Dobra, no bylo troche cieplej, przyznaje (w sobote nawet duuuzo cieplej). W koncu koniec lipca, to nie koncowka maja. ;)
Caly tydzien sledzilam prognozy i chociaz ta na niedziele zmienila sie na korzysc, to poniedzialkowa, ktora w sobote obiecujaco pokazala "tylko" calkowite zachmurzenie (ale sucho!), w niedziele przeskoczyla na powrot w faze "deszcz" i to solidny. I ani moje zaklinania, ani piekne, rozgwiezdzone niebo w niedzielny wieczor, tego nie zmienily. :( Na dodatek, mimo, ze prognozy obiecywaly chociaz te 20 stopni, to tych, w samo poludnie bylo zaledwie 14!
Co nie zmienia faktu, ze dwa dni slonca wystarczyly, zeby cala nasza czworka wrocila spalona niczym frytki. A raczej, z nasza karnacja, niczym raczki. ;)
I to znow wina pogody. ;) W niedziele bylo slonecznie, ale wial lodowaty wicher. Na zewnatrz wybor byl prosty - albo siedziec w cieniu w bluzie, albo wygrzewac kosci w sloncu. My wybralismy slonko i mamy za swoje. ;) Smarowalam siebie i dzieciaki kremem z filtrem, nie myslcie sobie, ze nie. Najwyrazniej jednak niewystarczajaco czesto. Bylismy nad samym oceanem, a tam, legendy prawia, ze nawet wiatr opala. ;) Nie trzeba bylo wylegiwania na plazy, zeby sie spiec. Nastepnym razem (bo wracamy tam za miesiac) ustawie sobie przypominajke w telefonie i bede dokladac warstwe kremu rowniutko co dwie godziny, o! :)
Jak ogolne wrazenia? Coz... troche mieszane. Mimo, ze na lato marzyl mi sie wlasnie kemping przy plazy (jako wychowanka Trojmiasta, nie wyobrazam sobie wakacji bez morza/ oceanu), chyba rozpiescily mnie troche kempingi w lesie. Drzewa, krzaczory, daja jednak odrobine prywatnosci oraz cienia. Natomiast obydwa nasze nadmorskie kempingi, to praktycznie puste pola. W dodatku, na ostatnim kempingu wyznaczone miejsca byly naprawde malutkie. Praktycznie przyczepka na przyczepce i kazdy zaglada kazdemu w okienka.
(Tak wygladalo nasze miejsce. Stol piknikowy to chyba standard na wiekszosci pol kempingowych. To dodatkowo oferowalo "piecyki" na ognisko oraz grille. Z naszego nawet nie skorzystalismy...)
(Na tym zdjeciu jeszcze lepiej widac brak prywatnosci...)
Nie wiem czy tak akurat trafilismy, bo pamietam nasze nadbaltyckie lasy ciagnace sie do samych wydm, czy w tutejszym klimacie lasow nad samym oceanem po prostu nie ma?
W kazdym razie srednio mi sie to podobalo, ale pole kempingowe wyrownuje te braki podlaczeniem do pradu oraz wody. Wiekszosc bowiem kempingow, nie oferuje takich wygod. Sama przyczepka posiada malutki akumulatorek, ktory jednak starcza tylko na to, zeby zapalic w srodku swiatlo oraz wlaczyc pompe do wody. I to zapewne tylko na pare godzin. Zeby zagrzac cos w mikrofalowce albo podlaczyc klimatyzacje, trzeba taszczyc ze soba agregator.
("Kontakty" do pradu w formie latarenek, dawaly wieczorem i w nocy fajny efekt. Tutaj widac tez dobrze, jak blisko siebie byly poszczegolne miejscowki)
Jesli o wode chodzi, to zazwyczaj trzeba albo napelnic zbiornik w domu, albo przy jednym z publicznych kranikow na polu kempingowym. Laczy sie to ze sprawdzaniem jej poziomu w czasie pobytu. Jesli zabraknie, pozostaje albo przyniesienie jej z ujec wody w butelkach, albo podjechanie przyczepa, co jednak jest upierdliwe, bo podlaczanie jej do auta, podczepianie wszystkich zabezpieczen, itd. troche trwa. Potem objechac, napelnic wode, wrocic i znowu wszystko odlaczac? Bez sensu...
Posiadanie wiec podlaczenia do pradu oraz wody dla samych siebie, na miejscu, bylo bardzo wygodne. :) Co prawda okazalo sie, ze nasz kranik jest zepsuty, ale uczynni ludzie z boku, pozwolili podpiac sie pod ich weza. :) Podlaczenie pod prad dzialalo na szczescie bez zarzutu. Pierwszego bowiem dnia zajechalismy w taki upal, ze bez klimy w przyczepce nie daloby sie wytrzymac...
Pomimo calkowitego braku prywatnosci, bawilismy sie niezle. Doslownie minutke piechota mielismy do malutkiej plazy, ktora okazala sie byc przy ujsciu sporej rzeki (Merrimack River). Woda byla lodowata, ale poniewaz byla to rzeka, brakowalo w niej fal, wiec Potworki mogly sie w miare bezpiecznie pochlapac.
(Nad rzeka)
Co ciekawe, poniewaz rzeka laczyla sie z oceanem doslownie z pol km dalej, w tym miejscu dzialaly na nia plywy. Po poludniu woda nagle zaczynala dziwnie chlupotac, po czym szybko jej ubywalo. Zaczynal sie odplyw, odslaniajacy przybrzezne skalki, miedzy ktorymi zostawaly male bajorka, w ktorych dzieciaki lapaly meduzy oraz kraby.
(Odplyw. W tle widac dzieciarnie "na lowach")
Kiedy poszlo sie w drugim kierunku, przeszlo przez kemping oraz parking publiczny dla odwiedzajacych Park Stanowy, dochodzilo sie do faktycznej plazy, nad oceanem. Plaza piekna, piasek czysciutki choc nie tak bialy jak na poludniu kraju (oraz w Polsce). Swoja droga, ciekawe od czego to zalezy?
(Tutaj piach byl akurat mokry, a wiec jeszcze ciemniejszy. Ale na gorze jest kawalek suchego i widac, ze choc jasny, to nie taki drobny i bielusienki...)
Woda... No coz, tak samo lodowata jak w rzece. Ani ja, ani M. nie mielismy ochoty na kapiel, ale Potworkow nikt nie zatrzyma. ;)
("Morsy" :D)
Tutaj niestety byly juz fale, co z lekka mnie przerazalo. Poniewaz M. padl na koc i nie zamierzal sie z niego ruszac, pilnowanie szalonych dzieci przypadlo w udziale mnie. Mi z kolei dretwialy z zimna nogi i odmowilam wejscia glebiej niz do polowy lydek. Potworki zas, spragnione najwyrazniej mocnych wrazen, wlazily glebiej i glebiej. Dobra, wchodzily gdzies do kolan. :) Tylko, ze kiedy przeszla fala, malemu Nikowi woda siegala niemal do pasa. Przywolywalam wiec Potworki na plycizne, co wywolywalo fochy oraz tupanie nogami. Trudno. :)
Jesli nie wedrowalismy po plazach, lazilismy na plac zabaw, albo po prostu spacerowalismy po kempingu. To znaczy ja oraz M., bo Potworki jezdzily rowerami. A przynajmniej Nik, bo po pierwszych kilku razach, Bi stwierdzila, ze woli prowadzic psa na smyczy niz jezdzic na jednosladzie. ;) Nic dziwnego, ze po dwoch dniach Starsza nadal miala problemy z ruszaniem, a Nik jezdzil po najwiekszych wertepach i wolajac "Mama, chcesz zobaczyc moj trick?!", popisywal sie pedalowaniem z dupka uniesiona w powietrzu, nad siodelko. Nie zdziwie sie, jesli na kolejnym wyjezdzie nauczy sie jezdzic bez trzymania kierownicy! :D
Bi wolala wspinac sie na drzewa. ;)
Nie zabraklo tez mocnych wrazen. Jednego wieczora, podczas spaceru, Maya zweszyla skunksy, szarpnela sie na smyczy, ktora wypadla Bi z reki. Bi z krzykiem ruszyla lapac smycz, zobaczyla skunksy i z jeszcze wiekszym wrzaskiem ruszyla w moja strone. Dobiegajac, potknela sie i wywrocila zdzierajac oba kolana i nadgarstek. W miedzy czasie, do Mai oraz skunksow podbiegl M., ktoremu udalo sie schwytac niesfornego psiura! Cale zajscie trwalo doslownie kilkanascie sekund, w czasie ktorych udalo mi sie zlapac i przytrzymac Nika, zeby i on tam nie podbiegal! Juz widzialam oczami wyobrazni jak skunksy opryskuja Maye, Bi oraz mojego meza i zastanawialam sie, jak do cholery, to z nich zmyc bedac na kempingu i zograniczonym dostepem do sklepow i specjalnych srodkow czytosci...
Na szczescie kempingowe skunksy byly tak oswojone z obecnoscia ludzi oraz psow, ze poszly spokojnym truchtem w krzaki i wydawaly sie zupelnie niewzruszone zamieszaniem... ;)
Nie zartuje z tym "oswojeniem". Ten skurczybyk przeszedl sobie doslownie 3 m od nas, kiedy siedzielismy wieczorem przy ognisku! :O
(Sorki, ze zdjecie niewyrazne, ale ciemno bylo)
Tak przy okazji, mala dygresja. Wiecie jak smierdzi skunks i dlaczego ludzie (oraz zwierzeta) omijaja je z daleka? Wiele osob z Polski na nasze opowiesci o "strasznym smrodzie", wzrusza ramionami. Jesli ktos nie mial (nie)przyjemnisci zetknac sie z tym, badz co badz, ladnym zwierzatkiem, moze rzeczywiscie uznac sceny z filmow oraz kreskowek, za grubo przesadzone. Moja mama, bedac w Stanach, kiedy kiedys "wskazalam" jej: "Czujesz? Skunks!", wyrazila oburzenie, ze przeciez to wcale nie skunks! To nawet nie pachnie jak zwierze! A, no wlasnie... Pomijam fakt, ze poklocilam sie z matka (poraz 244889987), ze wymadrza sie na tematy, o ktorych nie ma pojecia. Zapytalam jednak, jak wg. niej smierdzi skunks? No jak to, jak? Kupa!
Moi drodzy, wlasnie NIE! Wielu osobom sie wydaje, ze jak zwierze, to musi smrodzic po zwierzecemu, najczesciej odchodami. A smrod skunksa (ktory nota bene "psika" cuchnaca ciecza tylko w obliczu zagrozenia) to wcale NIE smrodek kupy! :D To paskudny, ostry, chemiczny odor, powodujacy lzawienie oczu i zatykajacy dech w piersiach! Trudno go przyrownac do jakiegokolwiek smrodu, to jest jedyne w swoim rodzaju! ;) Zeby oddac troche potwornosc tego odoru dodam, ze psy, te nasze kochane, ale uparte i nieraz glupawe pupile, nawet bolesnie poklute przez jezozwierza (taaa... te "milusie" stworzenia tez tu wystepuja), kiedy ow jezozwierz pojawi sie w ogrodzie kolejny raz, one znow do niego podleca (i ponownie skoncza z iglami w pysku...).
Natomiast pies raz opryskany przez skunksa, juz zawsze na jego widok bedzie zwiewal gdzie pieprz rosnie! ;)
Najgorszy problem ze smrodem skunksa jest jednak taki, ze tego odoru nie mozna zmyc! Nawet po kilkukrotnym prysznicu, nadal czuc smrodek. We wlosy wchodzi ze zdwojona sila. Jesli skunks opryska psa, to juz w ogole koszmar, bo z siersci jest potwornie trudno to domyc... W sklepach mozna dostac specjalne srodki, podobno dobrze dziala tez... sos pomidorowy, ale mimo wszystko zapaszek zostaje "na pamiatke" na kilka dni. ;)
Czy ktos dziwi sie teraz, ze z "lekka" spanikowalam na widok skunksow i juz w myslach zastanawialam sie jak my sie, do cholery, domyjemy??? Na szczescie jednak, wszystko dobrze sie skonczylo. :)
A przy okazji, skoro o psach mowa, zapytacie jak pierwszy kemping zniosla Maya? ;)
No wlasnie, nie za dobrze. :( Znowu poczulam wscieklosc na mojego tate oraz ciotke M., bo wg. mnie o wiele lepiej byloby jej we wlasnym domu. Nawet kiedy nas chwilowo nie ma, to jednak caly dom jest przesiakniety naszym zapachem. Napewno byloby jej tam latwiej niz, nawet z nami, ale w obcym miejscu...
Maya byla potwornie zestresowana. Niby cieszyla sie do nas, chetnie chodzila na spacery, ale przez dwa dni nie tknela jedzenia. Ba! Ona nie jadla nawet trzeciego dnia, kiedy wrocilismy do domu! Pomimo goraca pierwszego dnia i ciepla drugiego, praktycznie nie pila. Najgorsze jednak, ze zupelnie przestala sie zalatwiac! To, ze nie robila dwojeczki, az tak mnie nie martwilo. Skoro nie jadla, to nie miala moze z czego. Ale ona przestala sikac! Zalatwila sie w sobote rano, przed wyjazdem, a potem nic! Przy przyczepce uwiazana byla na dlugiej smyczy, miala wiec sporo swobody. Poza tym praktycznie caly czas lazilismy, biorac ja oczywiscie ze soba. Miala mnostwo okazji, zeby zrobic co trzeba, przeciez ile mozna trzymac... No, mozna... Maya wysikala sie dopiero w niedzielny wieczor, kiedy chyba juz po prostu nie wytrzymala. A potem znowu nic, az do poniedzialkowego popoludnia, kiedy wrocilismy do domu...
Szkoda mi jej bylo strasznie, bo kazdy przeciez zna ten dyskomfort, kiedy musisz do lazienki, ale wstrzymujesz. A ona tak trzymala przez niemal 2 dni! :( Naprawde, lepiej byloby jej we wlasnym domu i wlasnym ogrodzie... Ale dzieki "kochanej" rodzince, na ktora nie ma co liczyc, pies bedzie narazany na regularny stres... Mam tylko nadzieje, ze nic nie stanie sie z jej nerkami od takiego wstrzymywania... :/ I ze z czasem przyzwyczai sie do wyjazdow i zmiany srodowiska od czasu do czasu...
A na koniec zdjecie, ktore zrobil ktos z innej firmy z budynku, w ktorym pracuje.
(Sadzac po rozmiarze, to jeszcze mlody "okaz". Podejrzewam, ze to jego pierwszy samodzielny sezon i moze dlatego placze sie przy siedzibach ludzi bo latwiej mu tu znalezc jedzenie. Ale... on kiedys urosnie niestety... :/)
Podobno ukazalo sie ono na stronce akademii medycznej, do ktorej nasz budynek formalnie nalezy. Artykul ostrzegal studentow, zeby zachowali ostroznosc przyjezdzajac do laboratoriow w tej lokalizacji i w miare mozliwosci trzymali sie z daleka.
Super, a co z ludzmi, ktorzy tu pracuja??? :/