Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 31 sierpnia 2016

Dzien Trzeci: no to mamy KRYZYS

Tiaaa... Wczoraj to naprawde byl maly, maciupenki kryzysik... Dzisiaj mamy juz kryzys pelna geba i przez duze K. :(

Po odwiezieniu:

Rano odwozilam Potworki troche wczesniej niz przez pierwsze dwa dni, bo chcialam, zeby Bi poznala "swietlice", zanim jutro zostawie ja tam juz z samego rana. Niestety, dzisiaj oboje ryczeli juz w aucie, jak tylko skrecilam w ulice przy ktorej znajduja sie przedszkole i podstawowka... :/

Nik chlipal cala droge z parkingu do przedszkola (a opisywalam kiedys, ze kawalek musimy przejsc, przez trawnik, wzdluz sali gimnastycznej, przez kolejny trawnik...). Potem wyl w korytarzu, ze chce isc ze mna do pracy. Zupelnie nie byl zainteresowany powieszeniem plecaka w szafce, co robil z entuzjazmem w poniedzialek i wtorek, a po wejsciu do sali, dolaczeniem do dzieci, ktorym pani czytala ksiazeczke. Nastepnie ryczal pod oknem, przez ktore patrzyl jak odchodze z Bi.
Jak narazie, Mlodszy nie wpadl na to, ze moze uczepic sie mnie kurczowo i nie pozwolic wyjsc, wiec nie mamy takich dantejskich scen jak rok temu ze Starsza. Ale spokojnie, podejrzewam, ze to rowniez przyjdzie z czasem... ;)

Bi, jak to Bi. Nie pomoglo, ze w swietlicy (czyli stolowce), podbiegla do niej kolezanka z klasy - Alexandra, probujac zachecic ja do zabawy... Pani musiala chwycic ja za reke, bo po kilku buziakach i usciskach, corcia nadal nie byla gotowa na rozstanie. A Bi darla sie "Maaammaaa!!! MAAAAAMAAAA!!!" na cala szkole... Slychac ja bylo przy drzwiach wyjsciowych, na koncu dlugieeego korytarza... :(

Tragedia...

Po odebraniu:

Nik podobno plakal dosc rozpaczliwie, ale jedna z pan blizej sie nim zajela, dala mu jakies zadanie i podobno to pomoglo. Przestal szlochac i przez reszte dnia bylo ok... Po drzemce wydawal sie zdezorientowany, ale nie dziwie sie, bo dzisiaj pierwszy dzien spal w przedszkolu. Kiedy sie obudzil,  pewnie nie za bardzo wiedzial gdzie jest. ;) Kiedy go odebralam, mial pretensje, ze tak pozno po niego przyjechalam. Biedak, nie wie, ze dzis i tak przyjechalam godzine wczesniej. ;)

Po Bi pojechalam pelna obaw, bo na swietlice musiala isc tez po lekcjach. Balam sie, ze po dwoch dniach, kiedy odbieralam ja od razu po zajeciach, bedzie wystraszona, kiedy kaza jej zostac w szkole... Tymczasem moje dziecko bawilo sie w najlepsze na placu zabaw, z dwiema kolezankami z klasy! ;) Po oficjalnym odebraniu, uprosila, zebysmy wrocili na plac, aby mogla dalej bawic sie z nowymi psiapsiolkami. To spowodowalo maly dramacik, bowiem Nik podniosl wrzask, ze Bi nie chce sie z nim bawic. No nie dala sie przekonac, zeby choc raz zjechala z nim ze zjezdzalni... Najsmieszniejsze jest to, ze zazwyczaj na placach, oni bawia sie osobno, malo kiedy za soba biegaja. A tym razem Nik najwyrazniej poczul sie zazdrosny, ze siostra osmiela sie miec jakies towarzystwo poza nim. ;)

Mamy wiec kryzys, ale tylko poranny... ;) I potrwa on pewnie jeszcze jakis czas. Sprawy nie ulatwia fakt, ze nadchodzacy weekend bedzie dlugi - trzydniowy. Dzieciakom nadal adaptujacym sie do nowej rzeczywistosci, niepotrzebna jest dluzsza przerwa, zdecydowanie. :/

wtorek, 30 sierpnia 2016

Dzien Drugi: witamy kryzysik

A nie pisalam wczoraj, ze wole sie zbyt wczesnie nie cieszyc? Mialam racje. Jak zwykle. ;)

Niewazne, ze wczoraj Potworki wydawaly sie bardzo zadowolone z nowych miejscowek... Dzis, juz od rana, oboje skandowali, ze nie chca isc do szkoly. Nik mial oczywiscie na mysli przedszkole. ;)

Po odprowadzeniu:

Mlodszy Potworek jakos sie jednak trzymal. Tak jak wczoraj, wsadzil plecak do szafki, lunchbox na odpowiednia polke, po czym podszedl do okna, przez ktore patrzy, jak odchodze. Pomachal mi przez nie bez placzu, wiec mam nadzieje, ze poradzi sobie rownie dobrze jak wczoraj.

Za to Bi...

Jak juz kiedys pisalam, przedszkole jest doslownie po drugiej stronie ulicy od podstawowki. Poniewaz pogode mamy nadal piekna, zaparkowalam auto pod tym pierwszym, po czym, po odprowadzeniu Nika, wzielysmy z auta plecak Bi i do szkoly poszlysmy spacerkiem. I im bylo blizej, tym bardziej Bi zwalniala, tym bardziej kaciki ust jej sie obnizaly... Kiedy weszlysmy do jej klasy, wybuchnela juz regularnym szlochem i przylgnela do mnie, tak jak rok temu, na poczatku przedszkola... :( I tak jak rok temu, nauczycielka musiala ja przytrzymac, zeby dala mi w ogole wyjsc... :(

Po odebraniu:

Tak jak pierwszego dnia, odebralam Kokusia okolo poludnia. Tym razem, panie nie mialy dla mnie dobrych wiesci... :( Nik plakal. Co prawda podobno krotko i niezbyt intensywnie, ale zawsze. Sam gagatek tez przyznal, ze plakal, bo bylo mu smutno... :(

Bi nie lepiej. Tym razem nie bylo entuzjazmu i okrzyku, ze bylo fajnie... Nawet nie chce mowic co robila w szkole. Ozywila sie dopiero, kiedy zapytalam czy rysowala cos fajnego. Okazalo sie, ze mieli dzis plastyke i robili jakies specjalne prace z "wegielkiem". A przyszlo mi do glowy, zeby o to zapytac, bo dziecko odebralam z buzia i szyja cala w szarych plamach. ;)
Poza tym jednak, krotkim ozywieniem, kicha. :(

Juz sie boje dnia jutrzejszego... Podejrzewam, ze moga oboje ryczec juz od samego rana. :(

A z pozytywnych wiesci, wykorzystalam te 3 godziny bez dzieci, na zakupy obuwnicze. Dla siebie, a jak! ;)

Moje ukochane pantofle "do pracy", najwygodniejsze buty jakie kiedykolwiek posiadalam, zaczely sie sypac. Doslownie. W jednym, odkruszyl sie kawal podeszwy. Nie mowiac juz o tym, ze nosilam je w ciazy i moje spuchniete giry rozciagnely elastyczne paski, majace trzymac buty w miejscu. Jeden wiec co chwila spadal mi z piety. Nie ma sie jednak co dziwic, bo pantofelki te, kupilam jakies 10 lat temu. I wiecie co? Po tylu latach, rozciagniete i spadajace, ale byly nadal tak samo wygodne!

W kazdym razie, czas bylo je oddac na zasluzona emeryture na wysypisku. ;) Przedtem jednak, postanowilam podjac probe znalezienia im godnego zastepstwa.
Hmm... Kupic nowa pare, kupilam. Nielatwo znalezc cos na moje waskie platfusy, ale nie majac zbyt wielu wymagan oprocz wygody, da sie. Czegos rownie komfortowego, co stara para, nie mam chyba jednak szans znalezc... :( Nie licze tez, ze obecna wytrzyma 10 lat. Najwazniejsze jednak, ze mam w czym chodzic do pracy. Tak na codzien, bo na audyty oraz wizyty klientow, mam ladne, ale piekielnie niewygodne obcasy. ;)

Trzymajcie kciuki za jutro! Chociaz, obawiam sie, ze nawet zbiorowe zyczenia powodzenia od blogowych cioc, nic tu nie pomoga... :/

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Dzien Pierwszy: nie bylo najgorzej ;)

Przed szkola/ przedszkolem:

Udalo mi sie strzelic Potworkom pamiatkowa fote. ;)



Widzialam zdjecia dzieciakow z takimi tabliczkami na Fejsie, w zeszlym roku. Juz wtedy zapragnelam je miec! Tyle, ze bylo za pozno... ;) W tym roku jednak sie udalo! Co prawda kilka dni grozy przezylam, bowiem zamowienie zlozylam 2 sierpnia, tymczasem wybil dwudziesty drugi, a po tabliczkach ani sladu! Po interwencji u producenta, doszly. Ledwo-ledwo, ale na czas. ;)

Po odprowadzeniu:

Najpierw "pozbylam" sie Nika. Strasznie mi biedaka bylo szkoda, bowiem wygladal na zupelnie zdezorientowanego. Nie, nie plakal, ale zanim pogratulujecie, przypomne, ze on zupelnie nie wie, co sie swieci. ;) Zostawilam go przy oknie, z ktorego patrzyl na mnie z takim zdziwionym polusmiechem... A mi sie scisnelo serducho. :(

Pozniej przyszla pora na Bi. Przez caly weekend, Starsza na przemian chwalila sie, ze idzie juz do szkoly i marudzila, ze ona nie chce i sie boi. Wspomnienie o dzieciach, ktore zna z przedszkola, zupelnie nie pomagalo. :( Nie wiedzialam wiec kompletnie, czego sie spodziewac...
Na poczatku nie bylo zle. Wszystkie klasy zbieraly sie przed szkola, nauczycielki trzymaly tabliczki ze swoimi imionami oraz balonami (kazdy kolor przypisany odpowiedniej klasie). Bi czekala na kolezanke z przedszkola - Marceline (polska dziewczynka), ktora miala dojechac autobusem. Pozniej stala grzecznie w parze ze swoja psiapsiolka.


(Tutaj jeszcze bylo ok...)

Niestety, wszystko sie przeciagalo, rozladowywanie autobusow trwalo i trwalo (a do szkoly wpuszczali dopiero, po zebraniu wszystkich klas), a Bi dogonil stres. Usteczka ulozyly sie w podkowke, oczka zaszly lzami i chociaz w koncu nie rozplakala sie do konca, to wygladala dosc nieszczesliwie i nauczycielka mrugnela do mnie, zebym moze lepiej poszla...
No to poszlam... I przez to, nie widzialam jak Bi wchodzi do szkoly!  :( Wszystkie klasy poszly naokolo budynku, do glownego wejscia, a ja schowalam sie za krzakami, zeby jeszcze zerknac sobie na corcie. Czekalam na klasy zerowkowe, czekalam (autobusy szkolne zaslanialy mi widok), a kiedy w koncu podeszlam ostroznie blizej, okazalo sie, ze one weszly osobnym wejsciem, od drugiej strony! :/

Po odebraniu:

Po Nika popedzilam rowno w poludnie, spodziewajac sie raportu, ze plakal, szukal mamy, czy cos w tym stylu...
Nic podobnego!
Panie opowiadaly, ze nie zaplakal ani razu, gadal jak najety (tu akurat nie jestem zaskoczona :D), takze z dzieciakami, ktorych przeciez nie zna, chcial pomagac w obowiazkach klasowych i w ogole zachowywal sie super!
Oby tak dalej! Czuje ulge, choc karce sie wewnatrz, ze tak naprawde dopiero kolejne dni pokaza, czy Mlodszego nie zlapie jakis kryzys...

Bi odebralam o 3:15, kiedy planowo koncza sie tutaj lekcje. I tu chyba najwieksza ulga, bo pierwsze slowa Starszej brzmialy: "Fajnie bylo!". I oby ten entuzjazm juz jej zostal... ;)

Musze tez wspomniec, ze odbieranie dziecka to tutaj powazna sprawa. W szkole jest niemal 500 uczniow, ktorzy po lekcjach musza zostac rozlokowani pomiedzy zajeciami pozalekcyjnymi, swietlica, autobusami oraz rodzicami odbierajacymi dziecko osobiscie. Wszystko zajmuje wiec czas, duuuzo czasu... Dzieci wypuszczane sa przez drzwi czworkami. Starsze, kiedy widza rodzica, moga do niego isc. Jesli go nie ma, musza stanac pod sciana i poczekac az sie zjawi. Rodzice zerowkowiczow, poniewaz sa nowi, musza pokazac dokument tozsamosci. Dobrze, ze o tym ostatnim doczytalam w ktoryms liscie badz mailu, wiec bylam przygotowana. Niektorzy rodzice musieli sie pedem wracac do aut, badz domow (jesli mieszkaja w poblizu). :D Niewazne, ze dziecko potwierdza, ze to jego mama/tata. Nie wydadza go bez dokumentu i juz. ;)

No. To pierwszy dzien mamy za soba. Nie bylo zle. A raczej, pomijajac poranne rozklejenie Bi, bylo bardzo dobrze! Mimo wszystko jednak, boje sie wykazywac zbytniego optymizmu. ;)

piątek, 26 sierpnia 2016

Potworki i spotkania zapoznawcze :)

Mam dla Was sprawozdanie. ;)

Mamy za soba spotkania organizacyjne. W sumie oblecenie podstawowki oraz przedszkola, zajelo nam okolo 2 godzin, ale po powrocie do domu czulam sie, jakbym przebiegla maraton... ;)


(Czy musze pisac, ze Nik probowal zwedzic niebieskiego balona? :D)


Zachowanie Bi podlamalo mnie i zaalarmowalo. Weszlismy do jej klasy, przedstawilismy sie pani i po chwili wszystkie dzieci zostaly zaproszone do koleczka na dywanie. A moja cora myk! Przylgnela do mojej reki i uderzyla w placz. Za nic nie chciala usiasc obok dzieci! :/ Cale szczescie, ze w tym momencie weszla jedna z jej kolezanek z przedszkola ze swoja mama i tylko to przekonalo ja, zeby pojsc do koleczka. Nauczycielka przeczytala dzieciakom krotka ksiazeczke o pierwszym dniu w zerowce i nauczyla smiesznego wierszyka, gdzie kazde dziecko musialo po kolei brac do reki papierowe ciasteczko i powtorzyc kilka slow. Tu juz Bi sie rozruszala i powtorzyla swoja kwestie niemal bezblednie.



W klasie, oprocz tamtej kolezanki, jest jeszcze dwoch chlopcow z jej grupy przedszkolnej, mam wiec nadzieje, ze byl to tylko chwilowy kryzys i w poniedzialek obedzie sie juz bez placzu. Zobaczymy...

A jak moje wrazenia, jako rodzica?

Nauczycielka wydaje sie fajna. Energiczna, wzglednie mloda, ale posiada 24 lata doswiadczenia, wiec mysle, ze jest juz dobrze po 40stce. Nie wiem czy na spotkaniu zapoznawczym byly wszystkie dzieci, ale jesli tak, to jest ich niewiele, bo okolo 12. Podoba mi sie taka mala klasa...

Za to, jesli chodzi o organizacje, to tradycyjnie maja balagan. Powinnam chyba sie przyzwyczaic. ;) Powiadomilam nauczycielke, ze mimo iz Bi jest zapisana na swietlice, to w poniedzialek i wtorek w przyszlym tygodniu, bedzie odwieziona i odebrana przeze mnie od razu po lekcjach. Coz... Pani G. oznajmila, ze nie wystarczy powiadomic jej, musze rowniez zglosic to do sekretariatu... Poczlapalam wiec do biura, do ktorego, przy gromadzie nowych rodzicow z lista pytan, nie bylo wcale latwo sie przebic. A tam pani zdziwiona, odpowiada, ze przy zmianach w odbiorze/odprowadzaniu dziecka, trzeba zostawic pisemna notke nauczycielce. To wszystko.

Musze sie nauczyc, ze w tej szkole nic nie bedzie jasne ani proste. :D

Najwiekszym rozczarowaniem okazala sie zas wlasnie "swietlica". Spytalam sekretarke, gdzie sie ona znajduje, zeby pokazac ja zawczasu Bi i przygotowac, ze to tam bede ja rano zostawiac i stamtad ja odbierac. Hmmm... Okazuje sie, ze swietlica jako taka nie istnieje. :( Dzieci rano zostaja w stolowce szkolnej i tam tez sa odprowadzane po lekcjach. Tragedia! Dzis nie mialam na to czasu, ale musze pogadac z tymi ludzmi i spytac co te dzieci w tej stolowce wlasciwie robia?! Na stronie szkoly, pisza o opiece pozalekcyjnej, jako o calym programie, zajeciach, pomocy w odrabianiu lekcji... Jak oni zamierzaja to zorganizowac w pomieszczeniu, ktore spelnia jeszcze funkcje stolowki oraz sali konferencyjnej?! Kurna, nie podoba mi sie to. Ani troche. :/

Z tego wszystkiego, znow zapomnialam zapytac o te nieszczesne obiady... ;)

Aha, przejechalismy sie tez school bus'em i dla dzieciakow byl to zdecydowanie gwozdz programu. Szczegolnie Nik mial radoche, pokrzykiwal, popiskiwal wesolo, oczywiscie komentujac wszystko, co widzi. ;)

Potem przyszedl czas na przedszkole. Tutaj juz osobiscie mocno sie wynudzilam, bo znam panie, znam system oraz zasady. One zreszta znaja i nas. Nie mogly sie nadziwic jak Nik przez lato urosl (ja, widzaca go na codzien, nie zauwazam roznicy), przywitaly Bi przytulasami. Milo bylo, tylko M. ukradkiem ziewal. ;)



Nik byl bardzo dumny ze swojej szafki, obejrzal lazienke, a pozniej wsiakl w klocki i tyle bylo z zainteresowania nowym miejscem. Zobaczymy jak to bedzie w poniedzialek. ;)
Tutaj tez jest tylko kilkanascioro dzieci i to az na 4 panie... A w grupie conajmniej czworo dzieci z bylej grupy Bi, wiec bedzie sporo znajomych twarzy. :)

Tak to bylo dzisiaj. Powiedzialabym, ze pierwsze koty za ploty, ale mysle, ze to dopiero w poniedzialek. ;) A raczej we wtorek. Dopiero po pierwszym dniu, kiedy Potworki zostana w placowkach same, bede mogla powiedziec cos konkretnego o tym, jak to zniosly. ;)

A poki co, milego weekendu! :)

czwartek, 25 sierpnia 2016

Czwarta Rocznica, ale sa wazniejsze sprawy...

No tak.

Dzis stuknely nam 4 lata odkad przysiegalismy sobie milosc, wiernosc i tak dalej... przed Bogiem (bo przed urzednikiem to 5 lat wczesniej :D).



Czwarta rocznica zwana jest zdaje sie jedwabna, kwiatowa lub owocowa. A tymczasem...

...moze i mialabym kilka przemyslen co do naszego stazu malzenskiego oraz stylu zwiazku, ale akurat dzis, Rocznica wydaje sie malo istotnym wydarzeniem...

Dzis czuje juz stres przed kolejnymi kilkoma dniami, z pominieciem weekendu. Ktory zreszta mial byc spokojny i leniwy, a bedzie czesciowo w biegu, bowiem dostalismy zaproszenie na urodziny, na doslowna ostatnia chwile. Przyszlo poczta we wtorek, a przyjecie jest w sobote. Mocna przesada, wedlug mnie. Gdyby nie to, ze urodziny swietuja blizniaki mojej dobrej kolezanki, olalabym je i nawet nie silila sie na odpowiedz. Poniewaz jednak R. szczerze lubie, a i jej chlopaki sa fajni i dobrze ulozeni, no to idziemy...

Ale do brzegu...

W Stanach nie ma uroczystego rozpoczecia roku szkolnego. Nasz rozpoczyna sie w poniedzialek i sa to juz normalne zajecia. Podejrzewam oczywiscie, ze przez pierwsze kilka dni, nauczyciele pomalu wdrazaja zasady, wymagania, itd. Wszystko to jednak odbywa sie juz bez udzialu rodzicow (ci dostaja caly stos papierkow do wypelnienia oraz informacji do zapamietania). Zamiast apelu i przywitania, we wszystkich szkolach w naszym miescie (w innych jest chyba podobnie), w piatek (czyli jutro) sa spotkania zapoznawczo - organizacyjne. Wspominalam juz zreszta o tym. Na 9 rano jedziemy do podstawowki Bi, gdzie poznamy jej wychowawczynie, klase, przejedziemy sie autobusem szkolnym... Ja dodatkowo musze sie dowiedziec, gdzie znajduje sie swietlica oraz ile w koncu mam placic za te cholerne obiady. :/

Miedzy 11 a 13 zas, podjedziemy do Kokusiowego przedszkola. Nik zna w zasadzie to miejsce, w koncu caly zeszly rok odbieral ze mna Bi, teraz jednak idzie tam juz jako oficjalny przedszkolak. Pozna gromade swoich wychowawczyn oraz wybierze sobie szafke. Ja z kolei musze mu pokazac lazienke i wtluc do glowki, ze tam wlasnie ma sie zalatwiac, bo obawiam sie, ze ze stresu moze sie zaciac, nie poprosic i w rezultacie popuscic w gacie.

M. wzial pol dnia wolnego i pozornie jest git, bo moglabym jechac na kazde spotkanie z pojedynczym Potworkiem, tylko ze wczoraj przelotnie oznajmil cos w stylu, ze idzie z nami... Hmmm... Nie bardzo mam na to ochote (glownie, chcialam uniknac obydwu Potworkow rozpraszajacych sie nawzajem), ale z drugiej strony M., jesli chodzi o sprawy przedszkolno - szkolne, jest tak malo aktywnym rodzicem, ze nie chce mu tego otwarcie mowic, zeby go nie zniechecac. :D Trzymam po prostu kciuki, zeby mu sie jednak nie chcialo. ;)

Tak wygladaja plany na jutrzejszy dzien. To jednak pikus, idziemy tylko na krotko, poznac sie, poogladac, po czym wracamy do domu i cieszymy sie weekendem.
Glownym powodem moich rewolucji zoladkowych, jest nastepny tydzien...

Wzdrygam sie na mysl o ryku, o kurczowym trzymaniu sie moich spodni... O Bi jestem w sumie spokojna. Przynajmniej narazie, bo jesli nowa pani nie przypadnie jej jutro do gustu, moze byc nieciekawie... Mysle jednak, ze tak czy owak, kilka dni i przywyknie...
Nik jednak spedza mi sen z powiek... Mlodszy nadal na wzmianke o przedszkolu reaguje gwaltownym protestem, a zupelnie nie zdaje sobie sprawy, ze ono wlasnie nadeszlo... Boje sie ryku i krzykow, zebym go zabrala do domu. Boje sie, ze wroci mu zanoszenie sie od placzu az do omdlenia (tego chyba najbardziej). Ogolnie, mam pelne gacie... Przerabialam to rok temu i chociaz wiem, ze minie, to jakos nie czuje sie spokojniejsza...

Tak jak w zeszlym roku, wzielam na nastepny tydzien 3 dni wolnego. W poniedzialek i wtorek chce odbierac Nika w porze lunch'u. Potem chwile pobawimy sie w domu i na 15:15 trzeba bedzie jechac po Bi. Zawozic bede oboje rano okolo 8:30. W srode jednak chce zawiezc Bi troche wczesniej, na swietlice, zeby sie z nia zapoznala, bowiem normalnie stamtad bedzie szla na lekcje. I po lekcjach tez chce zeby poszla na chwile do swietlicy.
Dodatkowo, chce zeby Nik w srode juz zostal w przedszkolu na drzemke...
To bedzie taki dzien "przejsciowy".
A w czwartek juz niestety, powrot do kieratu. Na 7 rano Nik do przedszkola, Bi do swietlicy, ja do pracy, a odbior Potworkow dopiero po 16. :(

Czeka mnie ciezkie kilka dni (raczej tygodni)... Bede zdawac relacje na biezaco (mam nadzieje).

Kciuki mile widziane...

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Z serii: w tym domu sie gada + kilka potworkowych "akcji"

Wlasciwie to powinnam byla zmienic tytul na "w tym domu Nik gada", bowiem wszystkie przytoczone tesciory naleza do Kokusia. Nie, zeby Bi zaniemowila czy cus. O nie, wrecz przeciwnie, gada chyba az w nadmiarze, tylko, ze glownie sa to roznorakie fochy oraz pretensje. Nie da sie ukryc, ze jakis ciezki okres przechodzi to dziecko tego lata... :/

Bi teskni za przedszkolem. Teskni za paniami oraz kolegami. A jednoczesnie wie juz, ze za tydzien nie wraca w znajome mury, tylko do strasznej (bo nieznanej) zerowki. Moge tylko wyobrazic sobie co sie dzieje w tej blond glowce, bo sama czuje sie lekko zestresowana... "Lekko", bo bardziej niepokoi mnie jak zareaguje na zmiany Nik (dla niego bedzie to naprawde kolosalny szok), ale troche jednak martwie sie i o Bi... Najwiekszy stres przezywa jednak ona, a ja nie moge w zaden sposob zapewnic jej, ze bedzie dobrze (o czym jestem przekonana).

"Ja robie, co ja lubie!!!"

Slyszymy od naszej corki kilka(nascie) razy dziennie. Pasuje jak ulal, bez wzgledu na to, czy matka akurat czegos zabrania, czy kaze cos zrobic. Ona robi, co ona lubi... :/ Coz... gdzies odreagowac musi...


Ekhem... Tego, wiec... Ponizej teksty Nika:

Jedziemy na basen. Poniewaz cale 25 min. drogi uplynelo na sluchaniu stereo z tylnego siedzenia: "A kieeedy dojedziemy? A juuuus jestesmy? A gdzie ten baaaseeen?", wiec kiedy w koncu wjechalismy na parking, z ulgi wyrwalo mi sie "No, wreszcie...". Z tylu natychmiast dalo sie slyszec glosik:
Nik: "To tutaj mieska ten basen?"

Nawet basen potrzebuje mieszkania. ;)


***

Nik gania z Maya. Po chwili zza sciany slysze krotki pisk psa. Wkraczam do akcji.
"Nik, co zrobiles Mai?!"
Nik (z paluchem w nosie, niepewnie): "Zlobilem jej ksywde..."
Matka: "To wiem! A jak zrobiles jej krzywde?"
Nik: "Nadepnalem jej na palce..."
O malo nie parsknelam z tych palcow...
Matka (stara sie wygladac srogo): "Dlaczego nadepnales jej na lapke?! Daj, ja Tobie nadepne na paluchy u nogi, chcesz zobaczyc jak to boli?"
Nik: "Nie chcem..."
Matka: "No to nie rob tak Mai, bo ja to tez boli!"
Nik (skruszony): "Obiecuje, ze bede ostlozniejsy z Maya..."
Idzie przytulic sie do Mai: "Pseplasam Maya, ze ci nadepnalem na lapke..."

Na niego nie da sie po prostu gniewac! ;)


***

Znow scenka z siersciuchem w roli glownej.

M. wsciekl sie na psa, ktory, w pogoni za wiewiorkami znow oderwal koncowke rynny i deszczowka, zamiast odplywac w ogrod, lala sie pod sam dom. Naindyczony, mruczy polglosem grozby pod adresem Mai, miedzy innymi, ze odda ja do schroniska.
Nik wspanialomyslnie bierze Majuche w obrone. Najpierw groznie wyciaga paluch w kierunku ojca, krzyczac:
"Nie! Takie nie sa zasady!".

Nastepnie podchodzi do mnie po wsparcie i oznajmia:
"Tata nie moze oddac Mai na jakies wysypisko!"


***

Moje dzieci trudno nazwac naprawde dwujezycznymi, szczegolnie Nika, ktory w jakichs 95% gada po polsku. Faktem jest jednak ze paplaja sobie, swobodnie wkrecajac angielskie wyrazy w polskie zdania. ;)

Nik (udaje pieska): "Dzisiaj jest skolny lok i piesek posedl do school"

Nik przytrzymuje mi siatkowe drzwi:
"I am stronger nis te dzwi!"


***

Nik marudzi, zebym go pokarmila. Ide, ale wzdycham ciezko: "Dziecko, ile ty masz lat...?"
Nik (bez wahania): "Dwadziescia!"

No. Mam nadzieje, ze kiedy moj syn rzeczywiscie osiagnie tak "zaawansowany" wiek, nie bedzie juz prosil mamusi, zeby go pokarmila zupka. :D


***

Uwaga! Tekst ostatni NIE dla wrazliwych!!! :D

Nik, zaciekawiony, kiedy podcieram mu tylek:
"Palufki cy slaka?"


***


Poza gadaniem, cieszymy sie ostatnimi, wakacyjnymi popoludniami oraz weekendami. Kiedy tylko sie da, basenujemy. We wlasnym, sflaczalym dmuchancu...


Lub nieco porzadniejszych zbiornikach...


Zbieramy marne bo marne, ale jakiestam plony z ogrodka.


Powstaja kolejne sloiki malosolnych.

(Dwa na raz, to moj tegoroczny rekord :/)

Na dzis machnelam faszerowana cukinie z wlasnej grzadki (szkoda, ze najwyrazniej ostatnia, wiecej nie rosnie :/). Dwa baklazany czekaja na przerobke w lodowce, dwa kolejne gotowe sa do zerwania.

A Potworki bawia sie i broja. Jak to Potworki. ;)

Kilka dni temu na przyklad, Nik pozazdroscil matce kwiatow i postanowil zalozyc wlasny ogrod. :)
A jak na wiosne sadzilam kwiatki w doniczkach, to nie mial najmniejszej ochoty pomagac...
W kazdym razie, ogrod Nika okazal sie dosc nieszablonowy, bowiem urzadzil go... na przyczepie ciezarowki! :D W tym celu nasypal na pake piachu z piaskownicy (niewazne, ze na tak jalowym podlozu nic sie nie utrzyma...), polozyl kilka kamykow, pozrywal glowki kwiatow (zbrodnia!), po czym powtykal je w piasek. O, tak to sie prezentowalo:

(Prawda, jaki ladny skalniaczek?)

Nie mozna mu w kazdym razie odmowic kreatywnosci! ;) Za to nastepnego dnia byla rozpacz, bowiem z kwiatkow zostaly nedzne, zwiedle smieciuchy...

Siostra oczywiscie pozazdroscila bratu ogrodka (a glownie chyba pstryknietego przez matke zdjecia). Poczatkowo usilowala sie wlaczyc w jego projekt, ale wobec stanowczego (i bardzo glosnego) prostestu Kokusia, obrazona skopiowala go w... misce. :D


Skoro juz mowa o zabawach w piasku, Potworki jakis czas temu olaly piaskownice. Moze powodem jest to, ze rodzice udzielaja ostrej reprymendy za kazdym razem, kiedy znajduja kupki owego piasku w przypadkowych miejscach w ogrodzie. A moze pokretna, dziecieca logika...
Albowiem...
Kolejnym odkryciem bylo, ze tam gdzie trawa zostala wypalona przez slonce (badz siuski siersciucha) i wydeptana, zostaja lyse placki niczego innego, jak wlasnie ziemi! A ze glebe mamy bardzo gliniasta, wiec zabawe maja Potwory tym lepsza... Kopia, leja wode, po czym grzebia w blocku obiema lapkami. A ja naprawde, no naprawde nie rozumiem, dlaczego nie moga sie w ten sposob bawic w piaskownicy?! Czym rozni sie ten piasek i tamten piasek?!
Dobra, chyba wiem czym. Ten w piaskownicy jest za czysty. ;) Wiekszosc z Was ma niezle pojecie jak Potworki wygladaja po takiej zabawie w blocie. Szczegolnie, ze latem nosza ubrania w raczej jasnych kolorach. W kazdym razie, producenci odplamiaczy byliby zachwyceni... :D
Zdjecia musialam robic cichcem az z tarasu, bo za kazdym razem kiedy podchodzilam z telefonem blizej, Potworki zaciekawione przerywaly zabawe i lecialy do mnie z pytaniem "A co robiiisz?".
A co matka moze robic? Pstryka zdjecia dzieciarni, oczywiscie. ;)


W kazdym razie, jak widac, Potwory grzebia na pozor zgodnie, bo kazde w osobnym grajdolku. Proby polaczenia sil w jednym miejscu, skonczyly sie ostra klotnia i z lopatka na glowie, wiec... ;)

Skoro mowa o wybrykach milusinskich, to ostatnio zmywajac naczynia, wylapalam katem oka jakis podejrzany ruch pod stolem w jadalni. Zrozumialam tyle, ze Nik dokarmia czyms Maye. W pierwszej chwili myslalam, ze byly to bananowe mini muffinki, ktore tego dnia Nik pochlanial niemal garsciami. Ruszylam z ochrzanem, bo po pierwsze, nie sadze, zeby muffinki byly odpowiedznim zarciem dla psa o slabym zoladku, a po drugie, badzmy szczerzy, nie po to pieklam je prawie do 23 (zaczelam po polozeniu dzieci spac), zeby teraz polowa zostala skonsumowana przez siersciucha!
Okazalo sie jednak, ze czesciowo sie pomylilam. Nik nie czestowal Mai ukochanymi muffinkami. Bylo gorzej... On dawal jej papilotki! A te durnowate, lakome stworzenie zjadalo je bez mrugniecia okiem! Naprawde rozumiem, ze pachnialy babeczkami, zapewne zostawalo tez na nich sporo okruchow... Ale naprawde, nie czuje psisko, ze przysmak ma dziwna, papierowa "wkladke"?! :D
Na szczescie efektow ubocznych konsumpcji celulozy, nie odnotowalam... ;)

Na tym nie koncza sie ostatnie, nikowe przypadki. Zeby jeszcze bardziej umilic matce zycie, moj prawie 4-latni syn, ostatnio sobie pierdnal (sorki jesli sie krzywicie, ale to dopiero poczatek, ostrzegam lojalnie :D). Niby baczek nic specjalnego, zdarza sie, matce zreszta tez. Tyle, ze ten kokusiowy okazal sie, hmmm... soczysty, ze to tak ujme. ;) W rezultacie, nie dosc, ze w gaciach mial pieknego "kleksa", nie dosc, ze wysmarowal sobie nim oba poldupki, to jeszcze sciagajac majty, rozsmarowal go na muszli klozetowej. Od zewnatrz. Ech... :/

A dzien wczesniej posikal sie w gacie. A dokladniej, to posikal gacie, spodenki, lydki, skarpetki oraz sandaly... :/

Poniewaz ten post zostal kompletnie zdominowany przez Nika, dodam jeszcze, ze syn moj jest bardzo przyjacielski.

A przyjaciol znajduje sobie dosc... nietypowych. Pieczolowicie np. zbiera z podlogi wlosy. A ze moje sa sredniej dlugosci, a Bi naprawde dlugie, wiec bez trudu znajduje jakis wyjatkowo ponetny egzemplarz. Chodzi potem po domu ze znaleziskiem w lapie (matka odruchowo chrzaka, bo juz widzi ten wlos w gardle), oznajmiajac: "To moj psyjaciel wlos!". Oczywiscie predzej czy pozniej psyjaciel wymyka mu sie z dloni i jest rozpacz. Krotka na szczescie, bo wystarczy rozejrzec sie po podlodze w lazience, a przyjaciol znajdzie sie natychmiast bez liku. ;)

Kolejnymi stalymi przyjaciolmi Kokusia sa gasiennice, ktore pieczolowicie zbieram z moich petuni. Caly czas pojawiaja sie kolejne i moje biedne kwiatki zupelnie przestaly juz kwitnac, bo gasiennice w pierwszej kolejnosci rzucaja sie na paczki. :/
Odbieglam jednak od tematu.
Zbieram wiec szkodniki z kwiatkow. Codziennie znajduje 2-3. Nie bardzo wiem co nimi robic. Pewnie powinnam po prostu rozdeptac, ale milosiernie wrzucam w chaszcze, darujac im zycie. Ostatnio jednak, zaczelam je dawac pod "opieke" Nikowi, ktory z pasja, dotychczas zarezerwowana dla wlosow, oznajmil, ze to sa jego psyjaciele i bedzie sie nimi opiekowal. "Podopieczni" zostaja ladowani na pake ciezarowki, pozbawionej chwilowo funkcji "ogrodu". ;) Niestety, przyjazn ta jest bardzo jednostronna, bowiem kokusiowi psyjaciele w nocy tajemniczo sie z ciezarowki ulatniaja. ;)

No dobrze. Bylo o wybrykach, bylo o obsesjach. To teraz bede chwalic. Z lekka nutka sarkazmu, oczywiscie. ;)

Moj syn wiec, w wieku 3 lat oraz 8 miesiecy, SAM zalozyl sobie sandaly! :D

Nie to, ze nie jestem dumna. Pewnie, ze jestem. Jak z kazdego, nowego osiagniecia moich dzieci. Tutaj nie wiem jednak, czy nie usiasc i nie zaplakac... ;) Nik ma prawie 4 lata. Potrafi od biedy ubrac majty oraz, z wielkim bolem, spodnie. Teraz potrafi zalozyc sandaly i to tylko dlatego, ze wystarczy do nich po prostu wsunac stopy. A i tak myla mu sie nogi. ;) Za kazdym razem, kiedy wspominam, ze Bi w tym wieku potrafila ubrac sie i rozebrac od stop do glow i zapiac zarowno zamek blyskawiczny jak i guziki, po prostu zalamuje rece. Chlopcy to naprawde inny gatunek... ;)

Co poza tym? Kolega z biura matki, sprzedal jej wirusa. Z drapiacym gardlem i cieknacym nosem, w miniony weekend nie nadawalam sie za bardzo na plaze czy basen. Zreszta, pogoda byla bardzo niestabilna. Goraco, ale pochmurno, duszno i caly czas straszylo burza. Ktora jednak przyszla dopiero w niedzielny wieczor.

W sobote utknelismy w domu. M. rano pojechal do pracy i jakos tak wyszlo. Zeby jednak nie marnowac calutkiego weekendu (wiadomo: sobota i niedziela bez wyjazdu, dniami straconymi!), w niedzielne popoludnie postanowilismy zaryzykowac zmokniecie i pojechalismy na farme. Ta sama, na ktora jezdzimy kilka razy w roku. Bi prosila, zeby na nia jechac juz od poczatku wakacji, ale juz kiedys chyba wspomnialam, ze tam nie ma praktycznie cienia, a przy ponad 30-stopniowych temperaturach, to raczej kiepska miejscowka. W koncu, w niedziele, co prawda slupek rteci pokazywal 28 stopni, ale slonce co chwila chowalo sie za chmury i uznalismy, ze teraz albo nigdy! ;)

Obawialam sie troche, ze w tym roku Bi okaze sie juz farma znudzona (byla tam w koncu w maju z grupa przedszkolna), a Nik niewystarczajaco zainteresowany. Rok temu (moze dlatego, ze bylismy tam kilka razy), dzieciaki w ktoryms momencie chodzily znudzone i nawet karmic zwierzat im sie bardzo nie chcialo. Obawialam sie powtorki...

Nic takiego!

Bi oraz Nik byli zachwyceni! Biegali, karmili co sie da (tylko lamy usilowaly nas opluc, wiec ominelismy je szerokim lukiem)...


...glaskali kucyki.


Nik w tym roku nawet odwazyl sie przejechac!


Mine mial co prawda niepewna, ale wytrzymal dzielnie dwie rundy wokol pastwiska. ;)

Bi, jako stary wyjadacz, nie tylko, ze siedziala pewnie, ale od czasu do czasu wykrzykiwala cicho cos w rodzaju "hee-haw!" i dziewczyna trzymajaca kuca smiala sie, ze jest prawdziwa kowbojka. ;)


Dzis zas mielismy lekki przedsmak jesieni. Takiej wczesnej. ;) Odpuscila wilgotnosc powietrza, a temperatura spadla do "chlodnych" 25 stopni. Do tego porywisty wiatr i w cieniu przechodzily mnie ciarki z zimna. Naprawde musze zastanowic sie nad przeprowadzke na Floryde. Poludniowa. ;)

wtorek, 16 sierpnia 2016

Co potrafi przedszkolak. "Swiadectwo" oraz pamiatki

Byla to koncowka lipca. Z blogiego wakacyjnego rozleniwienia, dosc brutalnie obudzil mnie email otrzymany z sekretariatu szkoly Bi. Informowal on, ze 26 sierpnia odbeda sie spotkania organizacyjne, natomiast 29 to oficjalny, pierwszy dzien szkoly.

Ze jak? Ze to juz?! :O

Przy okazji wkurzylam sie na brak organizacji oraz konkretnej informacji dla rodzicow nowych dzieci... W mailu bylo bowiem napisane, ze dla zerowkowych dzieci, spotkanie 26 sierpnia, to "school bus orientation". Napisalam wiec maila z zapytaniem czy spotkanie bedzie wylacznie na temat autobusowej etykiety? Bi w tym roku autobusem jezdzic nie bedzie, wiec nie widzialam sensu, zeby ciagnac ja na to "wydarzenie". Pani sekretarce zajelo dwa tygodnie, zeby odpowiedziec (zapewne nie jestem jedynym rodzicem piszacym do nich, ale gdyby od razu, rzetelnie o wszystkim informowali, tych maili mieliby znacznie mniej), ale w koncu doczekalam sie maila, gdzie napisala, ze nie, spotkanie bedzie rowniez zapoznaniem sie klasy z nauczycielem.

To nie mozna tak bylo od razu?

Dodatkowo, w mailu pani poganiala, zeby nie czekac z zapisaniem dziecka na swietlice do ostatniej chwili oraz zeby jak najszybciej wypisac formularz dla dzieci, ktore nie beda podrozowac szkolnym autobusem. W zeszlym tygodniu wydrukowalam sobie wszystkie te papierzyska, zeby je wypelnic, po czym... stwierdzilam, ze nie wiem jak mam je zwrocic. Czy moge odeslac mailem, przefaxowac? Czy musze popylac do sekretariatu osobiscie? Na to ostatnie nie mialam oczywiscie ochoty. Po pierwsze, po prostu mi sie nie chce, po drugie, sekretariat jest czynny do 15, musialabym wiec wyjsc specjalnie wczesniej z pracy... :/ Napisalam do pani sekretarki ponownie, a ona laskawie, po kilku dniach odpisala, ze owszem, mozna odeslac mailem badz faxem. Byla nawet na tyle pomocna, ze podala od razu numer faxu, wiec chociaz o to nie musialam sie osobno dopytywac. Ale znow: nie mozna tego napisac od razu w jednym mailu? :(

Do formularza potrzebnego do zapisania na swietlice, dolaczona jest kartka z lista obowiazkowych szczepien. Ale juz w formularzu, o szczepieniach nie ma ani slowa! I znow, nie mam pojecia czy potrzebne im zaswiadczenie od lekarza? Ale przeciez, zeby w ogole zapisac Bi do szkoly, musialam przyniesc zaswiadczenie od naszej pediatry z lista aktualnych badan oraz szczepien. To jak, swietlica wymaga swojej wlasnej kopi?! :/

A na koniec, juz pare miesiecy probuje sie dowiedziec jak mam placic za szkolna stolowke. Dotychczas slyszalam, ze wszystkiego dowiem sie blizej poczatku roku szkolnego. W koncu dzisiaj dostalam instrukcje, jak i gdzie zalozyc sobie konto, zeby wplacac pieniazki. Uprzejmie bylo tez dodane, ze moge wyslac do szkoly czeki lub gotowke, zeby ominac oplaty bankowe za przelew.
Tyle, ze nigdzie, ani w instrukcji, ani na stronie internetowej szkoly, nie ma napisane, ile te obiady wlasciwie kosztuja! Mowie Wam, ze szlag mnie w koncu trafi! :/ Czeka mnie kolejny mail do pani sekretarki. Ona mnie w koncu zablokuje. ;)

Balagan i niedoinformowanie jak jasna cholera... :(
Albo to ja taka nierozgarnieta. Czego nie wykluczam. ;)

Dla porownania, w sprawie przedszkola, zawsze moge napisac do administratorki z urzedu miasta, ktora nie tylko jest swietnie poinformowana, ale odpisuje zazwyczaj tego samego dnia! Mozna? Mozna!

Ale w sumie to ja nie o tym chcialam...

Juz za chwile, za momencik bede Was tu zanudzac opowiesciami o porannych rykach Potworkow... Na dzien dzisiejszy, Bi konsekwentnie wlacza syrene na wzmianke o zerowce. Nik nadal nie wykazuje wiekszego ogarniecia tematu, ale zapytany twierdzi, ze on jest "jesce" malym "chlopcykiem" i do przedszkola isc nie moze.

Takie buty... ;)

Tak przy okazji, to spotkanie zapoznawcze w zerowce Bi jest o 9 rano, a u Nika w przedszkolu miedzy 11 a 13, tego samego dnia. :/ W piatek, czyli musze specjalnie brac wolne z pracy, ech... Mam nadzieje, ze M. uda sie rowniez wziac wolne, zebym mogla skupic sie na ogarnieciu tematu z kazdym Potworkiem osobno... Z dwojka tez jakos bedzie, ale wiadomo, wtedy juz bede musiala miec oczy naokolo glowy i nie skupie sie jak powinnam. A szczegolnie na spotkaniu u Bi, bede musiala zapewne przyswoic sporo nowych informacji. W przedszkolu mam nadzieje, za bardzo sie przez te dwa miesiace nie zmienilo. ;)

Znow od brzegu odbilam...

Tak naprawde to klikam posta, poniewaz wraz z mailem z sekretariatu, uswiadomilam sobie, ze nadal nie napisalam maila o koncowym "swiadectwie" Bi oraz pamiatkach przedszkolnych... Tak sie ucieszylam z "wakacji" i chwilowej przerwy od bieganiny, ze odkladalam maila na pozniej... i jeszcze pozniej... az tu zaraz kolejny rok szkolny sie zacznie! ;)

W kazdym razie, jednego z ostatnich dni w przedszkolu, w szafce Bi znalazlam koperte zawierajaca koncowe "swiadectwo", czy raport. Jak zwal, tak zwal, wiecie o co biega. ;) Podobnie jak w styczniu, skladalo sie ono z krotkiego opisu postepow, tego nad czym warto popracowac przez wakacje (jaja chyba sobie robia :D) oraz szczegolowych zadan przedszkolaka wraz z wynikami. Znowu, do kazdego "zadania", dziecko moglo otrzymac wynik (level) od L1 do L4, wraz dopiskiem "master" lub "emerging". "Master" oznacza, ze dziecko opanowalo dane zadanie na konkretnym poziomie i jest w jego wykonywaniu na tym poziomie konsekwentne. Natomiast "emerging" wskazuje, ze przedszkolak zaczyna wykonywac zadania na danym poziomie, ale czasem jeszcze spada do poziomu nizej. ;)

Wybaczcie ten szczegolowy opis amerykanskiego oceniania. To tak bardziej dla mnie, zebym w razie czego, nie musiala wracac po informacje do stycznia. ;)

Jak wiec wypadla Bi w drugim polroczu (w stosunku do polrocza pierwszego)?

Wydaje mi sie, ze swietnie, ale jako matce, przyznaje sobie prawo do bycia subiektywna. ;)

Na 30 zadan/zdolnosci, ktore powinno posiadac dziecko w jej wieku, w osiemnastu Bi jest na poziomie L4, czyli najwyzszym, a w jedenastu na L3. Od stycznia, w dwudziestu zadaniach Bi zrobila postepy, w tym w trzech przeskoczyla od razu o dwa poziomy. W jednym przypadku Bi pozostala na tym samym poziomie (L2) - w dociekliwosci, czy jak tam mozna przetlumaczyc angielskie inquiry. ;) Moze byc to rezultat tego, ze jej znajomosc angielskiego nadal nie jest doskonala, ale troche to tez wynik osobowosci. Bi po prostu nie jest zbyt dociekliwym dzieckiem. To Nik jest u nas w domu krolem slynnych: "A dlaczeeego? A cooo to? A pooo co?". ;) Bi jest ostrozna, a przy tym ambitna. Nie lubi przyznac, ze czegos nie wie i nie znosi wrecz bycia poprawiana. :)

Co ciekawe, w przypadku jednej "zdolnosci", Bi spadla o poziom. Pamietacie jej poziom L1 z rozwiazywania konfliktow, na ktorym znalazla sie w styczniu? No... to nie tutaj. :D Akurat w rozwiazywaniu konfliktow, Bi podskoczyla o dwa poziomy. Teraz nie tylko nie uderza juz w placz, ale aktywnie rozwiazuje problem, uzywajac wskazowek nauczyciela. ;)

Gdzie wiec Bi spadla o poziom? Hmm... Dosc zaskakujaco, w poslugiwaniu sie ksiazeczkami. Bi po prostu zapomniala, ze czyta sie od lewej do prawej i z gory na dol (to bylby poziom L4 i na nim Bi byla w styczniu). ;) Sama nie wiem co o tym myslec... W koncu w domu malo kiedy pokazuje jej w jakim kierunku czytam, wiec nie mam pojecia skad wiedziala to wczesniej, a sama, jak wiadomo, czytac nie potrafi. ;) Podejrzewam, ze strzelala i raz trafila, raz nie. ;) Rozumie jednak, ze ksiazeczki zawieraja cala, rozbudowana historyjke, a to poziom L3. :)

Tak wyglada "swiadectwo". Poza nim, w ostatni dzien, dostalismy teczke z roznorakimi pracami plastycznymi Bi, oraz zdjeciami z zajec, wraz z opisami nauczycielki. Zdjecia te obrazuja poszczegolne zadania i ich wykonanie i pomagaly pani oznaczyc na jakim poziomie Bi sie znajduje. Bardzo fajna pamiatka! ;)

Ponizej prezentuje Wam niewielka czastke Bibusiowej galerii. Podejrzewam, ze te "arcydziela" sa wspaniale wylacznie dla stuknietej mamuski (czyt. mnie), ale co tam. W koncu caly ten blog, to pamiatka dla MNIE. ;)

Tak prezentowala sie ksiazeczka, w ktora panie wpiely niektore prace:


Bi pochwalila sie, ze sama udekorowala okladke. ;)

Poniezej, to musi byc chyba jedna z pierwszych prac, bo widze, ze napisy odrysowywane mocno drzaca reka. ;) Obecnie Bi radzi sobie znacznie lepiej.


Opowiastka, o ktorej mowa, to oczywiscie "Zlotowlosa i trzy niedzwiadki", a rysunek przedstawia tytulowa panne, choc bez zlotych lokow. ;)

Przez caly rok w przedszkolu, Bi konsekwentnie twierdzila, ze kiedy dorosnie, zostanie jezdzcem konnym. Znalazlo to odzwierciedlenie w jednej z prac:


To oczywiscie autoportret mego dziecka oraz konik. Napis na samej gorze, podejrzewam, ze mial przedstawic FARM, bo w koncu tylko tam Bi widuje konie. ;)

Ponizej interesujacy obrazek oraz ciekawy wglad w zycie mojego dziecka. Okazuje sie, ze gdyby mogla sie znalezc gdziekolwiek w calym wszechswiecie, pojechalaby samochodem na przyjecie do kolezanki. Napis mial brzmiec Suki's Party (Suki to byla ulubiona kolezanka Bi), ale nawet mnie, obeznanej z pisownia Bi, zajelo kilka sekund, zeby go rozszyfrowac:


Coz, nie wymagajmy zbyt wiele od 4-latki. A obrazek przedstawia rzeczona impreze. ;)

Najwyrazniej ulubiona czynnoscia w przedszkolu, bylo ogladanie kwiatkow:


Poza tym, moja corka umie udawac, ze jest wozem strazackim. Nie, nie strazakiem, WOZEM strazackim:


A ponizej juz przyklad, jak panie dokumentowaly na jakim poziomie jest dziecko:


Jak widac, Bi potrafi ukladac sekwencje (tutaj: zwierzaki, od najmniejszego, do najwiekszego), po czym je (slownie) opisac.

A tu, potrafi "zaprojektowac" konstrukcje, po czym ja zbudowac:


Mlody architekt rosnie. ;)

Tutaj zas, odzwierciedlenie w zabawie, przeczytanej bajki:


Polskiego tytulu bajki nie pamietam, ale opowiada o trzech kozkach probujacych przejsc przez most pilnowany przez strasznego trolla, ktory z kolei probowal je pozrec na sniadanie. ;) Nie mam pojecia co mial przedstawiac nabazgrolony przez Bi "obrazek", ale na zdjeciu mamy Bi oraz zbudowany przez nia most z kozkami. Dla wzmocnienia konstrukcji, troll podpiera most glowa, ale najwazniejsze, ze wszystko sie trzyma kupy. ;)

A na koniec, skoro nadal nie mam szczegolowej listy wyprawkowej, zajelam sie kupieniem tego, co moglam:

(Wybaczcie tlo. Zdjecia robilam w pieknych okolicznosciach naszej piwnicy, poniewaz plecaki schowane sa tam przed ciekawskimi oczami Potworkow :D)

Oba plecaki z wyprobowanej juz przez nas firmy Skip Hop. Plecak przedszkolny Bi, mimo pastelowych kolorow, przetrwal caly rok szkolny, licze wiec, ze i te przetrwaja. Bi potrzebowala w tym roku juz nieco wiekszego plecaka, ktory pomiesci foldery formatu A4. Poczatkowo sadzilam, ze sprawie Bi plecak z ukochana Kraina Lodu, ale wszystkie byly ogromne i dosc, hmm... tandetne. ;)

Mam nadzieje, ze Potworki beda zadowolone z matczynego wyboru (to niespodzianka, wiec jeszcze plecakow nie widzieli). ;)

A poki co, zmykam, bo roboty mam w chu albo i wiecej. Posta znowu pisalam kilka dni. ;)

czwartek, 11 sierpnia 2016

Jak wrocic z wakacji i sie zalamac, czyli co slychac w ogrodzie

Dzis z zupelnie innej beczki, czyli nie o Potworkach i nie o basenach. ;)

Post ten "pisze" dla Was od miesiaca. ;) Chodzi mi on po glowie i gra w duszy odkad wrocilam z urlopu, ale jakos nie moglam przysiasc, skupic sie i skonczyc...

Pamietacie kokusiowego "skulcybyka" z przedostatniego posta o gadaniu Potworkow? Jesli cofniecie sie do tamtego dialogu, przeczytacie, ze "skurczybykiem" okreslil zwierzaka, ktory obgryza nasze warzywa.

No wlasnie...

 Juz pierwszego dnia po wyjezdzie, ciotka M., ktora opiekowala sie Maya, wspomniala przez telefon, ze cos nam zzera warzywa. Wtedy, daleko od domu, podnieceni poczatkiem urlopu i pieknym miejscem do ktorego trafilismy, stwierdzilismy, ze martwic bedziemy sie PO wakacjach.

Coz... Pierwszy dzien po powrocie, to bylo brutalne zderzenie z rzeczywistoscia. Nie tylko polnoc przywitala nas chlodem, nie tylko przed nami byla perspektywa powrotu do pracy juz nastepnego dnia, ale jeszcze stan warzywnika doslownie zalamywal.

Na zdjeciach nie bedzie tego dobrze widac, bo zrobilam je przed wypieleniem (a chwasty niezle zaszalaly podczas naszej nieobecnosci...), ale wszystkie pnace sie pedy ogorkow zostaly zerwane i obgryzione...

(Jak sie przyjrzec, widac zaschniete na sznurku "wasy", po ktorych ogorasy sie wczesniej piely)

Z fasolki pozostaly badyle niemal pozbawione lisci.


Koperek "skoszony" niemal do samej ziemi.


Liscie buraczkow cale przeorane, ale to juz robota slimakow...


Groszek, ktory przed naszym urlopem pial sie radosnie po sznurkach, teraz poobrywany i smetnie plozacy sie po ziemi...


Z jednego krzaczka jagod zostaly nedzne resztki.


 Z drugiego tylko ziejaca w ziemi dziura. :/



Troche zajelo nam znalezienie winowajcy takiego stanu rzeczy... A podejrzanych byla cala rzesza. Normalnie obwinilabym kroliki, szczegolnie ze futrzasty "przestepca" wykopywal sobie przejscie pod plotkiem, tyle, ze tych w tym roku w ogole nie widzialam. Wiewiorki oraz chipmunk'i tez byly na liscie, ale te sa niewielkie i nie wyobrazam sobie, zeby zerwaly z tyczki caly ped ogorka. Nie mowiac juz o tym, ze nie bawilyby sie w podkopy, tylko przeskakiwaly przez siatke. Przez chwile zlapalismy falszywy trop, kiedy na jednym z krzaczkow ogorkow, znalazlam to:


"To" wyglada moze niepozornie na zdjeciu, ale mialo okolo 10 cm dlugosci, a grube bylo na 2 cm (w najszerszym miejscu)! W zyciu nie widzialam takiej gasiennicy! Niewiele owadow mnie obrzydza, ale tego nie moglam dotknac, nawet przez rekawiczki... Wzielam potworkowa lopatke, ktora podwazylam stworzenie i stracilam do wiaderka. A i tak az mi sie zbieralo na mdlosci. ;) Doszlam do wniosku, ze jesli jest ich w warzywniku wiecej, to nie dziwota, ze wyglada on jak wyglada. Mimo jednak intensywnej inspekcji oraz zagladania pod prawie kazdy listek (ktorych wcale znowu tak wiele nie zostalo), wydawalo sie, ze gigantyczna gasiennica byla tylko jedna... Poza tym, znowu, gasiennice nie zerwalyby ogorkow z ich tyczek...

Odchodzac od tematu, gasiennica skonczyla dosc tragicznie... Nie zamierzalismy wypuszczac jej z powrotem do ogrodu, oczywiscie. Ja mialam zamiar spryskac ja srodkiem na owady, M. spuscic w kiblu. Niestety, w miare "szybka" smierc nam nie wyszla, bowiem Nik oswiadczyl, ze to jego "psyjaciel" i nie pozwolil nam jej ruszyc. Nosil ja ze soba w wiaderku caly dzien i byl zachwycony kiedy nastepnego ranka nadal w nim tkwila (zapomnielismy dyskretnie pozbyc sie intruza, kiedy Nik zasnal). Chcial ja nawet zabrac do kosciola i troche zajelo nam wyperswadowanie mu tego pomyslu... ;) Kolejnego dnia w wiaderku, gasiennica jednak juz nie przezyla...
Sporo czasu spedzilam z wujkiem Google'm, zeby dowiedziec sie, CO to wlasciwie bylo, a raczej ktory motyl lub cma produkuje takie egzemplarze. Nic jednak nie znalazlam. Wyglada to na jakis wybryk natury. ;)

Wracajac do ogrodu. Wiecej gigantycznych gasiennic nie zarejstrowalam, slimaka namierzylam raptem jednego (chociaz wiem, ze musi ich byc wiecej), a warzywnik wygladal coraz gorzej. Na poczatku zjadane byly tylko swiezutkie, soczyste nowe pedy ogorkow i cukini.


Te jakos sobie jednak radzily, wypuszczaly nowe liscie w miejsce tych zjedzonych i nadal kwitly. Uznalam, ze jakos przelkne strate fasolki oraz groszku, bo te wygladaly na konczace zywota, byle reszta warzyw dala jako takie plony...

Niestety, nasz szkodnik przerzucil sie na swieze warzywka.

(Jednego dnia, cukienie wygladaly tak)

(Kolejnego tak. Trzeciego, nie bylo nawet co zbierac. Chyba posmakowalo :/)

(Smakowaly tez baklazany)

A my w koncu namierzylismy dziada, kiedy dojrzelismy go spierdzielajacego wlasnie z warzywnika. Moje Drogie, przedstawiam Wam: Swistak amerykanski!


Duzy gryzon, spokrewniony z wiewiorkami, ale sporo od nich wiekszy. I prawdziwa, okazuje sie, plaga, jesli namierza ogrod warzywny... :/
Niestety, z jakiegos powodu, swistaki nie boja sie zbytnio ludzi... Nawet "nasz", kiedy zauwazylam go w warzywniku, wychodzilam na taras, krzyczalam, gwizdalam, tylko stawal bez ruchu, nasluchujac. Dopiero, kiedy wyraznie bieglam w kierunku ogrodu (albo wypuszczalam psa), uciekal pod szopke. Niestety, takie ploszenie nie dawalo zadnych efektow. Szkodnik konsekwentnie wracal.

Wypowiedzielismy draniowi wojne.

Kupilismy spray'e z odstraszaczem. Podzialaly na 3 dni... :/
Potem kupilismy klatke. Przetrzepalam internet w poszukiwaniu najlepszej przynety. Poswiecilam kilka (i tak juz nadgryzionych) cukinii oraz baklazanow (tylko dwie cukinie udalo mi sie zerwac zanim zostaly pozarte). Z bolem serca oraz tesknym burczeniem zoladkow, wpakowalismy nawet do klatki kawalki swiezego melona, ktory podobno jest najlepsza przyneta... Niestety, swistak okazal sie dla nas za sprytny... Klatke omijal, ale nadal konsekwentnie doprowadzal warzywnik do ruiny... My zas lapalismy cala rzesze jego glupszych kuzynow...

(Widzicie w jakim skupieniu przyglada sie "wiezniowi" Nik? :D)

Tak, to wiewiorka... Wiekszosc udalo nam sie wypuscic, tylko jedna nie przezyla calego dnia w klatce, kiedy chwycila sie podczas naszego pobytu w pracy. Maz moj wyrzucil ja w las, nieopatrznie mowiac Nikowi, ze wiewiorka spi. Mialam z nim przez kilka dni niezla przeprawe, kiedy co chwila probowal pojsc popatrzec na "spiacego" wiewiora... :/

Ponad dwa tygodnie zastawialismy klatke, liczac na to, ze cholernik w koncu sie zlapie i wywieziemy go kilkadziesiat kilometrow od domu, na lake przy pracy M...
W koncu jednak musielismy przyznac sie do kleski. Swistak smial nam sie w nos, a warzywa wlasciwie dogorywaly... Szczegolnie ogorki, ktore poobrywane, pozbawione mlodych pedow lezaly nedznie na ziemi. Na fasolke oraz groszek w ogole balam sie spojrzec. Wlasciwie to kazde kontrolne zagladniecie do warzywnika doprowadzalo mnie niemal do lez. Nawet zdjec nie mam, bo wlasciwie spisalam go na straty...

Kilku kolegow z pracy M., ktorzy mieli (nie)szczescie zmagac sie ze swistakami w ogrodzie, poradzilo nam, zeby w tym roku odpuscic sobie warzywnik i sprobowac dziada zlapac na jesien, kiedy bedzie malo swiezego pozywienia i jest szansa, ze pojdzie na przynete. Kiedy jednak siedlismy i podliczylismy ile pieniedzy poszlo na ziemie, kompost, sadzonki, nasiona, oraz ile czasu i energii juz poswiecilismy, M. na przekopanie, ja na sadzenie i pielegancje, zalamalismy sie. Skazac to wszystko na pozarcie przez jakiegos cholernego szkodnika?!

Teraz... niektore z Was moga nas potepic, ale... postanowilismy nie odpuscic tak latwo. Skoro nie udalo sie zlapac go zywcem, postanowilismy rozsypac trutke... Nie jestem zwolennikiem mordowania, jak by nie patrzec, niewinnych stworzen, ja nawet malo co pryskam w ogrodzie, ale tu chodzilo o byc albo nie byc mojego warzywnika...

Stresa mialam jak cholera. Ponuro przepowiadalam M., ze wytrujemy pol lasu, chociaz tak naprawde najbardziej balam sie, ze trutki nazre sie Maya. Co prawda, "niewidzialny plot" nie pozwala jej zapuszczac sie az pod nasz lasek, ale wiadomo, licho nie spi. Ktos zapomni zalozyc jej obroze, albo wyczerpia sie w niej baterie i nieszczescie gotowe... :O

Suma summarum.

Od rozsypania trutki, swistaka nie zarejstrowalismy. Mialabym nadzieje, ze po prostu przeniosl sie do sasiadow, ale mysle, ze pasie sie teraz na lakach w innym swiecie...
Szkoda mi go troche, ale za to moj warzywnik pomalu odzywa. Fasolka odzyskala liscie, kwitnie i pojawily sie pierwsze straczki. Baklazany rosna na potege. Groszek wybujal i codziennie zrywamy coraz wiecej straczkow z soczystym groszkiem, ktory polubil nawet Nik. Koperek odrasta. Ogorki nadal nie pna sie jak powinny, ale wypuszczaja boczne pedy, dzielnie kwitna i produkuja ogorki. Udalo mi sie zakisic dwa pierwsze sloiki.


Nie bedzie tylu ogorkow, ilu oczekiwalabym z 20 krzaczkow, ale jeszcze ze 2-3 sloiki powinny wyjsc. Najgorzej, o dziwo, ma sie cukinia, ktora w zeszlym roku rosla mi jak szalona. Niby odrosly jej liscie. Niby kwitnie. Ale rosnie tylko jedna, mala cukinka. Nie wiem, czy juz za pozno w sezonie?

Tak sie maja sprawy warzywnikowe. Pozostal niesmak z powodu otrucia zwierza, zamiast humanitarnego wywiezienia, ale skoro zlapac sie nie dal...

Ogolnie,  w tym roku w ogrodzie jakas plaga. Najpierw swistak oraz gasiennice - giganty. Czerwone zuki nadal pozeraja mi lilie, a najczesciej wystarczylo je raz, dwa razy spryskac i po sprawie... Inwazyjne, japonskie zuki, zjadaja mi krzaczki malin. A na dokladke, mam myszy w samochodzie! Tak, dobrze przeczytalyscie: w samochodzie! W ktoryms momencie wszedzie bylo pelno "bobkow", pogryzione plastiki... Dokladnie odkurzylam auto (wiadomo, Potworki smieca i krusza, wiec gryzonie mialy pewnie uczte), wyczyscilam wszystkie gumowo - plastikowe czesci. Teraz slady (czyt. odchody), pojawiaja sie w znacznie mniejszej ilosci, ale codziennie znajduje 1-2 kupki... :/ Chyba bede musiala zastawic pulapki we wlasnym samochodzie... :(

czwartek, 4 sierpnia 2016

Z serii: w tym domu sie gada, nieco codziennosci oraz pierwsze razy poraz kolejny :)

Dzis dla odmiany tylko dwa dialogi, ale za to dlugie. Tak bardziej na pamiatke dla mnie, ale moze i Wy usmiechniecie sie na dzieciece okreslenia i dociekliwosc. ;)


Nik: "A cy pieskowi wypadaja z bzuska jajka?"
Chwile zajmuje mi wyluskanie jakiegos sensu z kokusiowego pytania...
Matka: "Nie, pieski nie skladaja jajek. Szczeniaczki sie rodza."
Teraz z kolei blagam w myslach, zeby to wystarczylo. Naprawde nie jestem gotowa na wglebianie sie w szczegoly... ;)
Nik: "A kiedy Maya bedzie miala sceniacki?"
Lo matko! Maya akurat jest wysterylizowana, wiec odpowiedz brzmi "nigdy" (chyba, ze wet spartaczyl sprawe), ale czy chce to tlumaczyc trzylatkowi? Jasne, ze nie chce.
Matka: "Maja to piesek - dziewczynka. Zeby byly szczeniaczki, potrzebny jest jeszcze piesek - chlopczyk."
I znow: blagam, nie pytaj o szczegoly... :D
Nik: "To musimy go kupic!"
Ha! No jasne, tylko kolejnego psa tu brakowalo!
Matka: "Eeee, ale mama i tata wcale nie chca miec szczeniakow. Ze szczeniaczkami jest baaardzo duzo pracy..."
W tym momencie Bi uznala za stosowne sie wtracic.
Bi: "Ja sie bede opiekowac szczeniaczkami!"
Szukam jakiegos logicznego argumentu, zeby w koncu odczepili sie od tego tematu...
Matka: "Ale wiesz, one robia ciagle siusiu i kupy na podloge i trzeba to sprzatac. Chcesz zbierac kupy po pieskach?"
Bi milczy.

Tak podejrzewalam... :D


***

Kilka dni pozniej ucieklam od domowego zgielku na taras, ale juz po kilku minutach wyniuchal mnie tam Nik, ktory bez pardonu wgramolil mi sie na kolana i swoim zwyczajem, zaczal nawijac. ;) Nie pamietam juz jak, ale w swoim monologu nagle zapedzil sie do tematu wzrostu.

Nik: "Bede duzy as do nieba!"
Szukam w myslach skad wzielo mu sie takie skojarzenie...
Matka (znalazlam!): "Jak w tej bajeczce Pororo?"
Nik: "Nieee, Mike the Knight!"
Cos tam ta bajke kojarze, ale mam wrazenie, ze Potworki wieki cale jej nie ogladaly...
Matka: "O, tam tez byl ktos taki wielki?"
Nik: "Tak, Evie!"
Evie to siostra - czarownica tytulowego malego rycerza, to tak zebyscie mialy pojecie kto zacz... ;)
Matka: "To jak urosniesz, bedziesz takim rycerzem jak Mike?"
Nik: "Nieee..."
Matka: "A dlaczego nie?"
Nik: "Bo tu nie ma klulowej..." [sorki za ta fonetyke...]
To rzeczywiscie powazna sprawa... Matka rzuca sie, zeby ratowac synowe rycerstwo...
Matka: "Ja moge byc krolowa!"
Nik: "Nie, ty nie mozes."
Kurcze, czy mnie czegos brakuje?! :D
Matka: "Aaaa, mama sie nie nadaje, co? Za stara jestem pewnie na krolowa..."
No kurczaki, mlode to powinny byc stereotypowe ksiezniczki, ale krolowa matka moze miec te trzydziesci kilka lat, nie?!
Nik: "Nie jestes stala!"
Co za ulga! ;)
Matka: "Nie? A jaka jestem?"
Nik: "Nowa!"
Nowa? Mloda? A co mi tam, byle data waznosci byla odlegla... :D
Nik (dodaje przymilnie): "I ladna!"

Co za czarus!!! :D

***
Ktorytedy - ktoredy (wg. Nika)
Najdluzszejsze - najdluzsze (wg. Bi)

***

Poza gadaniem, Potwory broja ostatnio jak jasna cholera! Nie moge ich upilnowac, tym bardziej, ze kiedy wracamy do domu, Bi oznajmia, ze ona chce sie bawic w domu, a Nik uderza w ryk, ze chce zostac na dworze... Co robic? Kraze w kolko, usilujac kontrolowac i jedno i drugie.

Z marnym skutkiem. Kilka dni temu, oboje chcieli malowac farbkami, tyle, ze Nik przy stole na tarasie, a Bi przy ich malym stoliczku w jadalni...
Przez chwile ladnie malowali, ja nawet zaczelam rozladowywac naczynia ze zmywarki (mialam widok na Nika z kuchennego okna, a Bi zaraz za soba). Spogladam na Nika, a on moczy w farbie paluchy. Pomyslalam, ze chce pomalowac paluszkami. Nawet sie ucieszylam, bo Nik do niedawna zupelnie nie mial zaciecia do prac plastycznych, a jak lekko przybrudzil raczki, natychmiast lecial po szmatke. Tiaaa, ja naiwna... Patrze wzruszona na syna samodzielnie zapewniajacego sobie zajecia z integracji sensorycznej... A on przyglada sie brudnym paluchom z zainteresowaniem, po czym... zaczyna je pieczolowicie oblizywac! Aaaa!!!

Wypadlam na taras z ochrzanem oraz sciereczka do wytarcia rak... Jeden kryzys zazegnany, ufff...

Wchodze do domu, sprawdzic co porabia Bi.

Nie zjada farby w kazdym razie... Za to wymyslila sobie technike malowania, gdzie przejezdzajac po pedzlu paluszkiem, rozpryskuje farbe po kartce. Z jednej strony podziwiam kreatywnosc swojego dziecka, ale z drugiej... Kurna, oprocz kartki, caly stolik oraz podloga naokolo sa pokryte rozprysnieta farba!

Za nic majac wysilek artysty, wreczam corce mokra szmatke i kaze powycierac mebel oraz podloge... ;)

A zeby nie bylo, ze moja pieciolatka juz nie wsadza wszystkiego do buzi i nie smakuje, to ktoregos razu na basenie, przylapalam jak siedzac w wodzie lize jego scianke! Bleee... :/

Zapomnialam tez wczesniej dopisac, ze dwa tygodnie temu, kiedy w sobote rano polegiwalam sobie ziewajac w lozku, Bi pomalowala sobie paznokcie. Markerem. CZARNYM. Dopiero 2-3 dni temu, w koncu sie domyly. ;)

Taka to codziennosc z Potworami... :)

W poprzedni weekend bylismy na kolejnym basenie. Tym razem polecil go moj kolega z pracy i okazal sie byc strzalem w 10! Miejsce to przeszlo gruntowny remont kilka lat temu, wiec jest ladne i czysciutkie. Co prawda brodzik maja malenki, ale za to, w przeciwienstwie do innych, odwiedzonych przez nas w tym roku miejsc, w duzym basenie pozwala sie dzieciom plywac w kolach, rekawkach, kamizelkach czy co tam ze soba maja. Ktorych to nawet tym razem nie zabralam, bowiem po kilku miejscach, gdzie spotkalam sie ze stanowczym protestem ze strony obslugi, uznalam, ze to widocznie ogolnostanowe zarzadzenie... A tu guzik, zalezy po prostu od miejsca. Potworki byly niepocieszone, ze nie mialy na czym plywac w wiekszym basenie, ale nic straconego, bo jeszcze tam wrocimy. Przynajmniej taka mam nadzieje... ;)


(Nie pytajcie mnie, co Potworki robia na tym zdjeciu, ale wygladaja, jakby byli na koncercie rocka)


(A tu juz Bi, ze swoja "pacyfka"...)

Baseny znajduja sie w parku i zaraz obok nich miesci sie plac zabaw, ktoremu Potworki nie mogly oczywiscie przepuscic. ;) W sumie plac zabaw, jak plac zabaw, nie bylo w nim nic specjalnego. Oprocz dinusia, ktory sluzyl chyba wylacznie za ozdobe, a ktorego Bi postanowila potraktowac jako kucyka. ;)




A co do tytulowych pierwszych razow, to w niedziele zabralam Bi do kina! Wybralysmy sie na Epoke Lodowcowa, bowiem Potworki uwielbiaja wszystkie poprzednie cztery czesci i pomyslalam, ze na pierwszy raz fajnie, zeby obejrzala cos ze znanymi bohaterami. No coz... ;) Z calego wypadu, Bi najbardziej podobal sie popcorn oraz siedzenia (w naszym kinie zainstalowali wielkie, wygodne, rozkladane fotele!). Poza tym bylo za glosno, za zimno (z tym rzeczywiscie przesadzili), w polowie filmu musiala koniecznie wyjsc siusiu, a potem to juz dopytywala kiedy koniec... Wniosek? Szybko tego nie powtorzymy. :D


(Chcialam jej pstryknac fote przy plakacie z "Epoki", ale nie mieli :/)

A w jeszcze poprzedni weekend, po wejsciu do domu z ogrodu, zaobserwowalam taki drzemkowo - kokusiowy freestyle:


:D