Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 27 września 2012

Dla Joasi i Kuby


Mialam pisac o zupelnie czyms innym. Mialam na prosbe Joasi wrzucic tu zdjecie sukienki slubnej. Ale od wczorajszej wiadomosci o narodzinach malenkiej Lilianki, nie moge sie skupic na niczym innym…

To niesamowite jak czlowiek przywiazuje sie do wirtualnych znajomych… Do ludzi, ktorych nigdy nie widzialo (i najprawdopodobnie nigdy nie zobaczy) sie na oczy. Joasia jest mi szczegolnie bliska. Mateuszek i Julcia sa tylko o miesiac mlodsi od mojej coreczki. W tym samym czasie spadla na nas obie jak grom z jasnego nieba wiadomosc o kolejnej ciazy. Mialysmy rodzic w ciagu 2 tygodni od siebie i to JA mialam byc pierwsza…

Ale Lila miala widac inne plany i nie usmiechalo jej sie byc na drugim miejscu! :) Wiedzac dodatkowo jak bardzo mama i tata na nia czekaja, postanowila zawitac na ten swiat wczesniej!

Tylko troszke za wczesnie. 12 tygodni to duzo czasu i malenka Lila musi korzystac z respiratora bo jej plucka sa jeszcze zbyt niedojrzale. Modle sie o zdrowie tego malenstwa caly czas, wlasciwie nie potrafie myslec o niczym innym. Duchem jestem z Joasia i Kuba, jej rodzicami.

Kochani, trzymam kciuki za Wasz kilogram szczescia! Wszystko bedzie dobrze, Lila to silna dziewczynka! I tyle osob przesyla jej pozytywne wibracje, ze nie moze byc inaczej!

Dajcie prosze znac gdybyscie czegokolwiek potrzebowali. Joasia ma mojego maila.

wtorek, 25 września 2012

Slub

Ano, odbyl sie.

I na tym moglabym zakonczyc, ale dodam pare szczegolow, dla potomnosci. :)

A wiec uroczystosc zaslubin odbyla sie w przepieknym Sanktuarium Matki Bozej Fatimskiej w Zakopanem. Kosciol wybrany zostal przez nas z powodow sentymentalnych, ale o tym moze napisze kiedy indziej. Jedynym mankamentem zaslubin w takim miejscu okazala sie jego popularnosc. Kilka razy ksiadz przerywal msze, aby przypomniec turystom, ze w czasie Liturgii nie wolno jest robic zdjec. Mnie to zupelnie nie przeszkadzalo, bylam odwrocona tylem do calego kosciola (i cale szczescie bo trema zjadlaby mnie kompletnie, nie znosze byc w centrum uwagi), ale rozumiem, ze ksiedzu prawdopodobnie blyskali raz za razem lampami po oczach. :) Ogolnie to ksiadz udzielajacy nam slubu byl po prostu cudowny, widzial jak jestesmy spieci i robil co mogl, zeby rozluznic nieco atmosfere. Nawet podczas samej przysiegi kiedy pouczyl nas, ze mamy patrzec na siebie a nie na niego (co bylo trudne, bo skupialismy sie, zeby dokladnie powtarzac za nim slowa i sie nie pomylic. Przy okazji to ciekawe jak czlowiekowi w stresie placze sie jezyk i jak trudne okazuje sie wyrecytowanie tych kilku prostych zdan :) ) zazartowal do mnie, ze on ma na imie tak samo jak moj maz i jesli bede patrzyc na niego, to tak jakbym jemu slubowala, a nie mojemu M. :)
Balam sie, ze Bi bedzie ryczec za nami i wyrywac sie tesciom, ale na szczescie byla grzeczna i spokojnie wysiedziala cala msze.
A potem przyszedl czas na przyjecie. I tu mam juz kilka rzeczy, na ktore musze ponarzekac, a na ktore nie mialam wplywu, bo z wiadomych wzgledow restauracje zalatwiali tesciowie. Na poczatek jednak cos milego. Restauracja ma sliczny, goralski wystroj i klimat. Kelnerzy ubrani sa po goralsku i wszystkie potrawy serwowane sa regionalne. Wiec tworzy sie naprawde niepowtarzalny klimat, szczegolnie dla takich ceprow jak ja i moja rodzina. :) Ogolnie, to calej obsludze nie mam nic do zarzucenia, wszyscy byli naprawde bardzo mili. A teraz te mniej przyjemne wydarzenia. Moj tesc jest czlowiekiem starszym, juz po 70siatce i ma niestety swoje dziwactwa. Sam zrobil wodke weselna, zreszta bardzo dobra, wszyscy ja chwalili. Ja tylko siorbnelam od siostry i strasznie zalowalam, ze nie moge wiecej... Ale, poniewaz w tej restauracji odbywalo sie jeszcze jedno wesele, moj tesc ubzdural sobie, ze kelnerzy moga sie pomylic i wyniesc ja dla tych "drugich". Tak wiec zamiast dowiezc ta nieszczesna wodke dzien wczesniej, albo chociaz tego samego dnia (a slub byl o 17, wiec mial caly dzien), czekal niewiadomo na co i pojechal po nia juz po zaslubinach. W rezultacie, nie zalapal sie na uroczyste powitanie przed restauracja z szampanem, rzucaniem kieliszkow za siebie, itd. Najgorzej, ze rodzice mieli powitac nas chlebem i sola i okazalo sie, ze na placu boju zostala tylko tesciowa. Tesc wybral akurat ten moment, zeby pojechac po wodke (a przeciez sam uzgadnial co po kolei z wlascicielem restauracji) i choc mieszka doslownie 5 minut od tej knajpki przeliczal jeszcze raz te butelki i przemyslal ile by tu ich wziac (bo przeciez trzeba cos sobie zostawic!), wiec troche mu to zajelo. Mojego taty oczywiscie nie bylo (podobno szukal biletu na ostatnia chwile, ale ceny go odstraszyly. Coz, to bylo do przewidzenia...), za to moja mama bawila sie w dobrego samarytanina i pomagala wujkowi znalezc miejsce do zaparkowania jakby wujek byl dzieckiem, a ona po 1 dniu w Zakopanem znala to miasteczko jak wlasna kieszen. :) No nic, wazne, ze chociaz tesciowa zostala na miejscu, zeby nas powitac... Potem juz tylko obowiazkowy buziak (gorzko, gorzko!), M. przeniosl mnie przez prog i mozna bylo zaczac przyjecie. :) Na poczatku bylo niezle, choc dosc dretwo, ale to raczej normalne. Pojawil sie tesc, ale do dzis nie wiem czemu do cholery zwlekal z postawieniem wodki na stole, a zwlekal dobre poltorej godziny. Nie jestem jakas alkoholiczka, zreszta i tak nie moglam pic, ale wiadomo, co to za przyjecie weselne bez "procentow"? Ktore wkrotce okazaly sie wrecz niezbedne. Wlasciciel restauracji polecial sobie niezle w kulki! Poniewaz nasze przyjecie bylo skromniutkie (obiad dla 40 osob), wiec zgodzil sie, zeby w tym samym czasie przyjac drugie wesele. Poinformowal nas o tym i owszem. Tylko zapomnial dodac, ze choc stoliki dla drugiego wesela byly pietro wyzej, to ich parkiet byl na dole, oddzielony od nas tylko cieniutka scianka dzialowa! Mozecie sobie wyobrazic jakie mielismy miny kiedy nagle rabnela muzyka a ich wodzirej zaczal sie wydzierac do mikrofonu! Nasz swiadek poszedl pogadac z obsluga, ale wlasciciel sie oczywiscie zmyl, a kelnerzy i barmani nic nie mogli zrobic. W kazdym razie atmosfera zrobila sie kiepska a miny kwasne, bo teraz nie dalo sie juz nawet pogadac. A wodki weselnej nadal brak! ;) Niektorzy z gosci starali sie zrobic dobra mine do zlej gry i zaczeli tanczyc, szczegolnie dzieciaki. I jedyne pocieszenie, ze moja czortowata siostrzenica postanowila zwiedzic parkiet "sasiadow" i wpadla na nich idealnie podczas pierwszego tanca, hihi! Mam nadzieje, ze byli tak samo wsciekli jak my! W koncu nie wytrzymalam i pogonilam M. zeby wplynal na swojego durnego ojca i wreszcie wyciagnal ta nieszczesna wodke. Tak jak przewidzialam, pierwsze toasty szybko podzialaly, atmosfera zelzala, a goscie rozsiedli sie wygodniej i zaczeli gadac nie zwazajac na halas zza scianki dzialowej. I na cale szczescie "sasiedzi" okazali sie strasznie dretwa grupa i tance dosc predko tam ustaly, a wiec i halas zelzal. :) A my? Wiekszosc gosci siedziala do 12-1 nad ranem, a mala grupka z mojej rodziny siedziala do 4 (!) rano, a my z nimi. :) Stwierdzilismy, ze moglismy jednak urzadzic tance, bo i tak siedzielismy cala noc. :) Moja rodzinka okazala sie przy tym zdecydowana gora, szczegolnie, ze srednia wieku moich gosci byla okolo 20 lat ponizej sredniej wieku rodziny M. :) Juz kiedys pisalam, ze M. jest bardzo skryty i zgodnie z tym, nie utrzymuje raczej blizszych kontaktow z rodzina (oprocz rodzicow i braci). Tak wiec zostawil liste gosci kompletnie do dyspozycji rodzicow. W rezultacie z jego strony bylo pare starych, zdewocialych ciotek i podstarzalych kuzynow. Za to ja zaprosilam cale moje blizsze kuzynostwo i oprocz mamy, wujka i 2 ciotek, wszyscy byli grubo przed 40stka, a wlasciwie to polowa jeszcze przed 30stka. :) I z perspektywy czasu stwierdzam, ze szkoda, ze nie bylo "prawdziwego" wesela, bo te dretwiaki z rodziny M. i on sam, zobaczyliby jak rodzina moze sie bawic. :)
Podsumowanie? Wydaje sie, ze goscie bawili sie calkiem niezle. Napewno nikt nie wyszedl glodny, bo jedzenia bylo wiecej niz dalo sie przejesc. Goscie M. wyszli okolo polnocy. Wiekszosc moich okolo 1, ale z mala grupka siedzielismy do rana. :) Moj tesc spil sie w koncu tak, ze nastepnego dnia nie ruszyl sie z lozka. :) I z tego co wiem znalazlo sie jeszcze kilkoro takich delikwentow. Zreszta wiekszosc nastepnego dnia wstala pozno i wiekszosc dnia leczyla zmeczenie i kaca. :) Ogolnie nie bylo najgorzej, chociaz kilka mankamentow sie znalazlo. Napewno nie bylo to "wymarzone" wesele kazdej panny mlodej, ale trudno. Mialo byc to dla nas, po 5 latach malzenstwa koscielne "zalegalizowanie" zwiazku i bylo, wiec glowny cel zostal osiagniety. :)

 
A na tej fotce widac troche zarys mojego brzuszyska (ktore zreszta wtedy nie bylo jeszcze az tak pokazne) ;)
 
 

piątek, 21 września 2012

Wakacyjne wspominki 1

Doszlam do wniosku, ze musze jakos posegregowac te moje wspomnienia, inaczej bedzie to jeden wielki kogel-mogel. :) Zaczne wiec od poczatku (i konca z malym dodatkiem srodka) czyli samej podrozy. ;))

OSTRZEZENIE: jesli ktos nie lata samolotem, z tekstu powieje mu nuda. :) Latajacy pokiwaja glowa ze zrozumieniem.

Wlasciwie to cala podroz z niespelna poltorarocznym dzieckiem moge podsumowac w dwoch slowach: NIE POLECAM!!! Ale tak naprawde to nie wiem w jakim wieku musza byc dzieci, zeby grzecznie przetrwaly taka podroz jak nasza. Mialam okazje poobserwowac rodzicow z pociechami w roznym wieku i chyba dopiero 10-12 latki sa idealne. Na tyle duze, ze z gierka lub ksiazka (tak, tak, tez bylam w szoku ale autentycznie widzialam dziewczynke czytajaca ksiazke :)) w reku, potrafia sie same soba zajac, a jednoczesnie sa  na tyle male, ze wszystko je interesuje i nie nabraly typowego dla nastolatkow naburmuszenia i pretensji do calego swiata. :)
No ale do rzeczy. Na sam poczatek musielismy przetrwac ponad 2-godzinna jazde busem do Nowego Jorku. Myslelismy, ze nie bedzie tak zle, bo Bi przypieta w fotelik natychmiast usnela. Niestety pan kierowca zrobil po drodze postoj na kawke i siusiu. I pech chcial, ze parking byl polozony przy naprawde fajnym parku. Tak wiec moje dziecko, wybudzone przez harmider w busie, zaczelo biegac po trawie, odkrywac kamyczki, patyczki i inne pierdolki. A tu 15 minut minelo i trzeba bylo ruszac dalej. Ehem... Najpierw byl ryk juz przy wsiadaniu do busa. Przy probie zapiecia w fotelik prezyla sie ze zloscia tak, ze myslalam, ze M. nie podola. :) I ryki towarzyszyly nam juz do lotniska. Nie pomagalo nawet "zapychanie" ukochanymi biszkoptami. W koncu, jak juz bus krazyl pomiedzy terminalami wysadzajac kolejnych pasazerow, wypielismy Bi i trzymalismy ja na kolanach. Troche pomoglo, ale mloda miala juz ewidentnie dosc jazdy busem. Przez odprawe przeszlismy bez wiekszych problemow, oprocz tego, ze Bi nie chciala byc w wozku, a potem urzadzila histerie przy sciaganiu butow (tutaj trzeba buty wystawic na tasme razem z bagazem podrecznym i butki dziecka nie sa wyjatkiem). Tak przy okazji to zaobserwowalam jedna niepokojaca rzecz. Niby tubylcy tak strasznie boja sie atakow terrorystycznych. Buty, nawet takiego malucha, maja isc na tasme. Niby nie wolno do samolotow wnosic zadnych wlasnych plynnych substancji. A ja, gula, zestresowana cala podroza, zapomnialam spytac przy odprawie bagazy czy moge miec ze soba krem do pupy Bi i ile moge miec dla niej picia. I uswiadomilam to sobie dopiero jak siedzielismy juz spokojnie przy bramce. Mialam prawie pelna tube kremu i pelen kubek picia w walizce i nikt nawet o to nie zapytal! To jest swietna pozywka dla terrorystow! Wezcie ze soba dziecko i mozecie spokojnie miec plynne materialy wybuchowe w kubkach-niekapkach! Dla porownania, w Polsce przed lotem z Krakowa do Gdanska, oficer (czy straznik, jak zwal tak zwal) pieczolowicie wygrzebal ten krem z torby i pomacal, zeby zobaczyc ile mniej wiecej zostalo. A z kubka Bi kazal mi troche upic.
Potem czekalo nas siedzenie na lotnisku. Poniewaz odprawa poszla tak szybko, to czekalismy ponad 2 godziny! Na szczescie Bi miala radoche widzac samoloty startujace co chwila w oddali, a siedzenia w poczekalni okazaly sie wrecz idealne do cwiczenia wspinaczki. A potem wiekszosc mlodszych dzieci (lecialo z nami naprawde sporo maluchow) zaczelo biegac razem po terminalu i dzielic sie zabawkami i moje dziecko bylo w 7 niebie. :) Lot do Berlina rowniez uplynal nam w miare spokojnie. Udalo mi sie wyblagac siedzenia przed scianka, gdzie jest troche wiecej miejsca na nogi, wiec Bi miala miejsce zeby sie pobawic i rozprostowac nozki. Troche przebojow bylo z jedzeniem. Musielismy jesc na raty bo choc Bi za nic na swiecie nie chciala sprobowac naszych posilkow (tu musze pochwalic linie AirBerlin, maja naprawde smaczne zarelko), to wszystkie te jednorazowe sztucce, kubeczki i pojemniczki byly dla niej strasznie kuszace, a stoliki samolotowe sa niestety dosc chybotliwe. Tak wiec jedno z nas jadlo, a drugie bralo dziecia na rece i pokazywalo mu tak fascynujace rzeczy jak ilez to ludzi leci z nami oraz wszelakie plakietki i tabliczki, od tych oznaczajacych toalete az po wyjscia awaryjne. Przy okazji i ja i Bi przezylysmy jakos przewijanie w maciupenkiej samolotowej toalecie, bo choc pampersy chlonne sa i jeden powinien spokojnie starczyc na caly lot, to kupy w pieluszce juz nie dalo sie zignorowac. :) A pozniej nadszedl czas kiedy pogasili swiatla i Bi odplynela w objecia morfeusza. :) I spala pieknie juz do konca lotu, czyli niestety tylko jakies 4 godzinki. Jej niedospanie zaowocowalo totalna histeria w drodze z Krakowa do Zakopanego, szczegolnie, ze utknelismy w slynnym juz korku na slynnej Zakopiance. Chyba z godzine raczyla nas wrzaskami, az wreszcie wypielam ja z fotelika i przytulilam i dziecko usnelo doslownie w minute i spalo juz do konca drogi. I tak sobie przezylismy podroz do Polski. :))
Potem czekal nas przelot z Krakowa do Gdanska. Juz tradycyjnie, Bi urzadzila awanture na Zakopiance (znow korek!), ale potem usnela i spala do samego lotniska. Pozniej zarejestrowalismy histerie kiedy trzeba bylo udac sie do samolotu, bo dziecko odmowilo opuszczenia kacika zabaw. A jeszcze pozniej siedzielismy w samolocie prawie poltorej godziny, bo tylne drzwi samolotu nie chcialy sie zamknac i musieli wzywac obsluge techniczna. Czyz nie bajecznie? Szczegolnie, ze Bi wybrala ten czas, aby zrobic "cos grubszego" w pieluche a nie puszczali nikogo do toalety bo nie wiedzieli ile bedziemy jeszcze uziemnieni. I tak Bi zniosla to lepiej niz kilkoro starszych dzieci, ktore po jakims czasie zgodnie zaczely jeki, ze "a kiedy lecimy?", "tatuuusiu, ja chce juz leciec!", "mamo, ja nie chce byc juz w samolocie!", itd. Ale i tak hitem okazala sie dziewczynka, juz panna na oko 8-9-letnia, ktora przy ladowaniu darla sie na caly samolot, ze "USZY MI SIE ZATKAAAAALYYYY!!!". Rodzice za cholere nie mogli jej uspokoic i nawet moj roczniak zerkal na nia (rodzina siedziala zaraz za nami) z zaskoczeniem.
A dla nas nic nie pobije kota, jakiego Bi dostala podczas podrozy powrotnej. Na szczescie moja siostra mieszka doslownie 15 minut od lotniska, wiec chociaz tu nie bylo dlugiej jazdy autem. Bi uciela sobie drzemeczke podczas lotu do Berlina i ta drzemka niestety zregenerowala ja na tyle, ze podczas 8-godzinnnego lotu do Nowego Jorku spala tylko godzinke, a reszte czasu spozytkowala na lazenie po nas, darcie domagajac sie noszenia po samolocie, darcie kiedy sama nie wiedziala czego chce i ogolnie duzo darcia z nudow. Oczywiscie mielismy pecha i spory nadbagaz (naprawde ciuchy same sie pomnazaja!) i zeby uniknac soczystej kary, musielismy sie na lotnisku kompletnie przepakowac i jeszcze dokupic torbe. W rezultacie ksiazeczki, maskotki i ulubiony kocyk Bi, niechcacy wyladowaly w glownym bagazu, a my zostalismy bez mozliwosci zabawienia znudzonej pociechy. Trudno mi opisac co moje dziecko wyprawialo, ale moze fakt, ze ludzie naokolo zaczeli czestowac ja chipsami i cukierkami, zeby choc na chwilke byla cicho, mowi sam za siebie. Zreszta wspolpasazerowie okazali sie naprawde wyrozumiali, nie zarejstrowalam ani jednego krzywego spojrzenia pod adresem mojej wrzeszczacej corki. Moja glowa okazala sie znacznie mniej wyrozumiala, myslalam, ze rozsadzi mi skronie. A po locie Bi padla jak mucha w busie do domu i spala calutkie 2.5 godziny, nie budzac sie nawet na postoj. M. spal razem z nia a ja, choc bardzo chcialam, za cholere nie moglam zasnac. Oczywiscie po dotarciu do domu ja bylam tak padnieta, ze marzylam tylko o klapnieciu do lozka, a Bi pokrzepiona drzemka i odkrywajaca od nowa wszystkie swoje zabawki i pieska, byla gotowa szalec do polnocy!
I tak minela podroz. Jakos przezylismy, moj brzuch okazal sie byc zupelnie nieklopotliwy, ale lotu z tak malym dzieckiem jak Bi raczej ponownie nie zaryzykuje.
Tak dla podsumowania. Jesli ktos planuje podroz w najblizszym czasie, to nie zachecam do lotu przez Berlin az nie ukoncza nowego lotniska. Obecne jest ciasne, BARDZO zle oznaczone, a zeby zmienic terminal trzeba wyjsc na zewnatrz i pokonac spory odcinek (a w naszym przypadku mielismy malo czasu i bylismy obarczeni bagazem podrecznym i dzieckiem) i wysokie schody albo czekac w kolejce do windy. Aha, straznicy niemieccy sa mega nieprzyjemni! ;)
Za to z reka na sercu polecam linie AirBerlin. Obawialam sie troche lotu z nimi, bo bilety byly naprawde tanie i myslalam, ze moze sie to odbic na jakosci uslugi. Ale nic bardziej mylnego. Obsluga byla bardzo mila i pomocna. Podczas lotu w strone Europy, poniewaz odbywa sie on noca, wszyscy pasazerowie otrzymali zestaw, w ktorym byly cieple skarpety, zatyczki do uszu, klapki na oczy oraz mini szczoteczka i pasta do zebow. Mala rzecz, a cieszy. W tym samym samolocie byly tez indywidualne ekrany w kazdym siedzeniu, wiec kazdy mogl ogladac co chcial, albo pograc w gry. Lecac w obie strony dostalismy dla Bi "baby kit", zawierajacy pieluche, mokre chusteczki, sliniak i grzechotke. Starsze dzieci dostawaly zabawke albo kolorowanki i kredki. No i ze wzgledu na male dziecko mielismy pierwszenstwo przy wsiadaniu do samolotow, co tez jest sporym ulatwieniem. Zreszta, chyba wszystkie linie lotnicze to robia, ale nie wszystkie w rowni to egzekwuja. Mialam przyjemnosc leciec roznymi liniami, w tym polskimi. I, nie chce narzekac na rodakow, ale tylko Polacy pchaja sie na chama, kiedy wywoluja rodziny w dziecmi, a potem miejsca w okreslonych sektorach samolotu. A obsluga tylko macha na to reka.
I to chyba tyle. I tak (jak zwykle) mi sie rozwleklo, ale chcialam spisac wszystkie te spostrzezenia, zanim pozre je babcia skleroza. :)

Milego weekendu!

środa, 19 września 2012

Zanim zaczne

Nim zaglebie sie w wakacyjne wspominki, musze napisac co wyprawialo dzisiaj moje dziecko.

Ze Bi ma charakterek to wiedzialam od poczatku, w koncu juz pierwszy miesiac zycia zaczela od regularnego darcia i odmawiania snu. A pozniej wcale nie bylo lepiej, nie na darmo przezwalismy ja "Rozdarciuch". Ale, ze wyrosnie z niej taka zlosnica, to w zyciu bym nie pomyslala. Owszem i ja i M. jestesmy nerwusami, ale jako dziecko (tu moge mowic tylko za siebie) bylam bardzo cicha, spokojna dziewczynka. Wiec jakim cudem trafilo mi sie takie temperamentne dziecko?! Bi ma kupe klockow, a do nich specjalny stolik z podkladka do ich ukladania. I dzis po poludniu majstrowala cos tam przy klockach. Nie przypatrywalam sie co ona kombinuje, ale nagle jak nie wrzasnie z wsciekloscia, jak nie zacznie rzucac klockami o ziemie! Zeby dokonczyc dziela zniszczenia, przewrocila jeszcze stolik na bok! I musiala byc naprawde wsciekla, zeby tego dokonac, bo ustrojstwo jest dosc ciezkie dla takiego malucha i nozki ma tak ustawione, zeby stac na podlozu mocno i stabilnie. A ta mala cholera zdolala go jednak przewrocic! Taki popis zlosci dala poraz pierwszy, az spojrzelismy po sobie z M. i doslownie zabraklo nam slow, zeby to skomentowac. :) A ja sie zastanawiam skad w takim malym dziecku az tyle negatywnych emocji? No i nikt przy niej nie rzuca w zlosci przedmiotami, a juz napewno nie przewraca stolow! Naprawde zadziwiajace z iloma instynktownymi zachowaniami rodzi sie dziecko...

Poza tym wpadla dzis do wanny... Tak, wpadla i cale szczescie, ze wanny sa tu dosc niskie, nasza ma brzegi na wysokosci moze pol metra od ziemi. A jak to sie stalo? Ano, panna Bi wlazla dzis do lazienki i marudzeniem wymusila, zebym podala jej kaczuszke i delfinka, kapielowe zabawki. Podalam, a ona natychmiast wrzucila je do wanny i zaczela domagac sie ich wyjecia. Jak je wyjelam, natychmiast wrzucala je z powrotem i zaczynala jeki od nowa. I tak w kolko. Po kilku razach powiedzialam jej wyraznie, ze koniec zabawy, jak wrzuci zabawki do wanny jeszcze raz, to ja juz jej ich nie podam. Oczywiscie wrzucila, wiec wyszlam z lazienki. Myslalam, ze poleci za mna z rykiem, ale nie. A sekunde pozniej uslyszalam rumor i juz wiedzialam co sie stalo. Musiala sprobowac sama dosiegnac kaczuszke, przechylila sie za mocno i wpadla! Cale szczescie, ze wanna niska, a dodatkowo mamy mate antyposlizgowa z czegos takiego miekkiego i gabczastego, wiec zamortyzowalo upadek. A Bi usiadla w wannie z wyrazem szoku na buzi i z wrazenia zapomniala chyba sie rozbeczec. Ale mnie i tak ciarki przeszly. Gdyby wanna byla wyzsza i nie bylo tej maty, mogla sobie skrecic kark! Od dzis drzwi do lazienki beda skrupulatnie zamykane. Chociaz nie wiem co to da skoro Bi radzi sobie bez problemu z klamkami? Zamek zalozyc, czy co?

No i na koniec, moje dziecko zaczelo jakis przedwczesny bunt dwulatka. Zawsze duzo plakala, ale teraz to juz wyje i wrzeszczy bez przerwy. Caly czas nas testuje, ciagle probuje wymuszac wszystko rykiem, a my niestety czasem ulegamy, zeby ja juz wreszcie uciszyc i dac uszom odpoczac. Niepedagogicznie, wiem, ale Bi wykazuje determinacje w dazeniu do swoich malych celow, ktora mnie i szczegolnie meza, przerasta niestety... :) Co ciekawe, mala zmija nauczyla sie nasladowac swoje ryki wscieklosci i serwuje je nam czesto dla zabawy. Patrze zaskoczona, o co to moje dziecie znow sie zlosci, a ona marszczy czolko, drze sie, by w tej samej sekundzie popatrzec na mnie filuternie i zasmiac sie w glos! Chyba sa to jakies zaczatki poczucia humoru i zartow popelnianych na matce, ale narazie malo mnie one smiesza. Jak Bi jest odwrocona tylem to nie mam pojecia czy naprawde sie zlosci czy zartuje, ale wrzask jest wrzaskiem, pekaja mi juz uszy...

Ufff...

Chyba bede pomalu wracac do blogowego swiata zywych. :)

Kontrola w pracy zakonczona. Ludzie, dawno sie tyle nie nabiegalam. Inspektorzy okazali sie wyjatkowo upierdliwi. W ktoryms momencie balam sie juz wchodzic do sali konferencyjnej bo za kazdym razem utykalam tam na pol godziny albo i dluzej! Wymagali dziesiatkow dokumentow, zeby udowodnic kazde male oswiadczenie zawarte w naszych przepisach, a potem chcieli, zebym siedziala z nimi kiedy przegladali te dokumenty i tlumaczyla je zdanie po zdaniu. W dodatku zlapalam od Bi katar, zatoki mam kompletnie zapchane i dzis na dokladke gardlo mnie drapie. No masakra po prostu. Do tego jeden z inspektorow okazal sie zgorzknialym, starym dziadyga, ktory wymyslal niestworzone historie tylko po to, zeby udowodnic, ze nasze przepisy sa niepelne, albo wrecz sie myla. Na szczescie jego "kolezanka" byla calkiem w porzadku, tzn. przynajmniej zadawala konkretne, celne pytania. I wszystko to dla ludzi, ktorzy juz na wstepie zaznaczyli, ze od ich firmy na dzien dzisiejszy nie mamy co oczekiwac wiekszego projektu niz ten, nad ktorym obecnie pracujemy. A projekt ten zawiera, uwaga, analize 1 (slowem: jednej) probki na ROK! No to po co mi to cale latanie i ten stres, no po co?
Tak jak myslalam, szef zrzucil cala "obsluge" inspektorow na mnie. W sumie to nawet mile, ze ufa, ze nie narobie (lub nie nagadam) glupot. Zeby mu jednak nie bylo za dobrze, w kilku przypadkach prosilam go o pomoc w wytlumaczeniu im przepisow. Jest autorem wiekszosci, to niech sie sam tlumaczy. :)
Ale co tam, jakos przezylam, teraz czekamy na oficjalny raport i juz jestem ciekawa jak nas ten dziad obsmaruje.

Poza tym to przezylam tez (czy raczej przelknelam) test na tolerancje glukozy w poniedzialek. Mysle, ze moj lekarz powinien miec juz wyniki, wiec skoro do mnie nie dzwonia to chyba wszystko jest ok. Zreszta, teraz bede chodzic do lekarza czesciej, wiec wkrotce dowiem sie osobiscie.

A, no i dziekuje Joasiu za kolejna nominacje! Matko, jeszcze nie zajelam sie ta poprzednia! Robie sobie zaleglosci nawet na blogu, pieknie po prostu! Ciesze sie, ze uwazasz moj blog za "tryskajacy humorem". Dla mnie raczej jest marudzaco-narzekajacy, wiec ciesze sie, ze chociaz inni go tak nie postrzegaja. :)

A teraz czas konczyc bo wybil wyczekany koniec dnia w pracy. Lece do mojej malej, domowej marudy! :)

piątek, 14 września 2012

Pomalu do przodu

Pomalenku zycie wraca do normy. Na tutejszy czas tez juz prawie sie przestawilam. Poznaje to po tym, ze nie padam juz na nos o 19. Jest prawie 21 a ja jeszcze na chodzie, nawet posta postanowilam napisac, ho ho! ;)

Czytam Was, moje drogie, ale na komentowanie nie mam czasu. Tak jak podejrzewalam, szef zwalil cale przygotowanie do kontroli na mnie. Az sie boje myslec co bedzie w poniedzialek, kiedy nie ma sekretarki. Pewnie spedze przemily poranek miotajac sie miedzy komputerem a drukarko-kopiarka... Marze, zeby byl juz nastepny czwartek, po kontroli. Chyba jestem masochistka, ale chcialabym zaczac sie juz przekopywac przez ta gore papierzyskow, ktora narosla przez 3 tygodnie. Nie lubie takiego bajzlu jaki obecnie mam w gabinecie...

Poza tym Bi ma tragiczny katar. Takich glutow jeszcze u niej nie widzialam, a byla juz przeziebiona kilka razy. Ominela ja grypa zoladkowa, na ktora cierpiala cala moja rodzinka tydzien temu i juz cieszylam sie, ze mam takie odporne dziecko, a tu masz babo placek... Dobrze, ze chociaz zaczela smarkac dopiero po powrocie. W samolocie, przy katarze, starsznie bola uszy, kto lata, ten wie.

A ja strasznie sie zaokraglilam podczas tych 3 tygodni. Nosze juz przed soba niezla pileczke. No i nie moge uwierzyc, ze to 28 tydzien! Jeszcze niecale 3 miesiace i bede oficjalnie matka dwojki dzieci... I szczerze mowiac obawiam sie tego straszliwie. Poogladalam sobie relacje pomiedzy Bi a moja siostrzenica (kiedys o tym napisze) i mam obawy, ze albo osiwieje, albo zamorduje bachorki-potworki.
I wlasnie mi sie przypomnialo, ze ide w poniedzialek do gina i bede miala test na tolerancje glukozy. Fuj! Chociaz tutaj chyba jest i tak lepszy niz w Polsce. Nie musze byc na czczo i do picia dostane cos jak schlodzona i dodatkowo poslodzona oranzada. Nie jest pyszne, ba, nie jest nawet smaczne, ale da sie przelknac. A potem zbadaja poziom cukru we krwi po godzinie. Dopiero jesli ten test wyjdzie nieprawidlowo bede musiala przejsc faktyczny, 3-godzinny test z postem przed. Z Bi mnie to ominelo, wiec mam nadzieje, ze i tym razem mi sie upiecze. :)

No i prosze, pochwalilam sie jaka to jestem wytrzymala i wlasnie oczy zaczely mi sie kleic i glowa opada, wiec chyba pora konczyc.

Milego weekendu!

czwartek, 13 września 2012

Obecna!

Wrocilam. :)

Opisze wrazenia jak sie ogarne. Narazie wszyscy jestesmy na polskim czasie, co nie ulatwia przytomnego funkcjonowania. A w pracy odkrylam, ze wszystkie 3 biurka w gabinecie mam zaslane papierami do przerobienia a skrzynka mailowa peka w szwach. A we wtorek kontrola, szefa nie bylo caly tydzien i zgadnijcie kto bedzie musial zajac sie przygotowaniami?

Napisze jak to wszystko ogarne i uporzadkuje... :)