Zaczelo sie juz w piatek, kiedy to jakies pol godziny przed koncem pracy, dostalam smsa od meza, ze listonosz zostawil dla mnie w skrzynce awizo. Przyszla paczka od mojej siorki z dalekiej Polandii, juhuuu! ;) Najpierw mysle: luzik, poczte mam po drodze z pracy, wiec zajade i odbiore. Okazalo sie jednak, ze M., w swojej niezmierzonej "madrosci" powiedzial Potworkom, ze przyszla paczka od cioci i dzieciarnia uparla sie oczywiscie jechac ja odebrac (najchetniej pewnie tez rozerwaliby ja zaraz na poczcie :D). W pierwszej chwili stwierdzilam, ze nie ma mowy, nie bede jezdzic w kolko, szczegolnie, ze zaplanowalam tez podjechac do biblioteki, maz przypomnial mi jednak, ze musze na poczcie pokazac to awizo i z tym argumentem juz nie moglam dyskutowac. ;) Wyprysnelam wiec z pracy jak tylko sie dalo i popedzilam do domu, gdzie czekaly juz Potworki, ucieszone i podniecone jakby wygraly w Totka. ;) Zaladowalismy sie wszyscy do auta, po czym najpierw popedzilismy do biblioteki, bowiem tego dnia mijal termin oddania kilku ksiazek. Na szczescie w naszej bibliotece nie trzeba oddawac ich osobiscie. Wystawczy wrzucic przez specjalny wlaz w scianie budynku. Nastepnie pognalismy w strone poczty. I dopiero wtedy, siedzac spokojnie na miejscu pasazera, mialam czas przeczytac dokladnie to awizo. A tam jak byk: przesylka jest do odebrania dnia nastepnego, po 9! Myslalam, ze udusze mego malzonka! Postawil wszystkich na rowne nogi, ja pedze z pracy jak szalona, dzieciaki az podskakuja w miejscu z ekscytacji, bo szanownemu panu nie chcialo sie przeczytac dokladnie swistka papieru! :/
W kazdym razie, na wzmianke, ze paczki tego dnia jednak nie bedzie, Potworki uderzyly oczywiscie w placz. Bylismy wtedy juz w polowie drogi na poczte, a pora byla na tyle pozna, ze listonosze pomalu wracali do bazy. Stwierdzilismy, ze co nam zalezy, mozemy podjechac i spytac. A nuz "nasz" listonosz juz obrocil. Pani w okienku niestety szybko rozwiala moja nadzieje, a kiedy smetnie wrocilam do auta i obwiescilam porazke, na tylnym siedzieniu znow rozlegl sie ryk. ;) Wtedy M. wpadl na pomysl, zeby przygladac sie wracajacym do bazy listonoszom i sprobowac zlapac "naszego". Mnie sie juz nie chcialo, za to mialam gorace pragnienie wrocic wreszcie do domu i oficjalnie rozpoczac weekend, ale w Potworki wstapila nowa nadzieja i ochoczo dopingowaly pomyslowi tatusia...
I wiecie co? Dochodzila 17, sciemnialo sie juz, malo co bylo widac. Ja to w ogole jestem na wpol slepa, nawet w okularach (nie zartuje, nalogowo mijam ludzi nie rozpoznajac znajomych, choc tu wine ponosi czesciowo bujanie w oblokach...), ale M. rzeczywiscie wypatrzyl naszego doreczyciela! Niezle sie gosc zdziwil, kiedy zastukalam mu w okienko pojazdu i wyluszczylam, ze "awizo, za taki i taki adres i czy daloby sie moze...". No i sie dalo! Pan wreczyl mi paczuche, zaoferowal nawet zaniesc ja do naszego auta, choc tu zaprotestowalam, bo paczka lekka, a "nasz" listonosz to juz starszy pan. :D
Radosc Potworkow byla dosc krotkotrwala, bowiem wredna matka oznajmila, ze nie otwieramy paczki, dopoki nie skonczona zostanie praca domowa do polskiej szkoly. Ale ze mnie zolza, co? :D
Duzo bylo placzu, zlosci, tupania, marudzenia dlaczego tak duzo i dlaczego musza zrobic wszystko i kiedy w koncu pozwole te paczke otworzyc... Wreszcie jednak pozwolilam i tu nastapil szal! ;) Dzieciarnia dostala po zestawie Lego, wiec natychmiast przystapila do ukladania. Pozytywnie zaskoczyl mnie Nik, ktorego zestawy dotychczas ukladalam glownie ja. Tym razem dostal naprawde skomplikowany samolot, ale ulozyl go dzielnie prawie do konca. "Prawie", bowiem kiedy przyszlo do przyczepienia dachu, okazalo sie, ze ten nie pasuje! :O I ja i M. staralismy sie wypatrzyc gdzie jest blad, ale wszystko wydawalo sie ok. Dopiero nastepnego dnia, kiedy wraz z Kokusiem rozlozylam samolot na czesci pierwsze, okazalo sie, ze zle wstawil klocek na samym poczatku, bo przy skladaniu podstawy samolotu! :) Wtedy jednak Nik, kompletnie stracil wiare we wlasne mozliwosci i ukladanie od nowa oddal niemal calkowicie w moje rece.
Samolocik :) Spory, okolo 30-centymetrowy. Fajnie sie go ukladalo ;)
Czyli co? Czyli wychodzi na to, ze znow to ja ukladalam Lego dzieciakow! Nie zebym protestowala jakos specjalnie. Sama Lego lubie, co jest dziwne, bo klockow jako takich, nie cierpie. :D
W polskiej szkole, jak to w polskiej szkole. Nik pobiegl w podskokach, szczegolnie, ze wreczal koledze zaproszenie na przyjecie urodzinowe, Bi zostala z placzem. Ech...
Zajecia w kolejnym tygodniu nam sie troche pokomplikowaly, bowiem Bi ma znow zawody plywackie (i podobno chce plynac :D). Tym razem sa one jednak po poludniu, a w polskiej szkole maja tego dnia bal przebierancow. Poza tym nie chce zeby Bi ciagle miala przerwy, wiec postanowilam, ze odbiore Potworki wczesniej, ale na zajecia pojada. Zeby jednak nie krazyc w te i we wte, zglosilam sie do pomocy podczas balu. :O Az sie boje co mi przydziela! ;) Impreza na sali gimnastycznej ma potrwac gdzies do 10:30 i wtedy planuje zgarnac Potworki, pojedziemy szybko do domu przebrac sie oraz zapakowac tatusia i popedzimy na zawody. Przynajmniej taki jest plan. Jak to z planami bywa wiadomo, wiec wszystko wyjdzie w praniu. ;)
A w tym tygodniu, podczas kiedy Potworki "meczyly sie" w polskiej szkole, czekala mnie niemala gratka, bowiem wpadla do mnie na kawe kolezanka. Ostatni raz widzialysmy sie we wrzesniu i tyle czasu zajelo nam, zeby ponownie sie zgadac. ;)
To nie byl koniec sobotnich atrakcji. Po polskiej szkole, przypedzilam z Potworkami do domu, przygrzalam szybki obiad, po czym znow zapakowalismy sie do auta. Wczesnym popoludniem bowiem, umowilam sie z sasiadka oraz ukochana psiapsiolka Bi na lyzwy! :) Okazalo sie przy okazji, ze sasiadka na lyzwach byla w zyciu raz, a jej corka... nigdy. :D Wobec powyzszego, ta pierwsza na lod nawet nie weszla i zostawila mnie - lyzwiarza lamage z trojka poczatkujacych dzieciakow. Tiaaaa... ;)
Na szczescie Bi na lyzwach radzi sobie juz na tyle dobrze, ze wziela kolezanke pod pache i razem pomalu przemieszczaly sie po lodzie.
Kolezanka skupiona, nawet nie podniosla glowy ;)
Podjezdzalam do nich od czasu do czasu zeby poklaskac jak dobrze sobie radza, po czym skupialam sie na wlasnej jezdzie oraz pilnowaniu Kokusia. Ten ostatni to istny kamikadze! Mimo setki upomnien, zeby jechal pomalu dopoki nie zalapie rownowagi, Nik pedzil jak szalony i oczywiscie co chwla lezal! ;) Tym razem wzielam jego kask, wiec bylam nieco spokojniejsza... do czasu az nie przewrocil sie tak niefortunnie, ze plasnal o lod policzkiem. Do dzis ma zadrapanie. Rozwazam na powaznie kupno kasku hokeisty, albo innego football'isty. Byle mialo oslonke na twarz. ;)
Jestem pod ogromnym wrazeniem jak szybko Nik robi postepy, ale po bialych sladach na ubraniu mozna latwo wywnioskowac, ze nadal czesto ma bliskie spotkania z lodem :D
Jakby malo bylo na jedna sobote, wieczorem Nik oswiadczyl (calkiem spokojnie, choc nieco jekliwie), ze boli go ucho, ma je przytkane i chyba ma zapalenie (tak, sam sie zdiagnozowal i to bez pomocy wujka google'a :D)!
Masz ci babo placek! To sobie pore wybral! Nie dosc, ze sobota wieczor, to jeszcze na noc zapowiadali pierwsza wieksza sniezyce w naszych okolicach, ktora nad ranem miala przejsc w marznacy deszcz. :/
Stan z 23 wieczorem. Pstryknelam fote naszej Narnii, bo nie wierzylam, ze utrzyma sie do rana ;)
I skad znow zapalenie?! Cala poprzednia zime walczylismy z nawracajacymi infekcjami uszu, ale wszystkie zaczynaly sie od kataru. Tym razem Nik byl pozornie zdrowy, oprocz tego, ze od jakiegos tygodnia sobie (doslownie) 3-4 razy dziennie odkaszlnal. Jedyne wytlumaczenie, ktore przychodzi mi do glowy, to ze jednak mial katar, tylko gdzies gleboko. Zamiast wyplywac mu nosem, wydzielina splywala gardlem i stad to pokaslywanie. Oczywiscie to tylko moja teoria, a zapalenie moglo sie wziac ze zwyklego przewiania. Nik regularnie wysiada ze szkolnego autobusu bez czapki i z rozpieta kurtka. Boje sie myslec, jak wychodzi ubrany na dluga przerwe, na ktora tutaj zawsze (chyba ze pada, albo jest trzaskajacy mroz) dzieciaki wychodza na podworko. :/
W kazdym razie, w sobote wieczor bylo juz za pozno zeby szukac doraznej pomocy. Balam sie nocy, ale o dziwo, po zaaplikowaniu lekarstwa przeciwbolowego, Nik grzecznie ja przespal.
Rano okazalo sie, ze jak nie trzeba, to prognozy sie sprawdzily! Sniegu dowalilo porzadnie, a o 8 rano, mimo lekkiego mrozu, padala marznaca mrzawka. Ohyda. Normalnie nie wysciubialabym w taka niedziele nosa z domu, ale Nik nadal utrzymywal, ze ucho boli i jest zatkane... Skoro zmuszeni bylismy poszukac kliniki czynnej w niedziele i w taka pogode (przypominam, ze u nas troche sniegu oznacza paraliz), M. nie mogl sobie oczywiscie odpuscic jazdy do kosciola... Jedzie sie do niego okolo 20 minut, autostrada niezle odsniezona, a my minelismy trzy auta w rowach. To znaczy bardziej utkniete w sniegu na poboczu i obrocone w poprzek lub wrecz tylem do kierunku jazdy. To dobrze obrazuje dlaczego wiecej niz 5 cm sniegu calkowicie paralizuje tutaj drogi. Tubylcy zupelnie nie potrafia jezdzic przy takiej pogodzie. :/
Wreszcie pierwszy (kto wie czy nie ostatni...) snieg tej zimy! :D
My dojechalismy do kosciola bez przeszkod, a tam... parking pusty, choc odsniezony, przybytek zamkniety na glucho! :D Przez warunki pogodowe (musze przyznac, ze naprawde bylo bardzo slisko!) dojechalismy kilka minut spoznieni, wiec nie wiemy czy nikt w ogole nie przyjechal, czy bylo 2-3 desperatow (jak my), ktorym ksiadz poblogoslawil za wysilek i odeslal do domu. ;) Korcilo mnie, zeby zastukac na plebanie, ale w koncu dalam sobie spokoj. ;)
Skoro z msza nie wyszlo (M. nie mogl sobie darowac! :D) postanowilismy poszukac czynnej kliniki. Udalo sie za drugim podejsciem! ;) A tutaj panie w rejestracji przestrzegaly, zeby jak najszybciej wracac do domu bo robi sie nieciekawie. Odpowiedzialam, zeby one w takim razie tez zamknely klinike i uciekly do bezpicznych domkow! :D
A ucho Kokusia? Lekarz tylko w nie zajrzal i potwierdzil zapalenie. :/ I znow antybiotyk. Dobrze, ze to pierwszy od zeszlej zimy... Oby tym razem zadzialal. Nie mam ochoty "bujac" sie z zapaleniem przez 2 miesiace jak rok temu. :(
A skoro juz wyladowalismy w tamtej okolicy, podjechalismy do pobliskiego sklepu z akcesoriami narciarskimi. Taki zreszta mielismy plan jeszcze dzien wczesniej, ktory to stal pod znakiem zapytania z powodu pogody. Sklep o dziwo rowniez byl otwarty, choc podejrzewam, ze pracownicy liczyli na spokojna zmiane przy kawce i plotach, a nie obsludze klientow. ;) Bylam tam kilka miesiecy temu wstepnie ogladajac nowe buty narciarskie, bowiem w starych tak bola mnie golenie, ze po kilkugodzinnej jezdzie nie moge sie do nich przez tydzien dotknac. :/ Tym razem mialam juz ulatwiona sprawe, bowiem wczesniej zapisalam, ktore modele wydaly mi sie najwygodniejsze. Pan sprzedawca zaskoczyl mnie jednak i "wyczarowal" inny model z wybranych przeze mnie marek. Tak stalam sie posiadaczka butow Full Tilt Plush Six (to NIE jest post sponsorowany)! Do tych z Was, ktore jezdza na nartach: polecam z calego serca! W koncu trafilam na buty, ktore juz od momentu zapiecia nigdzie nie uciskaja! Najwieksza ich zaleta jest to, ze nie maja jezyka! Boki buta owijaja sie wokol lydki niczym rulonik (na jednej czesci nawet jest oznaczenie "inside", dla takich blondynek jak ja! :D), a zamiast twardej obudowy zachodzacej az na przod, maja cos jakby "zewnetrzny" jezyk, czyli kawalek plastiku nachodzacy na zewnetrzna czesc buta.
To nie sa moje buty. Fota pochodzi z internetu, ale dobrze widac na niej jak zawija sie wklad :)
Ta plastikowa czesc odgina sie calkowicie od buta, co sprawia, ze "rulon" wkladu mozna niemal calkowicie rozwinac, a dzieki temu z kolei wkladanie i zdejmowanie buta to fraszka!
To rowniez zdjecie z internetu. Ten but to jakis starszy model, ale widac na nim wlasnie jak odgina sie ta frontowa czesc, odslaniajac caly wklad :)
Mozecie mi wierzyc lub nie, ale to najwygodniejsze buty narciarskie jakie mialam na nogach! A przynajmniej mam nadzieje, ze w jezdzie okaza sie rownie wygodne, jak w tuptaniu po domu, bo narazie tylko tak mialam okazje je wyprobowac. :D
W niedziele wieczorem, Potworki uprosily mnie, zeby zrobic "rice crispie treats". Pudelko ze swiateczna wersja mamy juz od... Swiat, ale jakos wczesniej nie bylo czasu. :) Jesli ktos nie wie co to jest, to taki potwornie slodki przysmak, zrobiony z chrupek do mleka - Rice Crispies zmieszanych z roztopionymi "piankami". Calosc tworzy mase, ktora poki jest ciepla, jest bardzo plastyczna i mozna z niej lepic rozne ksztalty. Nasz zestaw mial foremki do stworzenia swiatecznych skarpet. :) Zestaw mial niemal wszystkie potrzebne skladniki do ulepienia skarpet oraz przyrzadzenia kolorowych lukrow. Tu Nik przygotowuje kolor zielony:
Na policzku widac slad po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z lodowiskiem :D
Tu juz prawie gotowe przysmaki
Jak to z Potworkami bywa, prawie godzine przygotowywali sobie deser, po czym... oznajmili, ze im nie smakuje i nadgryzli tylko po kawalku jednej skarpetki! :D
Kolejny dzien to byl poniedzialek, ale w zwiazku z Martin Luther King Jr. Day, szkoly byly zamkniete, a ja wzielam wolne z pracy zeby zostac z Potworkami. Wiele sobie w zwiazku z tym dniem obiecalam. Konkretnie, to planowalam wziac Potworki znow na lyzwy, moze nawet odwazylabym sie wziac ich sama na narty... Jak to czesto bywa, na planach sie skonczylo... :/ Po pierwsze: Kokusiowe ucho nie pozwalalo na zbytnie szalenstwa. Gdyby nawet jednak oba Potworki byly zdrowe i tak nigdzie bym nie pojechala, poniewaz Matka Natura akurat na tamten dzien zeslala arktyczne mrozy. Nie wiem jak stoki narciarskie, ale lodowisko zamkneli. Temperatura w nocy spadla do -20, a w dzien uparcie odmowila podniesienia sie powyzej -14. Brrrr... A dzieciaki z nosami przyklejonymi do szyb, patrzace na pierwszy snieg... ;) Juz dzien wczesniej, w niedziele, Bi blagala wrecz zeby pozwolic jej na zabawe na dworze. Caly jednak dzien padal marznacy deszcz, bylo slisko, mokro i paskudnie, a poza tym zal bylo mi Kokusia, ktorego chcialam przetrzymac w domu az nie wezmie chociaz dwoch dawek antybiotyku (takie zawsze sa tutaj zalecenia lekarzy - nie wychodzic przed przyjeciem dwoch dawek. Po tym czasie, jesli nie goraczkuje, dziecko moze nawet wrocic do szkoly :D). Nie bardzo wierzylam w zapowiadane mrozy, wiec obiecalam Potworkom, ze na sniegu pobawia sie nastepnego dnia. Oczywiscie, jak zawsze kiedy mam watpliwosci, prognozy sie sprawdzily i kolejnego dnia nie tylko byl trzaskajacy mroz, ale i straszny wiatr, wiec nawet w dzien, temperatura odczuwalna byla w okolicach -20. :D
Zimno, wiatr hula, Syberia normalnie, a Potworki placza, ze snieg taki piekny, a wredna mama nie puszcza na dwor. :) Czekalam caly ranek i kawalek popoludnia, zeby temperatura podniosla sie chociaz do -10 (hahaha!), ale w koncu skapitulowalam. Opatulilam Potworki oraz siebie w 3 warstwy, na glowy dalam im kominy kupione pod kaski narciarskie oraz na wierzch jeszcze czapki i wyszlismy. Na doslownie pol godziny, ale w czasie ktorej zdazylam przemarznac do szpiku kosci, a dzieciakow oczywiscie nie moglam zagonic z powrotem do domu. :D
Jak bylo zimno, mozna poznac po kolorze i wyrazie buzi Kokusia. Uparciuch nie chcial sie (tak jak Bi) zaslonic tym kominem.
W zwiazku z tym, ze na snieg napadal marznacy deszcz, cale podworko pokryte bylo nad sniegiem gruba warstwa lodu, ktory pekal tylko pode mna. Dzieciaki slizgaly sie, wywracaly i zasmiewaly do rozpuku. ;) Najlepsza zabawa bylo zjezdzanie na naszych "dupkach". Po lodzie smigaly jak blyskawice, a ja dostawalam zawalu, kiedy Potworki z trudem hamowaly tuz przed linia drzew! A ile smiechu bylo kiedy "dupki" odjezdzaly sobie same miedzy drzewa, pedzac w dol po lodzie. Od drzew, caly tyl idzie ostro w dol i raz Nik musial zbiec prawie do sasiada ponizej, zeby odzyskac swojego "dupolota". ;)
Poza tym, przekonalismy sie bolesnie, ze duzy dom jednak znacznie trudniej ogrzac. I nie chodzi nawet o koszt, choc w poprzednim miesiacu rachunek za gaz przyszedl o 1/3 wiekszy niz pamietamy ze starego, malego domku. A grudzien byl wyjatkowo lagodny. Az boje sie rachunku za styczen... :/ Bardziej chodzi mi o to, ze po prostu dom sie nie nagrzewa. O ile gora utrzymuje mniej wiecej 19-20 stopni, tak na dole, w te mrozy, temperatura uparcie nie podnosila sie powyzej 17 stopni. Powodem sa zapewne czesciowo szpary miedzy szafkami w kuchni, o ktorych pisalam we wczesniejszym poscie, z ktorych dmucha sobie lodowate powietrze. Pizdzi sobie ono rowniez z niektorych kontaktow (!) ulokowanych na zewnetrznych scianach, a w salonie rowniez w jednym miejscu ze szpary miedzy sciana a listwa przypodlogowa. Ewidentnie cos jest nie tak z izolacja domu, ale trudno zebysmy zrywali sciany aby to sprawdzic. Fakt, ze pod domem znajduje sie nieogrzewany garaz oraz ze okna sa stare i potwornie nieszczelne, ma zapewne tez swoj wklad w niska temperature dolu. Dla takiego zmarzlucha jak ja, to tragedia. ;) Salon, z jego pieknym, wysokim sufitem, ktory normalnie uwielbiam, okazal sie kolejna porazka. Tam kaloryfery szly pelna para, ale temperatura nie podniosla sie powyzej 15 stopni. Tu jednak bardzo sobie nie krzywdowalismy i po prostu napalilismy w kominku. :) Od razu zrobilo sie cieplej.
Poza tym tydzien leci jak to tydzien. We wtorek, z powodu niskich temperatur oraz oblodzenia, opoznili szkoly o 1.5 godziny. Temperaturowo nic te 1.5 godziny nie zmienilo, ale pewnie musieli odsniezyc i oskrobac z lodu wszystkie school bus'y. ;)
Oprocz tego, we wtorek w pracy mialam 2-godzinne szkolenie (nuuudyyy...), a w srode 2-godzinny meeting (dajcie zyc!). Niby mala firma, a czasem jak korporacja. Wszyscy uwijaja sie jak mrowki, nie wiedza w co wlozyc rece, terminy gonia, a oni zwyczajnie marnuja nasz czas! Nie musze bowiem mowic, ze szkolenie (przynajmniej dla mnie) nie wnioslo nic nowego? A meeting to tylko zaliczanie kolejnych podpunktow i pytanie czy zadanie wykonane, jesli nie, to na kiedy zostanie wykonane i czasem jakas dyskusja (glownie miedzy szefami) dlaczego sa trudnosci z jego wykonaniem. Te zas wynikaja po prostu ze zrzucania na glowy pracownikow zbyt wielu spraw "na wczoraj". Co Wam bede zreszta pisac, te z Was, ktore pracuja, wiedza o czym mowie...
W czwartek rano Nik mial isc na kontrole do dentysty. W srode wieczorem otrzymalam automatyczna wiadomosc, ze na budynek przychodni zwalilo sie drzewo i sa bez pradu. Na wiesc, ze jednak do dentysty nie idzie, Mlodszy sie poplakal.
Ciekawe, ze ja jako dziecko, plakalam kiedy musialam isc do dentysty. :D
Na pocieszenie wieczorem zabralam go na postrzyzyny. Grzywke mial juz w oczach, a pod czapka i po nocy, z tylu mial sianowate gniazdo. Czas byl juz wiec najwyzszy, choc znow zajmie mi kilka dni, zeby sie przyzwyczaic do jego nowego wygladu. :)
I to chyba wszystko... Taaa, jakby bylo malo! Znow wyszedl tasiemiec, a przypominam, ze opisalam prawie wylacznie 3 dni! :D Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, czeka nas potwornie zabiegany weekend, a tymczasem mnie cos "bierze". :( Czuje wyraznie charakterystyczne drapanie w gardle i laskotanie w nosie. Coz, malzonek moj smarcze caly tydzien. Jemu juz przechodzi... na mnie. :/
Oby dzieci nie zlapaly. Kokusiowi wystarczy zapalenie ucha...