Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

poniedziałek, 29 września 2014

"Nowinki" bobaskowe w blogosferze :)

Chyba nie bede dzis miala czasu na dluzszego posta. Nie wiem nawet czy uda mi sie pokomentowac... Chcialam jednak zlozyc gratulacje dwojce dziewczyn, ktorym w ostatnich kilku dniach urodzily sie dzieciaczki.


Stokrotko, Wielkie Gratulacje z okazji Narodzin coreczki Marysi!

Martusiu, Gratuluje Synka Jasia!!! (Blog Marty jest tylko dla zaproszonych, wiec nie moge podlinkowac...).


Niech maluszki chowaja sie zdrowo, daja mamusiom (oraz tatusiom) sie wyspac i szybko dorastaja do zabaw ze starszymi siostrzyczkami! :)

piątek, 26 września 2014

Tartak

Jakos tak pozna wiosna, zauwazylismy przyczepiona do jednego z drzew z przodu domu, kartke. Po sprawdzeniu okazalo sie, ze to drzewo zostalo przez zarzad miasteczka przeznaczone do wyciecia, poniewaz przekroczylo okreslony wiek, a znajduje sie zbyt blisko drogi. Zdziwilismy sie mocno, bo drzewo bylo stare, mialo z 40-50 m wysokosci, ale wygladalo na zupelnie zdrowe, poza tym roslo dobre 3 m od ulicy. Nigdy nie spadaly z niego suche konary, czy nawet mniejsze galezie. Ponadto, "okreslony" wiek to drzewo przkroczylo pewnie z 10-15 lat temu, tylko wczesniej nikt sie tym nie zainteresowal. Dopiero po burzy snieznej trzy lata temu, po ktorej 90% ludzi w naszym Stanie stracilo prad na okolo tydzien (pisalam juz o tym tutaj), miasto zabralo sie za masowa wycinke drzew i galezi zagrazajacych liniom wysokiego napiecia. W zasadzie z poczatku wzruszylismy ramionami i stwierdzilismy, ze niech sobie robia co chca, skoro pokrywaja koszty. Ten gatunek drzewa - Hickory, a po polsku orzesznik lub hikora, jest strasznie "niechlujny". Na wiosne zrzuca mase kwiatow typu "kotki", ktore nie tylko pokrywaly caly przod domu szaro-zoltym "kozuchem", ale jeszcze farbowaly! Frontowe schodki i chodnik zawsze jeszcze z 2-3 tygodnie nosily brazowe odciski kwiatow. Na jesien zas, hikora zrzuca orzechy (stad polska nazwa), a drzewo wielkosci naszego, zrzuca ich cala mase. Orzechy niestety niejadalne, za to zabic sie na nich mozna bylo, kiedy noga znienacka ci "pojechala", a bylo ich tyle, ze ominac trudno. Ponadto nasza poprzednia suczka namietnie je zjadala (moze wiec jednak byly jadalne, tylko nie dla czlowieka), a potem dostawala sraczki... W listopadzie oczywiscie spadaly z niego liscie w takiej ilosci, ze M. nie nadazal ze zdmuchiwaniem ich z trawnika. Ogolnie przez 5 lat, to na to drzewsko napsioczylismy sie najwiecej, nie dziwota wiec, ze decyzja miasta nawet nas ucieszyla.

Pare tygodni pozniej, zapukal do nas pan z elektrowni i poprosil o podpisanie swistka, ze zgadzamy sie na wyciecie galezi z drzew rosnacych bezposrednio przy liniach wysokiego napiecia. Takie drobne "podciecia" robia niemal co roku, wiec podpisalam nie zastanawiajac sie zbytnio. Jednak kilka dni pozniej, przejezdzajac z M. wzdluz naszej posesji zlapalismy sie za glowe! Panowie zaznaczyli rozowymi wstazeczkami drzewa i krzaki, ktore mieli wyciac i kiedy to sobie wyobrazilismy, szczeki nam opadly! Pisalam wielokrotnie, ze mieszkamy przy ruchliwej ulicy, ale fakt ten osladzalo nam nieco to, ze przy drodze roslo tyle drzew i krzakow, ze tworzyly zielona kurtyne i nasz dom z drogi byl niemal niewidoczny. Tak bylo, ale sie skonczylo... Wiekszosc z naszej naturalnej oslony zostala wycieta w pien (doslownie, w koncu mowimy o drzewach). Rozwazalismy nawet pojechanie do urzedu miasta i zrobienie awantury, ale poniewaz mielismy juz kilkakrotnie przeprawy z tamtejszymi urzednikami, stwierdzilismy, ze stracimy tylko nerwy, a oni i tak nie cofna decyzji. Postanowilismy wiec zobaczyc co los przyniesie i pogratulowalismy sobie, ze w zeszlym roku zdecydowalismy sie postawic plot...

Jak "upiekszyli" nam posesje, najlepiej oddadza foty. Tak wygladal widok na przod ogrodu w czerwcu, podczas przyjecia urodzinowego Bi:



A tak wyglada to teraz:



Nawet na zdjeciu zrobionym z niedokladnie tej samej perspektywy, widac przeswity... Tutaj jednak widok przeslaniaja troche klony i dab, wiec roznica nie wydaje sie az tak szokujaca.

Popatrzcie jednak na to zdjecie. Tak wygladal widok na droge z w lipcu:



A tak wyglada teraz, z ta roznica, ze pien drzewa po prawej rowniez "zniknal" (to jest wlasnie ten orzesznik:



Tragedia! Zrobili nam takie przeswity! Dzieki Boziu, ze rok temu natchnelo nas na ten plot!




Koledzy M., ktorzy przejezdzaja obok w drodze do/z pracy, pochwalili mu sie, ze wreszcie widza nasz dom, co dalo malzonkowi kopa do zabrania sie za malowanie plotka. Chociaz jeden pozytyw. :)


 
 
Najgorsze jednak przyszlo kiedy "drwale" dotarli do naszego orzesznika, ktory dotychczas gorowal pieknie nad chalupka:
 

 
Teraz z boku wyglada to tak:
 

 
Puuustkaaa... Wczesniej widok na dom od tylu, wygladal tak:
 

 
Teraz wyglada tak:
 

 
Patrzac na powyzsze porownujace zdjecia mozecie zauwazyc wazna rzecz, a mianowicie roznice w ilosci swiatla! I tu jest pies pogrzebany. Drzewo scieli pod koniec sierpnia i jego brak odczulismy natychmiast jako roznice w temperaturze domu. Nasza chalupka frontem wychodzi niemal dokladnie na poludnie, wiec slonce calutki dzien prazy w okna. Drzewa z przodu, a w szczegolnosci ow orzesznik, dawaly bardzo duzo cienia. Teraz jest juz jesien, wiec tego az tak nie zauwazymy, ale w nastepne lato podejrzewam, ze bedziemy sie strasznie meczyc... Nie bedzie nieskonczonego zamiatania kwiatkow na wiosne, ani slalomu miedzy orzeszkami, ani dmuchania lisci codziennie przez 2 tygodnie. Za to bedzie 30 stopni w domu cale lato. Juz sama nie wiem co gorsze... Coz, bedziemy sobie radzic. Juz wzielam od kolegi liste szybko - rosnacych gatunkow drzew... :)
 
Przez jakis czas, front domu wygladal jak tytulowy tartak. Szkoda, ze zdjecie nie oddaje wielkosci, ale najwiekszy pien byl tak gruby, ze lezac tak na mniejszych konarach, siegal mi niemal do piersi, a nie jestem niska osoba...
 

 
Nie widac tego dobrze na zdjeciu, ale caly trawnik jest pokryty gruba warstwa wiorkow. Zeby bylo smieszniej, miasto finansuje (na wlasne zyczenie) wycinke drzew, ale caly burdel zostawia wlascicielowi posesji do posprzatania! Gdybysmy mieli kominek, pewnie nawet bysmy sie cieszyli. Ale nie mamy. Drzewo zostalo na szczescie zabrane przez sasiada, ktory kominek posiada. Ale wiory nadal musimy zgrabic. Napewno znajdziemy dla nich jakies zastosowanie. :)
 

 
Na coz to Potworki patrza z taka fascynacja? A na to:
 

 
Malzon moj postanowil wziac dwa mniejsze konary i przerobic je na laweczki wokol ogniska. Poniewaz byly tak wielkie, ze rekami ledwie dalo sie je ruszyc (znaczy sie maz dal, ja nie mialam szans), z pomoca przyszlo nam autko. Zdjecie wyglada na nieruchome, ale tak naprawde M. jechal, ale bardzo powoli. A i tak dwie linki mu pekly zanim zdolal dowiezc konary za dom. Teraz leza i czekaja az M. bedzie mial czas przy nich pomajstrowac. Mowie Wam, zdolny ten moj chlop: elektryk, hydraulik, a teraz jeszcze ciesla. :))
 
I to by byl koniec historii pewnego schowanego-za-drzewami domostwa. Milego weekendu! :)


środa, 24 września 2014

"Nudny" lancuszek od Klarki ;)

Jak sama Klarka napisala, lancuszek jest "nudny i glupi" oraz ciekawsze bylyby upodobania erotyczne blogerki. Co do ostatnich to moze ktoras z Was sie podejmie? ;) Ja, mimo iz za szczegolnie pruderyjna sie nie uwazam, zostane jednak przy tym "tradycyjnym" lancuszku... :)

1. Dwa obowiazki domowe, ktorych nie lubie wykonywac.
Tylko dwa? ;p Najbardziej to chyba nienawidze myc lodowki i sprzatac w kuchennych szafkach oraz zmywac naczyn. W lodowce zawsze znajde jakies obrzydliwe, przyschniete plamy niewiadomego pochodzenia, a w szafkach wiecznie porozsypywane sa przyprawy, maka, cukier i kasze. Problem zmywania na szczescie zalatwia zmywarka. :)

2. Czy lubie gotowac? Jesli tak to jaka jest moja ulubiona potrawa.
Nie lubie! ;) Wyjatkiem sa Swieta, wtedy chetnie zaszywam sie w kuchni nawet na pare dni, przygotowujac odswietne przysmaki. Moja ukochana potrawa byly babcine kuleczki z makiem, ale przepis niestety zabrala ze soba do grobu... :(

3. Moje dwa triki a'la Perfekcyjna Pani Domu.
Trikow jako takich chyba nie mam, ale wrazenie "ogarniecia" domu zawsze daje mi poranne poscielenie lozek i przelozenie brudnych naczyn ze zlewu do zmywarki.

4. Dwoch ulubiencow domu.
Kocham kazdy sprzet ulatwiajacy zycie, ale ukochanymi sa chyba zmywarka i automatyczna suszarka (dzieki niej praktycznie nie musze prasowac).

5. Mieszkanie czy dom?
W tej chwili dom, ale przez wiele lat pomieszkiwalam w mieszkaniach i tez zle nie bylo. Gdybym musiala, pewnie bym sie na powrot przyzwyczaila.

6. Kto prowadzi domowy budzet?
Rachunki zazwyczaj wypisuje maz. Ja za to jestem takim rodzinnym sumieniem, ciagle przypominajacym, ze ten czy tamten wydatek jest/byl zupelnie niepotrzebny i ze powinnismy zacisnac nieco pasa. :)

7. Pedantka czy balaganiara?
Juz chyba kiedys przy jakiejs okazji pisalam, ze jestem pedantka/balaganiara scisle wybiorcza. W szafach lubie miec ubrania poukladane niemal "od linijki". Za to nasz jadalny stol, sluzacy za domowe centrum dowodzenia, jest wiecznie zawalony rachunkami do zaplacenia, ladowarkami do telefonow, samymi telefonami, kredkami oraz flamastrami Bi i wieloma innymi duperelkami. Jak na nim posprzatam, to wystarczy tydzien, zeby doprowadzic go ponownie do stanu wyjsciowego. :)

8. Jak wygladalby moj wymarzony dom?
Tak samo jak obecny, bylby tylko tak z dwa razy wiekszy. I polozony na cichej, zamknietej uliczce.

9. Tradycja wyniesiona z domu, ktora praktykuje do dzis.
Takich codziennych tradycji to chyba nie mam. Ale jesli chodzi o Swieta, to na Wielkanoc, dla Zajaczka, u mnie w rodzinie wszystkie dzieci zostawialy nie buty, tylko "gniazdka" zrobione z szalikow lub apaszek. A na Boze Narodzenie kontynuuje (chociaz wcale nie chce) obowiazkowa klotnie malzenska podczas przygotowan. :)

Podaj dalej! Kto sie podejmie? ;)

poniedziałek, 22 września 2014

Jak dobrze byc z powrotem w pracy...

I kawe wypic goraca!

I siedziec na tylku przy biurku!

I rozmawiac o czyms innym niz pieluchy, posilki, priorytety, rachunki, stan konta...

Jak zwykle w sobote i niedziele, zostalam wylaczona z blogowego swiatka, tzn. czytac - czytalam, ale juz skomentowac nie dalam rady. A tu jak na zlosc, blogi tetnily zyciem, pojawila sie kupa nowych wpisow, mam mnostwo zaleglosci... Ale najpierw doniose Wam co u nas. Nie zeby dzialo sie strasznie duzo, ale i tak Wam ponudze. A potem lece komentowac. ;)

Jesli przeczytalyscie pierwsze 3 zdania, to juz wiecie, ze weekend dal mi po d*pie. Stracilam rachube ile razy wydarlam sie na dzieci. Oraz ile fochow zaserwowalam M. Zreszta, nalezalo mu sie, bowiem od niego wszystko sie zaczelo...

Jak chyba wiekszosc facetow, moj malzonek to typowy gadzeciarz. Kocha nowinki techniczne (bardziej niz zdrowie psychiczne zony), szczegolnie jesli chodzi o telefony. A moze wiecie, ze ostatnio wyszedl iPhone 6? Ja bym nie miala pojecia, gdybym nie zostala oswiecona przez wlasnie mojego chlopa. Zeby nie przedluzac, M. postanowil wymienic swoja stara, wysluzona "czworeczke" na "szostke". Tak, nic sie nie zmienilo, klopoty finansowe nie odejda zbyt szybko, lata zajmie nam zeby sie odbic, a moj maz sprawia sobie nowy telefon... Przyznaje, ze przy umowie z siecia nie byl to jakis ogromny wydatek. Ale tez i nie zupelnie malutki... O to jednak awanture odbylismy juz jakis tydzien temu, zanim cholerstwo przyszlo, emocje juz opadly...

Tylko po to zeby natychmiast sie podniesc, poniewaz M. wrocil w piatek do domu jak na skrzydlach, porwal telefonik i popedzil do sklepu sieci, zeby go aktywowac. Na moje zaskoczone "przeciez mielismy jechac na zakupy!", spuscil nos na kwinte "ale wtedy nie bede mogl dzisiaj uzywac nowego telefonu...". Machnelam reka, bo to jak zabronic dziecku bawic sie prezentem, ktory wlasnie otrzymalo od Mikolaja... Ale juz mi gula skoczyla. Widzicie, mieszkanie na obczyznie rzadzi sie swoimi prawami i co tydzien robimy zakupy w zwyklym, "tubylczym" spozywczaku, oraz w tzw. "polakowie". ;) Do kazdego ze sklepow trzeba dojechac, zrobic zakupy, odstac swoje w kolejce do wedlin (to w polskim, nienawidze amerykanskich szynek...) oraz kasy, po czym wrocic jeszcze do domu. Zeby wiec nie spedzac polowy weekendu na zakupach, odkad M. pracuje na dzien, do jednego ze sklepow jedziemy w piatkowe popoludnie. Zawsze! M., jadac do sieci telefonicznej, rozpi*przyl wiec caly plan soboty i niedzieli, bo musielismy oba sklepy obskoczyc w weekend, a oprocz zakupow jest przeciez jeszcze million pierdolek do zrobienia. Szczegolnie, ze w sieci, wraz z dostawa nowych telefonow dzialo sie istne pandemonium i M. spedzil tam niemal caly wieczor, wrocil dopiero jak juz dawalam dzieciom kolacje. Jak ja nienawidze takich zmian ustalonego porzadku! Szczegolnie bez ostrzezenia! :/

Nie musze chyba tez dodawac, ze przez caly piatkowy wieczor oraz kolejne dwa dni, M. nie robil niemal nic, tylko gapil sie w to ustrojstwo? W piatek polozyl Bi do spania niemal o 21:30, a ja co 5 minut przypominalam, ze dziecko przysypia ze zmeczenia na kanapie! Sama bym ja polozyla, gdyby nie to, ze Starsza, jak by nie byla senna, uparcia powtarzala, ze chce isc spac z tatusiem... Poza tym M. ciagle chcial ustawiac cos w moim telefonie, zeby jego mogl sie z nim komunikowac, co ulatwiloby nam przesylanie sobie zdjec, itd. Nadmienie tylko, ze przez te kilka lat odkad jestesmy razem, zdarzylo sie raptem dwa razy, ze chcielismy cos tam sobie nawzajem przeslac... W kazdym razie siedze na kanapie karmiac dzieci jogurtem, a M. nawija mi nad glowa o loginach i haslach. W tym czasie Bi zdazyla wyciagnac dla siebie lyzeczke, druga podac bratu, po czym wykorzystujac moje roztargnienie (tlumacze malzonkowi, zeby trzymal lapki od mojego telefonu z daleka) wsadzaja je oboje jednoczesnie do pojemniczka I zaczynaja mieszac jogurt, ktory oczywiscie rozchlapuje sie na wszystkie strony: podloge, ich rece moje nogi... Oczywiscie zrywam sie jak oparzona, opierdzielajac po drodze Potwory oraz meza, ze zawraca mi d*pe...

W sobote przymusilam malzonka, zeby pomalowal chociaz kawalek plotu. Strona postawiona w zeszlym roku, musi byc pomalowan przed zima, bo juz poszarzala i obawiam sie, ze po kolejnej zimie po prostu sprochnieje i sie rozpadnie... W koncu M. pomalowal 1 (slownie: jedno) przeslo, bo zabieral sie do tego tak dlugo, ze zrobil sie wieczor, a u nas w tej chwili zaraz po 19 robi sie ciemno.

Taras rowniez blaga o pomste do nieba... W zeszlym roku M. pomalowal go o wiele za pozno, bo jakos w listopadzie. Farba juz dobrze nie przyschla, zaraz zaczely sie sloty, potem snieg oraz mroz i teraz ciezko jest zauwazyc, ze taras w ogole byl rok temu malowany... :( To juz ostatni dzwonek, bo lada dzien liscie zaczna spadac z drzew, a wtedy malowanie nie bedzie mialo sensu az do (znowu!) listopada... W sobote dusilam wiec M. o pomalowanie nieszczesnego tarasu. Bardziej w sumie zalezalo mi na nim niz na plocie. M. jednak uczepil sie jak rzep jednej z prognoz pogody, zapowiadajacej na niedziele deszcz. I stwierdzil, ze nie bedzie na darmo machal pedzlem... Nawet moj foch tu nie pomogl, ale okazalo sie, ze mial racje (tym razem!) i rzeczywiscie padalo. ;)

Juz nawet zaproponowalam M., ze wezme ktorys dzien wolny z pracy i sama pomaluje ten taras. Absolutnie nie zlosliwie, wiem w koncu, jak wygladaja nasze weekendy. Zawsze jest million rzeczy do zrobienia i niewiele czasu na ich wykonanie... Ale tu moj malzonek wsciekl sie, ze przeciez on ten plot w koncu pomaluje oraz dlaczego wywieram na niego presje?! No to sie juz na ten temat nie odzywam, ale jak znowu przyjdzie listopad a taras nie bedzie pomalowany, wtedy M. dopiero zobaczy co to znaczy foch malzonki. :/

Z przyjemniejszych rzeczy, w sobote zabralam Bi na ciuchowe zakupy. Mialam nadzieje, ze kiedy Niko bedzie spal, a Starsza zniknie z horyzontu, M. uda sie zrobic cos kolo domu. Taaa, wrocilam 3 godziny pozniej, zeby sie przekonac, ze Kokus pospal tylko godzinke w lozeczku, za to potem kolejna godzine na tacie, wiec ten ostatni nie zrobil absolutnie nic.
Ale zakupy byly calkiem przyjemne i udane. Wybralysmy sie bowiem na zakupy dzieciowo - ciuchowe. Odkad przyszly chlodniejsze dni, zaobserwowalam z przerazeniem, ze wszystkie nogawki w spodniach Potworow sa przykrotkie, podobnie jak rekawki bluzeczek. Chcac czy nie, trzeba bylo zaopatrzyc maluchy w nowa garderobe. Portfel zawyl z rozpaczy, ale Bi i Niko powinni miec zapas ciuchow do wiosny, chyba, ze ktores nagle wystrzeli w gore, co wcale nie jest takie niemozliwe... Jeszcze tylko zimowe kozaki i porzadne rekawice na snieg i dzieciaki mam "z glowy". A, no i Bi nie ma botkow na jesien, tylko adidasy...

A w niedziele, moi panstwo, w ostatni (wg tutejszego kalendarza) dzien przed jesienia, lato postanowilo nam pokazac, ze tak latwo nie odpusci. Co prawda bylo pochmurno i co chwila mzylo, ale temperatura skoczyla do dawno niewidzianych 27 stopni. Wieczorem, stojac w ogrodzie w krotkich spodenkach i koszulce, marzylam, ze to jeszcze jednak lipiec, a nie wrzesien... A potem w domu zalowalam, ze M. tydzien temu wyciagnal klime z okna, tak bylo duszno. No coz, dzis mamy powrot do rzeczywistosci, bo temperatura ma nie przekroczyc 20 stopni...

Wczoraj Bi, ku swojej niezmiernej radosci zdazyla zaliczyc sesje malowania farbkami. Zdazyla, bo odkad przekonalam sie, ze "zmywalne" w przypadku tych farb oznacza zmywalne z ciala, ale niekoniecznie z ubran czy innych powierzchni, malowanie nimi jest ograniczone tylko i wylacznie do ogrodu. A ze pogoda robi sie kaprysna, nie wiadomo ile jeszcze razy trafi sie okazja, zeby je wyciagnac. Ale poki co, dziecko szczesliwe.



Mimo, ze temperatury mielismy wczoraj letnie, jednak jesien daje o sobie znac. Noce i ranki sa lodowate, a jeden z naszych klonow, oslabiony przez oplatajace go pnacza, wyglada juz tak:



Innym znakiem, ze lato sie skonczylo, jest parkowanie przeze mnie pod praca na innym miejscu. Cale lato auto moje stalo pod rozlozystym debem, dzieki czemu wsiadajac do niego po poludniu nie czulam sie jakby ktos odcial mi doplyw swiezego powietrza. ;) Dab ten jednak zaczal zrzucac zoledzie i to doslownie garsciami, wiec z obawy o karoserie mojego pojazdu, przeparkowalam na zimowa miejscowke. Oprocz braku destrukcyjnego drzewska, miejsce ma jeszcze jedna zalete: bliskosc wejscia. Dla takiego zmarzlucha jak ja to bardzo wazne, bowiem pozna jesienia i zima i tak te kilkanascie metrow pokonuje biegiem, uciekajac przed wiatrem oraz lodowatym deszczem/sniegiem. ;)

No i jeszcze jeden nieuchronny efekt uboczny nadchodzacej jesieni. Niko smarcze juz od zeszlego tygodnia, Bi lzej, ale za to kaszle, M. w sobote dostal takiego kataru, ze "umieral" (jak to przeziebiony chlop), a mnie wczoraj zaczelo bolec gardlo. Dzis podczas przerwy na lunch zaliczylam wiec rundke do najblizszej apteki, zeby uzupelnic zapasy medykamentow... Ktos by pomyslal, ze taka z nas zgodna rodzinka. Dzielimy sie wszystkim, nawet wirusami... :/

PS. Po drodze z apteki wstapilam po kawe. Natchnelo mnie na sezonowy smak dyniowy i pozalowalam tego juz po pierwszym lyku. Smak Pumpkin Spice jest obrzydliwy!!!

piątek, 19 września 2014

W tym domu sie gada! Czesc II

Rozgaduja mi sie dzieciaki. Tzn. glownie Niko, bo Bi nawija juz od wielu miesiecy. Na poczatek nowe zdobycze jezykowe Kokusia. Jest ich wiecej, ale nie nadazam z zapamietywaniem i zapisywaniem. A nie wszystkie da sie tez fonetycznie zapisac, szczegolnie bez polskich liter.

dzi - drzwi
napi - napij
toja - stoja
zej - zejsc (domaga sie pomocy przy zejsciu z krzesla)
to to? - co to?
mamalo - zlamalo, popsulo, porwalo

I jeszcze angielskie:
babelsi (z krotkim, polskim "si") - bubbles
taje (tired) - tak nazywa ksiazeczke, zaczynajaca sie od slow "feeling tired, that's ok...".


Oczywiscie niezaprzeczalna krolowa domowych dialogow jest jednak Bi. Jak niedawno wyrazila zyczenie posiadania piersi, tak ostatnio siedzac na golasa na kibelku, zaczela sie szczypac po swoich "atrybutach kobiecosci" i wypalila:

-"Ziobac, mam cycki, jus mi ulosly!"

****

Jez. polski jest rzecz jasna nadal zbyt skomplikowany i obserwujac dzieci na placu zabaw, stwierdzila:

-"Oni tes skakaja!"

****

Ktoregos ranka wsiadam do auta, a z tylu  Bi sie wydziera:

-"Are you ready?!"
sadowie sie w fotelu...
-"Mama, are you ready???"
wkladam kluczyki do stacyjki...
-"Are you ready?!"
odpalam auto i wycofuje na podjezdzie...
-"Mama!!! ARE YOU READY???!!!"

W koncu, na wpol poirytowana, na wpol rozbawiona, odpowiadam: "Yes, I'm ready!"

Na to Bi: "All right! Ready, set, GOOOOO!!!"

****

Bi oglada ksiazeczke, gdzie na obrazku ma wyszukac wszystkie wymienione obiekty, w tym wypadku spiace krowy. Patrzy przez chwilke, zastanawia sie, po czym oznajmia zrezygnowana:

-"Ja nie wiem, mozie sistkie jus staly?" [moze wszystkie juz wstaly?]

I wez wytlumacz trzylatkowi, ze to nie Harry Potter i obrazki sie nie ruszaja! ;)

****

Zabawa w chowanego:

-"Tata, siukaj mnie, ja chowalam!"
-"Taaak, a gdzie jestes?" - tacie nie chce sie szukac, chociaz moglby isc po glosie
-"W Kokusi pokoju, zia drziami!"

To i tak postep. Jeszcze rok temu sama wyskakiwala z ukrycia, zeby pokazac gdzie jest. ;)

****

Odkad najmlodsza latorosl zaczela mowic "ludzkim" glosem, pojawia sie tez coraz wiecej dialogow okolodzieciecych.

Bi opisuje narysowany przez siebie obrazek:

-"Tu klowa: muuu, a tu kulka: ko-ko-ko..."
brat uznal za stosowne sie wtracic:
-"Pupa! Sisia!"
nie pytajcie mnie skad mu sie to skojarzylo...
W kazdym razie Bi prostuje:
-"Ja mam sisie i mama ma sisie, Kokus nie ma sisia!"

I tak od zwierzat gospodarskich, przeszlismy gladko do edukacji seksualnej... ;)

**

Bi zainspirowana przez swinke Peppe, przychodzi i oznajmia ze smutkiem:

-"Mama, ja nie umiem whistle..." [gwizdac, jakby ktos nie wiedzial ;p]

Tlumacze, ze to nie takie proste, ze ja tez nie za bardzo potrafie.

Bi nie odpuszcza i pyta brata:
-"Kokus, ty umies whistle?"

-"Tak!"

 Niko nie ma oczywiscie zielonego pojecia o co jej chodzi, ale Bi prosi z zywym zainteresowaniem:
-"Kokus, zlob whistle!"

-"See-saw..."

Dla niezorientowanych, "see-saw" to rodzaj hustawki - rownowazni, a Niko zwyczajnie zle zrozumial o jakie slowo prosi go siostra i powtorzyl takim, ktore mu sie skojarzylo... W koncu whistle [ui-syl] oraz see-saw [si-so] brzmia podobnie, prawda? ;)

środa, 17 września 2014

Co w trawie piszczy V

To juz bedzie chyba ostatni albo przedostatni wpis z tej serii. Przynajmniej na ten rok. Od tygodnia mamy ochlodzenie, glownie nocne kiedy temperatura spada do 8-9 stopni. I nawet trawa nie rosnie (przynajmniej maz sie cieszy, bo kosic nie trzeba), a co dopiero mowic o kwiatkach...

Mam jednak pare fotek sprzed jakis dwoch tygodni. Nie bylo jak ich wczesniej wrzucic na bloga. Co wiec nadal opiera sie nadchodzacej jesieni i uparcie kwitnie? ;)

Floksy. Okropnie pozarte przez robactwo, bo nie mam czasu psikac ich regularnie. Ale uparcie kwitna i chetnie korzystaja z nich ostatnie trzmiele.


Moja nieszczesna, zbyt-pozno-przesadzona roza rowniez zdecydowala sie zakwitnac. Zrobila to juz duzo wczesniej, w srodku lata, ale jak akurat przymierzalam sie do zrobienia zdjecia, Niko zauwazyl kwiaty i pieczolowicie oberwal wszystkie platki. :/ Potem dlugo, dlugo nie kwitla, ale w koncu zdecydowala sie wypuscic jeszcze jednego kwiatka przed koncem sezonu. :)


Zakwitl tez w koncu hibiskus. Podobnie jak roza, zazwyczaj caly jest obsypany kwieciem, ale zeszloroczne przesadzenie dalo o sobie znac i w tym roku wypuscil zaledwie 4 kwiatki. Ale za to jakie! Uwielbiam hibiskusa, jest po prostu przepiekny! Taka namiastka tropikow w moim wlasnym ogrodzie! :)


Zaobserwowalam tez ciekawe zjawisko. Nie wiem jak w Polsce i okolicach, ale tutaj na rabatkach, zeby zapobiec wzrostowi chwastow, najczesciej rozklada sie tzw. "mulch", czyli scinki drewna, czesto farbowane na rozne odcienie brazu. My uzywamy go odkad kupilismy dom, czyli od 5 lat i nigdy nie zauwazylam nic dziwnego. W tym roku jednak, w roznych miejscach na rabatkach pojawilo mi sie cos jaskrawo-zoltego. Najpierw sie wkurzylam, bo myslalam (patrzylam z daleka), ze Maya rozgryzla jedna z lopatek dzieciakow. Potem jednak stwierdzilam, ze to chyba jednak nie to i postanowilam przyjrzec sie temu blizej. Oto co znalazlam:


To zdaje sie rodzaj plesni, bleee!!! Po dniu na sloncu, wyglada tak:


Ma kolor i konsystencje pianki izolacyjnej. Mam tylko cichutka nadzieje, ze to rzeczywiscie jakis grzyb, a nie chemikalia "wychodzace" z mulch'u. :/

Na koniec zas mam dla Was zagadke. :) Kto zgadnie co to takiego:


Owad w sumie bardzo ladny (spojrzcie na te odcienie zieleni i rdzawego brazu!), choc nieco pokraczny, oraz spory - okaz ze zdjecia mial okolo 2 cm dlugosci, nie liczac skrzydel. Mimo swoich rozmiarow sa niegrozne, a o tej porze roku spadaja nam doslownie z nieba, czyli z drzew, ledwie zywe i slabe. Ktos wie co to takiego? Podpowiedz: panie odwiedzajace cieple kraje, napewno mialy z nimi do czynienia! Lataja od drzewa do drzewa, bzyczac nieznosnie glosno, ale u nas na szczescie tylko w dzien. Ta na zdjeciu to pospolita odmiana jednoroczna. ;)



A tu juz Bi, przenoszaca nasza delikwentke (bo nazwe tego owada odmienia sie w rodzaju zenskim) w bezpieczne miejsce. Na gornym zdjeciu, w rogu, to kawal nochala i pyska Mai, a na dolnym widac z jakim zainteresowaniem siersciuch przygladal sie naszemu "gosciowi". Wiem, ze ten owad juz i tak byl dogorywajacy, ale jakos zal mi bylo zostawic go na pastwe psa, wiec wzielam go na listek, ktory Mala Dama uparla sie samej przeniesc na trawe. Niestety, jak tylko odeszlysmy nieco dalej, owad dokonal jednak zywota w pysku siersciucha. Tyle bialka, mniam! ;)

Slucham? Czy ktos wie, co to jest? ;)

poniedziałek, 15 września 2014

Weekendy sa stanowczo za krotkie...

Pomimo tego, ze w piatek moja wiara w ludzi, ktora juz byla mocno ograniczona, zostala dodatkowo zachwiana, weekend zaliczam na plus...

Oprocz sytuacji z soboty wieczorem, kiedy moj syn znowu zemdlal... Chyba czas ponownie skonsultowac sie z pediatra. To juz trzeci raz w ciagu tygodnia (omdlenie, nie konsultacja). Obawiam sie, ze w miare jak Mlodszy wkracza glebiej w bunt dwulatka, takie sytuacje beda sie pojawiac coraz czesciej. Zauwazylismy bowiem, ze kiedys Niko zanosil sie az do omdlenia, kiedy sie przewrocil i mocniej uderzyl. Ale w minionym tygodniu, na te 3 razy, tylko raz sie potknal i zaryl uchem w podloge. Dwa pozostale razy, po prostu wymuszal rykiem, az stracil nad soba kontrole. :(

Z milszych wydarzen weekendowych, mam w koncu w kuchni nowy zlew! M. walczyl z tym cholerstwem cala sobote, od okolo 9 rano, do prawie 17! Malzonek sie smieje, ze odkad kupil dom, zaliczyl juz "kariere" stolarza, elektryka, a teraz mial przyspieszony kurs hydrauliki. ;) Co nie jest do konca prawda, bo juz zaraz po przeprowadzce 5 lat temu, musial naprawic przeciekajacy kibel oraz odplyw wanny. ;)

Rzecz jasna, nigdy nic nie idzie pomyslnie i gladko. Okazalo sie wiec, ze stary zlew byl chyba zeliwny (w kazdym razie z czegos tak ciezkiego, ze M. z trudem dal rade go podniesc zeby wyniesc z domu), siedzial wiec na blacie glownie sila wlasnego ciezaru i przy pomocy odrobiny kleju. Nowy zlew jest leciutki i latal sobie swobodnie po blacie. Sam silikon nie utrzymalby go w miejscu, M. musial uzyc specjalnych "przykretek". I tu powstal pierwszy problem, bo dziura po starym zlewie byla zbyt mala, zeby zmiescic nowy zlew i te "trzymadla". Pierwszy pomysl: powiekszyc otwor. M. zaczal szukac w domu odpowiedniego narzedzia, ktorego oczywiscie nie posiada, wiec improwizowal. Efektem jest szczerba w blacie, ktora nowy zlew ledwie, ledwie zakrywa. :/ Pomysl drugi: wypozyczyc potrzebny sprzet. Tutaj, z duma stwierdzam, ze oszczedzilam mezowi czasu i fatygi, a moze i wiekszego problemu. Spojrzalam bowiem na to co sie w kuchni wyprawia i natychmiast rzucilo mi sie w oczy, ze nawet jesli M. skutecznie powiekszy otwor, bedzie on siegal brzegow szafek i "trzymadla" od zlewu nie beda sie mialy o co zahaczyc... Koniec koncow, M. musial wiercic otwory w blacie i cos tam wykombinowal, ze nowy zlew jednak siedzi w miejscu i sie nie rusza. W szczegoly jak to zrobil, nie wnikam. :)

Problemem okazalo sie tez posiadanie garbage disposal. Nie mam pojecia jak sie to nazywa po polsku, ale jest to rodzaj mlynka zaczepionego pod spodem zlewu, do ktorego splukuje sie wieksze resztki, zeby je zmielil zanim poleca do wlasciwiego odplywu. Zapobiega po prostu zatkaniu rury. Sama z siebie nie instalowalabym takiego ustrojstwa, bo przyzwyczajona jestem do splukiwania wiekszych resztek do kibla. Jest to jednak kolejna z rzeczy "odziedziczona" z domem. A skoro juz jest, to czemu nie skorzystac? Dla M. oznaczalo to jednak wiecej akrobacji, bo okazalo sie, ze zasilanie tego urzadzenia, zamiast do kontaktu, idzie "w sciane". Nie mozna bylo wiec (jak to pokazywali na YouTube) przewrocic zlewu do gory nogami, przykrecic garbage disposal, po czym zwyczajnie odwrocic zlew i wsadzic go w blat. Trafienie w odpowiednie zaczepy od spodu, w szafce, kiedy cholerstwo troche wazy, okazalo sie wyzwaniem na dobre pol godziny. :) A kiedy w koncu zostalo przykrecone, okazalo sie, ze przy ponownym instalowaniu do odplywu, poszla jedna z uszczelek i cieknie...

Ja z kolei "walczylam" z potomstwem, ktore zamkniete w domu dostawalo kota... Bo oczywiscie, jak na zlosc, pogoda sie spierdzielila i udalo nam sie wyjsc na dwor tylko na marne pol godzinki, po czym zaczelo padac. :/ A kiedy wreszcie M. skonczyl i chcialam odkurzyc w kuchni, okazalo sie, ze zepsul sie odkurzacz. Po dokladniejszych ogledzinach odkrylismy, ze odkurzacz dziala, ale rura sie zatkala. Troche zajelo nam zlokalizowanie zatkanego miejsca, ktore okazalo sie byc (jakze by inaczej) w jedynym zgieciu rury. M. znow sie nameczyl, zanim wypchnal zrodlo "korka", ktorym okazal sie byc kawalek przysmaka Mai. Mowie Wam, jak nie dzieci to pies... Najwazniejsze jednak, ze odkurzacz znow dziala jak zloto... Moj malzonek spytal potem ironicznie czy mamy w domu jeszcze cos co wymaga zreperowania? Skoro leci na fazie napraw, to moze zmarnowac reszte soboty...

Nowy zlew niesamowicie rozswietlil nam kuchnie. Stary byl bowiem czarny...

Przed:



Po:



Tak przyokazji. Czy ktos wie jak czyscic zlewy ze stali nierdzewnej, zeby nie zostawaly na nich plamki od wody? Ten moj czyscilam juz kilka razy i szlag mnie trafia, bo wystarczy go lekko spryskac, a kropelki wysychaja w plamy... Wiem, wiem, nie mam wiekszych problemow, ale niesamowicie mnie to irytuje i zaczynam zalowac, ze nie wybralam zwyklego, bialego... Myslicie, ze M. zamordowalby mnie gdybym mu powiedziala, ze chce go zmienic? ;)

Wczoraj po poludniu oficjalnie otworzylismy sezon karmienia kaczuszek. :) Ostatni raz bylismy nad naszym ulubionym stawem jakos w maju i ptactwo bylo tak objedzone, ze kompletnie ignorowalo rzucane im okruchy. Wczoraj, po lekkim szoku, ze MAZ proponuje wyjscie z domu, ponuro przewidywalam, ze to dopiero wrzesien, ze jeszcze w miare cieplo, wiec pewnie ptaszyska dalej beda krecic nosem na suchy chleb. Ale czekala mnie niespodzianka, bo pierzaste stwory rzucily sie na jedzenie, jakby rok nie jadly!



Jak widac ptaszki podchodzily pod same nogi. Kaczuchy sa bardziej strachliwe, ale gesi braly chleb prosto z moich rak. Niko chetnie poglaskalby nowych "przyjaciol", ale niestety wykonuje zbyt gwaltowne ruchy. O takie:



Jak widac, przestrzen wokol niego gwaltownie opustoszala. :)

A tu moje dwa Jasie Wedrowniczki. ;)



Mozna juz z nimi pojsc spokojnie na dluzszy spacer! Na wiosne w sumie juz sie dalo, ale wtedy jeszcze Niko natrafiwszy na cos interesujacego (kamien, krzak, kapsel, papierek...) kontemplowal to przez 15 minut i odmawial dalszego spaceru. Teraz juz zaczyna (mam nadzieje) odczuwac przyjemnosc z samej wedrowki. Na prawdziwe szlaki, ktorych jest tu bardzo duzo i sa zazwyczaj swietnie oznaczone, po wiosennej przygodzie "niedzwiedziej" chyba sie jeszcze dlugo nie odwaze pojsc z dziecmi... Ale na dluzszy spacer w parku - czemu by nie? :)

A na koniec fota z serii: chodzcie zrobie Wam zdjecie, gdzie Bi strzela focha "Nieee..." i zaczyna sie chowac za tata, a Niko protestuje na swoj sposob, czyli ciagnie ojca za reke, wolajac "Dziamy!" [idziemy]...

Ech... Tak trudno jest z nimi zrobic pamiatkowe zdjecie... ;)


 
 
Za to dzis rano przezylam szok. Termiczny. Kto wylaczyl ogrzewanie??? Na termometrze mielismy 8 stopni! Oprocz bluz musialam ubrac dzieciom kamizelki, co Niko ostro oprotestowal i balam sie, ze mi sie zaniesie tak sie wil i szarpal za nieszczesna garderobe... Kurcze, musi sie przyzwyczaic, bo za chwile zaczna sie kurtki, czapki i szaliki... Brrr... Nie chce o tym nawet myslec! Poki co po poludniu temperatura ma wrocic do normalnych 20 stopni. A ja te "skoki" przyplacam bolem glowy. :(

piątek, 12 września 2014

Witamy na Dzikim Zachodzie, czyli jak Agata do Hameryki trafila

Pod jednym z ostatnich postow Minia i Kasia (Lahana) wyrazily chec przeczytania o tym jak to sie stalo, ze mieszkam w Stanach. Zastanawialam sie czy w ogole jest sens pisac o tym osobnego posta, bo przyczyny, ktore przyszly mi pierwsze do glowy sa bardzo prozaiczne. Kiedy jednak zastanowilam sie glebiej, stwierdzam, ze to nie takie proste jakby sie wydawalo...

Ostrzegam lojalnie, ze (znow) bedzie dluuugo...

Wierzycie w przeznaczenie? Ja chyba w sumie nie, a przynajmniej nie w to, ze jakas niewidzialna sila nami steruje i nasze zycie jest juz "odgornie" zaplanowane. Wierze za to, ze to kim jestesmy w danym momencie, jest wypadkowa pozornie nie powiazanych ze soba wydarzen, nawet sprzed kilku lub kilkunastu lat. Kazde zyciowe doswiadczenie ksztaltuje nas i prowadzi w kierunku innej drogi niz obralibysmy gdyby tego doswiadczenia nie bylo. Na zycie dziecka najwiekszy wplyw maja oczywiscie rodzice i to od nich musze zaczac moja historie. Bo historia mojego wyjazdu jest wlasciwie historia mojej najblizszej rodziny, zwlaszcza ojca.

Moj tato we wczesnej mlodosci, porzucil (hehe, wlasciwie nawet jej nie zaczal) prace w zawodzie na rzecz gry w pilke nozna. I powiem Wam, ze zazdroszcze mu, ze znalazl w zyciu cos co kocha robic, a przy tym jest w tym cholernie dobry. Moj rodziciel bowiem, grajac w klubach z Warmii i Mazur, szybko zostal zauwazony przez I ligowy klub z Trojmiasta. W ten sposob wlasnie moi rodzice trafili do Gdyni. I wielka szkoda, ze byly to wczesne lata 80. Inny ustroj, inne czasy. Gdyby wszystko dzialo sie teraz, moj tata mialby spora szanse na zostanie kims w rodzaju Lewandowskiego. Nawet jednak jak na tamte czasy, dzieki grze taty nasza rodzina zyla na naprawde wysokim poziomie. Kluby zalatwialy nowe auta, jako jedni z pierwszych mielismy w bloku telefon, zakupy w Pewex'ie (czy ktos to jeszcze pamieta?) byly na porzadku dziennym. Rodzice mieli nawet szanse dostac od klubu domek w Gdansku (nosz kurcze, jakie "high life" :p), ale moja mama przestraszyla sie przeprowadzki z Gdyni do Gdanska (!!!). ;)

Jak to z kariera sportowca bywa, szybko sie ona skonczyla. Kiedy tata mial okolo 30-stki, byl juz "stary" w porownaniu z innymi zawodnikami. Przestal byc juz takim pozadanym graczem, pomalu zmuszony byl do przejscia do Klubow II Ligowych, potem do III Ligii. Ponizej zaczyna sie juz granie niemal hobbistyczne, a tu trzeba rodzine utrzymac! Dzieki znajomosciom tato dostal prace, ale jego pensja, plus nauczycielska pensyjka mamy oczywiscie nawet sie nie umywaly do jego poprzednich zarobkow. Rodzice nie potrafili dostosowac sie do nowego poziomu zycia. Poniekad ich rozumiem, przyzwyczaili sie do swoistych "luksusow", a teraz trzeba bylo z nich zrezygnowac. Decyzja zapadla szybko - tata wyjezdza za granice. Tam nadal trwalo zapotrzebowanie na dobrych (nawet starszych) graczy, a w porownaniu z Polska, zarobki w nizszych ligach byly nieporownywalnie wieksze. Los taty podzielilo wczesniej (i pozniej) wielu zawodnikow, wiec dzieki dawnym kolegom z druzyny, wyjechal najpierw do Niemiec, a potem osiadl na dluzej w Belgii.

Do Belgii o maly wlos, a cala nasza rodzina przenioslaby sie na stale, poniewaz jeden z Klubow byl powaznie zainteresowany zatrudnieniem taty na stale i pomoca w uzyskaniu legalnego pobytu (pamietajcie, ze to czasy sprzed UE). Gdyby tak sie stalo, pisalaby tego bloga zapewne zupelnie inna Agata, albo blog bylby w jez. francuskim. ;) Ja wtedy bylam mlodsza nastolatka i na wiesc, ze mamy zostac w Belgii na stale, zareagowalam jak chyba wiekszosc nastolatek. Placzem, wsciekloscia i nienawiscia do calego swiata. Ryczalam, ze rodzice chca mi zycie zrujnowac i ze ja nie zostawie swojej szkoly ani kolezanek. Alez bylam wtedy glupiutka! ;) Koniec koncow cos nie wypalilo. Nie wiem dokladnie co sie stalo, ale Klub wycofal oferte, a my wrocilismy do Polski. W Belgii jednak tata przebywal przez dobrych kilka lat. Do domu przyjezdzal na Swieta, a my spedzalysmy z nim cale wakacje. I do dzis mam sentyment do tego kraju, chciaz podstawa francuskiego, ktora zlapalam przez te lata, dawno mi z mozgownicy wyparowala. ;) Zawsze mowie malzonkowi, ze jesli kiedys zdecydujemy sie na powrot do Europy, to ja najchetniej osiade w Belgii. M. ma jednak inne plany, bo on z kolei spedzil jeden semester ns studiach w Szwajcarii i twierdzi, ze on jesli gdzies zamieszka, to tylko tam. ;)))

Jeszcze przed wyjazdami do Belgii, moj tata spedzil pol roku w USA. Wyjechal na wize turystyczna z zamiarem zostania nielegalnym imigrantem (hehe), ale kiedy wszyscy znajomi wylatywali do Polski na Boze Narodzenie, cos w nim peklo, kupil bilet i wrocil. Mowia jednak, ze jesli raz sie "zasmakowalo" Ameryki, albo sie ja znienawidzi, albo pokocha. Moj tata zlapal bakcyla. Tym razem chcial jednak wrocic legalnie, zeby moc regularnie odwiedzac rodzine. Jak wielu Polakow, zaczal wiec skladac papiery na loterie wizowa. Dziwie sie, ze nie zabraklo mu motywacji, bo w miedzy czasie pracowal w Belgii, a mama oczywiscie gderala mu co roku, ze marnuje czas i pieniadze, bo w zyciu wizy nie wylosuje. :) A jednak przez 6 czy 7 lat, co rok cierpliwie wypelnial formularze, i je wysylal.

I w koncu sie doczekal! Wylosowal wize dla calej rodziny. Ja bylam wowczas w III klasie liceum. Przez jakies pol roku mielismy w domu istna rewolucje, bo zeby wizy utrzymac, konieczne byly roznorakie badania lekarskie, zatwierdzane w wyznaczonych punktach w Polsce (my jechalismy do Poznania, bo takiego punktu nie ma, lub wtedy nie bylo w Trojmiescie). Czekala nas tez wizyta w konsulacie w Warszawie, gdzie oficjalnie wbito nam wizy do paszportow. Tzw. "Zielone Karty" musielismy wyrobic juz bedac w Stanach. Ja, jako 17-latka, musialam tez podpisac zaswiadczenie, ze do czasu wyjazdu nie wyjde za maz. :))) Takie zabezpieczenie, bo mojemu malzonkowi wtedy tez przyslugiwalaby wiza... Z tym pierwszym wyjazdem byly tez dodatkowe przeboje, bo w konsulacie sie nie pie*rza i rodzice dostali pismo, ze granice musimy przekroczyc do maja, inaczej wizy przepadna. A to przeciez srodek roku szkolnego! Zaczelo sie wiec zalatwianie, zeby szkoly moja i siostry, zgodzily sie wydac nam wczesniej swiadectwa...

Po kilku miesiacach, biegania, zalatwiania i placenia, placenia i jeszcze raz placenia, wyladowalismy poraz pierwszy na amerykanskiej ziemi. Zatrzymalismy sie u starszego malzenstwa, dalekich krewnych taty. Ja i siostra zaczelysmy uczeszczac do szkol i wszystko bylo na dobrej drodze, zeby zostac na stale. Niestety, z powodow rodzinnych, ktore tu pomine, tata musial wrocic do Polski, jego pobyt tam sie przedluzal, a mama, ktora od poczatku Stany znielubila, nie chciala tam zostac bez niego. Siostra byla smarkata i nie miala nic do gadania, ja za to - o dziwo - chcialam czekac na powrot taty. Niestety, krewni nie chcieli brac na siebie odpowiedzialnosci za nastolatke, wiec nie mialam wyjscia tylko wrocic do Polski.

W ten sposob znalazlam sie z powrotem w Kraju. Jak gdybym nigdy nie wyjezdzala, wrocilam grzecznie do liceum, zdalam mature i dostalam sie na studia. Poniewaz warunkiem utrzymania Zielonej Karty jest coroczne przekraczanie granicy, kazdego roku moj tata bral z pracy urlop bezplatny i przylatywal do Stanow na kilka miesiecy. Potem dojezdzalam ja z mama i siostra.

I tak minelo mi pare lat studiow, konczylam pisac prace magisterska i w mojej glowie coraz jasniej pojawialo sie pytanie "co dalej?". Po mojej biologii czekala mnie raczej kariera nauczycielska. A w czasie studiow bylam przez rok lektorem w szkolce jezykowej i nie wspominam tego okresu za dobrze. Wiedzialam, ze nauczycielstwo to nie moje powolanie. Poza tym jaka byla szansa, ze w ogole znalazlabym prace w tym zawodzie? Zycie zlozone jest ze zbiegow okolicznosci i w tym samym czasie moi rodzice zaczeli powaznie zastanawiac sie nad ich sytuacja. Konkretnie to tata mial dosc bujania sie pomiedzy Polska a USA. Poza tym, przez te lata wyczerpal niemal wszystkie znajomosci (nikt nie bedzie ci wiecznie pomagac w znalezieniu pracy, z ktorej po kilku miesicach "uciekniesz"). Tata wiedzial, ze jesli teraz rzuci prace w Stanach, nie bedzie mial juz po co tam wracac. Namawial mame na przeprowadzke cala rodzina, ale ona nie chciala o tym slyszec. Wiecie, fajniej jest zyc sobie beztrosko, bez malzonka kontrolujacego na co idzie cala wyplata, za to przysylajacego dulary. ;)) Rodzice debatowali ze swojej strony, z drugiej ja zastanawialam sie co z soba poczac po obronie. I w koncu dotarlo do mnie, ze jesli zostane w Polsce, to czeka mnie moze kariera nauczycielki, a moze kasa w supermarkecie. Poza tym, bede jeszcze przez wiele lat mieszkac z toksyczna matka, bo na wlasne mieszkanie nie bylo mnie stac.

Szczegolnie ta druga wizja byla wrecz przerazajaca. Przez caly okres studiow moje stosunki z rodzicielka stopniowo sie pogarszaly. Ona wiecznie niezadowolona, musiala na kims sie wyzywac, a ja stalam sie jej psychicznym workiem treningowym. Nigdy nie pisalam na blogu jak straszne bylo zycie z nia pod jednym dachem, jak ona potrafi manipulowac uczuciami i wzbudzac poczucie winy, zeby dostac to, czego chce. I pewnie nigdy nie napisze, ale tamte lata zostawily blizny na reszte zycia. Ja, dorosla badz co badz kobieta, czekalam jak malutkie dziecko na powrot taty ze Stanow, bo wtedy matka kierowala cala zlosc i frustracje na niego. I kiedy pomyslalam, ze tak ma wygladac moje zycie przez nastepnych kilka(nascie) lat, albo co gorsza tata wyjedzie na stale do USA, a ja zostane juz permanentnie zdana na laske-nielaske matki, to zobaczylam siebie stojaca na moscie i zastanawiajaca sie czy skoczyc...

I tu dochodzimy do sedna. Decyzja wyjazdu byla wiec podyktowana warunkami ekonomicznymi, ale rowniez, a moze i przede wszystkim checia ucieczki przed wplywem matki. Zasugerowalam tacie, ze jesli zdecyduje sie wyjechac na stale, to ja za kilka miesiecy do niego dolacze. To go przekonalo. Tata wyjechal na stale wiosna, a ja dolaczylam we wrzesniu. W ten sposob nasza rodzina zostala podzielona, bo matka robila co w swojej mocy, zeby przekonac siostre do pozostania w Kraju i w koncu dopiela swego. Ot i cala historia. :)

I wicie co? Ostatnio borykamy sie z M., moze nie z problemami, ale ograniczeniami finansowymi. Ola i Meg, ja wiem, ze nie chcecie nawet slyszec o tym, ze w Stanach nie jest tak jak w "Desperate Housewives", omincie wiec akapit. :) W kazdym razie nie tak wyobrazalam sobie zycie w Stanach (i nie takie do niedawna bylo) i kilka razy przeszlo mi przez mysl, ze po co mi bylo to USA, skoro teraz przeliczam czeki i zastanawiam sie czy starczy na rachunki, czy trzeba bedzie dolozyc z oszczednosci... Ale jak sobie przypomne powyzsza alternatywe, przechodza mnie ciarki i natychmiast stwierdzam: WARTO BYLO! Byle dalej od mamusi. :)

Mam nadzieje, ze nie zanudzilam Was ta opowiescia? ;)

środa, 10 września 2014

Dziesiatego!

Nie, nie bedzie o wyplacie, ale o kolejnej, nikowej miesiecznicy.

Chociaz wlasciwie nie wiem co pisac. Ostatnio skrobnelam co nieco o slowniczku Mlodszego i teraz skonczyl mi sie temat. No, moze cos w duzym "skrocie"...

Ulubiona zabawka Kokusia, jest od dobrych 2 tygodni wozek dla lalek Bi. Co lepsze, wklada do niego jedna z niewielu lalek siostry i wozi po domu. Od czasu do czasu glaszcze lalke po glowie i oznajmia, ze "pi" [spi]. Albo wykrzykuje "Piju!", bierze swoj niekapek i probuje napoic lalke woda.

Slownik poszerzyl mu sie takze o slowo "mac", ktore wywolalo w nas lekka konsternacje. Juz zaczelismy wzajemne oskarzenia o przeklinanie przy dziecku, kiedy przypadkiem podczas przewijania, odkrylam, ze slowo "mac", to nic innego jak masc. Tydzien temu, kiedy mial katar, smarowlam mu plecki mascia z olejkami eterycznymi, potem ja schowalam, ale moj syn od tego czasu ciagle o nia wypytuje. Nie mogl sobie, kurcze, wybrac raczej slowa krem? :)

Uwaga, uwaga, moje dziecko zaczyna przelamywac sie wzgledem jedzenia! "Obrazil" sie na jajecznice, ale za to zje troche jajka na twardo. Probuje owoce, ale jak narazie glownie wysysa z nich sok i wypluwa... Jak przystalo na chlopa, lubi za to miesko: klopsiki w sosie koperkowym, kotleciki mielone, gulasz, spaghetti... Czasem nawet nalesniki, chociaz tu juz entuzjazm lekko opada. Ostatnio polubil ruskie pierogi. Ciesze sie, bo moge w koncu obojgu dzieciom dawac do opiekunki normalne obiady, a nie tylko zupki i zupki, przeplatane czasem parowkami... :)

Nie chce zapeszyc, ale troche poprawily sie kapiele. Jeszcze nie wszystkie, ale tak srednio co druga odbywa sie bez ogluszajacego wrzasku, zanoszenia sie i wyrywania. Niko pozwala sie spokojnie umyc, a nawet przechyla glowke do tylu i daje sobie splukac wlosy! Oczywiscie kazdy medal ma dwie strony i teraz kiedy odszedl strach przed woda, ryk jest przy wyciaganiu z wanny. I tak zle i tak niedobrze...

Jesli juz mowa o zanoszeniu, to w miniona sobote Niko znow zemdlal. Mial piekna, 5-miesieczna przerwe i juz ludzilam sie, ze z tego wyrosl, a tu dupa... Tym razem klania sie bunt dwulatka. Niko nie uderzyl sie, nie przewrocil, zwyczajnie ubzdural sobie, ze tata ma go wziac "opa", a M. go zignorowal. A Niko zaciagnal sie powietrzem do placzu... I juz go nie wypuscil... Nie pomoglo, ze tata widzac co sie swieci wzial go szybko na rece, nie pomoglo dmuchanie w buzie... Mlody odplynal... :( Niech on juz z tego wyrosnie, bo ja osiwieje!

Kolejna "ciemna" strona kokusiowego charakterku jest jego zachowanie w sklepie... Trzeba go pilnowac jak oka w glowie, bo skubaniec chodzi sobie, znika za regalami i nawet sie za rodzicami nie obejrzy! Poza tym bez problemu pojdzie z obca osoba za reke, albo da sie wziac na raczki i tu juz mamy powazny problem. Porwanie Nika to bylaby bulka z maslem. Wystarczy wyciagnac reke, powiedziec "choc" i Mlodszy pojdzie, ufnie jak cielatko... Trzymamy go wiec przy sobie, ale Kokus nie umila nam dbania o wlasne bezpieczenstwo, o nie! Upodobal sobie pchanie sklepowego wozka i domaga sie tego tak glosno, ze ludzie sie za nami ogladaja. Oczywiscie kiedy juz wozek dorwie, rozpedza sie i leci na oslep. A my zamiast spokojnie robic zakupy, gonimy go i ratujemy ludzi przed stratowaniem oraz towar przed zrzuceniem z polek... Proby usadzenia malej cholery w wozku, albo chociaz sterowania tymze, koncza sie rzuceniem przez Mlodszego na ziemie i ryku. A ja mam ochote odwrocic sie i udawac, ze to nie moje dziecko... :)

Ten uroczy blondynek o urodzie aniolka, rowniez "pieknie" sie na nas obraza! Wystarczy mu czegos zabronic, albo zabrac mu jakis niedozwolony przedmiot, a odwraca sie do nas tylem, albo kladzie na ziemie glowa w dol, koniecznie zaslaniajac piastkami oczy. Na zasadzie, nie widze was, wiec was nie ma, stare zgredy! Wyglada to przekomicznie! Na szczescie takie fochy trwaja tylko moment, a potem Niko wraca do zabawy jak gdyby nigdy nic.

Poza tym dziecko moje mlodsze na sile chce sie usamodzielnic. I tu znow klaniaja sie roznice miedzy dziecmi. Bi w jego wieku namietnie sie rozbierala od pasa w dol, a potem mozolnie cwiczyla ubieranie spodni i skarpetek. Niko ma gdzies rozbieranie i ubieranie, on upodobal sobie samodzielne wsiadanie i wysiadanie z samochodu. Przyznaje, ze nie zawsze jest mi na reke, kiedy Mlodszy mozolnie gramoli sie najpierw do auta, a potem na fotelik. Nogi ma jeszcze stosunkowo krotkie, wiec troche to trwa. Ale sprobuj mu pomoc, to rozedrze sie "siama!!!" (tak, moj syn uzywa formy zenskiej) i zaczyna wierzganie i wyrywanie. Oraz ryk. Najczesciej wiec stoje obok i niecierpliwie przytupuje noga. I ciesze sie, ze jest jeszcze w miare cieplo. Jak mam tak stac przy 5-stopniowym mrozie, to wyjde z siebie i stane obok...

Podobnie, Niko zawziecie taszczy codziennie swoja wlasna torbe z prowiantem. Po poludniu, kiedy w torbie sa puste pojemniki, nie jest to jakis wielki wyczyn, przeszkadza najwyzej przydlugi pasek. Rano jednak, torba wypelniona prowiantem na caly dzien, jest dosc ciezka dla niespelna dwulatka. Mimo to, Kokus nie da sobie pomoc, znow krzyczy to swoje "siama!" i idzie, zataczajac sie, do drzwi domu opiekunki. A potem dzielnie niesie torbe do kuchni i usiluje postawic ja na blacie, do ktorego nawet jeszcze nie dosiega. :)

Moj synal jest tez panem porzadnickim. Namietnie kradnie mi zmiotke oraz szufelke i "zamiata".



Wszystkie swoje autka stawia w rownym rzadku. Nawet kiedy pakuje je do wiekszego samochodu, usiluje ustawic je jeden za drugim i strasznie sie wscieka jak mu sie nie udaje. A z braku autek, mozna ustawic w rzedzie co innego. Na przyklad chemikalia wystawione na srodek kuchni przy okazji sprawdzania zlewu.



Maly pedant! :)

Zebow nadal 16. Ostatnio Niko dosc mocno sie slini i czesto wklada paluchy do buzi i przerazilam sie, ze "obudzily" sie 5-tki. Z tego jednak co udalo mi sie zajrzec, nic nowego w paszczy nikowej nie widze...

Ogolnie to udana ta moja "kinder niespodzianka"! I jak zwykle nie moge sie nadziwic, ze za 3 miesiace bede miala w domu dwulatka. Juz kolejnego! Przeciez dopiero co obchodzilismy drugie urodziny Bi! :)

poniedziałek, 8 września 2014

Kolejna pechowa kumulacja oraz ponowna rocznica

Witam! Post dlugi nie bedzie (raczej, bo wiecie jak to ze mna bywa, chocbym chciala sie strescic, jakos nie wychodzi...), poniewaz pisze z domu, gdzie mam na glowie Bi, ktora uparla sie zeby rozniesc chalupe w drzazgi. Chwilowo zmeczona szalenstwami przysiadla ogladac Peppe, a ja z ulga klaplam nad laptopem... Jak to sie stalo, ze jestesmy w domu, opisze pozniej...

Od tygodnia przesladuje nas jakas kumulacja, nooo... moze problemow to zbyt powazne slowo, ale malych, upierdliwych spraw. Jak to jest, ze wszystko zawsze przydarza sie jedno za drugim, na zasadzie domina?!

Coz wiec takiego sie dzialo w ciagu ostatnich kilku dni?

W sobote mielismy pogode jak w polowie lipca, czyli 32 stopnie przy 80% wilgotnosci... Gdybym mogla, prysznic bralabym co godzine, bo nawet klimatyzacja nie wyrabiala i temperatura w naszym domu osiagnela zawrotne 29 stopni. Jedyna zasluga klimy to osuszenie powietrza, wiec przynajmniej az tak z czlowieka nie kapalo... Ja, jak to ja, liczylam na wycieczke na plaze, szczegolnie ze to byl juz raczej ostatni tak goracy dzien w tym roku. Niestety, pomysl zostal zbojkotowany przez malzonka, ktory mial "arcy- wazne" rzeczy do zrobienia. Moglam sie co prawda uprzec, ale z rana bylo pochmurno, a po poludniu zapowiadali burze, wiec nie bylam pewna jak sie pogoda rozwinie. Oczywiscie rozwinela sie tak, ze nagle niebo zrobilo sie lazurowe, a slonce tak dawalo czadu, ze tylko w cieniu mozna bylo oddychac. No ale coz, M. juz wtedy walczyl z rurkami, srubami i narzedziami. A samej jechac na plaze mi sie nie usmiechalo. Ogarnac Potwory na placu zabaw to juz wystarczajace wyzwanie... :/ A w swietle pozniejszych "wydarzen" chyba dobrze sie stalo, bo juz sobie wyobrazam gderanie malzonka. A kiedy M. uporal sie w koncu z "majsterkowaniem", rzeczywiscie lunelo...

Przy wilgotnosci rodem z Amazonii, wlosy Bi wygladaja tak:



A Kokusia tak:



Kocham te lokasy! Szkoda, ze zima, przy suchym powietrzu, stana sie praktycznie proste! ;)

Poza tym, kilka dni temu odkrylismy, ze kran w kuchni nam przecieka... I to tak, ze po jednym dniu wszystko pod spodem doslownie plywa. M. zabral sie za naprawe, ale zlew jest wiekowy, pordzewialy ("odziedziczylismy" go razem z domem), a kran tak "don" przymocowany, ze malzon ani rusz nie mogl go odczepic. Postanowilismy wiec, ze najlepiej bedzie wymienic caly zlew i armature za jednym zamachem... Juz od jakiegos czasu o tym myslelismy, ale byly pilniejsze wydatki. Teraz jednak kran zadecydowal za nas, ze chce przejsc na emeryture i przy okazji zabrac zlew ze soba... ;) Zobaczymy jak mojemu malzonkowi pojdzie zabawa w hydraulika. Juz raz sie calkiem niezle sprawil, kiedy pekla rurka pod zmywarka. Miejmy jednak nadzieje, ze tym razem pojdzie mu nieco sprawniej, bo wtedy walczyl trzy dni, kurwowal i wsciekal na caly swiat... Ale prawdopodobnie bede dzis miala kompletnie rozbabrana kuchnie i wcale mnie ta mysl nie cieszy... Z drugiej strony lepsze to, niz kilka razy dziennie wycierac wode, ktora zbiera sie pod szafka...

Jakby malo bylo atrakcji "hydraulicznych", Maya dostala cieczke! Zamierzalismy ja wysterylizowac, ale odkladalismy to w czasie, az prosze, czekalismy troche za dlugo... Na usprawiedliwienie napisze, ze nasza poprzednia psinka miala 10 miesiecy jak ja zabralismy na "wyczyszczenie" i nadal byla przed pierwsza cieczka... Przeczytalam (taaak, rychlo w czas), ze suczki moga ja dostac w wieku 6 miesiecy, ale im wiekszy pies, tym pozniej ja zazwyczaj dostaje. Jak widac nie ma co liczyc na ta regule, bo z Mai jest wielkie bydle i co? Piersza cieczka w wieku 8 miesiecy i tygodnia! Poza tym zalamala mnie informacja, ze caly cykl trwa u suki okolo 3 tygodni! Myslalam, ze to jak u kobiety, kilka dni i po krzyku... Teraz trzeba pilnowac tej cholery, zeby jej jakis samiec nie dopadl... Jak wiecie, nasz ogrod jest ogrodzony tylko z trzech stron, wiec nieproszeni goscie bez problemu sie tu dostana. Nie mowiac juz o tym, ze sa suki, ktore same uciekaja do psow. Mamy "invisible fence", ale nie wiem czy wygra z instynktem... W kazdym razie szczeniaki to ostatnie na co mam ochote, podobnie jak zgraja obcych, napalonych kundli w moim ogrodzie...

Poza tym, wczoraj Bi ni z tego, ni z owego, obudzila sie rano z goraczka. Inne objawy - brak. Tylko ta goraczka... 39 stopni. Jeden syrop przeciwgoraczkowy zbil ja do 38, po czym przestal dawac rade. Drugiemu udalo sie ja obnizyc do 37.3 i tak utrzymala sie przez wiekszosc dnia, zeby wieczorem znow skoczyc do 38.3... I tu wlasnie jest pies pogrzebany, dlaczego cieszylam sie, ze jednak nie pojechalismy na plaze. M. mi zrzedzil, ze Bi napewno znow przeziebila sie od chlapania w zimnej wodzie w sobote. Nie chcialo mi sie juz nawet zaczynac dyskusji, ze przy 32 stopniach, to i ja sama co chwila pryskalam sie woda, ktora zreszta wcale nie byla zimna, a wrecz goraca, bo waz ogrodowy lezal na sloncu... Poza tym jak to "przeziebila", skoro nie ma ani kataru, ani kaszlu i na bol gardla tez nie narzeka? W kazdym razie gdybym jednak "zmusila" go do plazowania, a Bi nie daj Bog weszlaby do oceanu, dopiero bym sie nasluchala!

Takim to wlasnie sposobem, wyladowalam dzis w domu z Bi. Po wczorajszym calym dniu z goraczka, chcialam zobaczyc jak sie sytuacja rozwinie i czy konieczna bedzie interwencja lekarska. Nie musze chyba dodawac, ze Bi od rana roznosi energia i ogolnie wyglada na okaz zdrowia? A goraczki brak. Zobaczymy wieczorem...

Poza tym na zasadzie "jak nie urok to sraczka", Niko od 2 dni ma jakas tajemnicza wysypke. Najpierw mial ja idealnie na lini zapiecia pieluch i myslalam, ze dostal na nie uczulenia. Tu tez bylam w kropce, bo przeszlismy przez kilka rodzajow i tylko pampersy nie uczulaly. A tu znow! Tyle, ze wczoraj identyczna, drobniutka wysypka, najwyrazniej nie-swedzaca, pojawila mu sie na stopach. Ki diabel? Dzisiaj ma ja tez na kolanach i znacznie rzadziej rozsypana na brzuszku. Pojawily tez sie pierwsze krostki na buzi... No nic, tak jak w przypadku Bi i jej goraczki: obserwujemy i jak cos to wpraszamy sie do lekarza...

A coz takiego M. robil w sobote, ze stanowczo odmowil jazdy na plaze? Nie, wbrew pozorom nie naprawial kranu, chociaz to chyba najpilniejsza robota... No ale kto by sie przejmowal zalana szafka... Moj malzonek wolal skladac do kupy cos takiego:



Tak, przy klimacie rodem z dzungli oraz w pelnym sloncu, M. skladal rurki i rureczki w dlugich spodniach. Osobiscie roztapialam sie od samego patrzenia. Oczywiscie nie obylo sie bez asysty Potworow oraz bacznego nadzoru Mai. :)

A tu juz zlozone, w calej okazalosci oraz w docelowym punkcie ogrodu:



Dzieciaki wyrosly z naszych malutkich, plastikowych, ogrodowych zabawek, a przypadkiem trafilismy na posezonowa wyprzedaz, wiec skusilismy sie na nowy zestaw hustawek. Mi marzy sie co prawda piekny, drewniany, z domkiem na gorze, ale 1) myslimy o zmianie domu za rok, dwa i M. krzywi sie na mysl o rozbieraniu tego na czesci pierwsze przy przeprowadzce, oraz 2) krucho u nas z kasa i niewiadomo kiedy sie polepszy, chyba jak dzieci pojda do szkoly... Musialam wiec przelknac wrazenia estetyczne i zaakceptowac to, co jest realne w tej chwili a nie za kilka lat...

Najwazniejsze, ze przydomowy plac zabaw podoba sie samym zainteresowanym. :)








A tytulowa rocznica? Jutro, 9 wrzesnia mija 11 lat odkad przeprowadzilam sie do Stanow! Juz ponad dekada! Czy przynudzam pytajac poraz setny, a nawet tysieczny, kiedy to zlecialo? :)

czwartek, 4 września 2014

W tym domu sie gada!

Niko

Nawija jak szalony, buzia mu sie nie zamyka. A podobno to z dziewczynek sa wieksze gaduly... Kokus gada tyle, ze zaczynam sie juz gubic w tym, ktore slowo jest nowe, a ktore mowil juz wczesniej. O zapisywaniu na blogu juz nie wspomne... Jesli wiec jakies sie powtarza, upraszam o wybaczenie:

dziaua - (nie) dziala
siam
ciu-ciu-ciu - pociag
auo - auto
tak
dziamy - idziemy
bacia - babcia
Pieknie wymawia tez imie kolegi od opiekunki - Adas

Do nikowego slowniczka wkradaja sie tez kolejne slowka angielskie:

hi
hello
faja - fire
kiju - thank you
A kiedy mu cos spadnie/wyleje sie, wykrzykuje: "oh no!"

Pojawilo sie tez pierwsze zdanie, jesli mozna tak okreslic zlepek zaledwie dwoch wyrazow. Niko mianowicie kilkadziesiat razy dziennie wola "Mama/tata choc!". I ciagnie nas zeby pokazac jakas bardzo wazna dla 21-miesieczniaka rzecz. :)

Niko chetnie tez powtarza nowe wyrazy, sam z siebie oraz poproszony. Ale zmienic te, ktore juz sobie utrwalil, okazuje sie wyzwaniem. Ostatnio odbyl sie nastepujacy dialog:

-"Kokus, powiedz Agata"
-"A-ta!"
-"A powiedz Maya"
-"Maja!"
-"Aaaa... powiedz... KOTEK!"
-Miau...

Taaak, nad zwierzakami musimy popracowac bo Niko nadal okresla je odglosami jakie wydaja. :)

Moj niespelna dwulatek zaczyna tez bawic sie wlasna wyobraznia i odgrywac scenki. W sobotni poranek kompletnie mnie zaskoczyl. Najpierw wisial mi nad uchem przez 2 minuty, powtarzajac "mamamamamamamamama!", az w koncu poirytowana mruknelam "Dobra, juz wstaje" i zaczelam podnosic sie z wyrka. Na to moj synek wykrzyknal "Y-yyy!" i popchnal mnie spowrotem na poduszke, po czym wybiegl z pokoju. Po sekundzie wrocil udajac, ze trzyma cos w wyciagnietej raczce i mowiac "Am!". Poslusznie wzielam powietrze z jego lapki, mowiac "Mniam mniam, jakie dobre...". A na to Kokus z duma w glosie: "Kaua! [kawa]".

Musze powtarzac ten rytual co weekend, to moze za kilka lat rzeczywiscie przyniesie matce kawe do lozka? ;)





Bi

Wiecie, ze przez ponad 3 lata macierzynstwa nie uslyszalam jeszcze tego pieknego zdania: kocham cie? Odkad Bi zaczela mowic, na moje (i taty tez) slowa "Kocham cie coreczko!", odpowiadala "Tak!". Zupelnie jakby to bylo oczywiste, ze ja kochamy, albo nie do konca rozumiala o co z tym calym kochaniem chodzi. :)
W kazdym razie, kilka dni temu doczekalam sie namiastki i kiedy wyznalam corce poraz miliardowy:

-"Kocham cie Bi!", uslyszalam:

-"Me too!"

Zawsze to cos, prawda? Zastanawiam sie teraz tylko czy Bi chodzilo, ze tez kocha mame, czy ze rowniez kocha sama siebie? ;)


Bi uwaza, ze kazdy czlowiek, zwierze, czy (okazalo sie) przedmiot martwy, posiadaja swoja mame i swojego tate. Kazda mrowka, ptaszek, wazka, jesli akurat sa w pojedynke, wedlug Bi wlasnie szukaja swoich rodzicow. Ostatnio jednak przebila sama siebie, kiedy zaczela wolac na widok przelatujacego nad naszym ogrodem samolotu:

-"O! Salotot! (ze wspolczuciem) Ooooo, malutki! Siuka taty duzego! Salocik malutki wola: "Gdzie jestes duzy salocie???". :)

Moje dziecko stalo sie tez "miszczem" negocjacji i kompromisu. Kiedy probuje wiec wyegzekwowac jakis lad i porzadek w domu, przerabiam z corka dialogi w stylu:

-"Bi, nie stawaj na stole! Poslizgniesz sie i spadniesz!"
-"A moge klecec?"

-"Bi, przestan biegac po domu, teraz jemy obiad!"
-"A moge sobie chodzic?"

Ukochanym tekstem mojej corki jest ostatnio: "Tylko jeden las i jus koniec!". Slysze go kiedy oznajmiam, ze juz czas zakonczyc wieczorne czytanie, kiedy mowie, ze nie dostanie drugiego ciasteczka, kiedy powtarzam, zeby nie zabierala bratu autek, ale takze kiedy odmawiam zniesienia jej do piwnicy kiedy tylko chce zbiec szybko po pranie. Tyle, ze kiedy ulegne i pozwole na cos "ostatni raz", po chwili Bi wyskakuje z kolejnym "Tylko jeden las i jus koniec!". Alternatywa dla "tylko jeden las i jus koniec" jest ewentualnie "Ale ja MUSZE!"...

Moja Mala Dama nadal jest przewrazliwiona jesli chodzi o zadrapania i urazy. Kilka dni temu zdarla sobie kolano, co zaowocowalo godzinnym uzalaniem sie nad soba, prosbami zeby ja nosic bo panne noga boli oraz blaganiem o plasterek (ktory w ogole nie byl potrzebny). W koncu wrocilismy do domu i wolam moje latorosle, zeby przyszly do lazienki umyc rece. Niko przybiegl ochoczo, a Bi siedzi na kanapie i oznajmia, ze ona nie moze przyjsc, bo ma "boo-boo"... Kiedy stanowczo nakazuje jej przyjsc do lazienki, idzie, ale jak! Wlecze noge za soba i kustyka jakby jej sie tam gangrena wdarla! :) Kilka godzin pozniej robie cos w kuchni, a z salonu dobiegaja mnie radosne piski i smiechy. Wychylam sie zza sciany zeby zobaczyc co sie tam wyprawia i ze zdziwieniem widze Nika tarzajacego sie z tata po dywanie, a Bi siedzaca z nosem na kwinte na kanapie. Pytam czemu nie bawi sie z tata i bratem? "Nie moge, ja mam boo-boo...". ;)

Ktoregos dnia Bi obserwowala mnie zapinajaca stanik i nagle jak nie zacznie sie tluc po bladej klatce piersiowej, wolajac: "Ja tez chce cycki! Mamo daj mi cyce!". Na prozno tlumaczylam, ze za kilka lat dorobi sie wlasnych...


Koncowa scenka nie jest dla osob wrazliwych, kto sie latwo obrzydza niech nie czyta!

Nie wiem czy to taki wiek, ale moje dzieci przezywaja fascynacje odchodami. Konkretnie tymi "oddanymi" do kibelka. Za kazdym razem po zalatwieniu sie, kiedy pomagam jej zejsc z sedesu i kiedy ja podcieram, Bi krzyczy ze ona chce widzic, zebym Boze bron wody nie spuszczala! A jak czasem z rozpedu spuszcze, to jest czarna rozpacz i obraza... Poniewaz Bi ma w nosie zasady dyskrecji i prywatnosci, stolce oddaje przy otwartych drzwaich i zazwyczaj w asyscie Nika. Kiedy wiec podcieram jej tylek i slucham kilkunastu powtorzen, ze ona chce widzic, syn moj juz najczesciej stoi pochylony nad muszla klozetowa, wykrzykujac "O! O!". Kupa to w koncu rzecz fascynujaca... Wreszcie pozwalam Bi sie wyprostowac, a ona natychmiast przyskakuje do kibelka, odpycha brata i sama podziwia wlasne produkty przemiany materii. W koncu zdegustowana spuszczam wode, a moje dzieci jeszcze wolaja znikajacym bobkom: "Pa-pa kupa!"... :/

Ale ostatnio wszystko mi opadlo, kiedy Bi podziwiajac swoje odchody plywajace w kibelku, oznajmila: "Tu tata, a tu mama!"...


wtorek, 2 września 2014

Pozegnanie lata (oraz z gory przepraszam za ilosc zdjec)

Wiem, wiem, kalendarzowe lato jeszcze sie nie skonczylo... Ale dla mnie, jakos tak chyba od czasow szkolnych, 1 wrzesnia oznacza koniec lata i koniec. Nie inaczej jest w tym roku. Dopadla mnie jakas taka nostalgia i wzdycham sama do siebie nad uplywem czasu. Nawet moje starsze dziecko cos napadlo i przez caly weekend, przynajmniej raz dziennie pytala czy bedzie padal snieg. Tak, SNIEG!!! Czy cie corko pogielo??? Wierzcie mi, u nas w domu nikt za zima nie teskni, a juz napewno o niej nie rozmawiamy. Ba! Ja nie chce nawet o niej myslec! ;)

Na szczescie u nas aura prawdziwie letnia i mozna chociaz na moment zapomniec ze jesien zbliza sie nieublagalnie... Od niedzieli mamy 31-33 stopni, a przy tym wilgotnosc po 70%, wiec dzungla amazonska! :) Takie lato to ja rozumiem, szkoda ze przyszlo we wrzesniu a nie w sierpniu. :/ A jeszcze wieksza szkoda, ze Potworki przeziebily sie akurat na dlugi weekend, bo wczoraj pogoda byla idealna na plazowanie, czyt. bez morskiej bryzy i chlodnej wody, na zewnatrz szlo zwyczajnie zdechnac! ;) Totez przez wiekszosc dnia siedzielismy w klimatyzowanym domu, a ja narzekalam, ze dzieciom "zachcialo" sie dostac kataru akurat jak wrocily upaly. :/

Poniewaz jednak dlugi weekend zobowiazuje, a M. mial wolna sobote, trzeba bylo ruszyc tylki z domu i zapewnic dzieciom jakies atrakcje. Dobra, zapewnic SOBIE jakies atrakcje, bo dzieci sa w wieku gdzie nawet zabawa w ogrodzie to frajda... Ok, ok, przyznaje, zapewnic MATCE atrakcje, bo to mamuske najbardziej nosi... ;) Nic nie poradze, ze juz w okolicach sierpnia wlacza mi sie myslenie w stylu "o zesz cholera, lato zaraz sie konczy, a tu jeszcze tyle rzeczy chcialoby sie zrobic i w tyle miejsc pojechac!". :) Najbardziej nie moge odzalowac tej plazy, bo przeciez w tym roku bylismy tylko raz nad oceanem i raz nad jeziorkiem... Ale coz, na chorobe nigdy nie ma odpowiedniego czasu... :/

Dlugi weekend zaczelam z dziecmi juz w piatek po poludniu, zatrzymujac sie na placu zabaw. Mijamy go co dzien wracajac od opiekunki i cale lato Bi niemal codziennie jeczala, ze ona chce sie tam pobawic. Troche mnie ten plac przerazal, bo jest obok szkoly, ktora w wakacje jest oczywiscie pusta, w szczerym polu i z niewiadomych przyczyn nie uraczysz tam praktycznie ludzi. Ja mam jednak komfort psychiczny jesli oprocz mnie na placu jest jeszcze kilkoro doroslych z dziecmi. Ale w piatek pomyslalam, ze od wtorku zaczynaja sie zajecia i obok placu nie bedzie gdzie zaparkowac bo bedzie pelen samochodow i autobusow szkolnych. Zatrzymalam sie wiec i wypakowalam potworki, ktore ochoczo oddaly sie szalenstwom. Bardzo szybko pozalowalam swojej decyzji, bo najpierw jakis wielki SUV z przyciemnianymi oknami zatrzymal sie obok szkoly. Nikt z niego nie wysiadal tylko tak stal. Nie widzialam kto siedzial w srodku, ale juz widzialam oczyma wyobrazni jak podjezdzaja pod plac zabaw, lapia jedno z moich dzieci i odjezdzaja w sina dal zanim zdaze chociaz dobiec do swojego samochodu... Potem na placu pojawila sie jakas podejrzana grupka. Podejrzana, bo bylo dwoch chlopow i dziewczyna z malym dzieckiem. Chlopczyk bawil sie sam, a tamci krazyli po placu rozmawiajac polglosem i sprawdzajac cos w telefonach. I nie wiem kto patrzyl z wieksza podejrzliwoscia: ja na nich, czy oni na mnie. :) Wiem, ze mam paranoje, ale dlatego wlasnie nie lubie sama nigdzie zabierac obojga dzieci. Oni rozbiegaja sie w dwoch roznych kierunkach, nie sluchaja moich nawolywan, a ja probuje nadazyc za jednym i drugim oraz przewidziec wszelkie niebezpieczenstwa jakie na nie czyhaja, od spadniecia z drabinek az po porywaczy... W kazdym razie Potworki mialy frajde, jak zawsze na placu zabaw i chyba nie odczuly poddenerwowania matki...



Bi to juz ekspert. Wespnie sie na kazda drabinke:



I nie tylko:



Powyzsze zdjecie jest juz z naszego ulubionego placu zabaw. Sobota to byl jedyny chlodniejszy (tak z 26 stopni) dzien minionego weekendu, wiec Potworki rozszalaly sie na dobre. Po co biegac po schodkach albo wdrapywac sie po drabinkach? Szkoda czasu, lepiej wdrapac sie bezposrednio po zjezdzalni!



Zjezdzanie na pupie? Phi, nuda! Lepiej przeciez tak:



Albo tak:




Bylo tez przechodzenie przez tunele, do ktorych matka z klaustrofobia bala sie nawet zajrzec. :)




Bi korzysta tez namietnie z hustawek. Szczegolnie jesli czuje sie bezpiecznie w "dzidziorkowym" siedzisku.



Niko za to nadal hustawek sie boi, chociaz w sobote dal sie poniesc "chwili" w bezpiecznych ramionach tatusia.



A rok temu Kokus na tym samym placu zabaw, bawil sie tak:



Nie do wiary, ze to to samo dziecko! ;))

A w niedziele ponioslo nas do akwarium! Moj maz pytal ironicznie czy robimy wycieczke dla dzieci czy dla mnie, pamietajac o ich "entuzjazmie" w zoo. ;) Puscilam sarkazm mimo uszu, bo uwielbiam akwaria! Muzeum Oceanograficzne w Gdyni to bylo moje ulubione miejsce! Jako dziecko marzylam, ze zostane kiedys Bilogiem Morskim i bylam niepocieszona, bo matka uwazala, ze bilety do owego muzeum, nawet raptem raz do roku, to strata pieniedzy. W sumie jak na to patrze, to dla mojej matki wszystkie rozwijajace lub po prostu interesujace atrakcje dla dzieci to strata pieniedzy... No coz, wyroslam, biologiem zostalam, choc nie "morskim", ale milosc do akwariow mi zostala...

Ale do brzegu... Tak jak w przypadku naszego lokalnego zoo, tak i w naszym lokalnym akwarium bylam nieco rozczarowana (chociaz to wieksze z dwoch w naszym Stanie). Muzeum w Gdyni sie moze nie umywa, ale ja mialam szczescie (w tym wypadku moge to raczej uznac za pacha) uprzednio odwiedzic akwarium w Bostonie, a tam to po prostu szczeka opada! Ale, ale! Wycieczka byla teoretycznie "dla dzieci", prawda? A im sie podobalo i to bardzo! Frajde mieli znacznie wieksza niz w zoo, moja krew! ;) Szkoda, ze w srodku bylo strasznie ciemno i wiekszosc fotek wyszla mi zamazana... No trudno. Kiedy juz nastapi "nastepny raz", musze pamietac o wzieciu normalnego aparatu, bo ten w telefonie, choc niezly, nie wyrabial niestety...

Przedstawiamy Potworkowe hity. Te wieloryby nazywaja sie chyba po polsku Bielugami. Plywaly, robily przewrotki, czasem podplywaly az do samej scianki i patrzyly sobie na ludzi. A Bi i Nik oczu nie mogli oderwac.



Pingwiny to tez byl powod do smiechu, szczegolnie gdy ktorys podplywal i przez szklo probowal ugryzc trzymane przez Bi paluszki. szkoda, ze nie udalo mi sie tego uchwycic na zdjeciu!



Pozniej byly rybki, rybenki, meduzy, rozgwiazdy oraz mozliwosc wziecia do reki kraba. Nie polecam, skurczybyk uparcie probowal mnie uszczypnac! Zdjecia nie mam bo usilowalam przekonac Bi do dotkniecia upierdliwego skorupiaka, a M. oczywiscie nie pomyslal, ze warto to uwiecznic...



Niko najwieksza frajde mial jednak nie w glownym budynku akwarium, a obok, gdzie urzadzono muzeum Titanic'a. Oczywiscie dla roczniaka nie liczyly sie zdjecia, makiety i opisy, a szkoda bo chetnie bym je dokladniej obejrzala... Pietro nizej, zapewne specjalnie dla mlodszych dzieci, aby ich rodzice mogli w spokoju poogladac i poczytac, urzadzono cos na ksztalt kawalka korytarza w glebi statku. Bylo tam pelno guziczkow, ktore zapalaly odpowiednie swiatelka albo zmienialy sygnal dzwiekowy "statku", mozna bylo pokrecic pokretlami, itd. Moje Potwory po prostu wsiakly z kretesem!





Koniec koncow, Nika musielismy stamtad zabrac sila, a potem doslownie bieglismy przez gorne muzeum, bo Mlody wyl jak nie przymierzajac sie syrena okretowa! :)

A na sam koniec doslownie "wpadlismy" na atrakcje wsam raz dla Bi. Wpadlismy, bo o maly wlos bysmy ja omineli! Na terenie kompleksu akwarium jest kilka budynkow, akwariow zewnetrznych, muzeum, kino 4D, knajpki, istny labirynt! I zupelnie przypadkiem, kiedy juz zmierzalismy ku wyjsciu, natknelismy sie na wielki basen, gdzie za dodatkowa oplata mozna karmic plaszczki! My nie karmilismy, ale na atrakcji korzystaja takze zwykli zwiedzajacy, bo te ciekawskie (i nienazarte) rybki podplywaly do kazdej wlozonej pod wode reki i mozna je bylo poglaskac. Tutaj z kolei wsiakla Bi i odciagniecie jej w koncu od basenu skonczylo sie kolejnym rykiem. I znow zdjecia brak, bo jak tylko wyciagalam reke z wody, robila to tez Bi, a jedna lapka to balam sie, ze upuszcze telefon do wody. No a maz tradycyjnie nie pomyslal... ;)

Gratuluje tym co dotrwali do konca, mam nadzieje, ze nie zmeczylam Waz zanadto??? ;)