Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 30 października 2015

Przedszkole po hamerykancku

Post ten zaczelam pisac duuuzo wczesniej, jakos pod koniec wrzesnia. Zgodnie z wlasnym planem chcialam go bowiem opublikowac po okraglym miesiacu uczeszczania Bi do przedszkola. Po czasie jednak stwierdzam, ze dobrze sie stalo, ze go nie dokonczylam. Wrzesien byl miesiacem adaptacji nie tylko dla Bi, ale tez dla matki oraz dla kadry. Nauczycielki potrzebowaly widocznie tego czasu na otrzasniecie sie z wakacyjnego marazmu i pelne zaangazowanie w organizowane zajecia. A matka po pierszym miesiacu dopiero zaczela wychodzic z solidnego szoku. ;) Gdybym zakonczyla posta we wrzesniu, mysle, ze bylby on pelen jadowitej krytyki i negatywnego nastawienia. Teraz, po praktycznie pelnych 2 miesiacach, bede nieco bardziej obiektywna, chociaz nadal dziwuje sie, oj dziwuje! :D

Wlasnie przeczytalam to co napisalam (zawsze tak robie, a po opublikowaniu nadal znajduje jakies literowki...) I wyszlo mi strasznie sucho i merytorycznie... trudno, jak sie znudzicie, to nie czytajcie do konca. ;)

Na poczatku przyblize Wam nieco tutejszy system, ktory rozni sie dosc sporo od polskiego.

Opieka nad dziecmi dziala w Hameryce bardzo preznie. Chyba nie ma sie co dziwic, skoro jest to kraj powszechnego pracoholizmu, narzuconego zreszta przez system. O tym ostatnim nie bede sie jednak rozwodzic, bo to ma byc post o przedszkolu. ;) W kazdym razie bardzo powszechne sa tutaj prywatne zlobko - przedszkola (tzw. day care), ktore zajmuja sie dziecmi w wieku od 6 tygodni do 5 lat. Dzieciaczki w takich miejscach sa rozdzielane na podstawie rozwoju (np. w osobnej grupie sa dzieci raczkujace, a w osobnej juz chodzace), a od okolo 2 lat, rowniez wieku. Placowki te charakteryzuje ogromna rozpietosc jesli chodzi o proponowane programy rozwoju oraz edukacji dziecka oraz idacej za tym ceny. Ogolnie jednak przyjmuje sie ze kwota poslania dwojki dzieci do takiej instytucji, przekracza miesieczna oplate kredytu za dom. W wiekszych miastach, dla dzieci od 3 lat wzwyz mozna dostac finansowa pomoc na poslanie dziecka do przedszkola, dotyczy to jednak rodzin z ograniczonymi dochodami. Poniewaz ceny "day care" zwalaja z nog, jesli tylko rodzine na to stac, mamy decyduja sie zostac z dzieckiem w domu. Urlop macierzynski trwa tutaj maksymalnie 12-16 tygodni, a wychowawczego nie ma w ogole, wiec w takim wypadku rodzine musi byc stac na przezycie z jednej pensji.

Oprocz wspomnianych zlobko - przedszkoli, sa tu publiczne przedszkola przyjmujace dzieci w wieku 3-4 lat. I to o nich bedzie ten post. Niech Wam sie tylko slowo "publiczne" nie myli z darmowym! :) Takie "publiczne" przedszkole kosztuje tyle samo (albo nieraz i wiecej) niz prywatne "day care". Roznica jest, ze podlega ono juz systemowi szkol w danym miescie. Dlatego tez (nie wiem czy pamietacie), ale zalatwiajac miejsce dla Bi, najezdzilam sie do tutejszego urzedu miasta, a nie placowki przedszkolnej. :)

Z kwestii czysto organizacyjnych. Przedszkole Bi otwarte jest od 7 do 17. Natomiast prywatne zlobko - przedszkola zazwyczaj oferuja opieke w godzinach od 6:30 do 18. Za spoznienia wlepiane sa sowite kary. U nas np. jest to $10 za minute spoznienia! Rozmawialam podczas wycieczki na farme z dwiema innymi mamusiami i okazuje sie, ze ich dzieci, rowniez 4-latki, sa w naszym przedszkolu pierwszy rok. Wczesniej chodzily do prywatnego, wlasnie ze wzgledu na dogodniejsze dla pracujacych rodzicow godziny otwarcia. W tym roku oddaly dzieciaki tutaj z tych samych wzgledow, dla ktorych ja oraz M. zdecydowalismy sie na TO konkretne przedszkole. No wlasnie, czy ja Wam juz kiedys pisalam dlaczego wybralismy to, a nie inne? ;) Chyba nie... Mamy bowiem w odleglosci 10 min od domu jeszcze 2 prywatne przedszkola (day care), zdecydowalismy sie jednak zapisac Bi tutaj. Chodzilo nam bardzo zwyczajnie o to, zeby ulatwic Bi za rok start w szkole. Starsza jest niesmialym "gburkiem" i od obcych dzieci trzyma sie jak najdalej. Chcielismy, zeby w przyszlej klasie miala chociaz kilkoro znajomych "twarzy". Okazuje sie, ze nie tylko my mielismy taki pomysl. ;)
Aha, zarowno w placowkach prywatnych, jak i publicznych, istnieje mozliwosc zapisania dziecka na pol dnia, albo na 2-3 dni w tygodniu. Jest to jednak opcja wylacznie dla rodzicow nie pracujacych, pracujacych z domu, lub zwyczajnie pracujacych w jakims dziwnym systemie. Np. u nas opcja "pol dnia" oznacza 8:30-11:30 rano, albo 12:30-15:30. To tylko 3 godziny! Nie wiem jaki pracujacy, nawet na pol etatu, rodzic ma mozliwosc dostosowania sie do takiego grafiku... :/

No dobrze, zarysowalam Wam z grubsza tutejsza opieke nad dzieciarnia. Jak zas wyglada opieka przedszkolna "od srodka"?

Od razu zaznacze, ze moje spostrzezenia dotycza wylacznie placowki, do ktorej uczeszcza Bi, a ktora porownuje ze wspomnieniami z wlasnych przedszkolnych lat oraz z tym co obserwowalam odwiedzajac we wczesnej mlodosci wlasna matke w pracy. Pare razy, opisujac moje amerykanskie doswiadczenia, spotkalam sie z krytyka i korekta tego o czym pisalam. Zanim zaczne, chce wiec sprostowac, ze opisuje wszystko tak jak JA to widze, w TYM konkretnym miejscu. Dotyczy to tylko i wylacznie publicznego przedszkola w naszym miasteczku i moze sie nie pokrywac (albo byc wrecz sprzeczne) z organizacja zajec przedszkolnych w innych stanach, a nawet innym miasteczku w moim Stanie. Opisuje przedszkole mojej corki, inne mnie nie interesuja. ;)

To co ja nazywam przedszkolem publicznycm [tutaj: pre-school albo pre-K, czyli pre-Kindergarten (Kindergarten = zerowka)], dotyczy grup 3-4-latkow. Mlodsze dzieci nie sa przyjmowane. Dziecko musi miec skonczone 3 lata i byc w pelni odpieluchowane (wyjatkiem sa dzieci specjalnej troski, lub majace zdiagnozowane schorzenia ukladu moczowego). Wiem, ze w wielu placowkach w Polsce, do grup przedszkolnych przyjmowane sa sporo mlodsze maluszki. Warunkiem jest zeby byly odpieluchowane. Nie tutaj. Przepisy scisle reguluja opieke nad dziecmi mlodszymi niz 3 lata (w sensie, ze maja wiecej wymogow oraz ograniczen dla instytucji), dlatego, jak mi to wdziecznie okreslila pani z urzedu miasta, placowki publiczne sie "w to nie bawia". ;) Miedzy innymi dlatego spalil na panewce nasz pomysl, zeby zapisac Potworki do przedszkola razem, w ramach wsparcia psychicznego. Mimo ze we wrzesniu Nik mial 2 lata oraz 9 miesiecy, nie mogl byc przyjety. Musi miec skonczone 3 lata i kropka. Ciekawie odbywa sie to w tutejszych zlobko-przedszkolach (day care). Zaraz po trzecich urodzinach (czesto juz nastepnego dnia), dzieciaki przenoszone sa z grupy 2-latkow, do grupy pre-school, niewazne jaki jest to miesiac w roku.

Co ciekawe, takie scisle granice wiekowe, dotycza tylko i wylacznie przedszkola. Zerowka (kindergarten) zaczyna sie oficjalnie we wrzesniu dla wszystkich dzieci, ktore danego roku koncza, badz juz ukonczyly 5 lat. Zerowka zas podlega juz bez wyjatku systemowi szkol w danej miejscowosci. Nie ma zerowkowych grup przedszkolnych (no prawie, ale o tym nizej). Z ciekawostek, w Stanach (a przynajmniej w Stanie, w ktorym mieszkam) to wlasnie przed zerowka mozna dziecko "odroczyc", nie przed I klasa. Dotyczy to dzieci urodzonych w drugiej polowie roku, ale zarzad kazdej miejscowosci decyduje sam od ktorego miesiaca urodzenia przysluguje dzieciom odroczenie. Czasem jest to lipiec, czasem pazdziernik, czasami grudzien. Jak to jest u nas jeszcze nie wiem, bo rzecz jasna Bi to nie dotyczy. Bede sie za to intensywnie zastanawiac kiedy przyjdzie kolej Nika, bo on, urodzony w grudniu, zaczynalby zerowke majac zaledwie 4 lata, 9 miesiecy... W kazdym razie, dzieci ktorych rodzice uznali, ze nie sa gotowe zeby zaczac Kindergarten, nie moga zostac w przedszkolu (pre-school). Takie dzieciaki ida do tzw. "Early Kindergarten", czyli po prostu "wczesnej zerowki". Moja kolezanka oddala w tym roku do takiej placowki swoich blizniakow, ale mimo wszystko nie wiem dokladnie na czym to zjawisko polega. Z tego co sie orientuje, Early Kindergarten realizuje program zerowki, ale z mniejszym naciskiem? Nie ma tam tez niektorych regul organizacyjnych. Na przyklad, w szkolach popularne jest rozdzielanie blizniat do roznych klas. We "wczesnej zerowce" tego nie ma.
Co zrobie z Nikiem? Jeszcze nie wiem i na szczescie mam prawie 2 lata na dokladne sprawdzenie co i jak oraz podjecie decyzji. ;)

Co uderzylo mnie wiec najbardziej w tutejszym przedszkolu? Po pierwsze, nieco jak dla mnie przesadna dbalosc o bezpieczenstwo dzieciakow, wynikajaca zapewne z uwielbienia tubylcow do pozwow sadowych. ;) O wiekszosci juz chyba wspomnialam. Coz, najwyzej sie powtorze. ;)
Do przedszkola nie mozna przysylac niczego co zawiera chociazby sladowe ilosci orzechow. Domowe wypieki na przedszkolne przyjecia sa zabronione, ale jak dalam Bi muffinke (oczywiscie bez orzechow) na sniadanie to na szczescie nikt sie nie przyczepil. ;) Moj kolega nie mial jednak tyle szczescia. Przyslal synowi batonik z platkow owsianych. Niestety, malutkim druczkiem, pod zalamaniem papierka bylo napisane, ze batonik wyprodukowany zostal w fabryce gdzie przerabiaja rowniez orzechy, ktory to napis kolega przeoczyl. Batonik wyladowal w koszu. ;)
Podobnie, obuwie dziecka ma sie mocno trzymac nogi. Wszelkie klapki badz crocks'y sa zabronione. W razie gdy rodzic sie uprze i jednak dziecku cos takiego zalozy, nie bedzie ono moglo bawic sie na drabinkach oraz zjezdzalniach.
Rowniez prosba o towarzyszenie dziecku na wycieczce miala zapewne na celu zrzucenie odpowiedzialnosci za potomka na barki rodzica. W razie gdybym nie pojechala z Bi, mialam bowiem do podpisania formularz, w ktorym poswiadczam, ze w razie jakiegos wypadku, nie pociagne do odpowiedzialnosci kadry przedszkola. Przyznaje, ze tu sie wkurzylam. Gdyby Bi cos sie na wycieczce stalo, wynikaloby to tylko i wylacznie z niedopilnowania. A w takim wypadku, kto jest odpowiedzialny? Przeciez nie 4-letnia dziewczynka, nie zdajaca sobie jeszcze sprawy z konsekwencji niektorych wybrykow?!

To tyle, jesli chodzi o zabezpieczanie przez przedszkole wlasnego tylka. ;) Poza tym dostaje tygodniowo caly stos formularzy na zgode na to czy na tamto. Przykladowo, w pazdzierniku dostalam pismo, w ktorym wypisane byly typowe, halloweenowe zabawy, jak wycinanie dyni, opowiadanie (niestrasznych) historyjek, przebieranie, itd. Mialam zaznaczyc wszystkie zabawy, na ktore sie zgadzam. Przy tym zaznaczone bylo, ze w razie jesli jedno dziecko nie moze w czyms brac udzialu, zabawy tej nie bedzie w ogole. Tu przypomnialo mi sie, jak kiedys moja mama zostala poinstruowana przez rodzicow - swiatkow Jehowy, ze nie zycza sobie, zeby ich syn kolorowal obrazki z Mikolajem czy choinka. Oczywiscie mama obiecala, ze nie bedzie, ale potem mowila, ze tak jej bylo tego chlopca zal, bo jak wytlumaczyc 3-latkowi, ze nie wolno mu czegos, co robi cala reszta? W koncu maly dostal jednak obrazek do pokolorowania, a rodzice jakos to przelkneli. ;)
Ciekawe jak to bedzie u Bi w grudniu? Zaloze sie, ze bede musiala zaznaczyc jakiego jestesmy wyznania i podpisac pozwolenie, zeby moje dziecko uczylo sie np. o takim Hanukah. :D

Kiedy pierwszy raz przekroczylam prog przedszkolnych salek, najbardziej zaskoczyla mnie niewielka ilosc stolikow przeznaczonych do jedzenia posilkow. W kazdej sali jest doslownie 1-2! Zastanowilo mnie jak te dzieci maja wspolnie zjesc posilek, czy razem brac udzial w zajeciach? Na pytanie co do "wspolnego" jedzenia predziutko dostalam odpowiedz, kiedy przyszlam odebrac Bi w porze posilku. Przy stolikach siedzialo tylko kilkoro dzieci, reszta biegala jak szalona po salce. ;) To tyle z mojej nadziei, ze Bi zacznie jesc przedszkolne posilki, bo zadziala instynkt stadny i bedzie nasladowac reszte dzieci. :/

Z brakiem stolikow wiaze sie kolejna rzecz, ktora ciezko mi bylo przegryzc. Mianowicie ograniczenie grupowych projektow. Mam przed oczami przedszkole mojej mamy, gdzie wszystkie dzieci siedzialy przy stolikach i pieczolowicie wyklejaly kazde swoj obrazek. Coz, tu tego nie uswiadczymy. Tutaj wokol sali ustawione sa tzw. "centers", przystosowane do roznych aktywnosci. I tak mamy kacik z ksiazeczkami, kacik z drewnianymi klockami, kacik do malowania, kacik do rozwoju integracji sensorycznej, z piaskiem, pianka do golenia i tym podobnymi. Pewnie jeszcze kilka takich "centrow" by sie znalazlo, ale pamiec juz mnie zawiodla. ;) Przy okazji wyjasnilo sie, dlaczego w tutejszym przedszkolu potrzeba az 4-5 nauczycielek na grupe. Podejrzewam, ze powodow jest wiecej, ale juz na pierwszy rzut oka widac, ze poniewaz w kazdym kaciku moze sie bawic maksymalnie 3-4 dzieci, potrzeba jest wiecej pan na ogarniecie malolatow rozrzuconych po calej sali. W salce Bi jest dodatkowe utrudnienie w postaci braku lazienki. Kiedy ktores z dzieci musi isc za potrzeba, jedna z pan porzuca swoje zajecia i maszeruje z nim(nia) przez korytarz, do drugiej sali. Sprawa z tymi "centrami" wyglada dla mnie dosc podejrzanie. Mysle, ze w ciagu dnia trwa "rotacja" dzieci miedzy roznymi kacikami, ale jak upewnic sie, ze kazde ma mozliwosc skorzystania z kazdego? Przy kilkunastu malolatach oraz kilku paniach, latwo sie pogubic. Sadzac z ilosci rysunkow przynoszonych przez Bi do domu, moja corka spedza wiekszosc dnia rysujac. :)

Czas, kiedy dzieci maja zajecia jako cala grupa, nazywa sie (niespodzianka!) "group time"! :) Wtedy wszystkie dzieciaki staja razem na dywaniku i spiewaja piosenki z dodana choreografia, siadaja i sluchaja czytanych ksiazek albo ucza sie wierszykow lub prostej matematyki. Z tym dywanikiem to ciekawa sprawa, bo jest on w ksztalty geometryczne. Na szafce obok sa zas karteczki z imionami dzieci, a obok przypisane im ksztalty. Sa one regularnie przestawiane. Na poczatku czasu grupowego kazde dziecko musi znalezc przypisany sobie ksztalt. Calkiem ciekawa metoda, zeby dzieci nauczyly sie wizualnie rozpoznawac i swoje imie i ksztalty geometryczne. :)

Dziwnym dla mnie "tworem" jest cos, nazywane "food exposure". Zamiast normalnie posadzic dzieci przy stolach w tym samym czasie i zaserwowac im zwyczajne zarcie, kombinuja. :/ W kazdy czwartek dzieci mialy miec przedstawiony jakis nowy "smak", ktory potem mial byc wlaczany w tygodniowe menu. Oczywiscie musialam wypisac zaswiadczenie, ze sie zgadzam oraz ze moje dziecko nie ma zadnych alergii pokarmowych. Swoja droga jestem ciekawa czy nadal to kontynuuja, bo podpisalam pozwolenie i zapadla na ten temat cisza w eterze. Ciekawa tez jestem jak Bi reaguje na nowe propozycje kulinarne, bo u nas w domu, to raczej Nik chetniej probuje nowych rzeczy. ;)

Bardzo nie podoba mi sie tez wychodzenie na dwor zaledwie dwa razy dziennie po pol godziny. Tak, dobrze przeczytalyscie! Dwa razy po pol godziny! To wszystko! Pamietam, ze w Polsce (nie wiem co prawda jak jest teraz) przedszkolaki, jesli tylko pogoda pozwalala, spedzaly na swiezym powietrzu cale ranki, a potem jeszcze spora czesc popoludnia! No dobrze, z tego co matka mi opowiadala, to nauczycielki robily to zwyczajnie, zeby sie naplotkowac do woli, ale przymykam na to oko. ;) Dla malych dzieci nie ma nic zdrowszego niz ruch na swiezym powietrzu i nie moge uwierzyc, ze jest on tak drastycznie ograniczany. Nic dziwnego, ze Hameryka zmaga sie z plaga otylosci wsrod dzieci. :(

Najbardziej jednak wkurzajacym dla mnie, osobiscie, zwyczajem jest, tam ta ra ram, "show and tell". Slyszalam juz o tym wczesniej, ale myslalam, ze praktykowane jest dopiero w szkole. Polega ono na przyniesieniu do szkoly zadanego przedmiotu/ rysunku/ ksiazki, itd. i opowiedzeniu o tym na forum klasy. Uwazalam to za swietne cwiczenie smialosci u dziecka, bo wiadomo, ze kiedy regularnie staje sie i przemawia na srodku klasy, z czasem przestaje to byc az tak paralizujace. Wydaje mi sie, ze potem nawet w innych, poza szkolnych sytuacjach, dziecko ma wiecej smialosci, zeby wypowiedziec swoje zdanie. Nadal zreszta tak uwazam, tylko, ze obecnie zostalam brutalnie postawiona twarza w twarz z przedszkolna wersja tego nobliwego zadania.
Na czym ona polega? Poniewaz mowa o 3-4latkach, ktore czesto nie maja jeszcze dobrze rozbudowanego slownictwa, nie ma mowy o publicznej przemowie. Co najwyzej, dzieci moga okreslic co przyniosly. Na tym to bowiem polega w przedszkolu. Na przyniesieniu "czegos". Czasem jest to kolorowy lisc do jesiennej dekoracji, czasem cos w ulubionym kolorze, innym razem cos w ulubionym ksztalcie, lub zaczynajace sie na okreslona literke. No, macie mniej wiecej obraz. :) Pal szesc kolorowy lisc. Tyle ich teraz lezy, ze wystarczylo podniesc pierwszy lepszy. Ale reszta? probuje za kazdym razem angazowac w poszukiwania Bi, ale zapomnij! Po 5 minutach traci zapal... A poza szybko ulatniajacym sie zapalem, mamy inny problem. Ostatnio Bi miala przyniesc cos, co zaczynalo sie na literke "P". Po przewaleniu wielkiego pudla z zabawkami oraz przekopaniu szuflady, wygrzebalam plastikowa gruszke oraz olowek. Okazalo sie jednak, ze Bi nie zna ani slowa "pear" ani "pencil"! Caly wieczor cwiczylysmy wiec dodatkowo nowe slowka... :D
Moze sie juz domyslacie, co doprowadza mnie do szewskiej pasji? A to, ze Bi ma to cholerne "show and tell" w kazda srode, na kazde ma przyniesc cos innego i to oczywiscie JA musze pilnowac listy, szukac po domu czegos co sie nadaje, zapakowac, a potem w przedszkolu wyciagnac i dac paniom (raz zostawilam w plecaku, przykazawszy Bi, zeby potem wyjela, to oczywiscie zapomniala :/). W liscie na poczatku roku panie napisaly, ze to jakby pierwsza praca domowa naszych dzieci. Taaa... To jest praca domowa dla rodzicow! Jakbym malo miala terminow do ogarniecia i zapamietania, mam jeszcze to dziadostwo! :/

Tak jak bylo mowione od poczatku, duzo czasu poswiecane jest nauce przez dzieci literek. Przyznaje jednak, ze jak na poczatku bylam do tego pomyslu nastawiona bardzo negatywnie, teraz widze, ze robione jest to w niezbyt nachalny sposob. Glownie, panie koncentruja sie na imieniu kazdego dziecka. Dzieciaki ucza sie nie tylko je rozpoznawac, ale i pisac.
Jak wyglada to w praktyce?

Dzieciaki ukladaja "imienne" puzzle. Np. takie:


Nie mam pojecia dlaczego zdjecie "wskoczylo" bokiem... :/

Niemal kazdy rysunek jest rowniez przez dzieci podpisywany. Na poczatku wygladalo to tak, ze panie pisaly jasnym markerem imie (nie wiem czy widac to na ponizszej focie), a dziecko odrysowywalo je po liniach.


Jak widac, moja corka ma na imie "Bianeo". :D

Teraz dzieciaki (a przynajmniej moja) pisza juz imiona samodzielnie.
Oczywiscie w domu mam okazje podziwiac wylacznie efekty cwiczenia pisowni imienia, ale podejrzewam, ze takiego "odpisywania" maja w przedszkolu duzo wiecej. pewnego bowiem dnia, kiedy rozmawialam na Skype z siorka badz rodzicielka, Bi siedziala mi na kolanach i nawet nie zauwazylam co tam smaruje dlugopisem po kartce. A ona w tym czasie odpisala jeden z zaznaczonych przeze mnie klawiszy w klawiaturze!

I znow cholerne zdjecie jest bokiem, a w kompie mam je poziomo! :/

Nieco koslawo, a ostatnia literka wyglada raczej jak "a" zamiast "d", ale wydaje mi sie, ze i tak niezle jak na 4-latka, ktory wczesniej w ogole nie cwiczyl pisania. ;) Szok, szczegolnie, ze to bylo na poczatku pazdziernika, czyli po zaledwie miesiacu chodzenia do przedszkola!

Mialam tez dopisac jak ogolnie Bi odnajduje sie w przedszkolnej rzeczywistosci, ale to juz nastepnym razem, bo znow wyszedl mi tasiemiec i to nudny. ;)

I widzicie? Jednak udalo mi sie opublikowac dwa posty w tym tygodniu, chociaz malo brakowaloby, a bym sie nie wyrobila! :D

Milego weekendu!

wtorek, 27 października 2015

Z serii: w tym domu sie gada + troche gadu-gadu od matki + powrot w wielkim stylu :)

Hej, hej, czesc i czolem!

W tym tygodniu istnieje spora szansa, ze pojawie sie tutaj wiecej niz raz! Co prawda papierzyska nieco strasza swoja iloscia, ale szefunia wywialo na jakas konferencyje, wiec nikt (no, oprocz kolegi z biura, ktory na szczescie jest raczej nieszkodliwy :D) nie patrzy mi na rece. Moze w koncu dokoncze zaczety prawie miesiac temu post na temat hamerykanckiego przedszkola? Troche zmotywowal mnie wczorajszy post Asi (kto ma dostep, ten wie o kim mowa).
Kto wie, kto wie... :)


Po krotkim wstepie, lecimy z tym koksem, eee... postem! Tak, jak instruuje tytul, zacznijmy od mlodszych gadul, czyli Waszej ulubionej serii. :) Czy kogos dziwi, ze jakies 80% tekstow nalezy do Nika? Bo mnie ani troche! :D

***

Na poczatek kilka przekrecen. Jakos nie mam wystarczajaco muzykalnego ucha, zeby ich wiele wylapac, albo po prostu znam jezyk moich dzieci na tyle, ze dla mnie brzmia oni poprawnie? Cos tam wysluchalam, ale musicie mi uwierzyc na slowo, ze jest tego duzo, duzo wiecej:

skaknolem - skoczylem
pisam - pisze
po cisaku - po cichu
materaNc - materac
"Wypierzyly sie moje skalpetki?"

Wszystko powyzsze jest autorstwa Kokusia oczywiscie. :)


***

"Tomek" nadal stanowi dla Nika wazna inspiracje. Po wejsciu do auta, czesto komenderuje:

"Puscaj pale w tloki!"


***

Matka ostatnio dala rodzicielska plame. Kiedys mianowicie obiecywalam sobie, ze bede uwaznie sluchac moich dzieci zawsze, kiedy tego potrzebuja. Gadulstwo Nika czesto mnie jednak przerasta. Nie tylko czasem zwyczajnie przestaje sluchac jego nieustajacego szczebiotu, ale nieraz blagam, zeby choc na chwilke zamkal buzie. ;)
Ostatnio jechalam z nim autem. Nikowi rzecz jasna gebula ani na moment sie nie zamykala. Komentowal kazda mijana osobe, krzak czy dom. Po chwili odruchowo sie "wylaczylam", zaglebilam w myslach, a monolog synka dochodzil do mnie jako "bialy szum" z tylnego siedzenia. Moje rozmyslania nagle zostaly przerwane, pytaniem Kokusia:

"Mamo! Fajna byla ta bajecka?"

Ale wtopa! :D No coz, z "bajeczki" nie uslyszalam ani slowka, ale przeciez sie nie przyznam! Trzeba bylo sciemniac, ze swietna, super i w ogole... :D


***

Jezyk angielski regularnie wkrada sie w kokousiowe slownictwo:

Rozkladajac miarke tatusia: "Higher, higher!"


Potwory bawia sie w chowanego. Po policzeniu do 10, zamiast zawolac cos w stylu "Szukam!", oboje zaadaptowali wyrazenie angielskie, chociaz w dwoch nieco roznych wersjach. :)

Wersja Bi (poprawna): "Ready or not, here I come!"
Wersja Nika (nie-do-konca poprawna): "Here I come, here you go!"


Do niedawna krokodyl byl dla Nika klokodylem. Od jakiegos czasu jednak angielski crocodile zaczal wypierac polskie slowko. Niestety wymowa tego ostatniego, nieco przerasta kokusiowe mozliwosci. Biega wiec za mna po domu, klapiac zlowrogo zebiszczami i wolajac:

"Jestem klokodajder!!!".


Nik: "Nambel uan, nambel uan!" (sorki za ta pokraczna fonetyke...)
Mama: "A kto jest number one???"
Nik: "To taka cyfelka..."


***

Bi nie moze sie doczekac konca mszy. Szarpie mnie za rekaw, glosno szepczac:

Bi: "A kiedy idziemy?"
Mama: "Za chwilke."
Bi: "Zaraz?"
Mama: "Nie, nie zaraz, za CHWILE."
Bi: "Za chwile, a potem zaraz?"

Jak sie przyjrzec, to nawet calkiem logiczne. :)


***

Poludnie. Nik oblal sie zupa.

Mama: "Chodz, przebiore ci bluzeczke."
Nik: "Ale sibko, bo zapadnie noc!"


***

Niko przylatuje z rykiem.

Nik: "Mama, ona mi dokucia!"
Mama: "Bi ci dokucza? Ale jak? Co ona robi?"
Nik: "Ona ucieka i mi dokucia!"
Mama: "Ucieka i co jeszcze robi? Jak jeszcze ci dokucza?"
Nik: "Tak... Sibko! Sibko mi dokucia!"


***

Nik widzi w polskim sklepie wystawke ze zniczami i rzecz jasna ma caly zestaw pytan.

Niektore ze zniczy sa zapalone.
Nik: "Ktos ma ulodziny?"

Niektore znicze maja bialy wosk.
"To jest mleko?"


***

Mama: "Pamietaj, masz ubrane majteczki, a nie pieluche. Jak bedziesz chcial siusiu albo kupe, to wolaj!"
Nik (luzacko): "Dobze mamo, jak sobie chces."


***

Bi opisuje swoj obrazek:

"To mama, to Bibi, a to Kokus."
Mama (ktorej nie zgadza sie rachunek): "A tata?"
Bi: "A tatus jest jeszcze malutki, w brzuszku mamy"

I tak sie dowiedzialam, ze urodzilam wlasnego meza! :)


***

Jedziemy autem. Bi jeczy, ze chce jej sie pic, a matka - sklerotyczka zapomniala wziac niekapkow. Tlumaczymy, ze mama zapomniala, ze za 5 min. bedziemy w domu, to sie napije. Potwor Starszy sie jednak latwo nie poddaje.

Bi (do ojca): "A masz tu jakis kubeczek albo zlewik?"
Ojciec (rozbawiony, podpuszcza dziecko): "Zlewik? Oooo taaak, mam zlew w aucie... Przed toba, przy twoich nogach, widzisz?"
Bi (oburzona): "Tu nie ma zadnego zlewa!"


***

Nik przewrocil sie i jeczy, ze cos go boli. Siostra dopytuje o szczegoly.

"Noga cie boli? Glowa cie boli? A twoja reka? A twoje toes'y?"


***

Dobra, gadulstwo milusinskich zareportowane, teraz pora na starsza gadule. Ale nie martwcie sie, postaram sie nie stworzyc kolejnego tasiemca. Moze mi sie uda. ;)

Tak wlasciwie, to nie za bardzo jest o czym pisac. Nadal czekamy na nowe lozko. Wedlug sprzedawcy, jeszcze nawet go nie wyslali. Ja nie wiem, czy oni zaczynaja je konstruowac dopiero w razie otrzymania zamowienia? Tylko tak moge sobie wytlumaczyc 3-tygodniowy poslizg... ;)

Po niemal miesiacu czekania, przyszly w koncu szkolne zdjecia Bi. Nie wiem jakich fotograf uzyl trikow, bo Starsza wtedy jeszcze przeciez w przedszkolu ryczala, ale fotka wyszla przeslicznie. Musze ja jakos zeskanowac i Wam pokazac. :)
Jedyne zastrzezenie to takie, ze nie dalo sie kupic po prostu, powiedzmy, 3-4 odbitek. Trzeba bylo zamowic caly pakiet. Mam wiec 2 piekne, wieksze zdjecia portretowe. Jedno chce oprawic i powiesic. Drugie sprezentujemy dziadkowi na gwiazdke. Mam tez dwa zdjecia wielkosci standardowych fotek, ale z tych mniejszych (nie pamietam wymiarow). Te poleca do babci z Gdyni oraz dziadkow z Zakopanego. Mam tez 8 zdjec malutkich, troche wiekszych niz paszportowe. Jedno wzielam sobie do pracy i oparlam o ekran kompa. Z reszta nie wiem co robic. Moze rozesle po dalszych krewnych. ;) Mam jednak rowniez 8 zdjec paszportowych i te chyba beda lezec w szafce i sie kurzyc. Jedno wsadzilam sobie do portfela, skoro juz je mam. Reszta jest zupelnie bez sensu moim zdaniem...

Pogode mamy tak w kratke, ze glowa boli (doslownie, bo matka-meteopatka kiepsko to znosi :D). Dzis rano bylo 0 stopni, ubralam Potworkom zimowe kurtki i spedzilam 10 minut szukajac rekawiczek Bi. W przedszkolu wychodza na dwor bardzo wczesnie bo okolo 9 rano i Starsza skarzyla sie, ze marzna jej lapki. Co bylo robic. Wywalilam z szafy wszystkie akcesoria zimowe i dokopalam sie w koncu do rekawiczek. Oczywiscie zobaczywszy to, Nik rozpoczal jeki, ze on tez chce (no jakzeby inaczej!), ale na szczescie przezornie odlozylam je wczesniej na bok. O te cholerne rekawiczki mialam potem awanture, bo Nik zdjal je w aucie, ale dojechawszy do p. Marysi zaczal wyc, ze chce je nalozyc. Poniewaz od auta, do domu opiekunki mamy doslownie 15 krokow, olalam tupiaca - nogami oraz ryczaca marude i poszlam do drzwi. Oczywiscie rozwscieczylam tym Nika nie na zarty. O spokojnym rozebraniu nie bylo mowy, bo prezyl sie i wierzgal odnozami, caly czas donownie wyjac. ;) Reszty szczegolow Wam oszczedze, bo te z Was, ktore maja na stanie trzylatkow, same moga to sobie wyobrazic. A jesli Wasze dzieci to grzeczne, ulozone aniolki, to ja nie chce tego dzisiaj sluchac (czytac). :D

Z tego wszystkiego zapomnialam zostawic u opiekunki lunchbox'y Nika. Zauwazylam to pod przedszkolem Bi (dobrze, ze nie pod moja praca...) i najchetniej ugryzlabym sie w doope ze zlosci! :/

A! Mialo byc o pogodzie... Ze niby taka zmienna. Jutro mamy miec 16 stopni i deszcz, a pojutrze 22 stopnie i burze! Moja glowa na bank tego nie wytrzyma! Pozniej powrot do 13-14 stopni oraz przymrozkow, a w przyszlym tygodniu, mimo kalendarzowego listopada, ponownie 18 stopni! Szkoda, ze w nadchodzacy weekend i my zmieniamy czas. Chetnie pokorzystalabym z Potworami z takiej pieknej aury, ale o 17, kiedy zwykle dojezdzamy do domu, bedzie sie juz niestety sciemniac. :/

Zdrowie (odpukac!) jako tako. Matka i ojciec sie trzymaja, Bi rowniez. I oby tak chwilowo zostalo, bo lada dzien pewnie dostane ponaglenie z przedszkola, zeby Starsza zaszczepic przeciw grypie. Chcialabym juz to zrobic i miec z glowy. Niestety, Nik nadal pokasluje i ma przytkany nos. Chce wiec kilka dni odczekac, zeby sie upewnic, ze Bi nie podlapala wirusa od brata...

Poza tym, intensywnie zastanawiam sie nad zmiana szablonu bloga. Juz zreszta od baaardzo dlugiego czasu. Aktualny mam od samiutkiego poczatku, a lada moment stuknie mi 3.5 roku blogowania. Solidnie mi sie juz opatrzyl... Kochana Noelka (:*) podeslala mi linki do darmowych szablonow i w wolnych chwilach je przegladam, ale Jesssuuu, to idzie w tysiace! Narazie nie moge trafic na nic, co by mnie naprawde zachwycilo, ale przeciez kiedys znajde. Prawda? ;)

To prawie wszystko co mialam do napisania. Jeszcze tylko musze wytlumaczyc o co chodzi z tym powrotem w "wielkim" stylu. Nie chodzi absolutnie o wiecej niz jednego posta na tydzien, bo to sie raczej przez jakis czas nie powtorzy (jesli w ogole dojdzie do skutku). ;)

Otoz, w koncu bede mogla znow zamieszczac zdjecia na blogu, jupijajej! Wiecie, ze mnie jest technologiczna ciota, a przy tym latwo sie zniechecam. Moj laptok wrocil z naprawy juz jakis czas temu, ale "czysciutki" bez jednego pliku. Dotychczas, kiedy wladowywalam na niego foty z telefonu (po aparat siegam niezmiernie rzadko), po prostu go podlaczalam i program robil juz reszte za mnie. Teraz jednak, kiedy podlaczylam komorke, laptok chcial od nowa zaladowac sobie wszystkie foty! Hola, hola! Jakby tak pobral znow ponad 1000 zdjec, zaloze sie, ze ponwnie "zmulil" by sie dokumentnie i bylabym w punkcie sprzed naprawy... Oczywiscie, jak to ja, zniechecilam sie i poddalam bez zglebienia problemu. I tak minelo pare tygodni, a brak fot na blogu gniotl mnie i uwieral jak za male sandaly. ;)
W koncu wczoraj nie wytrzymalam i ponownie podloczylam srajfona do laptoka. Wylaczylam automatyczne pobieranie plikow, za to zaczelam czytac i klikac. Bingo! Da sie! Bede musiala co prawda zgrywac zdjecia recznie, ale naraz nie ma ich zwykle zbyt wiele, dam rade.

Czyli jak zwykle nowoczesna technologia mnie przerosla, ale udalo sie ja obejsc. :D

Zeby nie byc goloslownym. Potworki witaja jesiennie. :)




środa, 21 października 2015

Tasiemiec glownie na temat szalonego i nieodpowiedzialnego wydawania pieniedzy ;)

Wiem, ze ustawicznie sie powtarzam, ale po prostu nie wyrabiam patrzac w kalendarz. Mam wrazenie, ze dopiero co przelozylam kartke na pazdziernik, a za momencik bede przekladac ja na listopad... Wszystkie drzewa kolorowe, pojedyncze sztuki juz prawie lyse. Malo to, w niedziele oraz poniedzialek w nocy nawiedzily nas pierwsze przymrozki! Jak w poniedzialkowy ranek zobaczylam na termometrze -3 stopnie, to zwatpilam czy chce mi sie nos wysuwac z domu. Niestety, praca wzywala... ;) A w niedzielne popoludnie proszyl snieg! Nie byl to tak epicki opad jak w poludniowej Polsce jakis tydzien temu, ale jednak padal. Jak maz wrocil z silowni i oznajmil od niechcenia "Snieg pada!", to nawet nie podnoszac glowy, burknelam: "Tak tak, jasne...". Na jego nalegania wyjrzalam jednak przez okno i kopara mi opadla... :D

Nocne przymrozki zrobily spustoszenie w moim ogrodzie. Sezonowym kwiatkom trzeba niestety powiedziec pa-pa do wiosny. Wszystkie padly... Zmrozilo tez kilka papryk. Niestety w sobote mielismy dosc napiety grafik i nawiedzilo mnie zacmienie. Zapomnialam ich zerwac. :( Co ciekawe kilka ostatnich pomidorow wydaje sie miec calkiem niezle. Reszta ogrodu udaje sie jednak w stan spoczynku... Nie lubie tego przejscia z letniej zieleni oraz kolorow do szarosci i zdechlych badyli straszacych z kazdego katka. Chyba dlatego nie lubie jesieni...

Zima na szczescie postanowila narazie z nami nie zostawac. Dzis znow temperatury sa w okolicy 20 stopni. Mam nadzieje, ze te ostatnie pomidory zdaza nabrac choc cienia koloru. Wtedy bede mogla je spokojnie zebrac i pomoc im dokonczyc dojrzewanie w domu...Od piatku za to temperatury maja spasc do normalniejszych na ta pore roku 10-13 stopni, ale kolejnych przymrozkow narazie nie zapowiadaja. I dobrze. :)

No dobrze, to nie jest w koncu blog meteorologiczny. Zeby sprawdzic pogode, wystarczy spojrzec za okno. Mysle, ze bardziej Was interesuje co u nas? W domysle co u Potworkow, w koncu to oni sa glownymi bohaterami bloga. Matka, ojciec oraz ich mniejsze i wieksze sprzeczki, to tylko malownicze tlo... ;)

Niech no popatrze...

Ostatni post, w ktorym napisalam pare slow o tym co porabiamy, byl z 6 pazdziernika. Hmm... Nie bede sciemniac, w zyciu nie dam rady odtworzyc dwoch tygodni. Czas zapiernicza takim tempem, ze z trudem moge sobie przypomniec co porabialismy w weekend, a co dopiero dwa tygodnie temu! ;)

Po pierwsze... Hmm... Mamy nowe kanapy w salonie! Czy raczej kanapE, bo to naroznik. W planach mialam potrzymac nasze stare kanapiska jeszcze kilka wiosen, ale w koncu szlag mnie jasny trafil. A maz tylko na to czekal. ;) Widzicie, poprzednie sofy kupilismy 6 lat temu, wkrotce po przeprowadzce, bo okazalo sie, ze malutka wersalko - kanapa, zupelnie nie pasuje do naszego wyobrazenia salonu. Nie mowiac juz o tym, ze zmeczylo nas wspolne "gniecenie" sie na jednym meblu, co uskutecznialismy kazdego wieczora w maciupenkim, wynajmowanym mieszkanku, gdzie w "saloniczku" nie miescilo sie praktycznie nic innego. Nasz dom do duzych tez nie nalezy, nie mniej jednak w porownaniu z "mieszkankiem", wrecz zachlysnelismy sie przestrzenia. I kupilismy dwie spore kanapy do salonu. :) Maz naciskal na skorzane i chociaz sama nie znosze skorzanych siedzen, czy to w domu, czy w aucie, uleglam argumentom o praktycznosci. "Praktycznosc" ta szybko zreszta zauwazylam, poniewaz nasza owczesna suczka, ktora podczas naszej nieobecnosci uparcie wylegiwala sie na sofie, skorzane kanapiska olala cieplym moczem. Najwyrazniej za chlodne byly na wlochata dupke jasnie pani. :D Szukajac kanap popelnilismy jednak blad, ktory jest zreszta naszym klasykiem. Mianowicie chcielismy zaoszczedzic. M. koniecznie chcial kanapy skorzane, a porzadna skora kosztuje. Znalezlismy w koncu cos co nam odpowiadalo i za cene, ktora bylismy sklonni przelknac. Blad! To co kupowalismy jako "skore", czy to przez nasza niewiedze, czy przez spryt pracownikow salonu meblowego, okazalo sie byc materialem doslownie powleczonym cieniutka warstewka "skorki". Nie powiem, kanapy posluzyly nam bez zarzutu przez prawie 3 lata. A potem zaczely sie dziac cuda. Najpierw na oparciu pojawil sie jakby pecherz powietrza. Wkrotce ten pecherz, jak to z pecherzami bywa pekl, a "skorka" zaczela sie luszczyc. Na poczatku w tym jednym miejscu. Juz udalo nam sie kupic plachte skory w identycznym kolorze, juz M. kombinowal jak by tu obszyc poduche od nowa, zeby nie bylo to widoczne... Niestety, pecherze zaczely pojawiac sie na obu kanapach na praktycznie kazdej poduszce i oparciu. Zalamalismy sie... M. gotow byl obie wypiep*zyc natychmiast, ale uparlam sie, ze po wydaniu sporej jak na nasze kieszenie kasy, nie bede teraz wywalac jej w bloto. Szczegolnie, ze mielismy juz dwojke malych dzieci i myslelismy o odpieluchowaniu Bi. Wyobrazilam sobie, zreszta slusznie, ile razy owe kanapy zostana zasikane, ile razy cos sie na nie wyleje i stwierdzilam, ze nie ma sensu kupowac nowych. Kupilismy pokrowce. :) Nie bylo to glupie rozwiazanie, ale szybko okazalo sie tymczasowym... Na skorze, a raczej tym co z niej pozostalo, pokrowce ciagle sie przesuwaly, zjezdzaly, a dzieciaki wiercace sie non stop, nie pomagaly. Co gorsza, pod pokrowcami, "skorka" dalej sie w najlepsze zluszczala i wokol kanap bez przerwy walaly sie paprochy. M. doprowadzalo to do szewskiej pasji i co rusz wracal do tematu nowych kanap. Skutecznie zamykalam mu dziob argumentem, ze to ja sprzatam, wiec to ja zdecyduje, kiedy mam dosc. ;) Sama sie dziwie, ze wytrzymalam az tyle, bo ponad 2 lata. Przyznaje, ze od jakiegos pol roku desperacko trzymalam sie mysli, ze chce tylko odczekac, az w pelni odpieluchujemy Nika. To ostatnie idzie jednak dosc opornie i tydzien temu dopadl mnie kryzys. Odkurzylam mianowicie dom, miedzy innymi wokol i pod nieszczesnymi kanapami. Po czym przystapilam do mycia podlog. I kiedy spod rzeczonych kanap znow wymiotlam mopem garsc skorzanych paprochow, po prostu sie zalamalam. Ile mozna?! Rzucilam do M., ze pierdziele odpieluchowanie, pierdziele male dzieci, mam dosyc tej syzyfowej pracy, chce nowe kanapy! A moj maz, ktory czekal na to od blisko 3 lat, predziutko zabral swa wsciekla malzonke na zakupy. :D

Kurcze, w zyciu bym nie przypuszczala, ze z kupna nowych kanap moze powstac niemal osobny post. A jednak! ;) W kazdym razie wyruszylismy z domu "rozejrzec" sie. Tak sie rozgladalismy, ze kupilismy! Wcale to jednak nie bylo oczywiste, bo juz w pierwszym sklepie okazalo sie, ze szukamy zupelnie czego innego! ;) M., mimo, ze juz raz sie przejechal na pseudo-skorze, nadal wzdychal do kanap skorzanych. Ja za to, majac w pamieci to, co dzialo sie z poprzednimi oraz mocno nieletni wiek Potworkow, mialam tylko dwa wymogi: kanapy mialy byc zwykle, materialowe oraz mialy miec poduchy zarowno z siedziska, jak i oparc zdejmowane do prania. Przy tak roznych "wizjach", zaraz w pierwszym sklepie nieco sie z M. "starlismy" i wlasciwie to oczekiwalam, ze wrocimy z niczym. Przejechalismy sie do kolejnych dwoch sklepow, a po drodze wyjasnilismy sobie, hmmm... to i owo. ;) W koncu stanelo na moim. A w trzecim sklepie znalazlam to, czego szukam. :) Naroznik nie jest specjalnie ozdobny, marzyl mi sie tez zupelnie inny kolor, po dowiezieniu do domu okazal sie duuuzo wiekszy niz sprawial wrazenie w ogromnym sklepie i calkowicie zdominowal salon. Nie wspomne juz o cenie, bo przekroczylam zalozony budzet o 50%, ekhem, khem... Ale coz, nie mozna miec wszystkiego. ;) Za to tak jak chcialam, wszystkie poduchy sie elegancko piora (znaczy sie w teorii, w praktyce to nie probowalam :D). M. troche sie zzymal, bo w sklepie mebel stal na dywanie, a w domu mamy drewno, naroznik zas jest zlozony z 5 osobnych czesci, ktore rozsuwaly sie i jezdzily po calym salonie przy kazdym skoku Potwornickich na kanape. W koncu wzial deseczki oraz garsc srubek i zlaczyl kilka czesci ze soba. Natychmiast zrobilo sie duzo lepiej. :)

Przy okazji, to jestem pelna podziwu dla moich Potworkow. Na szukaniu kanap zszedl nam bowiem calutki wieczor. Wyruszylismy zaraz po ich drzemce, a do domu zajechalismy grubo po 20, kiedy zazwyczaj czytamy juz ksiazeczki przed snem... Potwory ani razu nie zamarudzily, biegaly po sklepie, wskakiwaly na kolejne kanapy, fotele oraz lozka, czyli po prostu swietnie sie bawily. Kiedy oglosilismy odwrot, urzadzily jeki, bo najwyrazniej jeszcze sie nie wyszalaly. ;)

Pisac dalej? Bo Was zamecze... ;)

Poniewaz wybralam dzisiejszy dzien na post, ze wzgledu na to, ze kolegi z biura nie ma, wiec nikt nie podglada ile czasu spedzam na klepaniu w klawiature, pisze dalej.

Mowia, ze najtrudniejszy jest ten pierwszy krok. Dotyczy to rowniez wydawania kasy. Od okolo dwoch lat staramy sie uwazac na wydatki, zlikwidowalismy te zbedne, te niezbedne ograniczylismy do minimum... Jednak, wraz z zakupem nowych kanap, cos w nas peklo. Czy raczej we mnie, bo to glownie ja jestem domowym strozem, decydujacym co kupic trzeba, a bez czego sie obejdziemy. Po kupnie naroznika, maz wykorzystal moja chwilowa "slabosc" i szybciuko zaczal "ugniatac" temat nowego materaca. To fakt, ze lozko oraz materac, na ktorym spimy, przynioslam w "wianie". Czyli po prostu kupilam je w czasach panienskich. Nie wiem, czemu dla samej siebie kupilam podwojne lozko... ;) W kazdym razie materac ma juz 10 lat, a ze kupilam zwykly, piankowy, jest juz niezle wylezany. M. od jakiegos czasu narzeka na bol plecow i co prawda tlumacze mu, ze starosc nie radosc, ale niechetnie przyznalam, ze moze to i wina materaca. ;) Postanowilismy wiec zainwestowac w nowy. M. poszedl za ciosem i zaczal narzekac na rozmiar naszego malzenskiego loza. Co prawda podwojne ale jednak stukamy sie nieraz lokciami czy kolanami, a jak Bi nad ranem postanawia do nas dolaczyc (chociaz, odpukac, ostatnio jakby dala sobie spokoj), robi sie naprawde ciasno... Zaproponowalam, zeby kupic dwa pojedyncze lozka, w ten sposob kazde bedzie moglo wystawiac dowolna konczyne w dowolnym kierunku. Nie wiedziec czemu pomysl ten spotkal sie z umiarkowanym entuzjazmem. Padlo wiec na wieksze lozko. Jak wydawac fortune, to wydawac, a co! :D W kazdym razie nie usmiechalo mi sie wymieniac wszystkich mebli z naszej sypialni, postanowilismy wiec dobrac lozko do reszty mebli. A ze te sa ikeowskie, w sobote zarzadzilismy wyprawe do Ikei. Uznalismy, ze tam najlatwiej bedzie nam znalezc odpowiedniki tego co mamy, bo nasz model oczywiscie dawno wyszedl z produkcji. ;)

Aha, niniejszym pragne zanegowac poglad ze meble z Ikei to tanie badziewie, ktore wypacza sie po kilku miesiacach uzytkowania! Moje lozko oraz komoda maja juz 10 lat i nawet srubki sie nie poluzowaly, ha! :D

Tym razem jednak Ikea nas rozczarowala, bo nie mieli nic, co wpasowaloby sie w pozostale meble. A raczej jedno lozko uszlo by od biedy w tloku, ale nie bylo dostepne w rozmiarze wiekszym niz nasze. A jak mam kupowac taki sam rozmiar, to raczej pozostane przy starym i zakupie tylko nowy materac. ;)
Wyprawa do Ikei to w ogole byla porazka. Zacheceni wczesniejszym zachowaniem Potworkow w sklepie meblowym, myslelismy, ze bedzie luzik. Niestety, Bi nie zasnela w aucie wcale i byla zmeczona, a Nik zasnal na ostatnie 10 minut jazdy i obudzil sie niedospany i wsciekly. A cholerna Ikea jeszcze w dodatku ma w swoim posiadaniu wozki sklepowe! Potwor Mlodszy jak uczepil sie jednego, to biegal swoim zwyczajem na oslep wpadajac na ludzi i meble, co chwila sie wsciekajac, bo wozek mial zepsute kolka i nierowno jezdzil. Bi powdrapywala sie chwilke na meble, po czym zaczela jeczec, ze chce jechac w wozku. Oczywiscie wraz z nia wozek byl dla Nika o wiele za ciezki, wiec stalismy przed dylematem: albo bedzie awantura, ze Nik chce prowadzic wozek bez siostry w srodku, albo ze Bi nie chce chodzic, tylko jechac w wozku. Zadna opcja tak naprawde nas nie zadowalala, wiec po obejrzeniu w pospiechu wszystkiego co nas interesowalo, szybko sie z tamtad ewakuowalismy. ;)

To juz koniec przygod sklepowych. :) Koniec koncow, lozko zamowilismy z innego sklepu. Kiedy przyjdzie, wtedy pojedziemy wybierac nowy materac. Maz juz zaciera lapki, ja patrze z niepokojem na wyciagi bankowe. ;)

Jednak to nie byl koniec sobotnich atrakcji. :) Az balam sie jak po porannej wyprawie do Ikei, Potwory przyjma wypad na urodziny kolegi... Tym bardziej, ze Nik w drodze powrotnej nie mial zamiaru spac, a Bi kimnela sie jakies 10 minut. Okazalo sie jednak, ze nie bylo zle. Prawie godzine zajelo im oswojenie sie z nowym miejscem na tyle, zeby zejsc z naszych kolan i pojsc do dzieci, a raczej do malego solenizanta, ktory konczyl 2 latka. Moje Potwory byly do niego najbardziej zblizone wiekiem, bo reszta malolatow miala juz 6 lat wzwyz, a niektorzy nawet sporo wiecej. :) Po tej godzinie spedzonej na bacznej obserwacji innych gosci, w szczegolnosci dzieciarni, Potwory pobiegly do zabawy.

Obserwowalam ta najmlodsza trojeczke z zainteresowaniem. Maly A. konczyl 2 lata, Nik ma prawie 3, a Bi prawie 4.5. Niesamowite jak bardzo dziecko zmienia sie przez zaledwie rok zycia. A. jeszcze prawie nie mowi, ale jest wesoly i towarzyski. Nik rozgadany, ale przy tym nadal bardzo emocjonalny i przerzucajacy zabawki nie skupiajac sie na niczym dluzej niz 10 minut. Bi spokojnie i cierpliwie szukajaca w balaganie pasujacych do siebie czesci zabawek. Trzy rozne swiaty. :)

Naszla mnie tez refleksja, ze ciesze sie, ze Potworki maja siebie. Na codzien wiecej mamy klotni oraz dokuczania, niz zgodnej zabawy. Wzajemne draznienie i wrzaski zaczynaja sie zazwyczaj juz w przedszkolu przy odbieraniu Bi (ktos by pomyslal, ze sie za soba stesknia, taaa...), a koncza czesto podczas lezenia w lozku, gdzie Bi drze sie, ze chce spac, podczas gdy Nik gada i spiewa... ;) Podczas przyjecia widzialam jednak jak trzymaja sie razem. Jesli jedno wrocilo po cos do rodzicow, zaraz pojawialo sie drugie, bralo brata/siostre za reke i ciagnelo do zabawy. Sa dla siebie oparciem i poczuciem bezpieczenstwa w jednym. :) Nie wiem jak rozwinie sie ich wiez w przyszlosci, ale na dzien dzisiejszy takie scenki to miod na moje matczyne serce. :)

Za brak nikowej, popoludniowej drzemki plus nadmiar wrazen, przyszlo nam zaplacic w nocy. Maly gagatek miedzy 23 a 1:30 obudzil sie 8 (osiem!) razy! Najpierw z samym wyciem. Budzil sie i zawodzil i zawodzil i zawodzil... Wstawalismy do niego, ale nic nie moglismy zrobic. Nie chcial powiedziec co mu dolega, nie dal sie utulic, nawet reke glaszczaca po glowce, odpychal ze zloscia. Szczerze to bylam pewna, ze zaczyna sie kolejne chorobsko. Myslalam sobie, ze kurna, jeszcze nadal pokasluje od czasu do czasu, a tu zaczyna sie cos nowego. Sprawdzalam czolo raz za razem, ale chlodne. Oczekiwalam "chlusniecia". Nic. W koncu za ktoryms przebudzeniem, Nik wyplakal: "Klooocki!!!". Malo wspolczujaca i zaspana matka burknela: "Klocki?! Jakie znowu klocki?!".
"A. ma klooocki, yyyyyyy!!!!"
"I auta, buuuuu!!!"
Noszzzz... Okazalo sie, ze Potwor Mlodszy przezywa calodzienne emocje oraz ilosc zabawek, ktorymi sie bawil. Dom znajomych wyglada bowiem jak nasz. Czyli niczym sklep z zabawkami. :D

A wczoraj zaliczylam wycieczke klasowa z grupa Bi. Pamietacie? Dostalam list, ze kazdy rodzic jest proszony w miare mozliwosci o towarzyszenie dziecku. Mozliwosc poniekad mam, wiec pojechalam rozejrzec sie i zobaczyc jak to wyglada. Przekonalam sie, ze choc wielu rodzicow rzeczywiscie pojechalo z potomstwem, to wielu jednak prosbe olalo (albo maja mniej ugodowego pracodawce) i wyszlo to tak pol na pol. Na nastepna wycieczke raczej posle Bi juz sama. Pewna jednak nie jestem, bowiem nie spodobal mi sie panujacy podczas niej chaos. Dzieci, ktore byly z rodzicami, swobodnie rozlazly sie po calej farmie, a dzieci ktore przyjechaly z nauczycielkami gonily za ulubionym kolega/kolezanka, zupelnie nie trzymajac sie grupy. Wydaje mi sie, ze gdyby dzieciaki byly tylko pod opieka pan, bardziej trzymalyby sie w kupie. A tak to stworzylo sie jedno wielkie klebowisko dzieciakow oraz doroslych.
Jechalam na te wycieczke z mieszanymi uczuciami i niezbyt chetnie. Czesto bywa, ze przy takim nastawieniu czlowiek sie potem milo rozczarowuje. Nooo, nie tym razem. ;)

Wkurzylam sie, bowiem:
*Autobus spoznil sie 40 minut, podczas ktorych nauczycielki zabawialy troche dzieci, ale rodzice snuli sie po korytarzu zerkajac na zegarki.
*Zgubilam sie w drodze na ta cholerna farme, ale to oczywiscie tylko moja wina, brak nawigacji i proby czytania wydrukowanych instrukcji przy jednoczesnym prowadzeniu auta. Dodam tylko, ze aby dotrzec na miejsce trzeba przejechac wzdluz jednego z brzegow jeziorka. Ja pojechalam, owszem, brzegiem, ale nie tym co trzeba i w rezultacie objechalam cale jezioro dookola... :/
*Po dotarciu w koncu na miejsce, okazalo sie, ze autobus wiozacy panie oraz reszte dzieci tez sie gdzies po drodze zagubil i pol godziny wszyscy kwitlismy przy wejsciu na farme.
*Ktora (oprocz czesci sadowej) okazala sie malutka. Ot, kilka zagrodek ze zwierzakami gospodarskimi, kilka tajemniczych malych chatek i ogromny sklep z pamiatkami (oczywiscie!). Obeszlysmy to wszystko z Bi w kilka minut, po czym zaczelo sie snucie bez celu i szukanie chociaz skrawka slonca (glowna, wizytowa czesc farmy jest niemal calkowicie zacieniona) poniewaz,
*Bylo potwornie zimno! Temperatury jeszcze dobrze sie nie podniosly po kilkudniowym ochlodzeniu. To, polaczone z wiatrem plus niemal kompletnym cieniem, dawalo straszny ziab. Jak ja albo Bi sie po tej wyprawie nie pochorujemy, to bedzie cud.
*Tajemnicze male chatki wspomniane wyzej, okazaly sie sklepikami z domowej roboty paczkami, goraca czekolada itp. Tyle, ze... otwarte sa tylko w weekendy! W tygodniu, oprocz wycieczek szkolnych, farma nie ma zbytniego ruchu, wiec o 10 rano we wtorek mozna sie bylo najwyzej oblizac.
*Kiedy reszta wycieczki w koncu dotarla, zaczal sie wlasciwy chaos. Dwie przedszkolne grupy sie rozdzielaly, nauczycielki nawolywaly swoje klasy, a dzieciaki, ktore dopiero co wysiadly z autobusu nic sobie z tego nie robily, bo rzucily sie do poznania nowego miejsca.
*Caly program wycieczki to bylo obejscie wszystkich zwierzecych zagrod z przewodniczka, ktora, nie powiem, dosc ciekawie opowiadala o mieszkancach farmy. Na koniec przejechalismy sie na wozie ciagnietym przez traktor naokolo sadu. I to cala wycieczka. W programie mialo byc chyba jeszcze wlasnoreczne zrywanie jablek, ale nie starczylo juz czasu. :(
*Kierujac sie godzinami podanymi w liscie, powiedzialam w pracy, ze dojade okolo poludnia. Przez wszystkie opoznienia, dojechalam niemal o 13...

Wszystkie dzieci dostaly na pozegnanie po woreczku jabluszek prosto z sadu, co bylo niewatpliwie milym akcentem. To tak w ramach szukania jakiegos pozytywu. ;)

A teraz z innej beczki: pisalam, ze Bi ma ulubiona kolezanke w przedszkolu? ;) Ano ma. Smiesznie sie dobraly, sa bowiem niczym dzien i noc, niebo i ziemia. Mala Sukri jest bowiem Hinduska, ma czarne oczy, czarne wlosy i bardzo sniada karnacje. No i Bi jest o pol glowy wyzsza, ale patrzac na inne dzieci z jej grupy, to raczej norma. ;) Roznia sie z Bi wszystkim, oprocz tego, ze sie po prostu lubia. :) Codziennie slysze: Sukri to, Sukri tamto, a pokazujac mi swoje arcydziela, Bi zawsze pokazuje tez, ktore wykonala jej przyjacioleczka. Na wycieczce obie panienki chodzily wszedzie razem, ciagnely jedna druga za reke, pozowaly do zdjec i ogolnie nie bylam corce potrzebna. Wracala do mnie tylko, kiedy kolezanka jej sie gdzies zapodziala. Slodkie sa takie przedszkolne przyjaznie. :)

A teraz koncze. Nastepny post za tydzien, bo sie zmeczylam i bola mnie opuszki palcow. :D

piątek, 16 października 2015

Dziennik odpieluchowania czyli post NIE dla wrazliwych

Czy posty raz w tygodniu stana sie teraz regula? Strasznie daja mi po tylku ciagle dni wolne. Niby tylko jeden dzien mniej ide do pracy, ale jak juz w niej jestem, nie wiem w co rece wlozyc... Paradoksalnie jednak, czas zamiast pedzic, dluzy sie niemozliwie. Oczywiscie czas w pracy, bo w domu nagle przyspiesza, znienacka robi sie pora kolacji, snu, tydzien za tygodniem leci jak szalony, jutro pierwsze, nocne przymrozki, zaraz listopad, Indyk, urodziny Nika, Boze Narodzenie i kolejny rok pojdzie w zapomnienie...

Wlasnie sie zorientowalam, ze w mojej wyliczance zapomnialam o urodzinach mojego taty, meza oraz moich wlasnych. Ze o siostrze oraz kuzynce juz nie wspomne. Oraz dwoch dalszych... Jesien jest w naszej rodzinie czasem urodzinowym. :)

W kazdym razie, nie mialam czasu porzadnie przysiasc w tym tygodniu do posta, wiec poraz kolejny "szlifuje" wybrana notke z "roboczych". Tym razem bardzo osobista, chociaz bardziej dla Nika niz dla mnie i mam nadzieje, ze mnie kiedys syn za nia nie znienawidzi. Oczywiscie pod warunkiem, ze bedzie mu sie chcialo przekopywac przez bloga matki. ;)

Notke ta zaczelam pisac w czerwcu, kiedy przystapilismy do odpieluchowania Kokusia. Taka fajna pamiatka, myslalam, milo bedzie kiedys wrocic i zobaczyc jak nam to szlo. O naiwnosci! Minely 4 miesiace, a konca tego procesu nadal nie widac na horyzoncie...

Dla tych ktorzy pokusza sie o przeczytanie (badz nawet zwykle rzucenie okiem) na ponizsze, ostrzegam:

Jesli obrzydza Was slowo SIKU badz KUPA, nie czytajcie dalej! :D

Dzien 1 (sobota)

Ilosc zasiuranych majtek: 7
Ilosc "ladunkow" w gaciach: 1
Ilosc siurow/kup zlapanych do nocnika: 0

Dzien 2 (niedziela)

Ilosc zasiuranych majtek: 5
Ilosc ladunkow w gaciach: 0 (bo kupy nie bylo w ogole)
Ilosc siurow/kup zlapanych do nocnika: 2

Dzien 3 (poniedzialek)

Ilosc zasiuranych majtek: 1
Ilosc ladunkow w gaciach: 0 (kupa u opiekunki, w pieluche)
Ilosc siurow zlapanych do nocnika: 2

Dzien 4 (wtorek)

Ilosc zasiuranych majtek: 0
Ilosc ladunkow w gaciach: 0
Ilosc siurow zlapanych do nocnika: 1

Dzien 5 (sroda)

Ilosc zasiuranych majtek: 1
Ilosc ladunkow w gaciach: 0 (kupa w pieluche u opiekunki)
Ilosc siurow zlapanych do nocnika: 2

Dzien 6 (czwartek)
(dzien spedzony glownie poza domem, a wiec z pielucha na tylku)

Ilosc zasiuranych majtek: 0
Ilosc ladunkow w gaciach: 0 (kupa w pieluche u opiekunki)
Ilosc siurow zlapanych do nocnika: 1

Tutaj nastapila przerwa na przygotowania do wyjazdu, sam wyjazd, biegunka (a wiec pielucha na tylku), powrot z wakacji, itd.

Dzien 16 (niedziela)

Ilosc zasiuranych majtek: 0
Ilosc ladunkow w gaciach: 3 (!!!)
Ilosc siurow zlapanych do nocnika: 5

Dzien 17 (poniedzialek)

Ilosc zasiuranych majtek: 0
Ilosc ladunkow w gaciach: 0 (kupa w pieluche u opiekunki)
Ilosc siurow zlapanych do nocnika: 3

W dniu 17 nastapily dwa przelomy. Po pierwsze Nik dwa razy sam zawolal, ze chce siusiu. Wczesniej trzeba bylo pilnowac sadzania go na nocnik. Jak sie zagapilo, sikal w majty. Po drugie, dwa razy dal sie wysadzic opiekunce (wczesniej ryczal, zapieral sie i nie chcial u niej siadac na nocnik).

***

Tutaj robie przerwe w dzienniku, bo na dzien dzisiejszy (bylby to dzionek # 23) wyraznych postepow brak... Kiedy jest w domu (albo u opiekunki) Nik zazwyczaj wola na siusiu. Kiedy jest na dworze niestety nie pamieta i sie posikuje... Z grubsza sprawa natomiast porazka na calej lini. Nie dosc, ze nie wola, to jeszcze odchodzi niby sie bawiac, chowa w roznorakie zakamarki i przychodzi juz oznajmiajac, ze ma kupe...

Dzien nie-mam-pojecia-ktory

Dzisiaj, 23 lipca Roku Panskiego 2015, nastapil przelom! Nik rano sam zawolal, ze chce mu sie kupe, po czym siadl na nocnik i rzeczywiscie ja zrobil (dotychczas albo "walil" w gacie/pieluche, albo siadal na nocnik, po czym stwierdzal, ze jednak mu sie nie chce, po to tylko, zeby zrobic ja w majty zaraz po wstaniu...)!!!

To byl czwartek. W piatek kupa wyladowala jak zwykle w gaciach. W sobote i przez wiekszosc niedzieli, syn moj pare razy napomknal, ze chce mu sie kupsko, ale po usiadnieciu na nocnik zmienial zdanie. ;) Ale w niedziele wieczorem, bez zbednych komentarzy, sciagnal gacie, usiadl na nocnik i zrobil! Juhu!!!

***

Moja radosc okazala sie przedwczesna. Mamy pazdziernik, a od konca lipca postepow brak... Trafil nam sie naprawde uparty zawodnik. :(

Czyli podsumujmy:

Siku w 99% laduje w nocniku.
Kupa w jakichs 85% laduje w pampersie badz majtach.

Takie buty... :/

Jak kiedys, w dalekiej i nieokreslonej przyszlosci dojdziemy do konca odpieluchowania, to dopisze. Moze. Na dzien dzisiejszy koncze ten dzienniczek, bo czuje sie mocno zniechecona... :/

Zanim przystapilam do odpieluchowania Bi uwazalam, ze trzylatek z pielucha to wstyd. Starsza sprawila, ze obnizylam standardy i do niedawna twierdzilam, ze trzylatek nie kontrolujacy swoich potrzeb w stanie czuwania, to wstyd. Dzieki Nikowi bede musiala zanizyc je poraz kolejny. Jak kiedys "trafi" mi sie trzecie, pewnie stwierdze, ze jak odpieluchuje sie do 18-naski, to bedzie dobrze... :D

piątek, 9 października 2015

Z serii: w tym domu sie gada!

Pozdrawiam z kolejnego dnia wolnego! Tym razem, na szczescie nie zmoglo nas zadne chorobsko. Po prostu i zwyczajnie, przedszkole jest znow zamkniete (a to ci niespodzianka! :D). Nauczyciele w naszym miasteczku maja dzis szkolenie. Dlaczego nie mogliby go odbebnic w weekend, pozostanie zagadka bez rozwiazania. Zeby bylo weselej, w poniedzialek przedszkole rowniez jest nieczynne. Tym razem z okazji Columbus Day, czyli swieta majacego uczcic dzien, w ktorym Krzysztof Kolumb dotarl do Hameryki. ;) Data wydawaloby sie wazna dla narodowej historii, ale chyba jednak nie bardzo, bo wolne z tej okazji maja tylko szkoly, banki oraz urzedy panstwowe. :/ Czyli matka, rada nie rada, musiala poprosic o kolejny dzien wolny. M. zaczal sie z niepokojem dopytywac czy mnie w koncu nie zwolnia z pracy. Za to ja ciesze sie 4-dniowym weekendem! ;)

Myslalam, ze podczas drzemki Bi nadrobie troche blogowe zaleglosci, poodpowiadam na komentarze, pokomentuje u Was, ale jakos nie mam weny, sorki! Dziwny ten dzisiejszy dzien, w sensie pogody. Raz slonce, za chwilke kropi, straszna wichura, a przy tym bardzo cieplo (22 stopnie). Wilgotnosc powietrza tez skoczyla - 70%! Pod wieczor maja przejsc burze. Ide o zaklad, ze cisnienie atmosferyczne skacze gora - dol i jako ksiazkowy meteopata odczuwam skutki. Czyli glowa mnie napierdziela i najchetniej sama zakopalabym sie pod kocyk na krotka drzemeczke. I nawet kawa nie stawia mnie na nogi... :/

Zeby jednak nie zostawiac Was tak na weekend, doszlifowalam ostatnio zapamietane teksty i teksciki Potwornickich. Enjoy! :)


***

Przekonuje Bi do drzemki:
Mama: "Poloz sie, zamknij oczka i zaraz przyjdzie do Ciebie senek i przyniesie Ci mnostwo milych snow o konikach i ksiezniczkach."
Bi: "Mamo, a jak ten senek przyjdzie, to popatrz czy jest caly rozowy czy ma inne kolory i mi potem powiesz, dobrze?"


***

Zaczelo sie wtracanie przez Bi angielskich wyrazen zapamietanych z przedszkola.

Mama: "Bi, dlaczego nie zjadlas wszystkiego, co dalam ci na lunch?"
Bi: "Bo pani powiedziala: lunch is over..."


***

Na poczatku roku we wszystkich tutejszych placowkach oswiatowych, masowo robia zdjecia szkolne. Poniewaz nigdy nie bylismy z dziecmi na profesjonalnej sesji fotograficznej, chcialam Starsza nieco przygotowac i opowiadalam, ze przyjedzie pan lub pani fotograf, ze dzieci beda musialy usiasc na specjalnym krzeselku, itd. Po odebraniu corki bylam rzecz jasna ciekawa jak poszlo.

Mama: "I jak? Przyjechal pan fotograf? Robil zdjecia wszystkim dzieciom?"
Bi (oburzona): "Nie! Nie przyjechal! On juz tam byl!"

Ach, zapomnialam, ze pan fotograf mieszka na sali gimnastycznej i specjalnie czeka az dzieciaki przyjda na sesje... :D


***

Podczas nieobecnosci M., syn zawlaszczyl sobie jego klapki.

Mama: "Nik, dlaczego chodzisz w kapciach taty?"
Nik: "Bo one mi sie podobaja!"
Mama: "Ale tatus przyjedzie, bedzie ich szukal i bedzie zly!"
Nik (zupelnie niezrazony): "Nieee, bedzie scensliwy! Bo mu pilnowalem!"


***

Bi "przypomina" sobie czasy plodowe.
"Jak bylam u mamy w brzuszku, to mama jadla, jedzonko spadalo tak w dol, a ja otwieralam buzie i jadlam!"


***

Pojecie czasu wedlug 4-latki:

"Wieczorem pojdziemy spac i potem jeszcze raz pojdziemy spac i potem jak wstaniemy, to bedziesz miec wolne?"

Czyli za 2 dni. :)


***

Rosnie mi kolejne dziecko dwujezyczne. Maly Kokus podlapuje angielskie zwroty niewiadomo skad.

"Ale fajne to niebo! Blue sky!"


***

Mimo, ze Bi juz od jakiegos czasu w przedszkolu nie placze, Potworki przywykly do dobrego i codziennie, zaraz po wejsciu do auta zaczynaja jeki oraz wrzaski, zeby jechac po lizaki. Od czasu do czasu, kiedy i tak musze sie udac w tamtym kierunku, ulegam. Tyle, ze Potwory wpuszczone do sklepu dostaja malpiego rozumu, szczegolnie Nik. Biegaja jak wsciekle wokol regalow, wpadaja ludziom pod nogi, dra sie do siebie przez cale pomieszczenie, slowem, robia matce "siare". :D Kiedy podjezdzam pod sklepik, przykazuje im wiec groznie, ze maja wybrac sobie po lizaku lub cukierku, a potem grzecznie poczekac przy mnie, kiedy robie sobie kawe (a co, matce tez sie cos nalezy za fatyge! :D). Zazwyczaj koncze wyklad marszczac brwi i pytajac surowo: "Zrozumiano?!". O ile Bi grzecznie odpowiada, ze "zrozumiano", o tyle Nik patrzy tylko i smieje sie szelmowsko. Skubaniec wie, ze ma raczej ochote pobiegac po sklepie, ale posiada jakis swoj kodeks honoru, bo za cholere nie chce obiecac, ze bedzie grzeczny. Jakby rozumial, ze wtedy bedzie musial dotrzymac slowa. :)

Wczoraj znow zawitalam z Potworami pod sklepik ze slodyczami i znow, jeszcze zanim wylaczylam silnik w aucie, walnelam im pogadanke o tym, jakiego zachowania oczekuje. Tym razem Nik nawet nie czekal az zakoncze swoja tyrade, juz w polowie mi przerwal wolajac:

"Nie zlozumiano! Nie zlozumiano!"

Bystrosc tego niespelna trzylatka czasem mnie z lekka przeraza... ;)


***

Cieszcie sie weekendem moje drogie, a ja moze zlapie wene na nadrabianie zaleglosci w poniedzialek? ;)

wtorek, 6 października 2015

Dzieci w dziczy wychowane

A ja mam dzien wolny, a-ha ha-ha ha-ha!!!

Przymusowy niestety... :(

Dobrze sie domyslacie (jesli sie domyslacie)... Przeziebienie nadal zatacza kola... Tym razem trafilo Bi. Juz w weekend zaczela pokaslywac, a ze Nikowi dopiero co po nawrocie kaszel zaczal zanikac, wiec szybko zaaplikowalam jej lekarstwo na przeziebienie (na szczescie takie od 4 lat mozna juz tu dostac), poparte starym, dobrym syropem z cebuli. Niestety, zamiast lepiej, bylo coraz gorzej, znaczy sie dziecko kaszlalo czesciej i dolaczyl katar. Goraczki jednak nie miala, wiec majac w pamieci, ze przedszkole znow bedzie zamkniete w piatek oraz poniedzialek, stwierdzilam, ze mowy nie ma, zebym miala zostac w domu dodatkowy dzien. Zreszta, gdyby nie kaszel, nikt patrzac na Bi nie pomyslalby, ze jest chora. Szaleje, tanczy, spiewa, sprzecza sie oraz pyskuje, czyli jak zwykle. :D

Niestety, Bi pokaszlala troche paniom w przedszkolu, a te wyslaly ja do pielegniarki szkolnej, ktora z kolei zadzwonila do mnie, ze dziecko co prawda goraczki nie ma, ale kaszle i wyraznie zle sie czuje. I czy jest mozliwosc, zeby ktos odebral ja wczesniej. Chcac nie chcac, urwalam sie z pracy i pojechalam po corke. No i co? Dziecko zywe, wesole, gdzie ono sie zle czuje, pytam?! W tej chwili walcze z nia, zeby chociaz przez chwilke polezala spokojnie pod kocykiem. Tiaaa...

A, pojechalam tez dla swietego spokoju do lekarza, bo panie powiedzialy, ze odeslaly juz kilkoro dzieci do domu z goraczka. Pomyslalam, ze moze cos bardziej wrednego krazy w przedszkolu, a skoro juz i tak wzielam pol dnia wolnego, niech nasza pediatra Bi obejrzy. Tak dla spokojnosci sumienia. Jak przypuszczalam, stwierdzone zostalo zwykle przeziebienie i tyle. Jacy oni sa w tym przedszkolu przewrazliwieni! Na kazdym punkcie! :/

W kazdym razie prosze o kciuki, zeby to dziadostwo nie rozwinelo sie w nic powazniejszego! Mile widziane bylyby chociaz pare tygodni kiedy NIKT w naszym domu by nie kichal i nie kaszlal... Narazie nie tylko przeziebienia kraza w najlepsze, ale w dodatku grupowe, bo zawsze chyrkamy i prychamy przynajmniej dwojkami. ;)

Ale wracajac do tytulu.

Od razu rozwieje watpliwosci: tak mowa o moich Potworkach! :)

No, moze z ta dzicza troche przesadzilam. Mamy co prawda dom z ogrodem, ale mieszkamy na typowych, amerykanskich przedmiesciach. Czyli jestesmy jedna dzialeczka w morzu, czy nawet oceanie domkow jednorodzinnych, przylegajacych gdzieniegdzie do centrum jednego miasteczka czy drugiego. Czasem to "centrum" to jedna ulica. Nasze miasteczko w ogole powinno byc nazywane wioska, bo glowna ulica to kilka kafejek, jakies biuro nieruchomosci, piekarnia, prywatna szkola. Potem dlugo, dluuugo nic (a raczej pole golfowe, "country club, biblioteka, urzad "miasta", liceum, znajdzie sie nawet stacja benzynowa), a nastepnie dojezdza sie do malutenkiego centrum handlowego, gdzie mamy niewielki supermarket, restauracje, gabinet dentystyczny oraz fryzjera. Ot i cale "centrum" naszej wioski. Nawet McDonald'a nie ma! :D My jednak mieszkamy na jego obrzezach i blizej mamy do sklepow i urzedow w wiekszych miasteczkach (bo miastami tego nazwac sie nie da). Nie mieszkamy wiec na jakims wielkim zadupiu...

Chociaz pamietacie, ze rok temu mielismy niedzwiedzia pod domem? A wczoraj rano M. pogonil spod domu kojota!

Pomyslalby ktos, ze mieszkamy gdzies w wielkim lesie! :D Znaczy sie lasy sa, ale tylko z jednej strony, wlasnie od strony "centrum" naszej wioski. Poza tym, z trzech pozostalych stron, wszystko jest zabudowane i zagospodarowane. Mamy w poblizu w pierony sklepow, pubow, restauracji, galerii handlowych, itd. Tylko, ze... No, M. i ja ich nie znosimy! Zakupy spozywcze, no coz, trzeba zrobic, w koncu bez jedzenia czlowiek nie przezyje... Ale wszystkie inne, to juz kara. Od czasu do czasu zamowimy jakies zarelko na wynos. Ale centra handlowe omijamy szerokim lukiem. I uwazamy, ze nie sa to miejsca rozrywki dla dzieci.

Wobec powyzszego, Potworki w galerii handlowej byly jakies 2 lata temu i to tylko dlatego, ze znajduje sie tam najblizszy serwis naszej sieci komorkowej. A serwis ma osobne wejscie, wiec tak naprawde i tak do galerii nie wchodzilismy. :)

Tymczasem w sobote pogoda pokrzyzowala nam wszelkie plany spedzenia czasu na swiezym powietrzu. Dodatkowo M. chcial sie rozejrzec za nieprzemakalnymi butami na zime i z jakiegos powodu za cel obral sobie pewien sklep z akcesoriami mysliwsko - rybacko - kempingowymi. Sklep ma ogromna wystawe zwierzat (wypchanych oraz manekinow) oraz akwarium w tunelu. Maz moj wpadl na pomysl, ze Potworom moze sie tam spodobac. Pojechalismy wiec wszyscy.

Haha, powinnam zrobic zdjecie miny Potworkow, kiedy weszlismy do srodka! Sklep byl ogromny, dwupietrowy, a na jego srodku zbudowana ogromna gora, obstawiona wypchanymi zwierzakami. Przez srodek "gory" przebiegal tunel z akwariami, a na drugim pietrze byla nawet wystawa poswiecona safari, z egzotycznymi (szkoda, ze sztucznymi) zwierzetami w skali 1:1. Wszystko to robilo wrazenie! Ale czy na Potworkach?

Okazuje sie, ze nie! :) Najpierw dopadly czesc sklepu z autami oraz quadami. Tu nie ma sie co dziwic, bo Nik to urodzony facet i milosnik motoryzacji.

Najwieksza atrakcja okazaly sie jednak...

Winda oraz ruchome schody! :D

Najpierw, nie przeczuwajac pulapki, po prostu wjechalismy schodami na drugie pietro. Potem zjechalismy na dol. Po czym probowalismy wyciagnac Potwory ze sklepu, ale Bi dojrzala windy. Oczy zrobily sie jej okragle jak spodki i zaczela blagac, zeby przejechac sie w tym "pokoju"! ;) Troche rozbawieni, zgodzilismy sie. I tu byl blad. Bo na jednym razie sie nie skonczylo. W sumie zjechalismy na dol i ponownie wjechalismy na gore chyba z 6 razy! Kiedy w koncu odciagnelismy Bi od wind, dojrzala znow ruchome schody! Tutaj po dwoch razach wymieklam i oswiadczylam, ze ja zostaje na dole! Na szczescie M. nie mial dosc i pojezdzil jeszcze z dziecmi w gore i na dol. :D

Jakbyscie wiec szukaly rozrywki dla dzieci na deszczowy dzien, polecam galerie handlowe! Zabawa przednia i to za darmoche! :D

piątek, 2 października 2015

Bon ton dla malych i mniejszych...

A czasem i tych duzo wiekszych!

Z tym ostatnim, to tak mnie naszlo, bowiem poklocilam sie z mezem rano. A raczej on na mnie naskoczyl o cos, co dla mnie bylo blachostka. Tak mnie zaskoczyl, ze zaczelam sie tlumaczyc jak niegrzeczna dziewczynka. Dopiero pozniej naszla mnie refleksja, ze trzeba bylo tupnac noga i odpyskowac. Coz, za pozno... Zreszta, wtedy zapewne skonczylo by sie na kilku bardzo cichych dniach, a tak mamy atmosfere pozornie poprawna. Pozornie, bo we mnie zlosc nadal buzuje, jeszcze mi nie przeszlo. Jestem zla na siebie, ze nie wrzasnelam mu, zeby sie odpieprzyl (chociaz przy dzieciach to malo poprawne) i jestem zla na niego, ze w ogole ma czelnosc zwracac mi uwage... :/

Kuzwa! Dwa dni pod rzad wraca z pracy o 19! Po czym, po przegryzieniu czegos, kladzie sie na wieczorna drzemke! Wstaje laskawie na czas mycia zebow Potworom i to tylko dlatego, ze wskakuja mu na plecy i domagaja sie jego uczestnictwa. I cale szczescie, bo cierpliwosc matki jest juz wtedy zazwyczaj tak napieta, ze mycie uzebienia mogloby sie zakonczyc morderstwem za pomoca szczoteczki... Rano M. wyjezdza do pracy o 6:30, kiedy Potwory lataja po domu w pizamach, a ja koncze malowac oczy. A za najpozniej pol godziny chcialabym znalezc sie u opiekunki, zeby odstawic Nika. I nie powiem, akurat rano M. sporo mi pomaga, bo i zrobi dzieciom poranne kakao i ugotuje Kokusiowi kasze manne i zaladuje mi do auta wszystkie plecaki, torby z jedzieniem i inne pierdoly. Tyle, ze wiecie, to facet. Rano umyje zeby, posmaruje sie pod pachami dezodorantem i jest gotow do wyjscia. Ja - kobieta, potrzebuje jednak sporo wiecej zabiegow pielegnacyjnych... Gdyby tak chociaz przebral Potwora Mlodszego, bylabym mu dozgonnie wdzieczna. Ale nie...

Latam wiec z wywieszonym ozorem, probujac zagonic dzieci do ubran. Zakladam synowi ubrania, przypominajac Bi, zeby nakladala swoja garderobe zamiast tarzac sie po lozku. Czesze Bi wlosy, sluchajac jej wrzaskow (nawet jesli wlosy wcale nie sa poplatane), jednoczesnie krzyczac do Nika, zeby wracal z gumkami, ktore zdazyl juz zwinac. Potem w biegu wciskam Nikowi na nogi adidasy, jednoczesnie poganiajac Bi, zeby zakladala swoje zamiast tarmosic psa. Nastepnie poganiam Potwory do samochodu, przypominajac, zeby nie wlazili w kaluze i zeby szybciej (do cholery!) gramolili sie na foteliki (bo przeciez musza sami, sami, sami...).
Odbieram dzieciaki po pracy i znow to samo. Nik ucieka dla zabawy u opiekunki, nastepnie wierzga zasmiewajac sie, zeby tym trudniej bylo mi wcisnac mu buty. Bi siada na szkolnym korytarzu i mozolnie sklada rysunki i pakuje je do plecaka. Nik musi million razy zjechac z przedszkolnej zjezdzalni. Potem obydwoje urzadzaja wrzask, ze chca jechac po lizaka. A wszystko to okraszone jest ciaglymi krzykami, klotniami, marudzeniem i jeczeniem. Dokuczaniem sobie nawzajem, wyrywaniem zabawek i pokazywaniem sobie jezyka. I wyciem, bo on/ ona jezyk mi pokazal(a)! Kiedy w koncu docieram do domu czuje sie jak po maratonie. Nawet kiedy proponuje na chwile bajke, zeby w spokoju sie rozpakowac, nastepuje awantura o to ktora mam wlaczyc, bo ostatnio cos im sie gusta podzielily...

I kiedy tak slucham wrzaskow i niekonczacego sie marudzenia caly wieczor, potem druga noc pod rzad niedosypiam, bo najpierw Nik nie spi 2 godz. z powodu kaszlu, nastepnej nocy Bi urzadza pobudke bo zasikuje lozko, a jeszcze nastepnego ranka syn moj od rana ryczy i smarka o "malowanie" (nie, nie chce malowac, chodzilo mu o konkretna kolorowanke, ale zajelo mi 1.5 dnia zeby odgadnac o co ta histeria), na dodatek jestem przed samiutkim okresem, to kuzwa, mam prawo w koncu nie wytrzymac i warknac na syna, zeby sie wreszcie ode mnie odczepil! I nie potrzebuje malzonka, ktory z kolei podnosi glos na mnie, bo jestem matka, chcialam dzieci i zebym sie na nie nie darla! Tatus idealny sie znalazl, taka jego mac!!! :/ Ku*wa, jestem tez czlowiekiem i moja wytrzymalosc tez sie konczy. M. sie wymadrza, ale sam traci cierpliwosc srednio raz dziennie! A Potwory jemu niemal nigdy doopy nie zawracaja! I nie on sie z nimi uzera od samego ranka, po sam wieczor z przerwa na prace! Nie jemu uwieszaja sie nogi, reki, czy innej wystajacej czesci ciala...

Nie da sie tez ukryc, ze syn mi sie popsul... :/ Nie to, ze ostatnio, bo stopniowa zmiane na gorsze i gorsze obserwuje od wielu miesiecy... Juti kiedys pisala, ze jej dzieci sa problematyczne w drugim roku zycia. Moich dotyczy to samo, ale w roku trzecim. Pamietam swoje czeste odgrazanie sie na blogu, ze wysle Bi na dluuugie wakacje do dziadkow w Polsce, kiedy byla w podobnym do Nika wieku. Teraz przechodze to samo z nim. Nie pomaga, ze od ponad miesiaca nie mozemy pozbyc sie nawracajacego przeziebienia i ze z czterech 5-tek, jedna nadal nie ma zamiaru sie "wykluc". Tyle, ze nikowe zachowanie pogorszylo sie juz duzo wczesniej i zwalanie na zeby i chorobe nie ma sensu. Musze spojrzec prawdzie w oczy. Przechodzimy bunt 3-latka (tak, wierze, ze cos takiego istnieje!) i to w postaci ekstremalnej. A oslawiony bunt 2-latka to przy tym pikus! Mamy ryki i histerie srednio co pol godziny (nie przesadzam, choc chcialabym)! Tupanie nogami, rzucanie sie na ziemie, proby bicia (to zazwyczaj siostry). O co? O wszystko!

- bo pociag w ksiazece jest pobazgrany (sam go pomazal flamastrem)!
- bo papierek od Mamby jest lekko odchylony (zaczelam go otwierac)
- bo kamizelka jest zapieta pod szyje!
- bo mama nie pozwolila taszczyc do przedszkola gigantycznej ciezarowki!
- bo on chce lizaka!
- bo lizak go kluje (kawalek byl odkruszony)!
- bo on nie chce ogladac Stacyjkowa (ogladal swoja ulubiona kreskowke pol godziny, teraz kolej Bi wybierac)
- bo on tez chce malowac farbami!
- bo to mama ma mu cos namalowac!
- bo swiatlo go razi (rano zapalamy tylko malenkie swiatelko nad kuchenka, ale jak widac i to jest za duzo)!
- bo on chce niebieski kubek!
- a nie, jednak zloty!
- bo kakao jest za gorace (chociaz wcale nie jest)!
- bo Bi ruszyla "jego" klocki!
- bo odgoniona od klockow, Bi zaczela sie bawic jego narzedziami!
- bo odgoniona od narzedzi, Bi zlapala z kolei za traktor (swoja droga ona naprawde wie, jak skutecznie wytracic Nika z rownowagi)!
- bo nie pasuje mu kurtka!
- bo to on chcial otworzyc zamek w drzwiach!
- bo Bi pierwsza dobiegla do auta!

Powyzsze to tylko przyklady zapamietane z wczorajszego wieczora oraz dzisiejszego ranka, ale wierzcie mi, tego jest wiecej. Moj mozg litosciwie wyrzuca czesc akcji z pamieci, zostaje tylko poczucie psychicznego wyczerpania i dzwonienie w uszach od decybeli. Czy ktos jeszcze sie dziwi, ze nerwy mi wysiadaja? A potem maz mi serwuje wyklad, zebym na dzieci nie krzyczala. Ku*wa...

Mlodsze dziecko ma wiec swoje behawioralne wyzwania, ale starsze tez nie zostaje daleko w tyle... We wtorek, odbierajac Bi z przedszkola dostalam do podpisania tzw. "incident report". Okazuje sie, ze corka moja urzadzila kolejna awanture. Tym razem o ulubione krzeselko w sali. W skrocie, wszystkie dzieci mialy usiasc do jakiegos grupowego zajecia, a Bi odmowila zejscia z krzesla. Panie probowaly ja przekonac, ale w koncu postanowily wyniesc krzeselko z sali. Na to podobno Bi rzucila sie do wyjscia (za krzeselkiem), po czym zaczela bic (!) przytrzymujaca ja pania... To ostatnie zdziwilo mnie najbardziej, bo Bi owszem, probuje czasem wtluc bratu, ale mnie czy M. nie tlukla piastkami odkad skonczyla jakies 2 lata... Wiem, ze moja corcia chodzi do przedszkola zaledwie miesiac. Musi sie przystosowac do obcego miejsca, obcych zasad, obcych pan, obcych dzieci i obcego jezyka. To duzo dla 4-latka! Takie zachowania to po prostu stres oraz emocje, ktore musza miec gdzies ujscie. Nie mniej jest mi za moje dziecko zwyczajnie wstyd. Szczegolnie, ze to juz druga taka "akcja" w ciagu mniej niz 2 tygodni...
Poki co, odbylismy z Bi powazna rozmowe, gdzie szczegolnie podkreslilismy, ze bicie pan lub innych dzieci (chociaz z tym nie ma problemu) jest niedopuszczalne. Chyba przyjela do wiadomosci. Mysle, ze ataki zlosci beda jej sie przydarzac, bo bez nich to nie bylaby moja Bi (:D), ale mam nadzieje, ze proby bicia pan juz sie nie powtorza. Pozyjemy, zobaczymy
Ogolnie, mysle, ze z pisemnym raportem panie grubo przesadzily, bo ostatecznie nic takiego sie nie stalo, ale zaalarmowalo mnie to. Podejrzewam, ze moga przygotowywac dokumentacje uzasadniajaca wydalenie klopotliwego ucznia. Moze to moja wyobraznia, sama nie wiem, ale cos moze byc na rzeczy... Bi "wykazala sie", w negatywnym tego slowa znaczeniu, juz drugi raz w ciagu krotkiego okresu. Mozliwe, ze spodziewaja sie, ze takie zachowanie bedzie norma. Wiem, ze jesli chodzi o wpadki "nocnikowe" sie nie patyczkuja i juz w regulaminie zastrzegaja sobie prawo usuniecia z programu dziecka, ktore ma problem z osobista toaleta. Mozliwe, ze to samo tyczy sie dzieci notorycznie wykazujacych sie niesubordynacja...

"Wesoly" mialam tydzien, bez dwoch zdan... A maz znow zostawia mnie jutro sama z Potworami na pol dnia... Czas pojsc powalic glowa w sciane.
I przygotowac zapas zatyczek do uszu...

Zycze Wam przede wszystkim CICHEGO weekendu!