Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

poniedziałek, 30 września 2013

Wpis (nie)sponsorowany :)

Ostatnimi czasy zaczynam przekraczac wlasne granice komfortu. Dziwie sie sama sobie, a M. zastanawia sie kto mu podmienil malzonke. :)

Bo widzicie, ja jestem wierna jak pies. Przyjaciolom tez, ale dzis nie o ludziach bedzie. Dzis bedzie o markach. Otoz, kiedy cos mi podpasuje to strasznie trudno mnie przekonac do sprobowania czegos innego. Nie jestem fanka markowych ciuchow, ale jesli juz wybieram sie na zakupy, to z calej galerii zagladam tylko do trzech ulubionych sklepow. Inne nawet mnie nie interesuja, chocby ktos zachwalal je pod niebiosa. Od lat kupuje kosmetyki z tej samej firmy. Ostatnio wycofali z oferty moj ukochany balsam i plyn pod prysznic i jestem niepocieszona, bo nie moge znalezc nic rownie dobrego, a kapac i smarowac sie trzeba... :(

Ale do brzegu...

Chyba wspomnialam na blogu, ze jakies 2 miesiace temu kupilam nowe autko? Musicie wiedziec, ze do marek aut jestem tez niesamowicie przywiazana. Nie moge sie co prawda pochwalic jakas nisamowita kolekcja, bo swoich wlasnych mialam w zyciu raptem dwa, ale za kazdym razem byla to Toyota. I obie byly swietnymi autami, nie mialam z nimi absolutnie zadnych problemow, oprocz okazjonalnego padniecia akumulatora, ale to sie zdarza w niemal kazdym samochodzie. Poza tym tylko regularna zmiana oleju i jezdzilam sobie szczesliwie, sluchajac z otwarta buzia opowiadan znajomych o ciaglych awariach i kosztach napraw. Do tego, w tym samym czasie moj tato rowniez mial Toyoty, z ktorymi nie mial zadnych problemow i w rezultacie powtarzalam przy kazdej okazji, ze nie kupie zadnego innego samochodu. Haha, nigdy nie mow nigdy!

Moja ostatnia Toyotke kupilam niestety z przebiegiem znacznie przekraczajacym srednia wartosc dla dwuletniego auta. To byl blad, teraz to wiem, ale wtedy sie zwyczajnie napalilam... Pokochalam ten samochod od pierwszego spojrzenia. :) Minelo sobie 6 lat, autko splacilam, ale powstal dylemat. Przebieg byl juz na tyle wysoki, ze M. popatrzyl na wartosc samochodu i postawil mnie przed wyborem: albo sprzedajemy go teraz, kiedy jeszcze wezmiemy za niego w miare przyzwoite pieniadze, albo bede nim jezdzic az go zwyczajnie zajezdze. Zagryche mialam straszna, bo z jednej strony auto bezawaryjne i ogolnie przeze mnie lubiane. Z drugiej strony, kurcze, Toyoty sa nie do zdarcia i mialam przed soba wizje jezdzenia tym saaamym autem przez nastepne 5 lat albo i wiecej. A co tu duzo ukrywac, po szesciu latach troche mi sie juz znudzilo... :) No wiec, z bolem serca, stwierdzilam, ze sprzedajemy. Tylko, ze musze czyms jezdzic, wiec natychmiast zajelismy sie poszukiwaniem nowej bryki dla mnie.

Najpierw padlo na nowszy model tego samego auta. Tyle, ze kiedy je kupowalam bylam swiezo zareczona panna, bez rodziny. Teraz sprawy maja sie troche inaczej. Tego lata probowalismy zapakowac do mojego SUVa dwoje dzieci w fotelikach, spacerowke, rowerek Bi i psa. No coz, pies nie zmiescil sie juz do bagaznika, musialam trzymac go na kolanach. A nasza suczka to nie jakis ratlerek, tylko 23-kilowe bydle. Wesolo nie bylo. :) Po tej "przygodzie" stwierdzilismy, ze trzeba nam czegos wiekszego. Oczywiscie najpierw spojrzalam na to co maja w ofercie Toyoty, bo przeciez nie kupie niczego innego i koniec! A tu klapa! Bo zeby zmiescic sie w naszym budzecie, musialabym kupic znow auto minimum 3-letnie ze sporym przebiegiem. Czyli za 6 lat (takie sa tutaj standardowe pozyczki na samochody) znowu znalazlabym sie w punkcie wyjscia. A ja chcialabym po splaceniu auta jeszcze przez rok-dwa nim pojezdzic, nacieszyc sie brakiem miesiecznych oplat, zaoszczedzic kasiorke i wtedy dopiero je sprzedac i kupic nowe. Wlasciwie to po obejrzeniu ofert Toyoty spuscilam nos na kwinte i stwierdzilam, ze w takim razie beda jezdzic moja staruszka i tyle. Potem jednak zaczelam myslec, a wlasciwie to M. mnie nakrecal, ze auto jest juz 8-letnie, w kazdej chwili moze zaczac sie psuc, a nam potrzebny jest porzadny samochod rodzinny (M. ma male, osobowe autko, na rodzinna wycieczke sie nie nadaje). No ale ja chcialam Toyote, niczego innego nie bralam pod uwage! Na to M., nie zrazony, zaczal mnie obwozic po wszystkich okolicznych salonach samochodowych. Nie zartuje, spedzilismy wiekszosc dnia jezdzac z dzieciakami od salonu do salonu ogladajac auta! Dzieci okazaly sie bezproblemowe, biegaly/raczkowaly sobie pomiedzy autami, Bi dodatkowo wyprobowywala wszystkie siedzenia po kolei i zadne nie marudzilo, dopoki nie zglodnialy. Ja znioslam to znacznie gorzej, smecilam ze to bez sensu, bo i tak nic nie znajde, bo przeciez ja lubie tylko Toyoty i koniec... Az weszlam do kolejnego salonu i je zobaczylam... Ten ksztalt, ten kolor, mowiacy: jestem tobie przeznaczony, wez mnie, zobaczysz, ze jestem idealny... :) Poza tym autko niemal nowka niesmigana, ale jednak NIE nowe, wiec cena tez przystepna. I w ten sposob stalam sie posiadaczka Subaru!

Czy zmiana sie oplacala powiem Wam za kilka lat, narazie nie narzekam. Chociaz codzien jak do niego wsiadam, nie moge sie nadziwic, ze to nie Toyota. :)

Kolejna marka, ktorej jestem wierna, dotyczy telefonu komorkowego. Tych mialam w zyciu cala mase, zawsze jednak po jakims czasie wracalam do Nokii. Wszystkie inne psuly mi sie i zawieszaly, bateria po roku trzymala w porywach 2 dni i to jesli nigdzie nie dzwonilam. Tylko Nokia wytrzymywala moje uzytkowanie, a co lepsze uzytkowanie jednej z moich kolezanek. Dziewczyna powinna miec telefon pancerny normalnie. Telefon spadl jej podczas joggingu niezliczona ilosc razy, wpadl jej do toalety, az w koncu upadl tak fatalnie, ze rozpadl sie na polowe (to byl taki aparat z klapka). Obie czesci trzymaly sie na cieniutkim kabelku, na ekranie malo co bylo widac, ale nadal mozna bylo z niego dzwonic i pisac smsy! :) To mnie utwierdzilo w przekonaniu, ze jak telefon, to tylko Nokia. I bylam tej milosci lojalna przez dobrych kilka lat. Niestety, ostatnimi czasy siec, do ktorej naleze, nie miala zadnej w ofercie . Poprzednia mialam ponad 4 lata i czas juz bylo ja wymienic na cos nowego.

Zdecydowalam sie wiec na Blackberry. Nigdy wiecej! To cholerstwo po roku zaczelo sie zawieszac, ekran wlaczal sie i wygaszal kiedy chcial, a bateria trzymala moze 1.5 dnia. Nie mamy w domu telefonu stacjonarnego, wiec potrzebuje funkcjonalna komorke na wszelki wypadek, szczegolnie przy dwojce malych dzieci. Cos bylo robic, wybralismy sie w sobote do sklepu naszej sieci, szczegolnie, ze wlasnie skonczyla nam sie umowa i mialam znizke na nowy aparat. Poza tym wlasnie wyszla nowiutka Nokia, jechalam wiec z mysla, ze kupie sobie wlasnie ten telefonik. Dobra nasza!

Niestety, srogo sie rozczarowalam. Telefon wielki i nieporeczny, zupelnie mi nie podszedl. W dodatku probowalam pobawic sie nim, zeby zobaczyc czy spodoba mi sie oprogramowanie. A dajcie spokoj, w niektore ikonki musialam doslownie walic paluchem, zeby zalapal! Ja w ogole nie jestem fanka smartfonow, potrzebuje telefonu do dzwonienia i wysylania smsow, to wszystko. Nawet zdjec praktycznie nim nie robie. Spojrzalam wiec na zwykle aparaty. Tutaj jednak wszystko jakies kanciaste, toporne i chinsko-plastikowe... Co robic, trzeba bylo zainwestowac w smartfona. Tylko ktorego? Obejrzalam sobie Samsung Galaxy i telefonik sliczniutki, cudenko doslownie. Tylko co z tego, skoro nie wcisne go ani w kieszen ani w przegrodke w torebce? W ogole, sadzac po kierunku w ktorym idzie wyglad telefonow, powinnam od razu sprawic sobie tableta. Roznica wielkosci minimalna. I tu maz pociagnal mnie w kierunku stoiska z iPhonami. A musicie wiedzic, ze tej modzie opieralam sie skutecznie przez wiele lat, mimo, ze malzonek na iPhona i twierdzi, ze zaden inny telefon go nie przebije. :) Ja jednak nie lubilam telefonow dotykowych, chcialam miec klawiature, nie potrzebowalam smartfona i ogolnie chcialam Nokie i koniec. Ale wobec takiego wyboru (a raczej jego braku) wyszlam ze sklepu z nowiutkim iPhonem. Obecnie jestem na etapie nauki obslugi, okraszonej licznymi epitetami i przeklenstwami. ;)

I tak, w ciagu niecalych dwoch miesiecy pozegnalam moje dwie najwieksze "milosci". M. pyta co chwila ze smiechem co bedzie nastepne. Hmm... moze trzeba meza wymienic na nowszy model? ;)

piątek, 27 września 2013

O rozmiarach (i zmartwieniach) slow kilka

Jestem z Nikiem po bilansie 9-miesieczniaka.

Maly zwolnil troche tempo wzrostu i co wazniejsze, przybierania na wadze.

Mierzy 74.5 cm. Wazy 10 kg, 600 g.

Ale i tak miesci sie pomiedzy 90 a 95 centylem. Grubasek. :)

Ubranka nosi w wiekszosci na 80 cm, ale ze wzgledu na to, ze jest okraglutki, niektore bodziaki sa ciasnawe. Najwiekszy problem mam ze spodniami. Te na 9 miesiecy sa nieco krotkie i przyciasne, a te na 12 miesiecy sporo za dlugie. Powinno byc w sklepach cos na "pomiedzy", zdecydowanie...

Poniewaz nie wszyscy czytaja odpowiedzi do komentarzy pod postami, napisze tutaj, ze pytalam pediatre o zanoszenie sie Nika az do omdlenia. Niestety (zgodnie zreszta z moimi przewidywaniami), nie dowiedzialam sie niczego szczegolnego. Niektore dzieci tak maja i zazwyczaj do 3-go roku zycia z tego wyrastaja. Poniewaz Niko rozwija sie rewelacyjnie i wydaje sie byc okazem zdrowia, lekarka stwierdzila, ze nie ma potrzeby konsultowac tego ze specjalistami. Mam malego obserwowac i gdybym nadal sie niepokoila, lub gdyby te "epizody" zaczely sie zdarzac czesciej, mam dzwonic.

Nik jak zwykle zniosl cale "macanie" i mierzenie z usmiechem na pucolowatej buzi. Nawet pomimo, ze bylo juz po zwyczajowej porze jego drzemki (doczekalismy sie lekarki dopiero godzine po umowionej godzinie wizyty). Szczerzyl sie wesolo do wszystkich ludzi w poczekalni, pielegniarek, a pozniej samej samej pani doktor. Stracil cierpliwosc dopiero przy uciskaniu brzuszka, czemu wcale sie nie dziwie. :) A ja nadal nie moge sie nadziwic jakie to jest odwazne dziecko. Przy Bi kazda wizyta u lekarza to nadal stress. Przy Niku - niemal przyjemnosc, szczegolnie kiedy, tak jak w srode, nie mial szczepien. :)

czwartek, 26 września 2013

Z serii: szalenstwa Panny Bi - negatywnie

Moja mala Bi... Na codzien temperamentna, uparta i przekorna... Mimo wszystko slodka do schrupania. Szczebioczaca dwuletnim glosikiem. Wyglupiajaca i smiejaca sie do utraty tchu...

Czasami jednak ma dni, kiedy wykancza mnie psychicznie. Raz za razem. Jak gdyby zbierala sobie takie wybryki, zeby w jeden wieczor "dokuczyc" mi jak nieraz w tydzien...

Karmie Nika. Mlodszy ostatnio "uczulony" na cyca, wiec kiedy ssie, siedze bez ruchu na kanapie i niemal boje sie oddychac, zeby go nie sploszyc. Co w tym czasie robi siostra? Znajduje sobie nowa "zabawe". Wali niekapkiem z calej sily w stol, az zawor wpada do srodka. Zadowolona zaczyna wychlapywac zawartosc na podloge, siebie, kanape... Na moje sykniecia i coraz ostrzejsze upomnienia tylko patrzy i sie smieje. Bezczelna malpa wie, ze jestem udupiona na kanapie i nie rusze sie az Nik sie nie naje...

Dorwala dlugopis i pomazala krzeslo przed komputerem (tu w zasadzie wina tatusia, ze zostawil go na biurku). Juz zrobilam w myslach przeglad plynow, ktorymi moglabym odprac tapicerke. Niepotrzebnie. Bi zapatrzyla sie w piosenki na YouTube i "zapomnialo" jej sie, ze musi siku. Zasikane gacie, portki, skarpetki i nieszczesne krzeslo. Na szczescie to zastepczy, stary mebel ze starego zestawu jadalnego. Pojdzie do wyrzucenia i tyle, ale i tak mnie nerw bierze...

Najgorsze jednak Bi zostawila sobie na koniec dnia...

Czytam dzieciom ksiazeczki. Wyglada jak sielankowy, rodzinny obraz. Trzymam Nika na kolanach, Bi siedzi obok mnie, a ja wczuwam sie w role Grzesia idacego przez wies... Nagle, katem oka zauwazam, ze Bi przechyla sie dziwnie do przodu, po czym... gryzie brata z calej sily w ramie! No zesz ku*** jego mac! Maly zaniosl sie, zsinial i... zemdlal! Tak, znowu! Dmuchalam mu w buzie - bez rezultatu! Najwidoczniej ta metoda dziala tylko na lekkie zaniesienie (probowalam wczesniej i dzialalo), a jak juz chwyci go porzadniej, to nic nie pomoze... :(

A dzis rano, oprocz sladow zebow, ma na ramionku wspanialego, fioletowego siniaka, tak mocno go dziabnela!

Mozecie nazwac mnie wyrodna matka, ale tym razem nie wytrzymalam i strzelilam Bi za to przez leb. Ostatnio robi sie w stosunku do Nika coraz agresywniejsza. Teraz najwyrazniej nauczyla sie od innych dzieci gryzienia (dzien wczesniej zauwazylam na nadgarstku malego ugryzienie, ale nie wiem nawet kiedy to sie stalo). Nie pomagaja tlumaczenia, odwracanie uwagi, staranie sie, zeby w dzien poswiecic choc chwilke uwagi tylko i wylacznie jej. Im Nik robi sie mobilniejszy, tym ona robi sie brutalniejsza. Chyba zaczela odkrywac, ze to jest inne dziecko i stanowi dla niej w pewnym sensie konkurencje...

Trudno, najwyrazniej, zeby oduczyc sie takich zachowan, musi sie bac lania... :(

Powiem Wam, ze fatalnie sie czuje po takim wieczorze. Mam dwoje dzieci. Oboje kocham. Oboje chce chronic. Niestety, nauralnie bede przez jakis czas bardziej chronic to mlodsze, bardziej bezbronne. Tylko nie chce, zeby odbywalo to sie kosztem starszego... Wczoraj powaznie zaczelam rozwazac wyslanie Bi do Polski do dziadkow na kilka miesiecy... :(

poniedziałek, 23 września 2013

Aaa psik!

No to chyba kazdy juz wie co u nas slychac. ;)

W piatek wieczorem zaczela kichac Bi. Do pory spania o 20 nos miala juz wyraznie zawalony. Akurat Starsza to nie problem, mam dla niej syrop homeopatyczny, ktory jej swietnie pomaga i oprocz okazjonalnego gila, nie widac po niej praktycznie choroby.

W sobote zaczal kichac Nik. Wieczorem juz smarkal na dobre. Wszystkie mamy, ktore maja/ mialy zakatarzonego niemowlaka w domu, wiedza jaka mielismy nocke. No, straszna! Mlody budzil sie co godzine, plakal, nie mogl oddychac, a nie dal sobie smarkow odciagac. Dobrze, ze M. byl w domu. Chociaz wspieral mnie wylacznie psychicznie, bo Niko oprocz smarkania mial jakas faze na "mame". Brany na rece przez tate, wszczynal taka awanture, ze stawial na nogi caly dom! Tak wiec matka, rada nie rada (zdecydowanie NIE rada!) wstawala do synka sama. W koncu nad ranem wsadzilam go do bujaka, od ktorego bezskutecznie staramy sie go odzwyczajac. Trudno, bujak jest tak wyprofilowany, ze maly ma lekko uniesiona glowe, dzieki czemu smarki nie splywaja mu do gardla i nie zatykaja noska. Udalo nam sie wiec zlapac niemal 3 godziny nieprzerwanego snu. Ale poza kiepskimi nockami, maly nie ma (odpukac!) goraczki, bawi sie i smieje, wiec nie jest najgorzej.

A wczoraj zaczelo brac mnie i M. Ja to sie w ogole przerazilam, bo wieczorem bylo mi ciagle zimno i lamalo mnie w kosciach. Balam sie, ze nasz, juz teraz "rodzinny" wirusek przeszedl u mnie w grype. Ale dzis juz mam zwykly katar i zawalone zatoki. Chyba przezyje. :)

Ciesze sie, ze nadal karmie piersia. Poniewaz mnie tez rozlozylo, wiec produkuje przeciwciala, a Nik je sobie ode mnie "pozyczy". :) Moze dzieki temu szybciej mu przejdzie? Pomarzyc mozna...

Tak wiec smarczemy i ciagamy sobie nosem we czworke, solidarnie. :) Poniewaz jednak zadne z nas nie ma goraczki, pojechalismy wczoraj do parku na spacer i zahaczylismy tradycyjnie juz o karmienie kaczuszek. Przy okazji zaliczylismy kolejny wazny krok. Mianowicie Bi pojechala na spacer bez pieluchy. Wzielam gatki i spodnie na przebranie na wszelki wypadek, ale okazaly sie niepotrzebne. Oczywiscie w polowie drogi Bi oznajmila, ze musi siku, ale zatrzymalismy sie na stacji benzynowej i obylo sie bez "wypadku".

Dla wszystkich mam zastanawiajacych sie co zrobic z dzieckiem w deszczowa pogode, polecam publiczne toalety! Woda wlaczana na czujnik ruchu! Laaal! Tak samo reczniki papierowe! Wystarczy pomachac reka i same sie wysuna! Albo suszarka sama sie wlaczy! Mydlo w piance! Przednia zabawa gwarantowana na pol godziny! ;)

A dzis przyjechalam do pracy, zeby poroznosic zarazki dalej. A co, tylko my mamy sie meczyc??? ;) Zartuje, zastanawialam sie czy nie zostac w domu. Ale po pierwsze, czuje sie calkiem dobrze, tylko z nosa cieknie mi jak z kranu. Po drugie, szkoda mi wykorzystywac dnia wolnego, ktory moze sie przydac kiedy indziej. No i okazuje sie, ze nie tylko ja zlapalam wirusa przez weekend. Kolega z biura tez smarcze, jak rowniez polowa populacji firmy. Jak ja "kocham" sezon jesienno-zimowy! ;)

piątek, 20 września 2013

Z serii: humor z pracy

Na poczatek moje wlasne przekrecenie. Gadalam szybko, myslac jednoczesnie o czyms innym. Chcialam powiedziec, ze musze uprzatnac burdel wokol biurka. A co mi wyszlo?

"I have to clean this MESK".

Mess around my DESK = MESK.
Logiczne! ;)

Ostrzezenie: dalsza czesc NIE dla osob o delikatnych zoladkach!!! ;)


Wczoraj rozmowa zeszla nam jakos na "ciekawe" eksperymenty, ktore wielu z nas musialo odbebnic podczas studiow.

Kolega mial zajecia, na ktorych musial wypic butelke Gatorade (taki napoj z elektrolitami, nie wiem czy jest znany w Polsce), a potem mierzyc ilosc moczu wydalana przez nastepnych kilka godzin. Czemu mial sluzyc ten eksperyment? Nie mam pojecia, kolega tez nie pamietal, za to pamietal jak potem w toalecie stali w kolejce przestepujac z nogi na noge i poganiajac sie nawzajem. :)

To byla ta delikatniejsza historia.

Kolezanka z kolei opowiadala o zajeciach z mikrobiologii. Mieli mianowicie wyhodowac sobie kolonie bakterii Escherichia coli. Dla tych, co nie pamietaja, bakteria ta znajduje sie w kale wszystkich organizmow stalocieplnych. Tak, ludzi tez. :) Nie wiem co strzelilo do glowy profesorowi kolezanki, bo na moich wlasnych laboratoriach, bakterie pobieralismy po prostu z gotowych kolonii i przenosilismy na wlasny agar. Jedynie co, to robilismy sobie wymazy z gardel i sprawdzalismy czy cos nam "wyrosnie". :) Natomiast profesor kolezanki wymyslil, ze studenci mieli zrobic sobie wymazy z sami-wiecie-skad, zeby wyhodowac ta wlasnie, "kupolubna" bakterie!  ;)

A teraz konwersacja sprzed kilku dni.

Nie wiem, jak wyglada to w Polsce, ale w USA najwyrazniej, jesli potraci sie zwierzaka, mozna go sobie zaladowac na auto i zabrac do domu na obiad. Kazdy stan ma jednak troche inne procedury.
W Pensylwani trzeba "padline" oznaczyc jako wlasna, ktos musi to zatwierdzic i wtedy mozna sobie po nia podjechac i zabrac.
W Maine i moim wlasnym stanie, jesli potraci sie takiego np. jelonka, mozna od razu ladowac go na "pake", nie trzeba miec specjalnych pozwolen.

Jak dla mnie to jest po prostu obrzydliwe. Mieso niebadane, oczami wyobrazni widze juz te wszystkie tasiemce i motylice, ktore mozna w ten sposob "zlapac", bleee!

No, ale co kraj to obyczaj. :)

Oczywiscie kazdy normalny czlowiek, widzac na drodze zwierze, bedzie hamowal lub probowal je ominac. Sa jednak mniej litosciwe jednostki. Jeden z kolegow opowiadal, ze jego wujek zobaczyl kiedys przechodzacego przez jezdnie bazanta i wrecz przyspieszyl! Pewnie mial juz wizje soczystej, aromatycznej pieczeni... :)
Akurat ten jegomosc zostal solidnie ukarany za okrucienstwo, bo "ptaszek" tak rozwalil mu przod auta, ze naprawa znacznie przekroczyla wartosc jednego bazancika. :)

Na koniec slogan z restauracji "Roadkill Café" (nikt nie potrafil mi powiedziec czy to z jakiegos filmu/ serialu czy zwykly zart).  ("roadkill" to po angielsku zwierze zabite przez auto)

A oto slogan:

"You kill 'em, we grill 'em!"

Uroczy, nieprawdaz? ;)


Takie rozmowy tocza sie podczas lunchu. I malo kiedy ktos sie krzywi lub protestuje. Chyba dziwne z nas towarzystwo... :)

środa, 18 września 2013

Ckliwie

Rzadkosc to u mnie, ale dzis bedzie sentymentalnie. :)

Wczorajszy dialog z Bi:

Kocham cie coreczko, bardzo mocno, wiesz? (Tak tak, matka tez czasem bywa czula i niezrzedliwa)
Bibi mame!
Bibi tez kocha mame?
Tak! Bibi tate!
Tate tez kochasz?
Tak! Bibi Koko!
Nikusia tez?
Dziadzia!
Dziadka tez? Kogo jeszcze?
Ciocia!
I ciocie?
Atu!
I wujka Artura?
Babe!
Babcie tez? (Dziwne bo babcie "na zywo" widziane ponad rok temu...)

A jak bardzo kochasz mame?
Bi odwraca sie, zarzuca mi raczki na szyje i sciska z calej sily! :)

Chwilo trwaj bos piekna...

poniedziałek, 16 września 2013

Uff...

Weekend za mna...
Nerwowy byl. Jak cholera... ;)
Z mojej winy niestety, zdaje sobie z tego sprawe. Hormony szaleja... W sobote rano jeszcze nie bylo zle, a nawet wydawalo sie, ze bedzie super. Libido mi powraca, wiec same wiecie, hm hm... W kazdym razie maz byl zachwycony... ;)
Ale potem wszystko sie spitolilo... Dziecie mlodsze od rana marudzilo, jesc nie chcialo, plulo kaszka i odpychalo lyzeczke. W rezultacie pol kuchni i ja cala skonczylam usmarowana sniadaniem malego.
Dziecie wstalo o 7 rano, o 9 juz padlo na 2-godzinna drzemke. Po takiej regeneracji oczywiscie po poludniu spac juz nie chcialo, mimo, ze oczy same mu sie zamykaly... Tak wiec caly dzien bieganina raz z jednym, raz z drugim, raz z obojgiem, w miedzy czasie jakies zakupy, pranie, gotowanie. Dziecie starsze nadal ma faze na "NIE" do jedzenia, ona moze po prostu przezyc o chlebie i wodzie. Ale najczesciej prosi oczywiscie o "dejki" (zelki) i "ciacio" (ciastko). Niedoczekanie... W rezultacie, w sobote od jajecznicy na sniadanie, nie jadla NIC az do godziny 18, kiedy laskawie zgodzila sie na kanapeczke...
Wczoraj caly dzien napierniczal mnie brzuch, chyba idzie "wyteskniony" okres... :(
Przy sniadaniu Nik znow dal popis w pluciu jogurtem z przepysznym startym jabluszkiem... A potem urzadzil ryk w aucie cala droge do kosciola. On nie plakal, on sie DARL! Przez bite 15 minut... I nic go nie uspokoilo. Ale tylko wyjelam go z auta - szeroki usmiech na buzi...
Po poludniu litosciwie oba Potwory usnely w mniej wiecej tym samym czasie. Tylko co z tego, skoro jedno spalo niecala godzine, a drugie niecale dwie?
Znow odkurzalam, mega wkurzona, o prawie 19 wieczorem, kiedy powinnam juz wsadzac dzieciaki do kapieli i odliczac do czasu-dla-siebie.
Zostalam trzy razy pogryziona podczas karmienia...
Po poludniu udalo nam sie zabrac dzieci na plac zabaw i nakarmic kaczuchy i to byl jedyny mily akcent weekendu. Za to w drodze powrotnej Nik znow sie darl, tym razem dla zabawy. Za to siostra ubzdurala sobie w tej blond glowce, ze kaczki poszly spac, wiec trzeba byc cicho. Mielismy wiec wspanialy koncert po drodze do domu:

Nik: "IIIIIIIIIIIYYYYYYYYYYYYIIIIIIIIIIYYYYYYYY!!!!! AAAAAAAAIIIIIIIIIII!!! KHHHHIIIIIIIIYYYYYYYYY!!!!"
Bi: "KOKO CICHO, KAKA A-A-A!!!"
Nik (niczym niezrazony): "IIIIIIIIIIIYYYYYYYYYYYYIIIIIIIIIIYYYYYYYY!!!!! AAAAAAAAIIIIIIIIIII!!! KHHHHIIIIIIIIYYYYYYYYY!!!!"
Bi (wkurzona): "CICHO KOKO!!!!"
Nik: "IIIIIIIIIIIYYYYYYYYYYYYIIIIIIIIIIYYYYYYYY!!!!! KHHHHIIIIIIIIYYYYYYYYY!!!!"
Bi (juz teraz w histerii): "KOKO CI-CHO!!! KAKA A-A-A, CICHOOOOO!!!"

I tak cala droge.
Muzyka na moje uszy i zszargane nerwy...

piątek, 13 września 2013

Z cyklu: Bi gada!

Kilka dialogow i sytuacji z ostatnich dni:

Bi: "Mama, dejki da Bibi!" (czyt: mama daj Bi zelki)
Mama: "Nie, zelki sa w nagrode za zrobienie siusiu albo kupy, a ty przeciez nic nie zrobilas."
Nastepuje szybka zmiana frontu:
Bi: "Tata, dejki da!"
Tata: "Bi, a moze ty bys cos normalnego zjadla, zamiast zebrac o slodycze?"
Bi (tupiac noga): "NIE! NIE AM TATA! NIEEE!!!"

Mozna sobie juz pogadac, a raczej przepraszam, poklocic sie. ;)

 Bi domaga sie piosenek na youtube. Poniewaz wszystkie jej sie ponudzily, wiec wzdycham i zaczynam wyliczac.
"Chcesz Puszek Okruszek?"
"NIE!!!"
"A Dzik jest dziki?"
"NIEE!!!"
"A moze Zuzia, lalka nieduza?"
"NIEEE!"
Itd. przez dluzsza chwile...
"No to co ty chcesz, bo ja juz nie mam pomyslow?"
"U-u-u-u, a-a-a-a!!!"
"CO ty chcesz?!"
"U-u-u-u, a-a-a-a!"
"Jakie u-u-u, a-a-a?"
"To!" (pokazuje w strone ekranu)
"Ktore to? Ja tu nic nie widze."
Dziecko zdegustowane tepa matka, wdrapuje sie na krzeslo i pokazuje palcem na ekranie, malutkie okienko z... "Ciekawskim George'm"!
A to u-u-u, a-a-a, to po prostu odglos wydawany przez malpke. Teraz juz bede wiedziala. :)

Ktoregos wieczoru, siedzac mi na kolanach, Bi wiercila sie i wierzgala, az w koncu potraktowala mnie z lokcia i w rezultacie stracila z nosa okulary. Lekko poirytowana zaczelam zrzedzic:
"Wiesz co Bi? Ze Niko kreci sie i macha lapkami na wszystkie strony, to jeszcze moge zrozumiec, w koncu to dzidzius i malo rozumie. Ale ty??? Taka stara krowa, a w miejscu nie usiedzi!"
Bi (obrazona): "Ja nie muuu, mama!!!"
Ma racje dziewczyna. Brzydko ja nazwalam. :)

Bi mowi tez coraz wiecej po angielsku. To akurat malo mnie cieszy, bo chcialam, zeby nauczyla sie w miare porzadnie polskiego zanim pojdzie do szkoly. A tu chodzi do polskiej opiekunki i przynosi do domu slowa angielskie zamiast polskich! Ale co zrobic skoro mowiace dzieci u niani, gadaja glownie w jezyku angielskim, z racji posiadania jednego amerykanskiego rodzica i starsze rodzenstwo. Natomiast dzieci, ktorych oboje rodzice sa Polakami, jeszcze nie mowia...

W kazdym razie angielski mojej dwulatki wyglada tak:

Kilka dni temu chodzila sobie po domu i mamrotala pod nosem. Zaczelam sie przysluchiwac. Co mowi moje dziecko? Ono liczy! Do szesciu! Po angielsku! Brzmialo to mniej wiecej tak: uaaa-tuuu-tiii-fooo-faaa-siiis :) Niesprawiedliwe, po polsku umie tylko do czterech!

Opracowala tez sobie wlasna wersje, czy raczej mieszanke piosenek o alfabecie i "Happy birthday". Prosze sobie zaspiewac (na nute "happy birthday"): ej, bi, si, di tu juuu! Ej, bi, si, di, tu juuu!!!
I tak w kolko. ;)

Ostatnio tata guzdral sie troche podczas szykowania do pracy. Bi jest naszym malym strozem porzadku i lubi jak wszystko odbywa sie zgodnie z normalnym schematem. Przygladala sie przez chwile M. miotajacemu sie na wszystkie strony, zbierajacemu kubek z kawa, torbe z jedzeniem, wracajacemu sie do pokoju po czysta koszule i wstepujacemu jeszcze do lazienki. W koncu zniecierpliwiona przyniosla ojcu buty i oznajmila "Go, tata, go!".

Na koniec scenka sprzed paru dni.
Bi siedzac mi na kolanach i ni z tad, ni z owad, zdzielila mnie reka. Postawilam ja natychmiast na ziemi tlumaczac, ze skoro mame bije, to nie chce jej juz miec na kolanach. Oczywiscie zaczela z rykiem gramolic sie na mnie spowrotem. Oznajmiam, ze musi najpierw przeprosic.
Ja: "Powiedz ladnie przepraszam i przytul mame"
Bi usiluje zarzucic mi rece na szyje.
Ja (nie poddaje sie): "To milo, ze mnie przytulasz, ale sprobuj powiedziec przepraszam. No sprobuj. Prze-pra-szam!"
Bi patrzy na mnie zadziornie i zamiast powiedziec magiczne slowo, pochyla sie i... caluje mnie w reke! Padlam ze smiechu! Nie mam pojecia kto ja nauczyl tego gestu, ale przypomniala mi sie staroswiecka etykieta, wedlug ktorej dzieci powinny z szacunkiem calowac po rekach Pania Matke!

środa, 11 września 2013

Dialogi wczesnoporanne

Tym razem bohaterem bedzie malzonek. :)


Wchodze do sypialni przed wyjsciem do pracy. M. spi.

Ja: "To ja wychodze"
M. (zszokowany): "Co??? Gdzie idziesz?"
Ja: "No do pracy..."
M.: "Do pracy? Po co???"
Ja (juz troche zirytowana): "Jak to po co? Do pracy ide przeciez!"
M. (nieprzytomnie): "Jaki dzis dzien?"
Ja: "Sroda!"
M.: "Matko, a ja myslalem, ze to weekend..."

Nie ma to jak dobry sen... ;)

wtorek, 10 września 2013

Dziewiec!

Tyle miesiecy konczy dzis Nikusinski! Ale to zlecialo! Jeszcze trzy i bede miec w domu roczniaka!

No to jaki jest 9-miesieczny Niko?

Jak motorek! ;) To dziecko w miejscu nie usiadzie! Nawet jak wisi na cycu, to caly czas wierci sie, zsuwa dupke, szarpie mnie za bluzke, albo usiluje wsadzac mi paluszki do ust. Albo odchyla sie do tylu i rechocze. :) A czasami niestety nadal zdarza mu sie swirowac, zloscic, plakac i gryzc przy jedzeniu.
Wie tez dokladnie gdzie chce sie bawic i podnosi wrzask kiedy zastapi mu sie droge albo zamknie drzwi, nawet jak jest jeszcze daleko i wydawaloby sie, ze nie zauwazy.
Ale ogolnie jest wesolkiem, smieje sie znacznie wiecej niz Bi w jego wieku. Po prostu ma tez temperament (to chyba jednak rodzinne), wiec od czasu do czasu musi pokazac pazurki. :)

Nadal jest okraglutki niczym kuleczka. Raczkowanie jakos nie wplywa ujemnie na jego wage. Ubranka nosi na 80 cm i sa tak na "styk". Problem mam tylko ze spodniami. Te na 9 miesiecy sa dobre na dlugosc, ale za ciasne w pasie (grubas!), za to te na 12 miesiecy sa dobre w pasie, ale ogolnie szerokawe i przydlugie. Zawijam je, ale oczywiscie podczas raczkowania co i rusz sie odwijaja.
Tak wiem, powinnam je podszyc, ale nie moge sie zebrac. :)

Zaczynaja mu troche gestniec wloski. Glownie na czubku glowy. Z tylu i po bokach tez rosna, ale sa znacznie krotsze i tak jasne, ze z daleka niemal ich nie widac. :)
Oczy ma zupelnie jak siostra, duze i niebieskie, ale rzesy ma jasne. Bi od malego miala piekne, dlugie, geste i ciemne rzesy, dlatego te jej oczyska sa takie wyraziste. Nika jak narazie sa jasniutkie, ale rownie dlugasne. Moze z czasem sciemnieja, a wtedy kryjcie sie dziewczyny, lamacz serc nadchodzi! ;)

Nik uwielbia kola. Niewazne czy to w samochodziku, jezdziku, wozku dla lalek Bi, czy we wlasnej spacerowce. Jak sa kolka, to jest pelnia szczescia. Wtedy siedzi i kreci nimi w te i we wte. I moze tak dosc dlugo, co jest ewenementem, bo zazwyczaj kazda zabawka nudzi mu sie po 2 minutach.

Jesli polozy sie na podlodze aksamitna poduszke z kanapy, kladzie sie na niej, przytula i zamyka oczka. Jest wtedy przeslodki. :)

Co potrafi?
Wstaje w dowolnym miejscu, nawet opierajac sie o pionowa sciane lub lustro. Zaczyna tez pierwsze, niepewne proby przemieszczania sie w bok. Za to od czasu do czasu przyprawia mnie o zawal - odwraca sie od trzymanego melba, opiera sie o niego tylko jedna raczka, a druga usiluje dosiegnac matke. Wyglada to jakby mial ochote sie puscic i ruszyc do mnie. Az mi serce staje! :)

Zabki?
Nadal tylko 2. Dziwne, bo pamietam, ze Bi, jak wreszcie zaczely jej rosnac, to wychodzily przez jakis czas jak grzyby po deszczu. A u Nika minal miesiac i nic. Nawet ostatnie dwa dni marudzenia i nieprzespana noc nie zaowocowaly nowym zebem. A bylam pewna, ze zabkowanie byla przyczyna...

Wylamalam sie z pierwotnego planu i nie skonczylam w tym miesiacu sciagac pokarmu w pracy. Niko jest wiec nadal na tylko jednym "bezmlecznym" posilku - sniadaniu. Ale od tego miesiaca juz definitywnie koncze pompowac. Bedzie wiec dostawal zmiksowane zupki i inne obiadki.

Probowalismy dawac Nikowi specjalne, male chrupeczki rozpuszczajace sie w buzi, zeby mogl sobie cwiczyc chwytanie kciukiem i palcem wskazujacym. Niestety, zupelnie mu one nie podeszly. Chwytac umie, ale po kilku probach przestal wsadzac je sobie do ust, za to zrzuca je na ziemie. Z czego oczywiscie skwapliwie korzysta pies. :)

Mialam pisac jak idzie mi oduczanie go jedzenia w nocy. Nie pisze, bo nie idzie mi w ogole, ale to temat na osobnego posta... Wlasciwie to przez pewien czas mielismy calkiem fajne noce, ale ostatnio znow nastal jakis bunt, ponownie wstaje po kilka razy i zmuszona jestem karmic wczesniej zamiast pozniej. Co, nie ukrywam, nie napawa mnie zachwytem, ale moze to jakis skok rozwojowy...

Nie mam pojecia ile Niko wazy i jaki jest dlugi bo wizyta lekarska dopiero za dwa tygodnie... Szkoda, bo sama jestem ciekawa...

Oto on, moj 9-cio miesieczniak:


poniedziałek, 9 września 2013

Te dzieci! Te noce!

Jestem monotematyczna, wiem. Nic nie poradze, ze co kilka dni jedno albo drugie (albo oboje jednoczesnie) przezywa nocny bunt...

Tym razem dzieci postanowily zjednoczyc sily i wspolnie uniemozliwic rodzicom sen.

Najpierw Niko. 1:48. Steka, kweka, wlasciwie nie placze, ale marudzi i marudzi. W koncu mialam dosyc bo i tak nie moglam spac nasluchujac, wiec poszlam do jego pokoju i wzielam na rece. Blad, matka, powazny blad! Natychmiast zaczelam pluc sobie w brode na wlasna glupote, bo Nik, zamiast jak zwykle sie uspokoic i wtulic w matke, wlaczyl syrene na dobre! Nosze mala gadzine, szepcze uspokajajaco do uszka, wreszcie ucicha. Po chwili przysypia. Odkladam do lozeczka. Ryk! Biore spowrotem na rece. Dalej wyje! Znow nosze, uspokajam. Nogi w tylek mi wlaza, rece omdlewaja (w koncu jest co nosic). Nik ponownie przysypia. Znowu proba odlozenia do lozeczka - zakonczona rozdarciem malej japy. Stwierdzilam, ze widocznie musi sobie chwilke poplakac i wrocilam do lozka. M. sie zlitowal (nie wiem czy nade mna czy nad synem) i poszedl do niego. Po dluzszej chwili maly ucichl, a ja zaczelam sobie przysypiac.

Nie dlugo. Tym razem rozdarla sie Bi! Poszlam do niej, a ona domaga sie taty! W koncu udalo mi sie spacyfikowac ja obietnica, ze poloze sie kolo niej. Tyle, ze spedzilam na tym waskim lozku dobre pol godziny, a ta potwora przewraca sie na jeden bok, na drugi, na brzuch, na plecy, przywalila mi w czache niekapkiem... A spac nie bedzie! Dwa razy wydawalo mi sie, ze usnela i probowalam wyslizgnac sie z lozka. Za kazdym razem zaczynala wyc, ze "mama lez tu!". W miedzyczasie M. udalo sie odlozyc Nika do lozeczka i wrocic do naszej sypialni. Kiedy na moja trzecia probe powrotu do wlasnego lozka, Bi znow wlaczyla syrene, malzonek przyszedl i zaproponowal, ze teraz on sie z nia polozy. Czy musze dodawac, ze ja na to jak na lato? ;) Zrobila sie juz 3 nad ranem, a o tej porze zaczynam juz odliczanie jak niewiele zostalo mi snu (budzik dzwoni o 5:30). Udalo mi sie nawet przysnac.

Niestety to nie koniec nocnych przygod. :(

Zbudzil mnie wrzask (doslownie) Bi. Patrze polprzytomna na zegarek - 4:20. Okazalo sie, ze Bi robila z tata dokladnie to samo co ze mna. Wiercila, przewracala z boku na bok, a spac nie chciala. W koncu M. sie wkurzyl i postanowil wrocic do swojego lozka, czy to sie smarkuli podoba czy nie. Hmm... Smarkuli sie to baaardzo nie spodobalo. Urzadzila taka awanture, ze az sciany sie trzesly! Nie uszlo to oczywiscie uwadze brata, ktory wlaczyl wlasna syrene. Poszlam nakarmic malego ssaka, przykazujac ojcu, zeby zrobil cos ze starszym wyjcem. W koncu zrobilo sie cicho. Wychodze z pokoju Nika, a Bi lezy na kanapie w salonie. Okazalo sie, ze kiedy M. nakazal jej powrocic do swojego lozka, mloda na znak buntu poszla do salonu. Balismy sie, ze zleci z tej kanapy, wiec ulozylismy poduszki na podlodze. Bi przeniosla sie wiec z kanapy, na podloge. I zeby tam chociaz grzecznie polezala... Ale nie... Po 15 minutach zaczela nawolywac ojca. Wkurzona poszlam i kazalam wybierac, albo wraca do lozka, albo spi na poduszkach na podlodze. Wybiera podloge. Ok. Niestety, po chwili znow wola tate. Tym razem znacznie glosniej. Przyznaje, ze skapitulowalam. Byla juz 5:10 i marzylam, zeby jeszcze choc na moment sie zdrzemnac. Malo pedagogicznie zaproponowalam wiec corce, zeby przyszla do lozka rodzicow. Oczywiscie zgodzila sie z ochota. Wcisnieta pomiedzy nas wreszcie zasnela...

A czemu opisuje "fajna" nocke z takimi szczegolami? W koncu wystarczylo napisac, ze dzieci nie daly mi spac od 1:50 do 5:10 nad ranem. Otoz, pisze ku pamieci. Bo nieuchronnie za kilka lat nadejdzie piekny dzien, kiedy ktores z dzieci przyjdzie prosic o kolejny zestaw Lego, albo lalke Barbie. Juz widze oczami wyobrazni jak odmawiam stanowczo, a na pytanie o przyczyne odmowy, odpalam kompa i czytam im ten post!

Zemsta bedzie slodka! ;)

piątek, 6 września 2013

Migawki z ostatniego weekendu

Poprzedni weekend - dlugi zreszta, nie rozpiescil nas niestety pogoda. Najladniej bylo bodajze w sobote - pochmurno, ale popadalo tylko z rana. W pozostale dni naprzemian mzylo, lalo albo przechodzily burze. Dobrze, ze chociaz cieplo bylo. A raczej duszno i parno, ale jak czytam o jesieni, ktora nastala w Polsce, to juz wole tutejsza duchote... Po ktorej zreszta dzis nie ma sladu, ma byc "tylko" 21 stopni. :)
A z rana bylo 8! Slownie: osiem!!! Brrrr...

W kazdym razie bedzie glownie zdjeciowo, bo nie ma wlasciwie co opisywac.

Prosze, oto Bi w "wyjsciowym" wdzianku. Ja ubralam jej elegancka sukienke, a ona spojrzala za okno, zobaczyla kaluze i uparla sie, zeby ubrac kalosze. Na moje proby namowienia jej na pantofelki, zareagowala rykiem. No to machnelam reka, co tam...



Oczywiscie po takiej zabawie sukienka nadawala sie juz tylko do prania, a jeden z kaloszy byl do polowy wypelniony woda... :)

A tu karmienie slynnych kaczek, ktorym Bi podjada chlebek. M. pstryknal chyba z szesc zdjec i to jest jedyne, na ktorym chociaz Niko patrzy w obiektyw. :) I prosze sie nie krzywic na szope i odrosty matki. Czas sie wybrac do fryzjera... ;)




A ponizsze zdjecie niezmiennie wywoluje u mnie usmiech. Podczas deszczu dzieci sie nudza... A moje siedza przed drzwiami i jak zahipnotyzowane wpatruja sie w ulewe. :)




A moment pozniej zaczelo blyskac i grzmiec i matka w panice zamknela drzwi. :)

środa, 4 września 2013

Z serii: szalenstwa Panny Bi - Bi ma glos :)

Dzis z innej beczki, bo trzeba sobie humor poprawic. Szczegolnie po takim wieczorze i nocy jak wczorajsza... Nik dal z siebie wszystko. W negatywnym znaczeniu. Jeczal, poplakiwal, marudzil, za cholere nie dawal sie odlozyc do lozeczka kiedy przyszla pora spania. A potem pobudka co godzine, az do 24:20, kiedy odmowil dalszego snu do 2:00 nad ranem. Potem pobudka znow o 4:30 na cyca, a pozniej o 6:00. Tym razem bez wyraznego powodu. :( Wczoraj rano mial lekka goraczke, po poludniu stan podgoraczkowy. Na dodatek slini sie tak, ze broda przypomina mu doslownie wodospad Niagare! A wiec albo podlapal wirusa od Bi, albo ida kolejne zeby. Albo i jedno i drugie...

Nagroda Nobla dla wynalazcy makijazu! Dzis rano oczy mialam jak malenkie, zapuchniete szparki... :)

Ale wracajac do tematu posta. Niedlugo przyjdzie chyba czas na rozpoczecie nowej serii. Bi sie pomalu rozgaduje. Okreslenia i spostrzezenia dwulatka sa oczywiscie zrodlem ubawu po pachy. :)

Na przyklad:

M. usmazyl racuchy z jablkami. Bi oczywiscie nieufna w stosunku do jedzenia, dlugo nie chciala sprobowac pysznosci. Kiedy wreszcie sie przelamala, na pytanie taty "Dobry racuszek?" odpowiada: "Kej" (okey).

To moja wina. Zdecydowanie naduzywam tego wyrazenia. :)

Podczas jazdy na rowerku w ta i spowrotem po podjezdzie, mijamy wyjatkowo brzydkie grzyby. Chyba sa to purchawki, ale glowy nie dam. Natomiast Bi "wie" dokladnie co to jest i  twierdzi uparcie, ze nasz pies zalatwil tam grubsza potrzebe. Dlatego tez kazdego popoludnia musze uslyszec conajmniej 375684 razy: "Bella e-e tu, fuuu!". Dla Bi widok tych grzybow jest "nowy" za kazdym razem gdy kolo nich przejezdza lub przechodzi, niewazne, ze rosna tam od kilku tygodni. :)

Zadziwiajace jest tez jak szybko taki maluch chlonie obce jezyki. Z ulubionej kreskowki podlapala hiszpanskie czesc, czyli "hola" (ola). Teraz przy powitaniu z Bi, jej odpowiedz jest jedna niewiadoma. Mozna uslyszec polskie "cies", angielskie "hi", albo hiszpanskie "hola". Rosnie mi troj-jezyczne dziecko. :)

Niesamowite jest tez, ze maluch, ktory posluguje sie nadal tylko kilkoma podstawowymi zwrotami, juz zaczyna odmieniac przez przypadki. O samochodzie powie, ze jest "mami" (mamy), albo o butach, ze sa "tati" (taty). Przy okazji stala sie strozem naszej wlasnosci. Kiedy ostatnio popilam lyczek mezowskiej herbaty, dziecko "napadlo" na mnie, ze "nu-nu, mama, tati to!". Czyli matka wara, bo to herbata ojca... ;)

Uwielbia kiedy spiewam piosenke "Old McDonald had a farm". Kazdy wers konczy baaardzo glosnym "I-JA, I-JA, JOOO!!!". :)

To tyle o gadaniu dwulatka. Ostatnio jechalismy do parku, a przy okazji wzielismy woreczek suchego chleba, zeby nakarmic nim stadko kaczek i gesi. A Bi, ktora ostatnio nie chce jesc po prostu NIC, po drodze zjadla kromke tego suchego, czerstwego chleba! I zjadlaby wiecej, ale uswiadomilam ja, ze nie bedzie miala czym nakarmic ptaszkow. Chyba zaczne chodzic od domu do domu, jak w starej polskiej komedii, proszac o "suchy chleb dla konia" i bede nim karmic dziecko, skoro tak jej smakuje... :)

wtorek, 3 września 2013

Duze dzieci - duzy klopot, male dzieci... - same zmartwienia?

Ech, humor mam spaczony na jakis czas...

Nie odzywamy sie do siebie z M. On stwierdzil, ze kiedy jestem zla to zlorzecze naszym dzieciom. Nie bylby oczywiscie moim M. gdyby nie dodal, ze Bog slucha i moze splenic moje zyczenie. Ta niedorzecznosc zostawie bez komentarza. W kazdym razie postukalam sie w glowe i przestalam do niego odzywac, bo z fanatykami religijnymi mi nie po drodze...

A o co konkretnie poszlo?

Nik od urodzenia ma tendencje do tzw. "zanoszenia sie", kiedy sie wkurzy lub uderzy. Bierze gleboki wdech i... dlugo, dlugo nic. Juz kilka razy az klepalismy go po plecach, zeby "zalapal" i wzial oddech. I zawsze w koncu bral...

Ale wczoraj... To bylo straszne...

M. zamknal mu bramke do kuchni przed nosem. A ten maly gamon znow zaniosl sie placzem. Tyle, ze tym razem sekundy mijaly, a on nic. Chwycilismy go na rece, klepalismy, ja nawet przekrecilam go do gory nogami. I dalej nic... W koncu cala buzia mu zsiniala, galki oczamne uciekly mu gdzies do tylu i nie wiem... Albo zlapal oddech w ostatniej chwili, albo autentycznie zemdlal, ale natychmiast odzyskal przytomnosc... W kazdym razie wreszcie zaczal oddychac. Ale jeszcze przez 10-15 minut byl jak nacpany. Oczy same mu sie zamykaly i wygladal jakby mial zasnac. Podejrzewam, ze krecilo mu sie w glowie od niedotlenienia... Ale juz pol godziny po calym zdarzeniu smial sie i raczkowal po domu jak zwykle...

Bardzo sie ciesze, ze widzimy w tym miesiacu pediatre. Mam nadzieje, ze moze wysle nas na jakies dokladniejsze badania, bo o ile wczesniej troche mnie to zanoszenie sie niepokoilo, to teraz przerazilam sie nie na zarty! Oczywiscie weszlam na internet i zaczelam czytac. Wiekszosc wpisow twierdzi, ze niektore dzieci maja taka tendencje, ale z tego po prostu kiedys wyrastaja. I ze, chociaz dla rodzicow to okropne doswiadczenie, to zazwyczaj takie ataki sa niegrozne. Jednak w niektorych przypadkach, zanoszenie sie moze byc objawem choroby serca lub padaczki... :(

A poki co panikuje na dzwiek placzu malego i lece do niego jak tylko steknie...

Martwie sie... :(