Szeroko otworzylam oczy po ogloszeniu limitu osob na Swieta w Polsce. Pomijam oczywiscie ten drobny szczegol czy rzad ma w ogole jakis pomysl na egzekucje zalecenia... Co, beda chodzic od drzwi do drzwi jak po koledzie, pukac i liczyc osoby obecne w domu/mieszkaniu? Jaki jest sens zalecen, ktorych nie da sie egzekwowac, a wiekszosc obywateli i tak pewnie oleje? Smialam sie do M., (takim pustym smiechem, pozbawionym humoru) ze w Polsce, jak masz troje dzieci, to juz nie zaprosisz na Swieta dziadkow, a jak masz potomstwa dwojke, to musisz wybrac, czy zaprosisz babcie, czy dziadka, bo obojga juz nie mozesz. ;)
Tymczasem u nas nadal trwa wzgledna "normalnosc". W sklepach znow sa limity na srajtasme oraz reczniki papierowe, ale reszta produktow litosciwie na polkach jest. Szkoly sa czynne, choc w roznych miasteczkach zamykaja co i rusz na okres od kilku dni do dwoch tygodni... W naszej miejscowosci, liceum (high school) nadal uczy sie zmianowo, tzn. tydzien stacjonarnie, tydzien zdalnie. Gimbaza :) (middle school) oraz podstawowki chodza w pelni stacjonarnie. I oby jak najdluzej... Nadal nie do konca wiadomo co z zajeciami sportowymi. Pewnie sie to wyjasni w ciagu tego tygodnia.
Od poniedzialku tez, zwiazki zawodowe nauczycieli apeluja zeby gubernator pozamykal szkoly publiczne od Thanksgiving az do 18 stycznia, zeby ograniczyc roznoszenie korony po Swietach! Nosz kurna!!! Dotychczas gubernator opieral sie, tlumaczac (slusznie), ze kazda miejscowosc sama moze zadecydowac czy bedzie prowadzic nauczanie zdalnie czy stacjonarnie, zeby dostosowac to do wielkosci placowek oraz ilosci przypadkow. Ale nie, jak widac niektorym jemiolom to nie wystarczy! :/ U nas, od poczatku roku, w szkolach bylo raptem kilkanascie przypadkow, ktore szybko zostaly odizolowane i nie zdarzylo sie, zeby zarazona byla kolejna osoba w klasie. I teraz mieliby zamknac placowki?! Z jakiej racji?! Mam nadzieje, ze gubernator sie nie ugnie, bo to byloby skandaliczne! Przepraszam wszystkich czytajacych mnie nauczycieli, ale mam wrazenie, ze wielu (oczywiscie akurat u nas i wiadomo, ze nie wszystkim) nauczycielom oraz pracownikom szkol spodobalo sie to, co dzialo sie na wiosne. Jesienia nauczanie hybrydowe akurat dzialalo duzo lepiej niz wiosna i przynajmniej nauczyciele, ktorzy maja swoje klasy, faktycznie prowadzili lekcje. Niestety, tutejsze szkoly pelne sa roznej masci pomocy oraz "specjalistow", ktorzy zajmuja sie korepetycjami w mniejszych grupkach lub indywidualnie. Dla takich osob, kiedy nie ma stacjonarnych lekcji, zwyczajnie nie ma pracy, ale poprzez ochrone w zwiazkach zawodowych, nadal dostaja normalne pensje! Gdzie tu sprawiedliwosc?! I potem kupa jest osob jak moja kumpela, ktora otwarcie mowi, ze chcialaby zeby szkoly zamkneli, zeby nie musiec jezdzic do pracy, ale dostawac wyplate! :O Mam nadzieje tylko, ze nic nie uda im sie wskorac. :/
Ale wracajac do naszej codziennosci - normalnosci...
Sobote, 21 listopada, zaczelam wczesniej niz ostatnimi czasy, bo juz o 6:30 rano. Zieeew... ;) Z racji, ze skonczyla sie pilka nozna, Nik zapragnal pojechac na trening na basenie. Normalnie zrobil sie z tego chlopaka zapalony plywak. I pomyslec, ze rok temu zapisywalam go do druzyny prawie na sile i tyle bylo oporu i placzu... A teraz? Jakby mogl, chodzilby na basen chyba codziennie. ;)
Kokusinski plynie ;)
W kazdym razie, trening jest juz o 8 rano i choc to od nas doslownie dwie minutki autem, trzeba sie bylo wygrzebac na czas. Latem kilka razy dojechalismy z prawie 15-minutowym opoznieniem, a ze zajecia trwaja 45 minut, to tak nie bardzo... ;) Tym razem dojechalismy na szczescie na czas. Bi sie rzecz jasna opierala i choc liczylam, ze zmieknie i jednak wskoczy do basenu, zaparla sie i nie i koniec. Trudno, meczy mnie juz ta ciagla walka z nia o to. Oczywiscie kiedy na koniec trener oglosil, ze z okazji Thanksgiving, w srode beda mieli zamiast treningu gry i zabawy, okazalo sie, ze na te zajecia pannica jest cala chetna. Korcilo mnie, zeby za kare zostawic ja w domu. :D
Co do samego trwania treningow, to sytuacja nadal niejasna. Trener powiedzial, ze zglosil zarzadzenie gubernatora zarzadowi silowni, w ktorej trenuje druzyna i to juz do nich bedzie nalezalo dowiedzenie sie konkretow i podjecie decyzji co dalej. Poki co, druzyna trenuje jak zwykle. Zobaczymy jak dlugo...
Po powrocie do domu, akurat byla pora zeby polaczyc sie z lekcjami w Polskiej Szkole. Bi nie miala wyjscia, bo oznajmilam, ze skoro nie plywala, to nawet nie ma mowy zeby probowala sie wymigac. Nika troche musialam namawiac, tlumczac, ze beda sie uczyc o Thanksgiving i pielgrzymach, ale po polsku i to moga byc naprawde fajne zajecia. W koncu dal sie przekonac. :) Poczatkowa umowa byla, ze bedziemy raz jezdzic na basen, a raz laczyc sie z Polska Szkola, ale kiedy spojrzalam w kalendarz, zauwazylam, ze w nastepnym tygodniu zajec w Polskiej Szkole nie bedzie, a potem odbeda sie tylko dwa razy i znow bedzie dluga - 3-tygodniowa przerwa z okazji Bozego Narodzenia. Poniewaz Potworki stracily juz kilka tygodni przez pilke nozna, chcialabym zeby teraz juz regularnie laczyly sie na lekcje...
Na popoludnie za to zaplanowalam dla Potworkow niespodziewanke. Otoz, otwarli lodowisko, na ktore jezdzilam z nimi cala zeszla jesien i zime! :) Tu rowniez zmiany, bo trzeba sie wczesniej rejestrowac i jezdzic w maseczkach, ale ze lodowisko jest na swiezym powietrzu, wiec aktywnosc jak znalazl na pandemie! :) Dzieciaki oszalaly ze szczescia, nawet Bi, ktora pod koniec poprzednego sezonu byla juz lyzwami znudzona i nie chciala jezdzic na lodowisko (zaczynam zauwazac ten "trend" w jej zachowaniu; panna po prostu robi sie leniuchem :D). Oczywiscie, M. jak na niego przystalo, urzadzil mi wyklad, ze a po co na lodowisko jak jeszcze nawet zimy nie ma, a jeszcze cos sie stanie (jego stara spiewka!), jeszcze ktores sie przewroci i zeby sobie wybije, ze dlaczego ja sie smieje, wypadki chodza po ludziach, a po dzieciach juz zwlaszcza i ze w ogole co to za przyjemnosc jezdzic w kolko po lodowisku... O matko i corko! Nie wiem, co za przyjemnosc jezdzic w kolko po lodowisku (za to kompletnie nie kumam biegania po biezni wsrod innych przepoconych osobnikow, a M. to uwielbia), ale jakos od stuleci ludzie chetnie jezdzili na lyzwach, zaczynajac od zamarznietych sadzawek i jezior. Czyli cos w tym musi byc, c'nie? ;) Osobiscie jestem slabiutkim lyzwiazem i caly wysilek wkladam zeby sie nie wylozyc jak dluga na lodzie, ale traktuje to jako aktywnosc fizyczna, ktorej wiem, ze mi brakuje. Tak samo Potworki. Weekend to czas, kiedy (w ramach rozsadku) maja nieograniczony dostep do elektroniki, ale mimo wszystko dbam, zeby robili sobie regularne przerwy. Chce tez ich wyciagac na swieze powietrze, a ze idzie zima, to co jest lepszego niz sporty zimowe? Z nartami moze w tym roku byc problem, ale lodowisko mam nadzieje, ze pozostanie otwarte. Nie dosc, ze jest ograniczona ilosc osob, nie dosc, ze jezdzic trzeba w maseczkach (ech...), to jeszcze jest prawie calkowity zakaz spedzania czasu w srodku. Zeby wypozyczyc lyzwy, trzeba razem z rezerwacja wykupic wypozyczenie i zadeklarowac rozmiar. Sprzet jest juz przygotowany w dawnym pomieszczeniu do zagrzania sie (warming room), gdzie drzwi sa teraz otwarte na osciez, wiec o ogrzaniu nie ma mowy. :D W pomieszczeniu tym, poza zmiana obuwia na lyzwy i z powrotem, rowniez nie wolno przebywac. Do glownego budynku mozna wchodzic tylko zeby zglosic przyjazd (czego nie kumam, bo skoro rejestruje sie i place przez neta, to potem juz moja sprawa czy przyjade czy nie...) albo skorzystac z toalety. Wszedzie kraza pracownicy i niczym gestapo wyganiaja ludzi na zewnatrz. ;)
Tak czy owak Potworki byly przeszczesliwe mogac znow smigac po lodzie, a drobne niedogodnosci sa irytujace bardziej dla mnie niz dla nich, ktorzy zbywaja je po prostu wzruszeniem ramion. ;) Bi rozwija niezle predkosci, choc jezdzi raczej zachowawczo, a Nik... Mlodszy, tak jak rok temu, jezdzi na zlamanie karku i w ciagu godziny zaliczyl przynajmniej 4 gleby. Az martwilam sie, ze moga sie spelnic ponure przewidywania M. i jednak wybije sobie swiezo wyrosniete stale zebiszcza. ;) Na szczescie, jak rok temu pare razy polecial na twarz i zdarl sobie skore na policzku, tym razem plaskal na cztery litery. Tam ma dobra amortyzacje. :D Bylo cieplo, wiec mial ubrane dresowe portki z polarem od spodu i polarowa bluzo - kurtke. Po chwili na spodniach mial ciemne, mokre plamy i balam sie, ze przemoknie do skory i przeziebienie gotowe... Narazie jednak minely dwa dni i smarkow nie widac, wiec moze go omina...
Niedziela to juz byl spokojny, relaksujacy dzien. Rano przywitalo nas piekne slonce, ale juz kiedy dojechalismy o 9:30 do kosciola, zachmurzylo sie i dmuchal nieprzyjemny, chlodny wiatr. Po powrocie do domu stwierdzilismy, ze zabierzemy mlodziez i zwierza na spacer, poki jeszcze nam sie chce. Temperatura niby dzwigala sie do gory, bylo okolo 6-7 stopni, ale zaraz po wyruszeniu zaczelo kropic i ta wilgoc, polaczona z chlodnym wiatrem sprawila, ze bylo po prostu paskudnie. Z ulga wrocilismy do cieplego domu. Upieklam bananowe mufinki, a M. rozpalil w kominku. Przyjechal moj tata i tak przesiedzielismy przy ogniu wiekszosc popoludnia, grzejac dupki. Z Maya na czele, rzecz jasna. ;)
"She's like a guardian of love" [ona jest jak straznik milosci]- Kokusiowy komentarz, kiedy Maya polozyla na nim glowe i tak sobie lezeli przed kominkiem. Strasznie mnie to rozczulilo <3
Bi nawet cos naszlo i urzadzila nam spontaniczny koncert skrzypcowy. Korzystajac z chwilowego entuzjazmu, wyszukalam jej uproszczone nuty na "Cicha Noc" i Starsza oznajmila, ze do Swiat sie ich nauczy i zakoncertuje dla dziadka i wujka. Coz, zobaczymy. Fajnie byloby jeszcze namowic Kokusia, bo pieknie by wygladal taki koncert w duecie przy choince. <3. Poki co, Nik sie opiera, bo jest niesmialy... :D
Poniedzialkowy poranek przywital nas ulewa przy ledwie szesciu stopniach. Odstawilam dzieciaki do szkoly, po czym stwierdzilam, ze pierdziele i nie jade do biura w taka pogode. Jak milo miec co do tego wybor. ;) Pozniej, miedzy zerkaniem na prace, odkurzylam i pomylam podlogi na gorze, a na dole puscilam robota, zeby troche ogarnal syf pozostaly po weekendzie. :D Poza tym, biblioteka zrobila mnie w konia. Szykujac sie na przedluzony, 5-dniowy weekend z okazji Indyka, w piatek przezornie zamowilam caly stos ksiazek oraz filmow na DVD (nadal jakos nie mozemy przemoc sie, zeby wykupic Netflix'a), aby moc rodzinnie zaszyc sie w domowym zaciszu. Zamowione ksiazki zazwyczaj sa do odebrania nastepnego pracujacego dnia, spodziewalam sie wiec, ze beda gotowe w poniedzialek. I byly, tyle ze maila dostalam o 13:30, a biblioteke zamykaja o 14! Poniewaz kolejnego dnia dzieci konczyly lekcje wczesniej, a poza tym tego dnia juz koniecznie chcialam podjechac do biura i zahaczyc jeszcze o UPS zeby oddac pare rzeczy, wiec stwierdzilam, ze wole biblioteke odfajkowac w poniedzialek. Kiedy ostatnio zamawialam ksiazki, cale zamowienie potwierdzono w jednym mailu, wiec teraz popedzilam zeby zdazyc przed zamknieciem, nawet na wiadomosc nie zerkajac. I to byl blad, bo spodziewalam sie wielkiej siaty, a tymczasem dostalam... siateczke, a w niej jedna ksiazke i jedna plyte. I tyle. W dodatku, okazuje sie, ze panie tam pracujace same nie ogarniaja systemu, bo, kiedy spytalam co z reszta (kiedys moje zamowienie zostalo przywalone innymi reklamowkami i ja oraz jedna z pan, za cholere nie moglysmy go znalezc), zaczely miotac sie jak w ukropie, szukac ze mna na stolach, gdzies dzwonic, tlumaczac, ze w poniedzialki, po weekendzie, maja zawsze urwanie glowy, jedna wydrukowala mi liste z zamowionymi przeze mnie pozycjami, po czym zdziwila sie, ze nie ma na niej tego, co juz dostalam. A nie bylo, bo lista byla pozycji "zamowionych", a nie "otrzymanych". :D W koncu sama doszlam do tego, ze po prostu ktos z mojego wielkiego zamowienia wybral dwie przypadkowe rzeczy, a reszte z jakiegos powodu olal. I kobieta chyba osobiscie byla odpowiedzialna za realizacje zamowien, bo ja tylko grzecznie spytalam, a ona zamiast odpowiedziec, ze przepraszamy, ale do reszty jeszcze nie doszlismy, zaczela sie glupio tlumaczyc, szukac, napomykac ze czegos w ogole nie maja (bzdura, bo przed zamowieniem sprawdzalam czy jest dostepne), itd. Krotko mowiac, sama sie wkopala. ;) W kazdym razie, wycieczke do biblioteki odbylam zupelnie niepotrzebnie, ale coz...
Po poludniu, jak to w poniedzialki, odbyl sie trening na basenie (ciekawe jak jeszcze dlugo...). Pojechal tylko Nik.
Poniewaz w czwartek, kiedy Bi zwykle jezdzi na grupe srednio-zaawansowana, jest swieto, powiedzialam, ze musi wybrac, czy pojedzie za to w poniedzialek, czy w sobote. Wybrala sobote, choc podejrzewam, ze to byl celowy zabieg w celu odsuniecia treningu w czasie, a w sobote i tak bedzie kombinowac, jak tu sie wymigac. ;)
A! Jeszcze wczesniej w poniedzialek, M. udalo sie dorwac na jakiejs lokalnej grupie, buty oraz narty dla Mlodszego, po bardzo okazyjnej cenie. I to w naszym miasteczku (czasem trzeba jechac po cos i godzine...)! Odebralismy wiec Potworki ze szkoly i pojechalismy po zakup. Nie wiadomo co prawda jak to bedzie w tym sezonie z nartami, ale buty Kokusia rok temu byly juz "na styk", dotykal czubkami palcow wkladki i ledwie dalo mu sie te buty wcisnac na nogi. Nartki zas byly malutkie (70 cm) i juz w poprzednim sezonie wydawaly sie troche smieszne, szczegolnie, ze Mlodszy naprawde swietnie jezdzi, wiec w tym koniecznie poprzebowal nowego sprzetu. I buty i narty sa troche na wyrost, powinny wiec spokojnie posluzyc przez dwa sezony. Po powrocie do domu, nastapila wielka przymiarka. :)
Nik oczywiscie zachwycony i dopytuje kiedy ruszamy na stoki. Niestety, jak na zlosc zime zapowiadaja wyjatkowo lagodna, takaz jest tez koncowka jesieni i nasze lokalne stoki nawet nie maja jeszcze planow otwarcia, tym bardziej, ze w tym roku beda musieli ograniczac ilosc osob, a wiec robic wczesniejsze rezerwacje, itd. Nie wiadomo kiedy uda nam sie gdzies skoczyc...
We wtorek musialam obleciec prace, UPS oraz biblioteke (tym razem odebralam reszte zamowienia!) i to niezlym tempem, bo Potworki mialy skrocone lekcje i konczyly juz o 13:15. Z okazji Thanksgiving, dzieci w szkole mialy trw. "turkey trot", czyli wyscig wokol boiska w papierowych opaskach przypominajacych indyki. :)
Zazwyczaj scigaja sie cale roczniki, w tym roku, z powodu korony, scigali sie klasami. Nik w swojej dobiegl pierwszy! :) Bi u siebie byla... dziesiata. Ale i tak rozpierala ja duma. :D
W pracy mi sie "udalo" bo bateria w kompie zaczela padac juz po 45 minutach, a nie mialam przy sobie ladowarki, wiec zabralam sie do domu. ;) Po poludniu zwial nam ponownie pies, ale po pol godzinie "pojawil" sie w ogrodku sasiadow. Okazalo sie, ze M. wypuszczajac Maye, wlozyl jej obroze od "niewidzialnego" pastucha, ale o wlaczeniu mechanizmu przypomnial sobie dopiero po jakims czasie... Dobrze, ze wrocila, bo malzonek wlasnie szykowal sie, zeby zrobic objazd po osiedlu w poszukiwaniu tej cholery. Ale przy takiej uciekinierskiej zylce, to ja nie wroze temu psu dozycia pozniej starosci. Oczywiscie, juz pozniej, trzymal sie nas z M. lekki czarny humor i zartowalismy, ze kurcze, juz w myslach robilismy rezerwacje na te wszyskie kempigi, gdzie nie mozna przyjezdzac z psami, to musial smierdziuch wrocic... :D
Na noc zapowiadali przymrozek, a ze temperatura na zewnatrz zaczela ostro spadac, napalilismy w kominku i z rozkosza oddalam sie swiatecznej lekturze, grzejac stopy przy ogniu.
Niezbyt fajnym przerywnikiem w tej "rozkoszy" byla koniecznosc odrobienia lekcji do Polskiej Szkoly oraz na religie. Polskiej Szkoly w sobote co prawda nie bedzie, wiec mogla poczekac, ale lepiej odrobic czesc pisemna, a na przyszly tydzien zostawic tylko nagranie czytania. Niestety, obie panie zadaly tez zeby napisac po kilka zdan o naszym Thanksgiving, a skoro to bylo w czwartek, wiec zadania udalo sie to skonczyc dopiero w piatek, wrrrr... :/ Religia za to bedzie w nadchodzacy poniedzialek i chociaz cwiczenia w ksiazce skonczylam z Potworkami w zeszlym tygodniu, zostalo jeszcze nauczenie sie przykazan (narazie czterech) oraz powtorzenie tekstu spowiedzi. To ostatnie to dla mnie glupota. Skoro dzieciaki spowiedz beda mialy gdzies na wiosne, po chusteczke uczyc sie tego juz teraz? No ale mus to mus. Zaczelismy od przykazan. Teoretycznie na ten tydzien mieli sie nauczyc numerow 3 i 4, ale ze ostatnio nie umieli 1 i 2, wiec te tez pocwiczylismy. O matulu! Jezyk archaiczny, dziwny szyk zdania, Potworkom wszystko sie platalo i za cholere nie mogly tego powtorzyc! A im bardziej sie mylili, tym bardziej dostawali glupawki! Po chwili nie byli juz w stanie sie opanowac, az zainterweniowal M., choc i on duzo nie zdzialal. W koncu sie poddalam. Zostalo jeszcze kilka dni. Bedziemy cwiczyc, a jak sie nie ogarna, to niech potem nie placza, ze sie nie "naumiali". ;)
Na srode mialam ambitny plan zeby zaczac przygotowania do Thanksgiving i cos upichcic. Nie planowalam niewiadomo czego, bo przyjechac mial tylko moj tata, a chrzestny Potworkow jeszcze sie zastanawial, ale swieto zobowiazuje i nawet dla naszej czworki pewnie chcialabym przygotowac cos specjalnego. Zamiast calego indora, kupilismy w tym roku tylko nogi, bo M. zawsze narzeka, ze goscie chwytaja oba udka, a jemu zostaje sucha piers. ;) No to tym razem wszyscy mieli nogi. :D W kazdym razie, pieczenie udek zostawilismy na czwartek, podobnie jak slodkich ziemniakow. W srode jednak chcialam upiec szarlotke oraz butternut squash w parmezanie. To "butternut squash" wujek google przetlumaczyl jako dynie pizmowa, ale na ile jest to dobre tlumaczenie, nie mam pojecia. ;) Plany na srode mialam wiec niezbyt ambitne, a okazalo sie, ze nawet one kompletnie sie rozjechaly. Rano wstalam, nakarmilam potomstwo, wstawilam pranie, troche ogarnelam kuchnie i czas byl na telekonferencje w pracy. Pechowo okazala sie dluga - ponad 1.5 godziny! Potem uwalczylam sie z naszym starutenkim odtwarzaczem DVD, bo Potworki chcialy obejrzec film. Okazalo sie, ze odtwarzacz... wyzional ducha. :O W koncu puscilam dzieciakom film (padlo na "Jumanji") na laptoku, ale nawet tu w polowie wywalilo i trzeba bylo sie gimnastykowac. Ale coz, tak bywa z porysowanymi plytami z biblioteki. Kiedy dzieciaki ogladaly, nadal krzatalam sie po domu, z narastajaca panika z powodu uciekajacego czasu. ;) Potem zgadalysmy sie na Skypie z moja siostra i znow kupa czasu minela. Okazalo sie, ze zostala godzinka do treningu na basenie, wiec nie oplacalo mi sie za duzo zaczynac. W koncu upieklam te "dynie pizmowa", choc robilam to jak zwykle, po nocy, kiedy wszyscy juz spali. Typowe, brawo ja... ;) Szarlotki juz w srode nie ruszylam. ;)
Skoro juz wspomnialam o treningu na basenie, to (chyba ostatnio o tym pisalam) trenerzy zorganzowali dzieciakom gry i zabawy z okazji Swieta. Potworki zachwycone i choc raz Bi pojechala na trening z entuzjazmem i jeszcze mnie poganiajac. :D Wlasciwie to wszystkie "zabawy" byly wyscigami w stylu sztafet, ale dzieciaki i tak super sie bawily. Zostali podzieleni na grupy (sami wybierali sobie czlonkow, raz najstarsi, raz najmlodsi) i scigali sie roznymi stylami, czasem pchajac przed soba gumowe kaczuszki (tak zeby ich nie dotykac) albo z tymi dlugimi basenowymi gabkami, zwinietymi na ksztalt "czapki" i nalozonymi na glowe.
Oczywiscie z czyms takim, plywac mozna bylo tylko bardzo pokracznymi stylami, bowiem przy zbyt glebokim zanurzeniu, zeslizgiwaly sie z glowy i odplywaly. ;) W kazdym razie dzieciarnia sie wybawila, choc potem i tak uparli sie zostac jeszcze choc te 10 minut dluzej, zeby poszalec bez "instrukcji". :)
Wlasciwy dzien "Indyka" przywital nas ulewnym deszczem. Mimo, ze pogoda byla po prostu paskudna, tym przyjemniej bylo sie zaszyc na pol dnia w kuchni. Dzieciaki uparly sie ogladnac "Kevin sam w domu", mimo, ze to film typowo swiateczny. A zreszta, dla Amerykanow, Thanksgiving to i tak taka "przystawka" do Bozego Narodzenia. ;) Najsmieszniejsze, ze to Bi uparla sie na tego Kevina, a potem Nik stwierdzil, ze film byl super, a ona, ze w sumie to byl... nudny. Rozumiem ja, bo osobiscie tez uwazam, ze doopy nie urywa i nie rozumiem szalu na niego. Jest wiele piekniejszych, swiatecznych filmow...
Tak jak pisalam wyzej, jedzenia nie robilismy zbyt duzo, zreszta cale szczescie, bo po poludniu chrzestny Potworkow napisal, ze jednak przy obecnej sytuacji, woli nie przyjezdzac. Odpadla nam wiec jedna osoba do nakarmienia. ;) Chlop zaslania sie obawa, ze nas zarazi, choc moim zdaniem raczej boi sie, ze to my zarazimy korona jego. Na wiosne przeszedl ostre zapalenie pluc, ktore moglo byc covid'em, ale z jakiegos powodu na test nikt go nie wyslal. Od tamtego czasu nekaja go napady kaszlu i niezytu gornych drog oddechowych i twierdzi, ze nadal w pelni nie doszedl do siebie. No coz, wedlug mnie to on ma albo jakies po-zapaleniowe powiklania (zreszta, z tego co wiem, po zapeleniu pluc dlugo sie do siebie dochodzi), albo cos kompletnie odrebnego. Jesli nawet przechorwal korone, to po takim czasie i tak nie zaraza. Dlatego podejrzewam, ze boi sie, ze zlapie cos u nas. Tym bardziej, ze podczas rozmowy telefonicznej, dopytywal czy dzieciaki chodza do szkoly. ;)
W kazdym razie, praktycznie wszystko co szykowalismy, wymagalo pieczenia, wiec trzeba bylo rozlozyc pichcenie w czasie. Zaraz po sniadaniu, zabralam sie wiec za szarlotke, bo ta z beza jest troche bardziej pracochlonna, niz zwykla.
Potem slodkie ziemniaki, pozniej indyk... A w miedzy czasie sprzatalam dolna lazienke, scieralam kurze, itd., zeby nie przerazic gosci (wtedy jeszcze myslalam, ze bedzie ich dwoch ;P). Moj maz zas, ktory uparl sie na mizerie i specjalnie kupil ogorki, kompletnie o niej zapomnial i robil ja na szybko, juz po przyjezdzie mojego taty! :D Potem pojedlismy i dopchnelismy szarlotka, delektujac sie ogniem w kominku. Mezczyzni zgodnie uznali, ze beza jest za slodka, czym mnie tylko poirytowali. No prosze Was, a jaka ma byc? Kwasna?! Zreszta, krytykowac musieli, ale i tak zjedli ze smakiem. ;)
I na tym chyba pomalu skoncze. Reszte przedluzonego weekendu opowiem nastepnym razem. W kazdym razie strasznie fajnie siedzialo mi sie te kilka dni w domu, bez otwartego laptopa z pracy i dokumentow dopominajacych sie uwagi. Niby od tylu miesiecy "siedze" w domu, ale to zupelnie nie to samo co pozbyc sie nagabujacej w podswiadomosci wizji pracy. ;) No i z malzonkiem oraz Potworkami placzacymi sie pod nogami i dopominajacymi uwagi. ;)