzies wiec mozg rejestruje, ze zbliza sie pobudka. Tego ranka jednak, kiedy uslyszalam wlasny budzik, najpierw wydawalo sie, ze mi sie przysnilo, a potem ze nastawilam go na zla godzine. Szybko okazalo sie jednak, ze nie, po prostu pora wstawac, czy mi sie to podoba, czy nie. ;) Zwloklam sie, obudzilam Kokusia, dzieciaki zjadly sniadanie i sie wyszykowaly, ja tez umylam sie i ubralam i wyszlismy. Oni pomaszerowali na rog ulicy, ja usilowalam z daleka podpatrywac na przystanek, co niestety utrudniala mi maszyneria drogowcow. Tego dnia asfalt kladli w innej czesci osiedla i liczylam na troche ciszy za oknem, ale niestety. Najpierw rano wzdluz drogi zaparkowali prywatne auta wszyscy robotnicy, a pozniej ciezarowki z (najwyrazniej) zapasem asfaltu, stawaly przy ulicy (i to akurat naprzeciwko mojej chalupy!) i nie dosc, ze burczaly silnikami, to jeszcze co i rusz ktoras cofala, rytmicznie piszczac. Okna w tym domu niestety kwalifikuja sie do wymiany, bo mimo ze byly zamkniete, generowany halas nadal byl wyraznie slyszalny i irytowal. W dodatku mialam do wykonania telefony i chodzilam po chalupie probujac znalezc cichsze miejsce z lepszym zasiegiem. Z samego ranka pogadalam z moja siorka, wiec tutaj jeszcze bylo ok, bo to takie pitu-pitu o pierdolach. Pozniej jednak musialam przedzwonic znow do salonu, gdzie kupilismy przyczepe, probujac po raz fafnasty dorwac kogos od rejestracji (poleglam). Zeby nie bylo mi malo, to zamowilam tabletki dla psiura i gdzie zwykle zaznaczalam przy zamowieniu zeby internetowa apteka skontaktowala sie wetem sama (taka opcja podana jest jako najszybsza), to tym razem dostalam maila, ze musze wyslac im oryginalna recepte. Nosz kurna! Domyslam sie, ze tamta dostalam na rok i wlasnie sie skonczyla, probowalam wiec dodzwonic sie do weta zeby ja przedluzyli chociaz o kolejny miesiac. Maya ma jeszcze tylko 3 tabletki, a wizyte u weterynarza za dwa tygodnie. Przez ten czas zasika nam cala chalupe! :O Oczywiscie nasza klinika weterynaryjna telefonow nie odbiera, zwykle jednak dosc szybko oddzwaniaja. Nie tym razem. Czekalam reszte dnia i nie bylo odzewu. :( Poza tym dostalam maila, ze Kokusiowi znow koncza sie fundusze na koncie do szkolnych posilkow! W dwa tygodnie wydal $50! Z torbami pojde przez tego dzieciaka! Tlumacze, ze ma kupic obiad i ewentualnie moze kupic jedna przekaske. Najwyrazniej nie dociera, bo notorycznie widze kolejne przekaski oraz napoje. Niby picie to tylko $1.5, a niektore przekaski tylko $0.5, ale do tego obiad kosztujacy prawie $4 i szybko zbiera sie z tego mala fortuna. Pakuje Mlodszemu cos do przekaszenia, pakuje butelke z woda, ale nic to nie daje... Jak sie wkurze to bedzie dostawal z domu kanapki, a na konto przestane mu wplacac kase. ;) A! Dostalam tez maila z zaproszeniem na pierwszy stopien rozmowy o prace. Niestety branza zupelnie inna, a i pozycja nie do konca taka jaka bym sobie zyczyla, ale coz... Poki co odpisalam, ze jestem dostepna praktycznie o kazdej porze i czekam az dadza mi znac, kiedy zadzwonia. Podejrzewam jednak, ze poniewaz praca jest w kompletnie innej branzy, to na tej jednej rozmowie sie skonczy... :/ W miedzyczasie oczywiscie wstawic zmywarke, kolejne po-kempingowe pranie, pierdylion razy wpuscic i wypuscic kiciula, dokonczyc obiad i takie tam... Wrocily ze szkoly Potworki i Nik pochwalil sie, ze mial kolejny test z matematyki i chyba poszlo mu niezle. Zobaczymy. ;) Dla rownowagi, bo dzien bez wkurzenia matki to dzien stracony, zapomnial w szkole butelki z woda! :O I co gorsza w ogole nie pamietal co z nia zrobil. Oszalec mozna z tym chlopakiem. Po obiedzie dzieciaki chcialy sie troche rozruszac, wiec Nik poszedl porzucac do kosza, a Bi zachcialo sie jechac do biblioteki. Brat nie chcial z nia pojechac, bo stwierdzil ze za dlugo wybiera ksiazki, a mnie sie nie chcialo, bo mialam lenia. ;) Juz miala jechac sama, ale dalam sobie mentalnego kopa i zmusilam zeby tez wyrwac sie z domu. A kiedy pojechalam ja, to dolaczyl do nas tez Nik, wiec ostatecznie popedalowalismy w trojke.

Bi odczepia zabezpieczenie
 

Poszlo zreszta dosc szybko, a po powrocie juz dzieciaki siadly do odrabiania lekcji, bo mieli wyjatkowo duzo pozadawane. Zas poznym wieczorem, kiedy kladlam sie spac, zastalam Oreo zwinieta w klebuszek w nogach lozka Kokusia. Cos sobie ostatnio upodobala jego pokoj...

Tak jak pisalam, w slabym swietle moj telefon ma ostrosc w nosie

Sroda zaczela sie jak zwykle, czyli od szykowania sie z Potworkami do wyjscia. Kolejny dzien ciezarowki oraz inna maszyneria krazyly nam od rana po ulicy. Polozyli kolejna warstwe asfaltu, mam wiec nadzieje, ze teraz na dluzszy czas przeniosa sie w inna czesc osiedla. Najgorszy byl jeden z walcow - najwiekszy, ktory wprowadzal takie wibracje, ze te wszystkie szpikulce od kominka obijaly sie o stojak i dzwonily. :O Na ten dzien zaplanowalam sobie odkurzanie i mycie podlog na dole, wiec od rana zabralam sie "dziarsko" za robote.

Kiedy odkurzalam na dole, Oreo schronila sie przed halasem u gory, w naszej sypialni
 

Tymczasem najpierw przerwala mi mamuska, piszac, ze "ma nowinki" i czy mam ochote pogadac. Poniewaz dla mojej rodzicielki nie ma czegos takiego jak krotka rozmowa, wiec napisalam, ze moze lepiej nastepnego dnia. Potem dostalam kolejny telefon - tym razem od weterynarza. Taki maja burdel, ze babka powiedziala, ze nie moga przedluzyc recepty, bo Maya musi miec kontrole, wiec zebym sie najpierw na nia umowila. Odpowiedzialam, ze na wizyte kontrolna jestem juz umowiona, za dwa tygodnie, tylko, ze przez ten czas bede miala ciagle wszedzie "kaluze". :O Kobieta odpowiedziala, ze musi spytac pania doktor. Na szczescie oddzwonila juz za pol godziny, ze weterynarz zgodzila sie przedluzyc recepte na... 15 dni, musze jednak po nia przyjechac. :O Szlag. Od poczatku zamawiam tabletki przez internet, od poczatku zatwierdzali to automatycznie, a teraz musze sie bawic w wysylanie recepty. Dodatkowo, zanim ta dojdzie do apteki, zanim tam ktos otworzy korespondencje i dopasuje do zamowienia, minie dobrych kilka dni. A jak pisalam, Maya miala juz tylko 3 tabletki. :/ Z innych tematow, to w sprawie tej rozmowy o prace, nie odpowiedzieli. Kiedy odpisalam, dostalam automatyczna wiadomosc, ze kobiety ktora do mnie napisala, nie ma w biurze. Super. Pisze w sprawie rozmowy o 9 rano, a o 11 juz jej nie ma... To bylo we wtorek i spodziewalam sie, ze odpisze w srode, ale do konca dnia nic nie przyszlo. :( Myslalam, ze po sprzataniu klapne sobie na kanape i porelaksuje poki nie bylo Potworkow, ale M. popsul mi plany. Tego dnia w koncu z salonu przyczep przyslali koperte zwrotna zeby przeslac im wynik inspekcji. Malzonek mial podjechac do FedEx'u i odeslac ktoregos dnia, a poki co po pracy podjechac po sushi. Tymczasem, skoro juz trzymalam w reku te koperte, zaproponowal zebym moze pojechala wyslac ten raport i przy okazji zajechala po zarcie. W ten sposob bedzie ono juz w domu kiedy przyjada Potworki. Nie chcialo mi sie jak cholera, ale nie mialam w sumie wymowki poza lenistwem. ;) Potem sama strzelilam sobie w kolano, bo kiedy sprawdzilam gdzie jest najblizszy oddzial FedEx'u, pokazalo mi sasiednia miejscowosc. Pojechalam tam, ale musieli sie przeniesc w inne miejsce, bo przejechalam raz, zawrocilam i przejechalam kolejny, ale nie znalazlam. Wkurzylam sie, ale nie szukalam dalej, tylko pojechalam do miejsca, ktore znalam, ktore jednak oddalone bylo o prawie pol godziny drogi. Potem jeszcze po sushi i kiedy wsiadlam do auta, zauwazylam, ze nie mam szans dojechac do chalupy przed dzieciakami. Wyslalam wiadomosc do Bi zeby weszli z Kokusiem garazem i nie zapychali sie byle czym, bo jade juz z obiadem, po czym jak sie dalo najszybciej, wyruszylam spowrotem do chalupy. Wkrotce po mnie dojechal tez M. Fajnie sie siedzialo, ale na ten dzien szkola dzieciakow przygotowala coroczne spotkanie informacyjne na temat programu nauczania, na ktore sie oczywiscie wybieralam. Malzonek pytal czy "musze". No jasne, ze nie, ale w przeciwienstwie do niego, lubie podejrzec czego dzieciaki sie beda uczyc. Szczegolnie Bi, bo wiekszosc nauczycieli Kokusia kojarze z zeszlego roku. Tak jak sie obawialam juz rok temu, spotkanie bylo w tym samym czasie dla VII i VIII klas, wiec musialam sie "rozerwac". Co prawda Bi stwierdzila, ze przeciez prawie wszystkich nauczycieli Nika znam, wiec powinnam isc na spotkanie tylko z jej, ale syn zaraz zakrzyknal, ze to niesprawiedliwe. ;) Stwierdzilam, ze Mlodszy ma nowego nauczyciela od nauk scislych i nie znam jego nauczycielki zespolu (bo Starsza miala chor i orkiestre), wiec pojde do nich, corka oznajmila ze musze isc do jej pani od nauk scislych bo zostawila mi wiadomosc na tablicy, a reszte podzielilam mniej wiecej po rowno, zeby bylo sprawiedliwie.

Pan od fizyki i inzynierii stosowanej, pokazuje zdalnie sterowane auto, ktore przebudowuja i dopasowuja do projektu
 

Ogolnie, to kolejny raz stwierdzam, ze strasznie podoba mi sie ta szkola i sposob w jaki ucza. Wiekszosc nauczycieli zapewnia, ze choc musza z czegos wystawiac oceny, to staraja sie jak najmniej uczniow stresowac. Dlatego np. na zajeciach muzycznych, choc musza zdawac na ocene gre na instrumentach, maja to podczas lekcji w mniejszych grupach, a nie podczas prob z cala orkiestra lub zespolem.

Jesli sie zastanawiacie, to jest to sala muzyczna, dlatego przed kazdym krzeslem jest stojak na nuty
 

Na wielu przedmiotach, zamiast klasowek, maja napisac sprawozdania na dany temat. Duzo jest tez samodzielnego odkrywania i myslenia. Na fizyce oraz inzynierii stosowanej, nie tylko tworza wlasne projekty na drukarce 3D (nie ma sie co dziwic, ze to ulubiony przedmiot Kokusia ;P), ale buduja pojazdy z czesci i przerabiaja je, dopasowujac do trasy i terenu, po jakim ten pojazd ma przejechac. Na naukach scislych w VIII klasie, polowa sali to laboratorium z mikroskopami i innym sprzetem.

Kto odnajdzie wiadomosc od Bi? ;)
 

W VII klasie poki co na naukach scislych maja temat geologii, wiec zbieraja kamienie na szkolnym dziedzincu, po czym maja robic eksperymenty w celu odgadniecia jaki to kamien i czy ich zbiory zgadzaja sie z budowa geologiczna naszego Stanu. Tak jak rok temu, wyszlam stamtad z uczuciem, ze sama pochodzilabym do tej szkoly z Potworkami. :D Chociaz pewna rownowaga musi byc i nauczycielka hiszpanskiego Bi oraz angielskiego Kokusia zrobily na mnie srednie wrazenie, zas nauczyciel Bi od nauk socjalnych (nota bene jej wychowawca, ktorego ona uwielbia) wydal mi sie jakis taki... nijaki. ;) Kiedy wyjezdzalam, M. spal na kanapie pod koldra, ktora przytaszczyl z gory. Caly tydzien bylo pochmurno, a w srode zaczelo lekko mzyc. Nie narzekam, bo porzadnego deszczu nie bylo juz bardzo dlugo. Jesli pamietacie, na kempingu padalo, ale u nas w tym czasie bylo sucho. Trawa z przodu zaczela juz zolknac, bo nie mamy zraszaczy... W kazdym razie, bylo tylko 18 stopni, wiec przy takiej wilgoci zrobilo sie bardzo nieprzyjemnie. Dzieciaki mialy tego dnia trening, ale watpilam zeby malzonkowi chcialo sie wylazic spod cieplej koldry. I bardzo sie zdziwilam, bo kiedy wrocilam, zastalam Potworki z mokrymi wlosami. Jednak pojechali, choc M. oczekiwal oklaskow niczym bohater. :D

Czwartek powital nas deszczem. Mialo zaczac padac dopiero o 10 rano, ale kropilo juz kiedy wyszlam z Potworkami na autobus. Nie bylo zimno, tylko wilgoc przenikala na wskros, wiec stalo sie niezbyt przyjemnie, a autobus dojechal dopiero o 7:25. Po odjezdzie dzieciakow wrocilam, wstawilam pranie, przelozylam naczynia ze zlewu do zmywarki i czekalam, bo musialam jechac do weta po recepte dla Mayi, ale klinike otwierali dopiero o 9. Kiedy przyszla pora, zebralam sie, dojezdzam na rog mojej wlasnej ulicy, a tam... droga zablokowana! Maszyny pracuja az milo, a pan informuje mnie, ze musze poczekac 5-10 minut, bo akurat polozyli warstwe asfaltu i jest goracy. :O Niestety, mieszkamy na osiedlu ze slepymi uliczkami i zablokowali mi jedyny wyjazd. Nie chcialo mi sie sterczec tam na srodku ulicy, wiec zawrocilam i wrocilam do domu. Kurcze, stwierdzilam, ze sa niepowazni! A gdyby zdarzyl sie jakis nagly wypadek? Albo gdybym musiala byc gdzies na konkretna godzine, u lekarza czy na rozmowie o prace? A oni sobie droge blokuja na 10 minut... :O Z okna widze skrawki skrzyzowania, wiec po pol godzinie udalo mi sie dojrzec, ze jakies auto przepuscili. Szybko sama (ponownie) wyjechalam i tym razem udalo mi sie przejechac, zastanawialam sie tylko na jakim etapie beda kiedy za godzine wroce. Dojechalam, wzielam recepte i w doslownie minute wyruszylam spowrotem. Zupelnie bez sensu, szczegolnie ze za dwa tygodnie bede musiala przejechac ta sama trase, tylko z Maya. Jakby nie mogli tego zatwierdzic zdalnie... :/ Kiedy dojechalam na osiedle, wjazd byl zablokowany od drugiej strony. :O Na szczescie trafilam na koncowke blokady i po chwili moglam wjechac. Wspolczuje tym ludziom pracujacym przy kladzeniu nowej nawierzchni. Akurat polozyli swieza warstwe na drugiej polowie jezdni i nie dosc, ze nawet przy zamknietych oknach poczulam buchajace od niego goraco, to jeszcze smierdzialo tak, ze az sie zakrztusilam. I wez to wachaj calymi dniami... :O W domu wstawic zmywarke, dokonczyc obiad i niewiadomo kiedy minela reszta ranka i spora czesc popoludnia. Tuz przed przyjazdem Potworkow deszcz lunal porzadnie, ale wraz z nim nagle przyszedl jakis cieply front. Temperatura podskoczyla do 21 stopni i zrobilo sie duszno. Wszystkie okna zaparowaly, bo dom byl wychlodzony. Wlasnie zastanawialam sie czy nie wziac parasoli i nie pojsc na przystanek, ale w tym momencie miedzy krzakami dojrzalam sylwetki wracajacych z autobusu dzieciakow. Troche sie wiec spoznilam, choc Potworki i tak nie zalozyly chocby kapturow, a Nik przelazl przez mokry trawnik. Co prawda mial na stopach crocs'y, ale i tak zdolal pomoczyc skarpety. No ale deszcz im, jak widac, nie straszny. ;) Malzonek pojechal po pracy cos zalatwic, wiec wrocil pozniej, dzieciaki po obiedzie odrabialy lekcje, a ja jak zwykle cos tam dzialalam ze szmata. ;) Za oknem nadal padalo i M. zaczal cos niesmialo przebakiwac, ze wszystko go boli po silowni dzien wczesniej. Nie trzeba bylo byc detektywem, zeby domyslic sie, ze nie chce mu sie jechac z dzieciakami na basen. Co prawda mruknal cos, ze moga nie isc w ogole, ale nie ma tak dobrze. Dopiero co wrocili na plywanie i juz maja opuszczac dni? Jeszcze beda na bank wazniejsze dni i wydarzenia, kiedy beda mieli wymowke zeby nie jechac. Co bylo robic; zabralam ich ja.

Bi doplynela do scianki
 

Bylo zreszta calkiem spoko, bo akurat przestalo padac, wiec korzystajac z ciepla, pochodzilam po parkingu, a potem popatrzylam jak dzieciaki plywaja.

Nik jak zwykle pierwszy w swojej linii, a reszta gdzies daleko w tyle

Kiedy wrocilismy do domu, okazalo sie, ze M. juz spi. Dla nas tez pozostalo juz tylko zjesc kolacje i szykowac sie do snu. Bi poszla na gore bez poganiania z mojej strony, ale zamiast polozyc sie spac, usilowala najwyrazniej przeczytac jeszcze troche ksiazki. Efekt byl jak widac:

Zgasilam swiatlo, wyjelam jej z rak ksiazke, a ona ani drgnela


I wreszcie doczolgalismy sie do piatku. Rano jak zwykle dzieciaki na autobus, ktory ponownie dotarl dopiero o 7:25. Na szczescie bylo sucho i cieplo; nadal panowala duchota, ktora zaczela sie dzien wczesniej. Potworki pojechaly do szkoly, a ja wrocilam do chalupy, gdzie czekaly mnie tak ekscytujace zajecia jak rozladowywanie zmywarki, ponowne jej zaladowanie, wycieranie blatow, itd. ;) Pozniej zebralam sie i pojechalam na tygodniowe zakupy, bo niestety cos trzeba jesc. Po powrocie rozpakowac torby, po czym przeleciec odkurzaczem bezprzewodowym dol, bo choinka przed domem zrzuca takie malutkie igielki i cala mase nanosimy ciagle do domu. Umyc kuchenke, przejrzec oferty pracy i za moment do chalupy wracaly Potworki. Tego dnia M. mial po drodze kupic pizze, wiec obiad mialam z glowy. Za to na popoludnie zaprosila mnie na herbatke sasiadka. Malzonek wrocil wiec, zjedlismy, na moment usiadlam z nim pogadac, po czym pomaszerowalam kilka domow dalej, do sasiadow. Tam zawsze wesolo mija czas, bo to sympatyczni ludzie. Sasiad zawsze sie przylacza do naszych plotek, co troche mnie krepuje, ale ze ogolnie to poczciwy chlop, wiec nie przeszkadza az tak strasznie. ;) Zdziwilo mnie tylko, ze ich starsza corka nie chciala zeby Bi przyszla ze mna. Sasiadka nic nie wspominala o dzieciakach, wiec poszlam sama, choc Starsza sie dopytywala. Potem mama zdziwila sie, ze jestem bez dzieci, ale kiedy spytalam jej core czy mam napisac do Bi zeby do nas dolaczyla, odpowiedziala, ze nie trzeba. A wiem, ze akurat tym razem dziewczyny nie sa poklocone. Ponoc byla zmeczona, bo w szkole zapisala sie do klubu biegow przelajowych i praktycznie codziennie ma trening. A tego dnia wieczorem jechala jeszcze na taekwondo. Tak czy siak, spedzilam milo 1.5 godziny, po czym ucieklam, bo sasiedzi musieli szykowac sie do wyjscia z corkami. Wrocilam do wlasnej rodziny akurat na pore kolacji. Po chwili malzonek (ktory ma pracowac w weekend) poszedl spac, a ja oraz Potworki moglismy cieszyc sie wieczorem z tym cudownym, piatkowym uczuciem, ze mozemy siedziec ile chcemy, bo kolejnego dnia mozemy spac do woli. :D

Do poczytania!


czwartek, 19 września 2024

"Skrocilismy" sobie tydzien

Piatek, 13 wrzesnia zakonczyl sie zwyczajnie i bez wiekszych sensacji, chyba ze zaliczymy do nich kolejny przemarsz indykow przez nasz ogrod.

Tym razem 7; ciekawe gdzie dwie sie podzialy...
 

Ja z Kokusiem widzielismy indycze "panie" z przodu, a M. mowil ze z tylu przeszedl wielki, napuszony samiec, ale kiedy dojrzal malzonka, szybko schowal sie miedzy drzewa. Weszlam tez na strone z ocenami Potworkow, a tam Nik z angielskiego wpisane ma... D+. D!!! To cos jak nasza 2. Oczywiscie pytam panicza za co, ale "on nie wie". Cos mi gdzies mignelo w jakims mailu czy na stronie, ze mieli miec kartkowke z zasad pisania wielka litera. Pytam czy to z tej kartkowki. "No moze". Nosz kurna! Nik zawsze na bakier byl z interpunkcja, ale przypisywalam to glownie olewactwu. Teraz zastanawiam sie czy on faktycznie nie wie kiedy pisze sie z wielkiej litery? Tyle, ze to przeciez jest praktycznie intuicyjne... Dodatkowo zirytowalam sie, ze najwyrazniej sama musze patrzec, pilnowac i sprawdzac co Mlodszy ma zadawane i czego musi sie nauczyc. Bi rozpiescila mnie w zeszlym roku, bo sama miala wszystko ogarniete. A Nik, jak to Nik, nic go nie obchodzi i niczym sie nie przejmuje. Choc po mojej reprymendzie przyszedl potem przeprosic. Powiedzialam mu, ze nie musi przepraszac, bo ja nie gniewam sie, ze dostal to nieszczesne D, tylko ze wiem, ze stac go na duzo wiecej, a dodatkowo chce zeby sprawdzal co ma pozadawane i uczyl sie jesli trzeba. Bo Kokusiowi przypominam kilka razy w ciagu wieczora, zeby sprawdzil, zeby odrobil lekcje wczesniej, to on na wszystko ma czas, a za prace domowa nieraz bierze sie w koncu o... 21. :O

Przed pojsciem spac wypuscilam Maye na siusiu, a za psiurem z domu wylecial kot. Machnelam reka, bo stwierdzilam, ze najwyzej wpusci ja nad ranem M. Mialo byc 15 stopni, bylo sucho, wiec niech sobie lazi. Okazalo sie jednak, ze tym razem Oreo poszla na calosc i zignorowala wolanie pancia o 3. Malzonek nawolywal to z jednej, to z drugiej strony; obudzil mnie, obudzil Bi, a kota wcielo. Powiedzial mi pozniej, ze tym razem byl niemal pewnien, ze cos ja zjadlo. ;) Rano przekonalismy sie jednak, ze kiciul niestety zyje i ma sie dobrze, a kiedy Bi (jako pierwsza) zeszla na dol, juz miauczal pod drzwiami. Malzonek pracowal, niemal jak zwykle, ale Potworki oraz ja korzystalismy z weekendu i spalismy do wypeku. Chociaz poranne wstawanie do szkoly tez widze wchodzi w krew, bo Nik sam z siebie obudzil sie przed 10. :D

Chcialam zrobic mu fote jak spal, bo glowe mial wetknieta niemal pod poduszke, ale w tym momencie sie zbudzil :D
 

Ranek byl leniwy, spokojny i z rozkosza uswiadomilam sobie, ze tego dnia zaczynal sie rok szkolny w Polskiej Szkole, a nas tam nie musialo byc. :D Poniewaz wstalismy pozno, wiec lenistwo tez dosc szybko sie skonczylo, bo Potworki i ja mielismy plany. Umowilam sie ze znajoma, ze spotkamy sie nad jeziorem. Nasze dziewczyny chodza razem do szkoly i sie lubia, wiec mialy siebie, a dla Kokusia wzielam jego kolege. Na szczescie mogl, co teraz nie jest juz takie oczywiste, z racji ze zaczely sie wszelakie jesienne sporty. Chlopaki stwierdzili, ze nie biora strojow, bo woda bedzie pewnie zimna. Probowalam przekonac, ze nie powinna byc zla bo w dzien nadal sa upaly, a poza tym mialo byc bardzo goraco i mogliby sie schlodzic. No ale, kolega Nika uparl sie, ze nie bierze, wiec Mlodszy solidarnie tez zrezygnowal. Zanim wyjechalismy, do domu zdazyl dojechac M. i z miejsca wzial sie za naprawe roweru Kokusia. Kupil nowa detke, ale nie byl pewien co z opona, no i czy uda mu sie ja pozniej zalozyc na felge. Ja z mlodzieza pojechalam, rozlozylismy sie na plazy (tym razem bylo sporo wiecej ludzi, choc tez duzo mniej niz latem), chlopcy pobiegli grac w kosza, a Bi prosto do wody. Znajoma z corka miala byc tam wczesniej od nas, a dojechala prawie pol godziny pozniej. Na szczescie dojechaly, bo Bi pisala po drodze do kolezanki, ze jedziemy, ja napisalam do jej mamy kiedy dojechalismy, ale nie bylo odzewu. Zastanawialam sie juz, czy cos im wypadlo, ale wreszcie dotarly. Bylo niemozliwie goraco. Termometr w domu pokazal pozniej 28 stopni, ale jest w cieniu, wiec w sloncu musialo byc grubo ponad 30. Najgorzej, ze praktycznie nie bylo wiatru, wiec czlowiek sie kisil, bo przy okazji podskoczyla tez wilgotnosc powietrza. Cieszylam sie, ze przezornie wzielam slomkowy kapelusz, bo moglam chociaz na twarz i ramiona rzucic troche cienia... Chlopaki w drodze powrotniej przyznali, ze zaluja ze nie wzieli strojow.

Po lewej chlopcy brodza przy brzegu, a te kropki w wodzie, to dziewczyny
 

Co prawda obaj mieli szybko-schnace poliestrowe spodenki i poradzilam zeby w przebieralni zdjeli majty, zalozyli spowrotem szorty i wykapali sie w nich, bo taki material wyschnie im w pol godziny. Kolega byl sklonny, ale moj syn oswiadczyl, ze to obrzydliwe i dziekuje. :D Ostatecznie spedzili dwie godziny grajac w kosza, biegajac po placu zabaw, a w wodzie zamoczyli tylko nogi. Wchodzili jak najglebiej, zadzierajac spodnie do gory, ale wiadomo ze to nie to samo, choc troche ochlody pewnie dalo. ;) Nik potem byl tak spocony jakby wyszedl spod prysznica, ale coz, nie chcial sie zamoczyc, to jego problem. Dziewczyny za to przez dwie godziny praktycznie z wody nie wychodzily.

Dopiero pod koniec wyszly (pewnie w koncu zmarzly ;P), pochodzily po terenie, a potem zasiadly na kocu plotkujac
 

Nawet moja znajoma poszla poplywac. Sama pewnie tez bym sie zamoczyla, ale ze mialam "te" dni, to pozostalo mi lezenie na kocu i liczenie kropli potu splywajacych po plecach. :D W koncu dobijalismy do godziny 15, wiec zgarnalem moja czesc mlodziezy, pozegnalam sie ze znajoma i ruszylismy w droge powrotna.

Chlopakow jak zwykle zgarnialam spod kosza
 

Musialam najpierw odwiezc kolege Kokusia, a potem w koncu dojechalismy do domu, gdzie okazalo sie, ze naprawa roweru Nika zakonczyla sie sukcesem. Co ciekawe, mimo przebitej detki, dziur w oponie nie udalo sie M. znalezc. Najwazniejsze jednak, ze jednoslad syna znow jest funkcjonalny. ;) Szybko odgrzalam dzieciakom po plasterku pizzy pozostalej z poprzedniego dnia, zjedli, przebrali sie i popedzilismy do kosciola. Zalowalam, ze za malo czasu bylo zeby Mlodszy wzial prysznic, bo tak przetluszczonych wlosow to dawno nie mial. ;) Po powrocie zrobil sie juz wieczor, wiec troche pogralam z Kokusiem w kosza, troche posiedzielismy na tarasie albo z przodu i sobota dobiegla konca. Mialam tego dnia upiec szarlotke, bo kilka jablek zaczynalo juz sie lekko marszczyc, ale nie za bardzo mi sie chcialo. Zwykle robie szybki placek z jablkami, ale mialam duzo wiecej jablek, ktore trzeba bylo zutylizowac. Szarlotka jest jednak duzo bardziej pracochlonna, bo i zagniesc ciasto i obrac i zetrzec jablka... W koncu, jak na leniwa babe przystalo, do zagniecenia ciasta wykorzystalam mikser. Zreszta, po to ma specjalna koncowke. ;) Teraz sobie mysle, ze stary przeciez tez ja mial, a ja tyle lat zagniatalam ciasto rekoma, gdzie moglam wykorzystac maszyne... Tym razem pozwolilam mikserowi wykonac robote za mnie. Potem obralam jablka, ale na tym zakonczylam robote. ;)

W niedziele rano M. ponownie pracowal, a Potworki i ja moglismy pospac. Nie pozwolilam sobie jednak za dlugo sie wylegiwac, bo chcialam dokonczyc szarlotke przed przyjazdem taty. Wstalam wiec o nieco bardziej "rozsadnej" porze i po sniadaniu zabralam sie za ciacho. Starlam obrane jablka, wylozylam forme ciastem (ktore mialo sie chlodzic pol godziny, a chlodzilo cala noc :D), na to wrzucilam jablka, przykrylam druga polowa ciasta i do piekarnika! Poniewaz owoce wymieszalam z cynamonem, zapach w domu naprawde przywolywal na mysl jesien, choc do kalendarzowej mielismy jeszcze kilka dni. ;)

Polowa zniknela w kilka godzin ;)
 

Na szczescie, zgodnie z planem, szarlotka upiekla sie przed przyjazdem dziadka, choc byla nadal goraca i nie dala sie latwo kroic. Wkrotce po przyjezdzie tescia, do domu dotarl tez malzonek. Najpierw zabral sie za jakas swoja robote, ale po odjezdzie mojego taty, polozyl sie na kanapie. Niby na chwile, mielismy potem pojsc na spacer, itd., tymczasem zasnal kamiennym snem i obudzil sie dopiero kiedy o 19 zaczelam zapalac swiatla w domu, bo za oknem zapadal zmrok. To tyle ze spaceru i rodzinnego czasu w ogole. ;) Ze swiezego powietrza, postalam z kawa na tarasie, obserwujac Oreo, ktora czaila sie na plocie u sasiadow, probujac cos upolowac.

Na poczatku pollezala na dwoch slupkach, ktore nie sa nawet na tej samej wysokosci; ze tez jej tak wygodnie...
 

Ogolnie to slaby z niej lowca, bo od dluzszego czasu znow nie przyniosla zadnej "zwierzyny". :) Oczywiscie na wieczor Potworkom przypomnialo sie, ze maja prace domowa... W ogole to nie rozumiem sensu zadawania jej na weekend. Do gimnazjum lekcje nigdy nie byly zadawane na sobote i niedziele. W zeszlym roku mam wrazenie, ze Bi miala prace domowa na weekend tylko kiedy byl to jakis dluzszy projekt, na ktory mieli kilka dni, a panna po prostu nie skoczyla go wczesniej. W tym roku jednak widze, ze weekendowa praca domowa to juz rutyna i trzeba sie do niej przyzwyczaic. Oczywiscie najfajniej by bylo zeby Potworki odrabialy ja w piatki i mialy spokoj, ale widze, ze jak matka tego nie przypilnuje, to oni na pewno nie beda pamietac, a juz na pewno nie Nik. :/ W kazdym razie odrobili co trzeba, wszyscy po kolei ruszyli pod prysznic i pora byla szykowac sie na kolejny tydzien kieratu.

Groszek, ktory Bi posadzila w donicy o wiele za pozno i ktory nagminnie zapomina podlewac, urosl na raptem kilkanascie cm, ale postanowil wypuscic dwa straczki ;)
 

A kiedy sie kladlam, corke zastalam blogo spiaca przy zapalonym swietle i otwartej ksiazce. ;)

Spiaca krolewna #1

W poniedzialek oczywiscie wczesna pobudka i wyprawic mlodziez do szkoly. Kiedy jeszcze dolegiwalam w lozku, przyszla sie pomiziac Oreo. Szkoda tylko, ze tak sie lasila i obcierala, ze nie dalam rady pstryknac jej jakiegos sensownego zdjecia. ;)

Takie to potrafi byc slodkie, ze az chcialoby sie wysciskac, choc kot wtedy pewnie wyrywalby sie wszystkimi pazurami ;)
 

Po odjezdzie dzieciakow wrocic do domu, wstawic zmywarke, posprzatac poweekendowy chaos, itd. Obowiazkowo tez zasiasc do przegladania ofert o prace. Na obiad dojadalismy resztki tego, co paletalo sie po lodowce, wiec przynajmniej z tym byly luzy. Wrocily do domu Potworki, zjadly i jakims cudem zabraly sie od razu za lekcje. Malzonek przepadl, bo po pracy pojechal kupic bagaznik na rowery, ktory mozna doczepic do przyczepy. Do starej mozna bylo wstawic 4 rowery i w miescily sie tak, ze wystarczylo oblozyc jakimis szmatami i sie nie obijaly. W tej przyczepie niby mamy lepiej, bo dolne lozko pietrowe podnosi sie do gory i na jego miejscu tworzy sie spory schowek. Okazalo sie jednak, ze wchodza do niego tylko dwa mniejsze rowery. Pozostale wsadzilismy ostatnio do przyczepy obok kanapy, ale bardzo ciezko bylo nimi manewrowac zeby o siebie nie haczyly. Po dojechaniu na miejsce przekonalismy sie, ze obsunely sie i M. mocno sie naszamotal zeby je wyciagnac bez urwania ktorejs szprychy czy obdarcia kanapy lub boku jadalni. Po tym jednym razie oznajmil, ze koniec wozenia rowerow w przyczepie. Coz, mi to nawet na reke, bo i na kempingu i potem w domu, musialam czekac az malzonek wyjmie rowery zanim moglam wejsc do srodka i cokolwiek zrobic... Pozostalo jednak pytanie jak je przewiezc. Jeszcze rok temu M. wozil rowery na pace. Na klape mial taki specjalny pokrowiec z zaczepami. Mnie sie to rozwiazanie bardzo podobalo, bo rowery nie byly wcisniete nigdzie gdzie przeszkadzaly i zdjecie ich zabieralo doslownie minute. Tu jednak malzonek sie irytowal, bo pokrowiec zaslanial mu kamere, wiec zeby wycofac przyczepa pod dom, musial albo najpierw zdjac rowery (a auto z przyczepa blokowaly w tym czasie pol ulicy), albo musialam stac i pokazywac mu jak ma krecic zeby trafic na podest. Teraz w koncu stwierdzil, ze skoro dwa rowery upychamy w schowku, to na dwa kupi bagaznik i beda jezdzic zahaczone o tyl przyczepy. Malzonek zadowolony, ja za to nieco sceptyczna, bo kiedys mielismy tez bagaznik na rowery (choc o zupelnie innej konstrukcji), tylko od razu na 4 i podczas jazdy wszystko tak sie bujalo i podskakiwalo, ze balismy sie, ze w drodze odpadnie. Widzielismy zreszta kilka razy takie urwane bagazniki i rozwalone rowery na poboczu, wiec wcale nas nie ponosila wyobraznia... W kazdym razie M. wrocil dopiero o 17 do domu. Pierwsze co to oczywiscie sprawdzil czy bagaznik pasuje, czy rowery sie zmieszcza, itd. Potem wreszcie cos zjadl, klapnal na kanape i stwierdzil, ze nigdzie juz mu sie nie chce ruszac. Hmmm... Problem tylko w tym, ze tego dnia Potworki mialy wrocic na treningi plywackie. :O A malzonek od paru dni powtarzal w kolko, ze nie moze sie juz doczekac powrotu na silownie. Wspominal nawet, ze wroci sam wczesniej, ale... mu sie odechcialo. ;) Oczywiscie rozumialam poniekad, ze po calym dniu poza domem nie ma ochoty juz nigdzie jezdzic, wiec spytalam czy chce zebym pojechala z Potworkami ja. W myslach bylam zirytowana, bo tyle bylo gadania jak to on czeka na powrot, a jak przyszlo co do czego, to prosze, od razu pierwszego dnia wymowka. ;) Poza tym planowalam w czasie ich nieobecnosci podlac ogrod i zrobic sobie pedicure. I tyle zrobilam... W dodatku M. powiedzial, ze moze faktycznie bym z nimi pojechala, kiedy zostalo 10 minut do wyjscia. Popedzilam zeby sie przebrac i chociaz "oko" umalowac i wypadlam z domu w takim tempie, ze zapomnialam ksiazki. Mocno sie wiec tam wynudzilam przez godzine, ale przynajmniej popatrzylam jak Potworniccy radza sobie po przerwie.

Jak widac, styl motylkowy ;)
 

W ich grupie przybylo kilkoro dzieciakow i cale szczescie. Moze jeszcze ta druzyna troche przetrwa. Podobno zatrudnili nowego glownego trenera, ale go nie widzialam. Nik byl najszybszy w swojej linii i stwierdzil, ze wlasciwie to nie odczul przerwy. Bi w swojej linii byla druga, ale w sumie to nie widzialam zeby starala sie plynac jakos wyjatkowo szybko.

A tu Bi; tym samym stylem
 

Najwazniejsze, ze Starsza ma nadal kolezanke, a Nik w ogole chyba trzech kolegow, wiec po marudzeniu ze nie chca jechac, ostatecznie dobrze sie bawili. :) Wrocilismy do domu, szybka kolacja i zagonic mlodziez do lozek. A kiedy w koncu sama poszlam na gore, drugi wieczor pod rzad znalazlam Starsza spiaca przy zapalonym swietle. ;)

Spiaca krolewna #2

Wtorek to ponownie wczesna pobudka i tym razem bylam kompletnie nieprzytomna. Cos zreszta musialo byc w powietrzu, bo Nika tez nie moglam dobudzic. Zwykle tylko poglaszcze go po ramieniu, polglosem zawolam jego imie i zrywa sie jak oparzony. Tego dnia musialam nim az lekko potrzasnac, bo spal jak zabity. ;) Dzieciarnia pojechala do szkoly na testy i quizzy (serio, rok szkolny dopiero co sie zaczal, a nauczyciele juz szaleja), a ja do domu. Dzien zlecial szybko, jak zwykle na ogarnianiu tego i owego oraz szukaniu pracy. Szczerze, to zaczynam juz rzygac na mysl o przegladaniu ogloszen... :/ W koncu wrocily Potworki. We wtorki nigdy nie jezdzili na treningi i nie zamierzali zaczynac, mieli wiec popoludnie do dyspozycji. Bi ostatnio zrobila przeglad wlasnej garderoby, a ze nabiera coraz bardziej "kobiecych" ksztaltow, to wiekszosc spodni zrobila jej sie za mala w tylku. ;) Kokusia przymusilam do przejrzenia ciuchow ja, przy czym u niego okazalo sie, ze niemal wszystkie portki pasuja w pasie, ale sa nad kostke. :D Zostaly mu 4 pary, wiec trzeba dziecko wyposazyc zanim przyjda zimne dni. Poki co, w dzien mamy grubo ponad 20 stopni, wiec oboje nadal chodza w krotkich spodenkach. Starsza juz od dluzszego czasu dopytuje kiedy pojedziemy na zakupy ciuchowe. Typowa kobieta! :D Moj malutki syneczek za to zlamal mi serce, bo oznamil, ze on teraz tez bedzie jezdzil ze mna na ciuchy, bo te ktore dla niego wybieram, so zbyt dziecinne. :O Jeszcze na wiosne nakupowalam mu bluzek i spodenek i bylo dobrze, a teraz nagle dziecko mi dorasta... W kazdym razie, najpierw pojechalismy na rowerach do biblioteki, bo Mlodszy chcial wypozyczyc jakas gre, a ja musialam oddac ksiazke. 

Nik pojechal na rowerze M., a potem szamotal sie, bo ogromne kolo nie chcialo wejsc w stojak ;)

Tu jednak obrocilismy w doslownie 20 minut. Potem szybko siusiu i pojechalismy juz do sklepu z ciuchami. Bi ruszyla dziarsko miedzy polki i po chwili przyszla z nareczem spodni. Kilka par odrzucilysmy od razu, bo albo byly wyraznie za dlugie, albo za waskie, ale ostatecznie zostalo jej 10 par do przymierzenia. Niestety, panna bedzie miala problem z kupnem portek. Ja zawsze sie wkurzalam, bo mialam plaski tylek i wiekszosc spodni lezala na mnie fatalnie. Bi za to ma okragle i pokazne 4 litery, ale do tego niestety nie jest wysoka, wiec sporo portek, jesli pasuja w tylku, jest za dluga. Na koniec, z 10 par, zostaly jej... trzy. :O Z paniczem Nikiem mialam za to taki problem, ze zanim zdolalam przejrzec jedna sekcje sklepu i wybrac potencjalne spodnie, on juz przepadal miedzy regalami. Co chwila musialam go szukac i w koncu ostro go opierniczylam, bo komu tu zalezy na nowych spodniach, mnie czy jemu?! Okazalo sie przy tym, ze moje dziecko toleruje bardzo ograniczona palete kolorystyczna. Portki moga byc czarne, kremowe lub szare i to jasno szare, bo ciemno - szary jest "be". Granatowe lub brazowe absolutnie odpadaja. :O O dzinsach nie ma mowy, chyba ze do kosciola... W szoku tez bylam, bo spodnie musialam mu szukac na 14 lat. Te na 12, w kolorach ktore mu pasowaly, okazaly sie krotkawe, albo na styk, wiec wiadomo, ze za 2-3 miesiace beda za krotkie. :O W ten sposob Mlodszy wrocil z dwiema parami portek i czeka nas jazda do innego sklepu, ale to juz kiedys. Tego dnia trzeba bylo wracac do chalupy, bo Potworki nie zaczely nawet odrabiac lekcji. Tyle, ze obok sklepu jest ta nieszczesna ciastkarnia, o ktorej juz kiedys pisalam - Crumbl Cookies

Pieknie wygladaja, ale to przereklamowana drozyzna ;)

Dzieciaki blagaly, a ze bylam tam kiedys z Bi tylko raz, to machnelam reka, ze ok. Kolejne $10 nie moje, za dwa ciasteczka. :O Potem juz popedzilismy do chalupy, dzieciaki szybko odrabiac lekcje, kolacja i po chwili czas do lozek.

W nocy jakos slabo spalam, wybudzalam sie co chwila, wiec w srode rano bylam nieprzytomna. Rano tradycyjnie pomoc dzieciakom wybrac sie do szkoly. Tego dnia wszystko szlo mi jakos opornie, wiec gdzie zwykle mam kilka minut "zapasu" po przygotowaniu wszystkiego, umyciu sie i ubraniu, tak tym razem ubieram sie, spogladam na zegarek, a tam musimy juz wychodzic. Krzyknelam do dzieciakow zeby sie zbierali (kurcze, no beze mnie nawet czasu nie pilnuja...) i popedzilam na dol. Wiadomo, ze jak juz czas napiety, to Nik musial sobie wybrac buty, ktore nie tylko byly w piwnicy, ale tez ciezko sie je zaklada i wiaze... Jak juz ogarnal obuwie, to stwierdzil, ze chce zalozyc nowa bluze. Nowa, a wiec nadal z metkami i naklejkami. No to pedem odcinac i odrywac to wszystko. Stalam juz i nerwowo przytupywalam. Na szczescie autobus przyjechal dopiero o 7:25, wiec zdazyli i nawet musieli chwilke poczekac. Ja ogarnelam naczynia w zlewie, wstawilam zmywarke, po czym zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog u gory. Potem mialam chwilke na relaks i musialam sie brac za obiad. Wymyslilam sobie kotlety z piersi kurczaka, ale dopiero kiedy je rozmrozilam i rozpakowalam, dotarlo do mnie ile tego mam. Piersi ogromne, podwojne i jakies grube mutanty. Musialam je poprzekrajac wzdluz, a po utluczeniu wyszedl stos kotletow wielkosci patelni kazdy. :D Smazenie zajelo mi wiec wieki, a 3/4 z tego co zrobilam, bede chyba musiala zamrozic. Poczatkowo planowalam zrobic do nich pure, ale po tym smazeniu stwierdzilam, ze juz mi sie odechcialo i po prostu upieklam mlode ziemniaki w air fryerze. ;) Wrocily Potworki i o dziwo nikt nie jeczal, ze nie pasuje mu obiad. To u nas naprawde rzadkosc. Nik zarobil sobie C- z testu z matematyki, choc stwierdzil, ze po prostu zbytnio wszystko analizowal i porobil glupie bledy. Kiedy dostal test do poprawienia (hamerykancka szkola naprawde uczniow rozpieszcza :D), wszystkie obliczenia wyszly mu juz poprawnie. Nie wiem jednak, czy zmieni to ocene. Sprawdzilam i z pracy domowych ma same A+, wiec faktycznie wie jak obliczac ulamki, tylko na tescie sie zestresowal... Podobno w przyszlym tygodniu ma poprawiac ten test z angielskiego, z ktorego dostal to nieszczesne D. ;) No lepiej zeby to poprawil, bo wiem, ze stac go na duzo wiecej... Za to Bi dostala A+ z pierwszej klasowki z matmy, wiec przeniesienie jej z zaawansowanej na zwykla, bylo chyba dobra decyzja. Do domu wrocil M., ale nie na dlugo. Odezwali sie do niego ponownie z salonu przyczep na Florydzie, ze probuja ja zarejstrowac u nas, ale nasz Stan wymaga zeby zweryfikowac numer VIN przyczepy, zeby upewnic sie, ze nie jest kradziona. Zdawalismy sobie sprawe z takiego wymogu, bo robilismy taka weryfikacje kupujac dwie poprzednie. Tyle ze wtedy kupno bylo od prywatnych osob, teraz jednak kupilismy przyczepe z salonu i nie wierze, ze oni tego juz nie sprawdzili u siebie! Ale nie, nasz glupi Stan wymaga, ze takie sprawdzenie musi sie odbyc tutaj! :O Zwariowac mozna. W kazdym razie, malzonek pojechal do firmy, ktora to sprawdza, a potem przejechac sie na autostrade, zeby zobaczyc jak sprawuje sie nowy hak. Jak pojechal o 15:45, tak wrocil o... 18. :O Wiedzialam juz, ze nie ma szans zeby zabral Potworki na trening, bo nawet nie mial czasu zjesc. Zebralam sie wiec szybko ja, no ale to juz drugi raz kiedy musze sie zbierac na ostatnia chwile, mimo ze M. zapewnial, ze "tym razem" juz na pewno pojedzie on. Taaa... Nie zebym miala problem z zabraniem dzieciakow; w koncu tyle lat sama to ogarnialam. Teraz jednak, odkad basen przejal malzonek, chcialabym byc troche wczesniej uprzedzona, ze on nie da rady...

Akurat oboje odbili sie od scianki jednoczesnie, do stylu grzbietowego
 

Coz... popatrzylam jak dzieciaki trenuja i staralam sie sama pomaszerowac po budynku. Nie jestem tam zapisana na silownie, ale zastanawiam sie czy ktos by zauwazyl gdybym wlazla na ktorys rowerek czy bieznie i pocwiczyla? :D Po treningu wrocilismy do chalupy, kolacja i zaraz do lozek. Teraz jak wrocil basen, to dni beda w ogole smigac.

Nie wiem co sie dzieje, ze ostatnio zle sypiam, ale ponownie mialam ciezka noc i w czwartek nie moglam sie dobudzic. Dzieciaki zreszta tez sie slimaczyly i kiedy przez okno dojrzalam sasiadke idaca na przystanek, ja sie jeszcze ubieralam, a Nik myl zeby. Predko zaczelam ich poganiac, ale tu z kolei zwolnila Bi. Chodzila w kolko szukajac czegos, a kiedy fuknelam zeby sie pospieszyla, oburzyla sie, ze ja poganiam kiedy ona sie szykuje najszybciej jak moze. ;) W koncu dzieciaki odjechaly, bez entuzjazmu, ale pocieszajac sie, ze szykuje im sie krotszy dzien. Nauczyciele mieli po poludniu szkolenia, wiec mlodziez konczyla wczesniej. Nasze middle school, przy planowym skroceniu lekcji, konczy juz o 12:15. Wrocilam do chalupy i jak codzien, zaczelam porzadki po poprzednim wieczorze oraz sniadaniu. Pozniej zebrac sie i na zakupy, bo w tym tygodniu musialam zrobic je w czwartek, ale dlaczego, to za moment. ;) Poniewaz dzieciaki mialy dojechac do domu niedlugo po mnie, wiec z supermarketu pojechalam jeszcze po bubble tea. Tym razem nawet Nik wybral wlasnie "herbatke", ale taka klasyczna, ktora zwykle pijam ja, tyle ze biore z 50% cukru. Dla niego wzielam pelna zawartosc slodyczy, a Bi wybrala wersje z cukrem brazowym. Nik niestety nie lubi tapioki, a nie bylo mozliwosci zeby wybrac bez niej, bo to taki standardowy przepis. Stwierdzil jednak, ze najwyzej kulki sobie wylowi. ;)

 

Zastanawialam sie jak doniose trzy kubki do auta bez upuszczenia ktoregos, ale na szczescie dostalam taki praktyczny koszyczek

Wrocilam do chalupy i tak jak ostatnio przy skroconych lekcjach, ledwie rozpakowalam zakupy, a dojechala mlodziez. Po kilku lagodniejszych dniach ze sporym zachmurzeniem, w czwartek znow mielismy pelne slonce i 27 stopni. Nawet wiatr byl cieply i odczuwalna temperatura byla sporo wyzsza. Tymczasem Nik przyjechal do domu nadal ubrany w polarowa bluze. Nie wiem jak on sie w autobusie nie roztopil. :O Tak jak planowal, przepuscil sobie napoj przez sitko, a tapioke oddal siostrze. ;) Dzieciaki cieszyly sie dluzszym popoludniem, a ja zaczelam sie przygotowywac. Do czego? 

A do kempingu! :D

Tak nas ostatnio naszlo, zeby jeszcze zanim tymczasowa rejestracja straci waznosc (25-ego), gdzies pojechac. Takie pozegnanie kaledarzowego lata. ;) Teraz zaluje troche, ze nie wybralismy poprzedniego weekendu, bo mielismy prawdziwie letnia pogode. Za tym weekendem jednak przemawialo to, ze dzieciaki mialy miec skrocone lekcje w piatek i tak jak ostatnio, chcielismy zrobic im dzien wolny od szkoly, szczegolnie, ze wracamy juz w niedziele. Tymczasem pogoda postanowila sprawic nam psikusa i od piatku ma sie ochlodzic do okolo 20 stopni, a na dodatek prognozy pokazuja przelotne deszcze, to na piatek, to na sobote, to na obydwa dni. Stwierdzilismy jednak, ze zaryzykujemy. ;)

W kazdym razie, popoludnie minelo mi na pakowaniu ciuchow, tego z jedzenia co nie wymagalo lodowki oraz pilek, rolek i wszelkich innych gier. Oczywiscie jak mialam zajecie, to co chwila przerywaly mi... telefony. Patrze - szkola. Gdyby nie to, ze dzieciaki byly juz w domu, zeszlabym na zawal. ;) Dzwonil wychowawca Bi. Przypomnialo mi sie, ze wyslal maila, zeby uprzedzic ze bedzie dzwonil, ale w przyszlym tygodniu! Tymczasem zadzwonil juz teraz. Rozmowa nie byla o niczym konkretnym - ot, jak Starszej podoba sie VIII klasa, czy mam jakies uwagi, pytania, rekomendacje? Sam od siebie dodal, ze Bi zdaje sie miec sporo kolezanek i dobrze sie odnajdywac. Zaprosil na spotkanie organizacyjne za tydzien i tyle. :) Powtorzylam rozmowe corce i wzielam sie ponownie za kurs dom - przyczepa, kiedy pol godziny pozniej, znow telefon i ponownie "szkola" na wyswietlaczu! :O Pomyslalam, ze facet zapomnial mi czegos powiedziec, tymczasem - niespodzianka! Dzwonil wychowawca Kokusia tym razem! :D I znow to samo pitu-pitu, ze Mlodszy wesoly i pelen energii oraz zaproszenie na spotkanie w szkole... Kiedy telefon zadzwonil po raz trzeci az zazgrzytalam zebami, ale tym razem to byl zwykly spam. ;) Wrocil z roboty M. i rowniez zaczal pakowac swoja dzialke, a ja w tym czasie zabralam sie za... bezy. Po pieczeniu szarlotki zostaly mi bialka, ktore juz mialam wylac, ale stwierdzilam, ze moze je jednak wykorzystam. I dobrze, ze to zrobilam, bo choc bezy sa mi normalnie obojetne, to wyszly pyszne!

Mini beziki

W miedzyczasie przyszla pora na trening dzieciakow i choc Bi stekala, ze przy skroconych lekcjach wolalalby poleniuchowac, pojechali bez wiekszych protestow. Tym razem, w koncu z ojcem. Kiedy odjechali zabralam sie z kolei za chlebek bananowy. I przydalo sie cos slodkiego na wyjazd i mialam juz kilka podejrzanie wygladajacych bananow. ;) Reszta wrocila, M. wymordowany, a dzieciaki zadowolone bo mieli pozegnanie jednej z trenerek i babeczki. Pozniej juz kolacja i do spania. Na szczescie dla mnie oraz dzieciakow, dluzszego. :)

No to trzymamy kciuki za pogode i ruszamy ku ostatniej juz w tym roku, przygodzie! :)

piątek, 13 września 2024

Wrzesniowe nudy

Piatek, 6 wrzesnia zaczal sie oczywiscie "za" wczesnie. Wyprawilam Potworki do szkoly, popilnowalam z daleka przystanku, po czym wrocilam do domu, ogarnelam to i owo i przyszla pora jechac na cotygodniowe zakupy. Przynajmniej tym razem musialam zaliczyc tylko jeden supermarket. ;) Wrocilam do chalupy, rozpakowalam wszystko, dokonczylam obiad i siadlam do szukania pracy, jeeej. :/ Wrocily ze szkoly Potworki, cieszac sie weekendem, zjedli i zaraz wyjezdzalam z nimi z domu. Mielismy piekne slonce i 26 stopni, a ze byl piatek, wiec wpadlam na pomysl zeby moze w koncu zaliczyc jezioro, nad ktore wybieramy sie od powrotu z Polski. ;) Dzien wczesniej napisalam do mamy kolegi Kokusia oraz kolezanki (sasiadki) Bi czy rowniez chcieliby pojechac. Oboje dostali pozwolenie na wypad z nami, wiec wszyscy zadowoleni... Niestety, zaraz po powrocie dzieciakow ze szkoly, dostalam smsa od sasiadki, ze jej corka akurat dostala po raz pierwszy "te" dni i czuje sie tak sobie, wiec nie da rade jechac. Pech, ale wiadomo, teraz te panny sa w takim wieku, ze miesiaczki dostaja jedna po drugiej i w dodatku umawiajac sie, trzeba brac pod uwage ze zawsze ktoras moze miec swoje dni. :D Bi spuscila nos na kwinte i powiedzialam jej, ze moze zostac w domu, ale wybitnie miala ochote pochlapac sie w wodzie, bo jednak pojechala. Podjechalismy po kumpla Kokusia i dojechalismy do klubu. Przyznaje, ze liczylam, ze teraz, po sezonie, kiedy plaza jest juz oficjalnie zamknieta (choc na wlasna odpowiedzialnosc mozna z niej korzystac) nie beda kasowac za wjazd. Niestety sie przeliczylam. :/ Dzieciaki byly mocno rozczarowane, bo nie ma juz pomostow z ktorych mozna skakac, nie ma wypozyczania desek czy kajakow i nie ma nawet budy z zarciem! :D Jest tylko jezioro, ale tu zalamalam sie ja, bo choc czesc plazowa wyraznie nadal wyrownuja i oczyszczaja, to wody juz nie. Przy brzegu bylo tak nas*ane przez gesi, ze miejscami czlowiek brzydzil sie wejsc do tej wody. :/ Po ostatnich duzo chlodniejszych nocach, jezioro wyraznie sie ochlodzilo w porownaniu z poczatkiem sierpnia, ale i tak bylo duzo cieplejsze niz w oceanie na minionym kempingu, wiec Potworki, po pierwszym "o fuuuj" na widok ptasich odchodow, zaczely sie wesolo chlapac. Myslalam, ze kolega Kokusia bedzie mial opory, ale jego rodzice chyba juz "zamkneli" ich przydomowy basen, wiec uznal, ze z braku laku, dobry kit. :D

 

Po prawej chlopaki, a po lewej Bi na telefonie. Widzicie te pustke?!

Na plazy bylo niemal pusciutko, co zdziwilo mnie, bo pogode mielismy piekna; typowe cieple babie lato. No i byl piatek. Nie wiem, moze dlatego ze przyzwyczajona jestem z Polski do "dzikich" plazy, a Hamerykanie jednak wola jak czuwaja ratownicy? Ani jednak chlopcy, ani Bi nie wchodzili zbyt gleboko, wiec zerkalam na nich, ale bez stresu. Zreszta, chlopaki dosc szybko porzucili wode i pobiegli grac w kosza, a dla chwilowego "odpoczynku" szaleli na placu zabaw. 

Nie widac, ale grali na boso, bo buty sa przereklamowane ;)

Starsza, z braku towarzystwa, zadzwonila do kolezanki i przegadala z nia niemal 1.5 godziny. :O Caly czas brodzac w wodzie. Dobrze, ze telefonu nie upuscila. :D W koncu jednak minely prawie dwie godziny, Bi marudzila ze jej sie nudzi i kiedy jedziemy, zebralam wiec Nika i jego kolege i wrocilismy. Wieczor uwazam jednak za calkiem udany, bo i Mlodszy spotkal sie z kumplem, z ktorym rozdzielili go w szkole i wyciagnelam Potworki na swieze powietrze, daleko od elektroniki.

W sobote w koncu moglam z dzieciakami pospac (M. niestety pracowal), z czego skorzystala nawet Bi. Wstala dopiero o 9, co dla niej jest niezlym wyczynem. Nik wiadomo, zwlokl sie grubo po 10. ;) Nie mielismy na ten dzien zadnych konkretnych planow, a wlasciwie nikt poza Bi. Panna bowiem umowila sie znow z kolezankami na lazenie po galerii handlowej. To sie smarkulom spodobalo... ;) Przy okazji niestety Bi pomieszala nam szyki z kosciolem. Malzonek juz tradycyjnie pracowal w niedziele, wiec chcial jechac na msze w sobote. Niestety, corka miala byc odebrana z galerii o 17, a o tej godzinie rowniez konczyla sie msza. Poczatkowo stwierdzilismy, ze pojedziemy w niedziele, tylko sie rozdzielimy: ja z dzieciakami, a M. sam po pracy, do polskiego kosciola w sasiednim miescie, gdzie msza jest najpozniej. Potem jednak malzonek uznal, ze woli pojechac w sobote po poludniu, a Nik zdecydowal sie mu towarzyszyc. Zawiozlam wiec Starsza na 14 do galerii, zostawilam z kolezankami i wrocilam do domu.

Bi wraz kolezanka poganiaja jedna spoznialska, a druga stoi obok patrzac na ich rozmowe z lekkim politowaniem :D
 

Cos tam posprzatalam, wstawilam pranie i niedlugo potem chlopaki pojechali do kosciola. Ja zostalam, bo mialam zaraz jechac po corke, tymczasem panna napisala czy zamiast do 17 moze zostac do... 18:30. :O W ten sposob czesc meska wrocila do chalupy, a ja nadal czekalam na odebranie Starszej. Oczywiscie w miedzyczasie zaczelo padac i co chwila przechodzily takie ulewy, ze swiata nie bylo widac. I w taka pogode przyszlo mi jechac 20 minut po dziecko. :/ Po czym wkurzylam sie lekko, bo okazalo sie, ze z szesciu dziewczynek, trzy mamy odebraly o 17. A pytalam Bi czy inne tez zostaja dluzej, to napisala ze tak. Po czym klocila sie ze mna, ze przeciez dwie inne sie zgodzily, tyle ze mnie chodzilo o to, czy wszystkie zostaja!

Zagorzale milosniczki galerii ;)
 

No coz, nadal w ulewe, ale wrocilysmy  koncu do cieplego i suchego domu, tyle ze zrobila sie 19, wiec dzien sie w zasadzie skonczyl...

W niedziele rano Nik mogl wiec sobie pospac, za to my z Bi zwloklysmy sie wczesniej i pojechalysmy na msze. Mialysmy zreszta szczescie, bo byl taki ksiadz na zastepstwo, ktory kazanie mial ekspresowe i wszystko zakonczylo sie po 45 minutach. Wrocilysmy, zrobilam sniadanie Kokusiowi, ktory (o dziwo) juz nie spal, po czym szybko zabralam sie za chlebek bananowy. Kilka bananow prosilo juz o utylizacje, a ze mial przyjechac moj tata, wiec akurat przydalo sie ciasto. Przyjechal dziadek, wrocil z pracy M. i tak posiedzielismy sobie razem przy obiedzie oraz deserze. Przy okazji M. podpytal tescia o rade jesli chodzi o jedna z napraw w przyczepie, bo wczesniej konsultowal sie ze mna, ale od razu powiedzialam mu, ze jako baba zupelnie nie doradze mu na temat jakichs mechanicznych problemow. W miedzyczasie Nik umowil sie znow z kolega na rowery i objezdzali osiedla wzdluz i wszerz. Przyjechali w koncu do nas i zasiedli w piwnicy na Playstation, choc nie wiem w co grali, bo Nik sie ostatnio poskarzyl ze jeden z padow sie zepsul i sie nie laduje... Bi napisala do kolezanki - sasiadki, ale tamta miala jakies zajecia, wiec panna spedzila wiekszosc dnia szydelkujac. ;) Tego dnia bylo najchlodniej od poczatku lata. Tylko 19 stopni i choc w sloncu bylo dosc przyjemnie, to wial zimny wiatr az przechodzily ciarki, zas w cieniu w ogole czlowiek szybko siegal po bluze. ;) Jak przez wiekszosc dnia mialam okna pootwierane, tak wieczorem bardzo szybko je zamykalam zeby utrzymac w domu przyjemna temperature. Plan ten pokrzyzowal mi M., bo kiedy kladlam sie spac zauwazylam, ze na gorze jest jakos zimno, po czym okazalo sie, ze malzonek otworzyl sobie na osciez okno w naszej sypialni. Bo mu goraco bylo! Niewazne, ze przez wakacje (jak klima nie chodzila) w pokoju byly zawsze minimum 23 stopnie. Teraz zrobilo sie raptem 20, ale jasnie panu goraco! :O I na taka wlasnie, najzimniejsza od jakiegos czasu, nocke, kot postanowil sobie przepasc. Najpierw o 20, kiedy zwykle karmie zwierzyniec, nie moglam sie jej dowolac. W koncu sie poddalam i poszlam czytac Kokusiowi. Kiedy skonczylam, znow wyszlam zawolac i wtedy w koncu przybiegla. To bylo juz grubo po 21, a tymczasem zaraz po 22 urzadzila darcie pod drzwiami. Wypuscilam, bo nie wiedzialam czy moze musi sie zalatwic, a przed spaniem, o 23, znow kiciula wolalam, ale mnie kompletnie zignorowal. I nie rozumiem. Od powrotu z Polski nocki byly rozne, ale od kilku dni sa konsekwentnie chlodne, tak okolo 13-14 stopni. Kot jednak przesypial je cale w domu, czasem na dywanie, czasem na czyims lozku. A teraz, kiedy w nocy mialo byc 9 stopni, to postanowila sobie urzadzic wedrowki... Na dodatek gdzies niedaleko slyszalam wycie kojotow, wiec w ogole zaczelam sie zastanawiac gdzie Oreo ma instynkt samozachowawczy... No coz, zostawilam M. karteczke ze kiciul sie szwenda i poszlam spac.

O 3 nad ranem obudzil mnie wiec M. dracy sie z jednej, a potem drugiej strony domu. Nie wiem gdzie Oreo byla, ale troche musial sie jej nawolac. Najwazniejsze jednak, ze nic jej nie zjadlo i wrocila cala i zdrowa. Jak pisalam, w nocy temperatura spadla do 9 stopni, a ze chalupa sie nie nagrzala przez dzien, wiec i migiem schlodzila. Rano termostaty pokazaly 16 stopni u gory i 18 na dole. Przypomnialy mi sie czasy z Polski, gdzie dopoki spoldzielnia nie zdecydowala, ze czas rozpoczac sezon grzewczy, czlowiek chodzil w mieszkaniu ciagle zmarzniety i ubrany niemal jak na dwor. W poprzednim oraz obecnym domu zawsze mielismy termostaty ustawione na okreslona temperature i po prostu kiedy ta spadla do tego poziomu, wlaczal sie piec. W tym roku jednak, majster ktory naprawial nam klimatyzacje, powiedzial ze lepiej jest na lato termostaty zupelnie wylaczac. Juz nie pamietam czym to tlumaczyl, ale M. szybciutko je wylaczyl. Gdyby nie fakt, ze pod koniec tygodnia znow mialo byc po 30 stopni, teraz migiem bym je wlaczala... ;) Nawet dzieciaki rano narzucily na pizamy szlafroki, a zwykle biegaja po domu w krotkich rekawkach, nawet w srodku zimy. Wyprawilam potomstwo do szkoly i postalam patrzac na przystanek. Autobus dojechal o 7:23, czyli okolo 3 minut wczesniej niz ostatnio i cale szczescie, bo o tej porze nadal bylo lodowato. Wrocilam do cieplutkiego lodowatego domu, zjadlam sniadanie, a potem usiadlam oczekujac telefonu z urzedu pracy. Zadzwonili o czasie i o cudzie muzyczki musialam posluchac tylko jakas minute. :D Tym razem trafila mi sie bardzo sympatyczna kobitka. Okazalo sie przy okazji, ze dobrze ze jednak umowilam sie na ten telefon, bo dla nich, w momencie kiedy minela poprzednia data powrotu do pracy, automatycznie oznaczalo to powrot! :O Czyli trzeba dac im znac, ze zwolnienie sie przedluza, choc wedlug mnie gdybym miala do czynienia z uczciwym pracodawca, to wyszloby od niego. Nie mowiac juz o tym, ze wiedzialabym co sie dzieje i nie musiala sama sie dopytywac co z pensja, zwolnieniem i bezrobociem... Oczywiscie kiedy wytlumaczylam pani, ze do pracy nie wrocilam, odpowiedziala ze musza jeszcze potwierdzic to z pracodawca. Na szczescie jednak wspomnialam, ze mam kolejny list o przymusowym zwolnieniu, poprosila zebym go jej przeslala mailem i oznajmila, ze z tym dokumentem nie musza juz nic potwierdzac z pracodawca. Niestety od ich strony zatwierdzenie wszystkiego nadal zajmie kilka dni, a te 3 tygodnie z sierpnia raczej mi przepadna. To znaczy, moglabym zlozyc oficjalne podanie o zatwierdzenie ich, ale urzad pracy bedzie musial taka prosbe rozwazyc i podjac decyzje. A ze zasilek jest przyznawany na okreslona ilosc tygodni, wiec stwierdzilam, ze po prostu bede mogla go pobierac 3 tygodnie dluzej. Oczywiscie M., zawsze lasy na kase, pierwsze co to spytal co bedzie jak znajde prace zanim wykorzystam cale bezrobocie, ale szczerze to zaczynam powatpiewac. Wystarczy popatrzec ze na kilkadziesiat podan mialam zaproszenie na rozmowe z... szescioma. I zadna nie zaowocowala oferta pracy... :( Tymczasem na naszym osiedlu robotnicy wrocili na moja ulice. Nie wiem po co, ale wyryli kazdemu czesc podjazdu az po chodnik. Jaki to byl halas i chmura kurzu, nie musze chyba pisac.  Z jednej strony domu nie dalo sie otworzyc okien az do popoludnia. Wiekszosc dnia spedzilam jak zwykle cos tam porzadkujac i przecierajac, no i przegladajac oferty pracy. Ze szkoly dojechaly Potworki, niedlugo po nich z pracy M. i po obiedzie Bi zaczela marudzic ze chce jechac do ksiegarni. Dostala ostatnio od kolezanki karte podarunkowa i koniecznie chciala ja zuzyc. Pojechalysmy i nawet Nik sie z nami zabral zeby zobaczyc co tam ciekawego daja. ;) Co prawda zdziwilam sie, ze kod z karty juz byl zdrapany, ale nie przejelam sie az tak bardzo. No i mialysmy zaskoczenie przy kasie, bo karta miala byc na $25, ale zostalo na niej tylko $3.75. :D Kolezanka musiala skads wynalezc juz zuzyta karte, tylko mogla ostrzec Starsza, ze nie wie ile na niej zostalo. A tak to juz glupio bylo, wiec zaplacilam reszte, choc szczesliwa nie bylam. ;) Na tym samym placu byl tez sklep sportowy i choc niczego konkretnego nie szukalismy, to Potworki chcialy tam zajrzec. Ostrzegalam, ze maja tam potwornie zawyzone ceny, ale mi nie uwierzyli i patrzyli potem ze zdziwieniem, ze jakas niby zwykla koszulka (Jordan's :D), a posztuje ponad $50. ;) Ostatecznie wiec pochodzilismy, popatrzylam na akcesoria rowerowe oraz kempingowe, Nik wyprobowal wszystkie maszyny do cwiczen i pojechalismy.

Fajnie by bylo miec cos takiego w domu. Moze wreszcie bym solidnie schudla ;)
 

Wieczor uplynal juz szybko. Bi odrobila lekcje, a Nik przekonany byl, ze tez ma cos zadane, ale folder z praca domowa... zostawil w szafce. :O W ogole to juz zaczyna sie sprawdzac moja obawa, ze Mlodszy ze swoim roztargnieniem oraz olewactwem bedzie w gimnazjum biedny. Bi - jak zwykle zorganizowana i ambitna, zdazyla juz dostac A+ z jakiegos quizz'u (to taka szybka kartkowka). Nik zas zarobil sobie F (ocena najnizsza z mozliwych) bo nie oddal jakiejs pracy. Co prawda tlumaczy, ze to byl formularz na temat wakacyjnego czytania ktory nauczycielka wyslala im mailem, a on nienauczony jest sprawdzac skrzynki regularnie i nie zauwazyl,... Jestem jednak przekonana, ze pani od angielskiego w szkole im o tym przypomniala, a maja na stronie swojego "zespolu" liste zadan z kazdego przedmiotu. Bardzo ciezko jest "nie wiedziec", ze ma sie cos zadane. Podobno juz to oddal i mam nadzieje, ze nauczycielka poprawi mu ta ocene, no ale to caly Nik... albo gdzies mu cos umyka, albo folder z papierami zostaje w szkole... ;)

A! Tego dnia uplynelo 21 lat odkad wyemigrowalam do Hameryki. To prawie polowa mojego zycia! :O

Wtorek to znow wczesna pobudka i wyprawienie Potworkow do szkoly. Tym razem temperatura w nocy wyniosla "az" 13 stopni, a ze w poprzedni wieczor pozamykalam przezornie okna wczesniej, wiec rano w domu bylo znosnie. Za to autobus dojechal dla odmiany 3 minuty spozniony. Na szczescie temperatura szybko sie podnosila, wiec nie bylo zle. Mlodziez odjechala, a ja wrocilam jak zwykle do domu, wypilam kawe i musialam pojechac do sklepu po jedzenia dla psa. Jak niedawno jechalam po zapasy dla Oreo jakos nie zorientowalam sie, ze powinnam przy okazji dokupic tez psu i mam za swoje. ;) Pojechalam wiec, ale dosc szybko wrocilam, a potem oczywiscie przegladanie ofert pracy oraz gotowanie obiadu. Na ulicy kontynuuja halasy. Tym razem, z niezrozumialego dla mnie powodu, "wgryzali" sie koparka w trawe wzdluz drogi. Mozliwe, ze postanowili poszerzyc ulice. Poniewaz robota zaowocowala piachem oraz kamieniami na polowe jezdni, potem po calym osiedlu przejezdzal pojazd zamiatajacy, wzniecajacy chmure kurzu. Znow musialam pozamykac okna od strony ulicy i podjazdu. Marze juz zeby skonczyli i pojechali sobie w pi*du. ;) Potworki wrocily ze szkoly, zjadly obiad, przy czym juz w czasie jedzenia Nik wspomnial, ze moge dostac maila od matematyczki. Zaalarmowana, zaczelam dopytywac czy chodzi o oceny czy zachowanie. Okazalo sie jednak, ze znow o... prace domowa. :O Kawaler sobie nie odrobil i nie oddal na lekcji. Zrobil potem w czasie wolnym (nie wiedzialam, ze w tej szkole kontynuuja ta bzdure zwana "flex time"), ale chyba nauczycielka nie byla zachwycona, wiec spodziewal sie, ze moze poskarzyc rodzicom. :D W ogole to musze jednak zalozyc konto na stronie gdzie bede miala wglad na oceny Potworkow. W zeszlym roku tego ostatecznie nie zrobilam, bo nie mialam potrzeby. Bi skrupulatnie pilnowala zadan oraz testow i sama przychodzila pokazac mi oceny. Zreszta, poza matematyka miala sama A oraz B, wiec nie miala co ukrywac. :D Teraz jednak dostalam maila i przyszlam do syna, mowiac mu, ze musze z nim porozmawiac, a jego pierwsze pytanie to "O ocenach?". Kiedy jednak zaprzeczylam, nic nie chcial mi juz wiecej powiedziec i zastanawiam sie czy nie ma przypadkiem kolejnych F za nieoddane prace domowe. :O A porozmawiac musialam z paniczem, bo w tydzien wydal $50 na jedzenie w szkole. W TYDZIEN!!! Po pierwszych kilku dniach powiedzial mi, zebym mu nie pakowala przekasek do szkoly, bo poza lunchem nie maja przerw na jedzenie, a na dluga przerwe nie chcialo mu sie nosic sniadaniowki. Przestalam wiec, bo faktycznie przynosil je spowrotem. Teraz jednak przyznal, ze poza obiadem kupuje tez picie oraz... przekaski. I to nie jedna, o nie, moi panstwo! Pan Nik kupuje sobie po 2-3!!! Nie sa one drogie, bo kosztuja od $0.5 do $1.5, ale kiedy kupi sie ich kilka, a do tego obiad oraz napoj, to nagle wydawal po $9 dziennie! Nosz kurna! Najlepsze jednak, ze pytam dlaczego kupuje przekaski, skoro prosil zebym mu ich nie pakowala? "Bo obiad to male porcje i jestem po nim dalej glodny"!!! Ale zjesc tego, co matka spakowala, to nie laska?! No nic, uzgodnilismy, ze jednak bede mu pakowac przekaski, a wode przeciez ma z domu. Jesli w szkole maja jakas przekaske, ktora wyjatkowo lubi, to moze sobie kupic, ale jedna. Mam nadzieje, ze teraz troche sie wstrzyma i nie pojde z torbami przez glupie obiady w szkole. :O Po poludniu, korzystajac z nadal pieknego, poznego lata, poszlismy na rodzinny spacer. Niestety, spodziewalismy sie ciszy, a tymczasem na osiedlu nadal pracowali nad nowa nawierzchnia. Mieli cale wakacje kiedy malo co zrobili, a teraz zostaja po godzinach... Podejrzewam, ze konczy im sie termin, wiec nagle sie obudzili, ze trzeba sie wziac ostro do roboty. Normalka. :) Tak czy siak, przeszlismy sie, a potem Nik jak zwykle uprosil zeby pograc z nim w kosza.

Nawet ojciec skusil sie na rzut, ale spudlowal i mu sie odechcialo :D

Ruszyly tez zapisy na zimowy sezon koszykowki. Ku mojemu zdumieniu Nik najpierw powiedzial, ze chyba nie chce. Dopiero po namysle stwierdzil, zebym jednak go zapisala. ;) Reszta wieczoru to juz praca domowa dzieciakow, troche relaksu i podlewanie tego, co jeszcze sie trzyma w ogrodku. Groszek nadal kwitnie, wiec jest szansa na jeszcze pare straczkow. Zerwalam tez kolejnego balkazana, a na krzaczkach sa 3 papryki, choc musza jeszcze troche urosnac.

Srodowy poranek to jak dzien swistaka, czyli zerwac sie w zimnie (w nocy bylo 10 stopni) i z daleka popatrzec na przystanek. Dzieciaki pojechaly sie edukowac, a ja wrocilam do domu, wypilam kawe i wzielam sie za podlogi na dole. Ilosc kocich klakow przekracza wszelkie dopuszczalne normy i nie nadazam z odkurzaniem. Szkoda, ze moja podroba roomby padla, bo przy Oreo wybitnie by sie przydala. Niestety, teraz kiedy jestem w domu, nie mam nawet pretekstu zeby poprosic o nowa, bo szybciej jest mi po prostu wyciagnac bezprzewodowy odkurzacz i przeleciec chalupe. ;) Tym razem przyszla jednak pora na dokladniejsze odkurzanie oraz mycie, wiec przytaszczylam z piwnicy ciezki sprzet, a potem latalam na mopie. ;) Po tym pasjonujacym zajeciu przyszla pora na moje "ulubione" - przegladanie ofert pracy. Wyslalam nawet kilka aplikacji, tylko co z tego, skoro to zupelnie nie przynosi efektu? Wkurzylam sie tez, bo przy jednej z nich zaznaczyli ze aby byc wzietym pod uwage, trzeba przejsc test. Kliknelam od razu zeby miec z glowy i... 45 minut nie moje! :O Ludzie kochani! Zeby jeszcze taki test zastepowal rozmowe o prace! Ale gdzie tam, zaloze sie ze jakby co, to rozmowa kwalifikacyjna bylaby jak wszedzie - 3-stopniowa! :O Zalozylam sobie tez w koncu konto na tym szkolnym portalu, choc kosztowalo mnie to sporo nerwow. Dziadostwo mialo dziwne wymagania i co chwile wyskakiwal mi blad, ale przy okazji otwieralo sie okienko, ktore mowilo mi, ze czegos brakuje, ale nic nie bylo zaznaczone jako brakujace. Robilam to wszystko na czuja i wlasciwie to nie wiem jak mi sie w koncu udalo. :D Przy okazji spojrzalam sobie na oceny Potworkow, choc poki co nic ciekawego sie w tym wzgledzie nie dzieje. ;) Bi zarobila kolejne A+ z fizyki i inzynierii stosowanej (brzmi jak przedmiot uniwersytecki ;P), a tabela Kokusia byla pusciutka; nawet to F z angielskiego zniknelo kiedy oddal zalegla prace. Wkrotce potem przyjechaly ze szkoly Potworki, jak zwykle umierajace z glodu. Na szczescie obiad mialam gotowy, wiec chociaz to mi odpadlo. Kiedy zjedli, Nikowi przypomnialo sie, ze chcial pojechac do biblioteki. Na szczescie po otwarciu nowego high school, otworzyli tez przejazd od strony osiedli, moglismy wiec wziac rowery. Ranek byl lodowaty, ale po poludniu znow mielismy 25 stopni, wiec idealnie na przejazdzke. Jedynie zryty asfalt na osiedlu przeszkadzal, bo wibrowalo tak, ze mozna bylo plomby z zebow pogubic. :D

Stojak jest, ale zapomnielismy blokady. Dobrze, ze nikt sie na rowery nie polakomil ;)
 

Po powrocie zasiadlam sobie z przodu cieszac sie cieplym popoludniem i resztka popoludniowego slonca, ale Nik przyszedl spytac czy zagram z nim w kosza. No to zagralam. ;) Przez wiekszosc czasu nawet wygrywalam (ha!), ale w koncu sie zdyszalam i zmeczylam (gdzie mi tam do energii 11-latka...) i nie chcialo mi sie juz biegac za pilka. Syn szybko to wykorzystal i wbil mi pare decydujacych punktow. Nie mniej ta nasza gra to zawsze kupa smiechu, wiec fajnie bylo spedzic z synem czas. Wieczor to oczywiscie po kolei prysznice, szykowanie przekasek do szkoly, kolacja, karmienie zwierzynca, itd.

Oreo ostatnio najczesciej przychodzi na kolacje po czym juz zostaje na noc w domu. Upodobala sobie jeden z foteli w salonie, choc zaraz obok ma swoja wieze. Ale nie, lepiej zostawiac kupe klakow na meblach... :D
 

Zmienilam tez dzieciakom posciel i wstawilam ja do prania. No, takie tam domowe sprawy. I tylko Mlodszy mnie wkurzyl bo pytalam wczesniej czy ma cos zadane, ale odpowiadal tak pokretnie, ze w koncu machnelam reka. I oczywiscie o 21 przyznal, ze jednak ma prace domowa. Udusze go kiedys, serio. Szczegolnie, ze od przyszlego tygodnia Potworki maja wrocic na plywanie i przy dodatkowym ukroceniu wolnego czasu, panicz naprawde bedzie musial sie lepiej zorganizowac... A, no i Bi narzekala, ze caly dzien boli ja gardlo. Super... Z Polski M. i Potworki wrocili nadal przeziebieni. Malzonek dopiero co przestal kaszlec. I znow cos zaczyna po domu fruwac... :/

W czwartek rano ponownie mielismy tylko 10 stopni. Starsza nadal skarzyla sie na gardlo, wiec poradzilam zeby moze zalozyla dlugie spodnie. Taaa... Na pewno. ;) Co prawda po poludniu temperatura miala dojsc do 27 stopni, wiec nie bardzo ja winilam. Dzieciaki pojechaly do szkoly, a ja... wrocilam do domu, bo co mi pozostalo... :/ W chalupie, jak to w chalupie. Zawsze znajdzie sie cos do zrobienia. Tym razem stwierdzilam, ze zabiore sie za mycie lodowki. To jedna z moich najbardziej znienawidzonych i odwlekanych ile sie da, obowiazkow. ;) Na szczescie nowa lodowka jest nieco mniejsza niz stara, dzieki czemu ma tez mniejsze polki i szuflady. Nie tylko ogolnie sa latwiejsze do wyjecia i ponownego zamontowania, ale tez mieszcza sie w... zmywarce. Co prawda moge do niej wrzucic tylko 2-3 na raz, wiec mycie odbywa sie mocno na raty, ale lepsze to niz spedzic 2 godziny szorujac cholerne pudlo. :D Reszta dnia to klasyk: jedno pranie poskladac, kolejne wstawic, szukac roboty... Odkurzylam tez i umylam podlogi w pokoju "zabaw" w piwnicy i korytarzu przy wejsciu z garazu. Potem musialam juz brac sie za obiad, bo Potworki mialy lada moment wrocic ze szkoly. Okazalo sie, ze dojechali tak szybko (16 minut po skonczonych lekcjach; to chyba jakis rekord), ze nie zdazylam i musieli troche poczekac. :O Niestety, juz z autobusu Bi przyslala mi sms'a, ze zle sie czuje. Kiedy przyjechala, poskarzyla, ze do bolu gardla doszedl bol glowy i cieknacy nos, a do tego bylo jej zimno, co mnie chyba najbardziej zaalarmowalo, bo mielismy prawie 30 stopni... Dalam jej termometr i po chwili wyskoczyl wynik - 37.1. Moze nie goraczka, ale cos sie dzialo. :/ Rano tata jej kolezanki mowil, ze ich mlodsza corka tez jest chora, z bolem gardla i goraczka. Czyli witamy jesienno - szkolne chorobska. Ciekawe tylko, ze Bi oraz sasiadka sa w innych szkolach, a siostra tamtej wydaje sie zdrowa. A jeszcze ciekawsze jest to, ze sezon na choroby otwiera Bi, bo u nas to raczej Nik wszystko lapie pierwszy. ;) Wrocil z pracy M. i zabral sie za montowanie nowego haka do przyczepy, a ja zmienilam posciel z naszego lozka, wstawilam ja do prania i poskladalam to, ktore wysuszylo sie wczesniej. Potem przysiadlam w moim ulubionym kaciku z przodu, pilam kawe i popatrywalam w telefon, az uslyszalam cos jak "bok!". Po chwili znowu: "bok!". Obok mnie lezala Maya, ale jak to ona, uniosla tylko uszy, ale nawet nie raczyla sie podniesc. Wstalam, myslac ze moze Oreo cos zlapala, ale nie ukatrupila i da sie moze ofiare ocalic. Patrze, a tam, zaraz przy frontowym wejsciu... stado indykow! Dziwiec indyczych kobitek, konkretnie. ;)

 

Maszeruja sobie przez osiedle jak gdyby nigdy nic

I wcale sie nie baly, ani mnie, ani psa! Dopiero kiedy zawolalam Bi, a ta dziarsko ruszyla w ich strone (myslac, ze dadza sie dotknac, haha!), poszly w strone ogrodu sasiadow, ale tez wcale nie specjalnie szybkim krokiem. ;) Poszlam pokazac zdjecie malzonkowi i ku mojemu zaskoczeniu znalazlam tam tez Kokusia, ktory wczesniej wyciagnal z szopki rower i pojechal na przejazdzke. Coz... podobno potem wrocil na piechote, prowadzac rower i placzac. Jak wiecie, mlodszy gardzi czyms takim jak spokojna jazda po rownej powierzchni. Nawet jak nie ma do dyspozycji lasu oraz skoczni, jak na kempingu, to jezdzi po schodach, kraweznikach, itd. Jego rower ma specjalne zawieszenie do takich wariactw, ale nie jest niestety niezniszczalny. Mlodszy jakos tak pechowo uderzyl w kraweznik, ze uslyszal jak z kola ze swistem ucieka powietrze. :O Kiedy podeszlam, M. wlasnie probowal dociec skad wlasciwie powietrze wylatuje. Felga byla nieco wygieta, ale wydawalo sie, ze ulatuje ono tez z wentyla, wiec chyba go uszkodzil. Kiedy ojciec zdjal opone, okazalo sie, ze detka byla przebita na wylot, tak jakby ktos przedziurawil jej dwie scianki na raz. Nie mam pojecia jak Nik tego dokonal. W kazdym razie, niewiadomo jak szybko malzonek to naprawi i czy sam da rade. Za troche ponad 2 tygodnie Mlodszy ma zaczac klub rowerow gorskich i nie jestem pewna czy jego bedzie gotowy. Jesli nie, to nie wiem na czyim rowerze bedzie jezdzil... Tak czy siak, Nik troche uspokoil sie, ze ojciec nie sprawil mu wiekszej z*ebki i przylecial zebym pograla z nim w kosza. Pogralismy chwile, ale tym razem zupelnie mi nie szlo i ogral mnie 24:36. :D Tego dnia przyszly tez wyniki tych stanowych testow, ktore odbywaja sie na wiosne. Raporty pokazuja jasno, ze Potworki maja zupelnie inne zdolnosci. ;) Nik, z angielskiego zmiescil sie w gornej granicy opanowania materialu VI (wtedy) klasy, przekraczajac tylko o kilka punktow sredni wynik z calej szkoly. Za to jego wyniki z matematyki przewyzszaja poziom VI klasy, rowniez te uzyskane przez jego szkole.

Nik - po prawej (kolorowe) wyniki z tego roku, po lewej z zeszlego
 

Bi odwrotnie, w jezyku angielskim solidnie przekroczyla poziom VII klasy, zostawiajac daleko w tyle wyniki szkoly, ale za to z matmy zmiescila sie mniej wiecej w srodku "normy", spadajac nawet o kilka punktow ponizej sredniej uzyskanej przez szkole.

Bi - mam nadzieje, ze bedzie cos widac, bo zawsze mam problem przy zmniejszaniu tych raportow ;)

Na ile jest wiarygodne, wskazuje, ze Bi jest raczej umyslem humanistycznym, zas Nik scislym. :D Raport pokazuje tez srednia dystryktu, ale o ile w podstawowce mialo to sens bo na dystrykt skladaly sie 4 szkoly podstawowe, o tyle w poprzedniej i obecnej szkole Potworkow wynik dystryktu jest identyczny jak szkoly, bo wszystkie dzieci z danego rocznika chodza do jednej. No ale ze to testy Stanowe, a w niektorych miastach jest wiecej niz jedno middle school czy high school, to raport to rowniez musi pokazac. Wieczorem powstal oczywiscie dylemat co z Bi. Kiedy wrocila ze szkoly dalam jej tabletke przeciwbolowa bo narzekala ze najbardziej to dokucza jej glowa. Po niej panna odzyskala wigor i humor. Tabletka jednak zbila tez temperature, wiec dopiero przed spaniem dalam jej znow termometr, bo chcialam miec pewnosc, ze przestala dzialac. Wynik byl jednak normalny, wiec zawyrokowalam, ze poki co idzie do szkoly, ale zobaczymy rano.

Dzis, pierwsze co zrobilam po wstaniu, to oczywiscie sprawdzilam jak miewa sie Bi. O dziwo nie miala goraczki, stwierdzila ze gardlo przestalo bolec i tylko z nosa jej leci. Uznalam wiec, ze spokojnie moze jechac do szkoly, szczegolnie ze jestem w domu, wiec jakby co, to moge ja odebrac w ciagu 15 minut. Rano bylo w koncu nieco cieplej i choc niby "tylko" 13 stopni, to w porownaniu do ostatnich porankow wydawalo sie jakos duszno. :D Po odjezdzie dzieciakow wypilam kawe, ogarnelam sie troche, wstawilam pranie (bo bez tego nie ma dnia ;P) i pojechalam na tygodniowe zakupy. Cos bylo w powietrzu, bo tak mi sie strasznie nie chcialo, ze na parkingu pod supermarketem jeszcze siedzialam chwile w aucie, sprawdzalam maile, itd. No jakis kompletny spadek energii. Wrocilam potem do domu, rozpakowalam torby, po czym dostalam smsa od meza ze wychodzi wczesniej. Mialam sie zabrac za ogarniecie chalupy, a potem szukanie pracy, ale stwierdzilam, ze skoro moj codzienny spokoj i domowa cisza maja byc zaklocone wczesniej, to najpierw wypije spokojna kawe i sprawdze co slychac na Fejsie. :D Po poludniu znow mialo byc 28 stopni, pootwieralam okna, a tymczasem pojazd zamiatajacy jezdzil, jak na zlosc, w te i we w te naszej ulicy, wzbijajac tumany kurzu. Wsciekl sie normalnie. :/ Kiedy jezdzil tak kilka dni temu, myslelismy ze zaczna klasc nowy asfalt, ale jednak nie, wiec nie wiem czemu ma to sluzyc... Malzonek przyjechal, ale na szczescie nie zawracal gitary, tylko zabral sie za dopasowywanie nowego haka do przyczepy, a potem pojechal gdzies na najblizszy wiekszy parking zeby na rownym terenie ustawic wysokosc. Niepotrzebnie wiec wzdychalam, ze wraca wczesniej, bo i tak prawie go nie widzialam. :D

Do przeczytania!